Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bohater naszych czasów - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bohater naszych czasów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 313 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. BELA

Je­cha­łem roz­staw­ny­mi koń­mi z Ty­fli­su. Cały ba­gaż mo­je­go wóz­ka sta­no­wił je­den ku­fe­rek, do po­ło­wy na­ła­do­wa­ny no­tat­ka­mi z po­dró­ży po Gru­zji.. Więk­szość tych pa­pie­rów, na wa­sze szczę­ście, za­gi­nę­ła, a ku­fe­rek z resz­tą rze­czy, na moje szczę­ście, oca­lał.

Już słoń­ce za­czy­na­ło się cho­wać za śnież­ne grzbie­ty gór, gdy wje­cha­łem do Do­li­ny Koj­szaur­skiej. Woź­ni­ca Ose­ty­niec nie­zmor­do­wa­nie po­pę­dzał ko­nie, żeby przed nocą do­stać się na Górę Koj­szaur­ską, i na całe gar­dło wy­śpie­wy­wał pie­śni. Pięk­ne miej­sce ta do­li­na! Ze wszyst­kich stron nie­do­stęp­ne góry, czer­wo­na­we ska­ły ob­wie­szo­ne zie­lo­nym blusz­czem i uwień­czo­ne gru­pa­mi czy­na­rów , żół­te urwi­ska po­ry­so­wa­ne wy­płu­czy­ska­mi, tam hen, wy­so­ko, zło­ta frędz­la śnie­gów, a w dole Ara­gwa wije się srebr­ną ni­cią i po­ły­sku­je jak wąż łu­ska­mi skó­ry, sple­cio­na uści­skiem z bez­i­mien­nym po­to­kiem, któ­ry hu­cząc wy­pa­da z czar­ne­go, peł­ne­go mgły wą­wo­zu.

Pod­je­chaw­szy do pod­nó­ża Góry Koj­szaur­skiej za­trzy­ma­li­śmy się koło du­cha­nu. Tło­czy­ło się tu­taj zgieł­kli­wie ze dwa tu­zi­ny Gru­zi­nów i gó­ra­li; opo­dal ka­ra­wa­na wiel­błą­dów za­trzy­ma­ła się na noc­leg. Mu­sia­łem wy­na­jąć woły, aby wcią­gnę­ły mój wó­zek na tę prze­klę­tą górę, po­nie­waż była już je­sień i go­ło­ledź – a ta góra cią­gnie się pra­wie dwie wior­sty.

Nie było rady, wy­na­ją­łem sześć wo­łów i kil­ku

Ose­tyń­ców. Je­den z nich za­dał so­bie na ra­mię moją wa­li­zę, inni po­ma­ga­li wo­łom nie­mal tyl­ko krzy­kiem.

Za moim wóz­kiem czwór­ka wo­łów cią­gnę­ła dru­gą fur­man­kę jak­by nig­dy nic, nie ba­cząc na to, że była na­ła­do­wa­na po sam wierzch. Ta oko­licz­ność mnie zdzi­wi­ła. Za nią szedł jej go­spo­darz py­ka­jąc z ma­łej ka­bar­dyń­skiej fa­jecz­ki opraw­nej w sre­bro. Miał na so­bie ofi­cer­ski mun­dur bez epo­le­tów i czer­kie­ską ko­sma­tą czap­kę. Wy­glą­dał na lat pięć­dzie­siąt; jego sma­gła cera wska­zy­wa­ła, że ta twarz od daw­na po­zna­ła za­kau­ka­skie słoń­ce, a przed­wcze­śnie po­si­wia­łe wąsy nie li­co­wa­ły z jego moc­nym cho­dem i dziar­skim wy­glą­dem. Pod­sze­dłem do nie­go i ukło­ni­łem się; od­po­wie­dział mi w mil­cze­niu na ukłon i wy­pu­ścił ogrom­ny kłąb dymu.

– Je­ste­śmy, zda­je się, to­wa­rzy­sza­mi po­dró­ży? Mil­cząc zno­wu się ukło­nił.

– Pan za­pew­ne je­dzie do Staw­ro­po­la?

– Tak jest… z rze­cza­mi skar­bo­wy­mi.

– Niech pan po­wie z ła­ski swo­jej, cze­mu to pań­ska cięż­ki wó­zek cią­gną bez żad­ne­go wy­sił­ku czte­ry woły, a mój, pu­sty, sześć by­dląt le­d­wie po­su­wa na­przód przy po­mo­cy tych Ose­tyń­ców?

Chy­trze się uśmiech­nął i zna­czą­co na mnie spoj­rzał.

– Pan za­pew­ne nie­daw­no na Kau­ka­zie?

– Z rok – od­po­wie­dzia­łem. Uśmiech­nął się po­now­nie.

– A co?

– Tak… so­bie. Strasz­ne szel­my ci Azja­ci! Pan my­śli, że oni coś po­ma­ga­ją tym krzy­kiem? Dia­bli ich wie­dzą, co krzy­czą! A woły ich ro­zu­mie­ją; niech pan za­przę­że, na­wet dwa­dzie­ścia, gdy oni krzyk­ną po swo­je­mu, ża­den nie ru­szy z miej­sca… Strasz­ne oszu­sty! I co im pan zro­bi?… Lu­bią zdzie­rać z prze­jezd­nych… Zba­ła­mu­ci­li ło­trów! Zo­ba­czy pan, jesz­cze wy­łu­dzą od pana na wód­kę. Ja ich już znam, mnie nie na­bio­rą!

– A pan daw­no tu słu­ży?

– Tak, słu­ży­łem już tu­taj przy Alek­sym Pię­tro­wi­czu – od­po­wie­dział z dumą. – Kie­dy przy­je­chał na li­nię, by­łem pod­po­rucz­ni­kiem – do­dał – i przy nim otrzy­ma­łem dwie szar­że za ak­cje prze­ciw gó­ra­lom.

– A te­raz pan?…

– Te­raz je­stem za­li­czo­ny do trze­cie­go ba­ta­lio­nu li­nio­we­go. A pan, je­śli wol­no za­py­tać?…

Po­wie­dzia­łem mu.

Roz­mo­wa na tym się skoń­czy­ła i szli­śmy da­lej obok sie­bie w mil­cze­niu. Na szczy­cie góry za­sta­li­śmy śnieg. Słoń­ce za­szło i noc na­stą­pi­ła bez­po­śred­nio po dniu, jak to zwy­kle bywa na po­łu­dniu; ale dzię­ki od­bla­sko­wi śnie­gów z ła­two­ścią mo­gli­śmy roz­po­znać dro­gę, któ­ra wciąż jesz­cze wzno­si­ła się, choć już nie tak stro­mo. Ka­za­łem po­ło­żyć swój ku­fe­rek na wóz­ku, za­stą­pić woły koń­mi i po raz ostat­ni obej­rza­łem się w dół na do­li­nę – ale gę­sta mgła, któ­ra fa­la­mi na­pły­nę­ła z wą­wo­zów, po­kry­wa­ła ją cał­ko­wi­cie i ża­den dźwięk nie do­cho­dził już stam­tąd do na­szych uszu. Ose­tyń­cy ob­stą­pi­li mnie ha­ła­śli­wie i do­ma­ga­li się na­piw­ku; ale sztab­ska­pi­tan tak groź­nie na nich huk­nął, że się w mgnie­niu oka roz­bie­gli.

– Taki to już na­ród! – po­wie­dział – na­wet chle­ba nie umie na­zwać po ro­syj­sku, a na­uczył się: „Ofi­cer, daj na wód­kę!” Już Ta­ta­rzy we­dług mnie lep­si: ci przy­najm­niej nie piją…

Do sta­cji pocz­to­wej po­zo­sta­wa­ło jesz­cze z wior­stę. Do­ko­ła było ci­cho, tak ci­cho, że moż­na było śle­dzić lot ko­ma­ra na­słu­chu­jąc jego bzy­ka­nia. Na lewo czer­niał głę­bo­ki wą­wóz; za nim i przed nami gra­na­to­we szczy­ty gór po­ry­te bruz­da­mi, po­kry­te war­stwa­mi śnie­gu, od­ci­na­ły się na bla­dym ho­ry­zon­cie, któ­ry jesz­cze za­cho­wy­wał ostat­ni od­blask zo­rzy wie­czor­nej. Na ciem­nym nie­bie jęły mi­go­tać gwiaz­dy i rzecz dziw­na, wy­da­ło mi się, że świe­cą znacz­nie wy­żej niż u nas, na pół­no­cy.

Po obu stro­nach dro­gi ster­cza­ły gołe czar­ne gła­zy; tu i owdzie wy­glą­da­ły spod śnie­gu krza­ki, ale ani je­den su­chy li­stek nie po­ru­szał się i przy­jem­nie było sły­szeć w tym mar­twym śnie przy­ro­dy par­ska­nie zmę­czo­nej pocz­to­wej trój­ki i nie­rów­ne po­brzę­ki­wa­nie ro­syj­skie­go dzwon­ka.

– Ju­tro bę­dzie wspa­nia­ła po­go­da! – po­wie­dzia­łem. Sztab­ska­pi­tan nie od­rzekł ani sło­wa i wska­zał mi pal­cem wy­so­ką górę wzno­szą­cą się na wprost nas.

– Co to jest? – za­py­ta­łem. – Góra Hud.

– No więc cóż?

– Niech pan po­pa­trzy, jak się ku­rzy;

Istot­nie, góra Hud ku­rzy­ła się; po jej zbo­czach peł­za­ły lek­kie pa­sem­ka ob­ło­ków, a na szczy­cie le­ża­ła czar­na chmu­ra, tak czar­na, że na ciem­nym nie­bie wy­da­wa­ła się pla­mą.

Już roz­róż­nia­li­śmy sta­cję pocz­to­wą, da­chy ota­cza­ją­cych ją sa­kli i przed nami mi­ga­ły po­wi­tal­ne świa­teł­ka, gdy rap­tem wio­nął wil­got­ny zim­ny wiatr, wą­wóz za­hu­czał i syp­nął drob­ny deszcz. Le­d­wie zdą­ży­łem na­rzu­cić bur­kę, już wa­lił śnieg. Z sza­cun­kiem spoj­rza­łem na sztab­ska­pi­ta­na…

– Wy­pad­nie nam tu­taj no­co­wać – rzekł kwa­śno – w taką za­dym­kę przez góry nie prze­je­dzie. Co? były la­wi­ny na Krzy­żo­wej? – spy­tał woź­ni­cy.

– Nie było, pa­nie – od­po­wie­dział woź­ni­ca Ose­ty­niec – a wisi dużo, dużo.

W bra­ku izby dla prze­jezd­nych na sta­cji, dano nam noc­leg w kur­nej sa­kli. Za­pro­si­łem swe­go to­wa­rzy­sza, by wy­pił ra­zem ze mną szklan­kę her­ba­ty, mia­łem bo­wiem z sobą że­la­zny im­bryk – je­dy­na moja po­cie­cha w po­dró­żach po Kau­ka­zie.

Sa­kla była przy­le­pio­na jed­nym bo­kiem do ska­ły; trzy śli­skie mo­kre stop­nie pro­wa­dzi­ły do jej drzwi.

Wsze­dłem po omac­ku i na­tkną­łem się na kro­wę (obo­ra u tych lu­dzi za­stę­pu­je sień). Nie wie­dzia­łem, gdzie się po­dziać: tu be­czą owce, tam war­czy pies. Na szczę­ście z boku za­lśni­ło przy­ćmio­ne świa­tło i po­mo­gło mi zna­leźć dru­gi otwór, coś na kształt drzwi. Tu­taj uka­zał się ob­raz dość zaj­mu­ją­cy: sze­ro­ka sa­kla, któ­rej dach wspie­rał się na dwóch za­kop­co­nych słu­pach, była peł­na lu­dzi. Po­środ­ku trzesz­cza­ło roz­nie­co­ne na zie­mi nie­wiel­kie ogni­sko i dym z otwo­ru w da­chu, wpy­cha­ny przez wiatr z po­wro­tem, roz­ście­lał się do­ko­ła tak gę­stym ca­łu­nem, że dłu­go nie mo­głem nic zo­ba­czyć; przy ogniu sie­dzia­ły dwie sta­re baby, mnó­stwo dzie­ci i je­den wy­chu­dły Gru­zin, wszy­scy w łach­ma­nach. Nie było rady, przy­sie­dli­śmy się do ognia, za­pa­li­li­śmy faj­ki i wkrót­ce im­bryk za­sy­czał przy­jaź­nie.

– Bied­ni lu­dzie! – rze­kłem do sztab­ska­pi­ta­na wska­zu­jąc na na­szych brud­nych go­spo­da­rzy, któ­rzy mil­cze­li i pa­trzy­li na nas z ja­kimś osłu­pie­niem.

– Strasz­nie głu­pi! – od­po­wie­dział. – Czy da pan wia­rę? nic nie umie­ją ro­bić, są nie­zdol­ni do żad­nej oświa­ty! Już nasi Ka­bar­dyń­cy lub Cze­czeń­cy przy­najm­niej, choć roz­bój­ni­cy, ho­ły­sze, ale za to sza­lo­ne pały, go­to­wi na wszyst­ko, a ci na­wet do bro­ni nie mają żad­ne­go upodo­ba­nia: po­rząd­ne­go kin­dża­łu u żad­ne­go z nich się nie zo­ba­czy. Praw­dzi­wi Ose­tyń­cy!

– A pan dłu­go prze­by­wał w Czecz­ni?

– O, z dzie­sięć lat sta­łem tam z kom­pa­nią w twier­dzy, tej przy Ka­mien­nym Bro­dzie, wie pan?

– Sły­sza­łem.

– No, dro­gi pa­nie,. zbrzy­dły nam te roz­bój­ni­ki; te­raz, chwa­ła Bogu, spo­koj­niej, a by­wa­ło, na sto kro­ków odej­dzie czło­wiek od wału, już gdzieś sie­dzi ko­sma­ty dia­beł i cza­tu­je: za­ga­pisz się na chwi­lę, aniś się obej­rzał – albo ar­kan na szyi, albo kula w kar­ku. Zu­chy, co!…

– Na pew­no dużo miał pan przy­gód? – po­wie­dzia­łem pod­nie­co­ny cie­ka­wo­ścią.

– Jak­że mógł­bym nie mieć! by­wa­ły…

Za­czął te­raz sku­bać lewy wąs, opu­ścił gło­wę i za­my­ślił się. Strasz­nie mi się chcia­ło wy­cią­gnąć z nie­go ja­kąś hi­sto­ryj­kę – pra­gnie­nie wła­ści­we wszyst­kim tym, co po­dró­żu­ją i ro­bią za­pi­ski. Tym­cza­sem her­ba­ta na­cią­gnę­ła; wy­ją­łem z wa­li­zy dwie po­dróż­ne szklan­ki, na­la­łem i jed­ną po­sta­wi­łem przed nim. Wy­pił łyk i rzekł jak­by do sie­bie: – Tak, by­wa­ły! – Te sło­wa były dla mnie na­der obie­cu­ją­ce. Wiem, że woj­sko­wi, któ­rzy dłu­gie lata spę­dzi­li na Kau­ka­zie, lu­bią po­ga­wę­dzić, opo­wia­dać; tak rzad­ko mają do tego oka­zję: nie­je­den pięć lat stoi z kom­pa­nią gdzieś w za­pa­dłym ką­cie i przez całe pięć lat nikt mu nie po­wie „dzień do­bry” (bo feld­fe­bel mówi: „ży­czę zdro­wia”). A po­ga­dać by­ło­by o czym: do­ko­ła lud dzi­ki, in­te­re­su­ją­cy; co­dzien­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, by­wa­ją nad­zwy­czaj­ne zda­rze­nia i mimo woli żal ci się robi, że u nas tak mało się za­pi­su­je.

– Może pan ze­chce do­dać rumu? – rze­kłem do mego roz­mów­cy – mam ze sobą bia­ły z Ty­fli­su; zim­no te­raz.

– Nie, dzię­ku­ję, nie piję.

– Cze­muż to?

– A tak. Przy­sią­głem so­bie. Kie­dy by­łem jesz­cze pod­po­rucz­ni­kiem, pew­ne­go razu, wie pan, po­pi­li­śmy so­bie z ko­le­ga­mi, a po­tem w nocy zro­bił się alarm; wy­szli­śmy więc przed front od­dzia­łu pod­chmie­le­ni, no i do­sta­ło nam się zdro­wo, gdy Alek­sy Pie­tro­wicz o tym się do­wie­dział: niech Bóg bro­ni, jak się roz­sier­dził! O mały włos pod sąd nie od­dał.

I rze­czy­wi­ście, cza­sem cały rok ży­jesz, bra­cie, ni­ko­go nie wi­dzisz, a jak do tego jesz­cze wód­ka, czło­wiek jest zgu­bio­ny!

Usły­szaw­szy to, pra­wie stra­ci­łem na­dzie­ję.

– Weź­my choć­by Czer­kie­sów – mó­wił da­lej – jak się na­pi­ją buzy na we­se­lu lub na po­grze­bie, za­wsze rą­bią się sza­bla­mi. Razu pew­ne­go le­d­wiem uszedł z ży­ciem, a by­łem prze­cie w go­ści­nie u przy­ja­zne­go księ­cia.

– Jak­że to się sta­ło?

– Otóż (na­bił faj­kę, za­cią­gnął się i za­czął opo­wia­dać) – otóż, wi­dzi pan, sta­łem wów­czas z kom­pa­nią w for­te­cy za Te­re­kiem; bę­dzie temu wkrót­ce pięć lat. Raz, je­sie­nią, nad­szedł trans­port z pro­wian­tem; w trans­por­cie był ofi­cer, mło­dy czło­wiek dwu­dzie­sto­pię­cio­let­ni. Zgło­sił się do mnie w peł­nym umun­du­ro­wa­niu i oświad­czył, że ka­za­no mu zo­stać u mnie w for­te­cy. Był taki szczu­plut­ki, ble­dziut­ki, mun­dur na nim był taki no­wiut­ki, iż za­raz się do­my­śli­łem, że jest u nas na Kau­ka­zie od nie­daw­na. „Pan za­pew­ne – za­py­ta­łem go – zo­stał prze­nie­sio­ny tu­taj z Ro­sji?” – „Tak jest, pa­nie sztab­ska­pi­ta­nie” – od­parł. Wzią­łem go za rękę i po­wie­dzia­łem: „Bar­dzo je­stem rad, bar­dzo rad. Bę­dzie panu tro­chę nud­no… no, ale bę­dzie­my żyli z sobą po przy­ja­ciel­sku. Pro­szę bar­dzo, niech pan na­zy­wa mnie po pro­stu Mak­sym Mak­sy­micz i pro­szę – po co ten mun­dur? niech pan przy­cho­dzi do mnie za­wsze tyl­ko w czap­ce woj­sko­wej.” Dano mu miesz­ka­nie i osiadł w for­te­cy..

– A jak on się na­zy­wał? – spy­ta­łem Mak­sy­ma Mak­sy­mi­cza.

– Na­zy­wał się… Gri­go­ri Alek­san­dro­wicz Pie­czo­rin. Miły był chło­piec, za­pew­niam pana; tyl­ko tro­chę dzi­wak. Na przy­kład: deszcz, zim­no, a on cały dzień na po­lo­wa­niu; wszy­scy zzięb­ną, zmę­czą się, a dla nie­go to nic. Zaś kie­dy in­dziej sie­dzi u sie­bie w po­ko­ju, wio­nie wiatr – za­pew­nia, że się prze­zię­bił; okien­ni­ca stuk­nie – wzdry­ga się i bled­nie; a przy mnie cho­dził na dzi­ka w po­je­dyn­kę; by­wa­ło, go­dzi­na­mi sło­wa z nie­go nie moż­na wy­do­być, za to cza­sem jak za­cznie opo­wia­dać, boki zry­wać ze śmie­chu. Tak, dużo miał dzi­wactw i wi­dać był bo­ga­ty: ileż on miał róż­nych kosz­tow­nych rze­czy!…

– A dłu­go z pa­nem miesz­kał? – za­py­ta­łem zno­wu.

– Z rok. Ale już za to pa­mięt­ny to dla mnie rok; na­ro­bił mi on kło­po­tów, nie wy­ma­wia­jąc! Są prze­cie do­praw­dy tacy lu­dzie, któ­rych prze­zna­cze­niem jest, że mu­szą się im zda­rzać róż­ne nie­zwy­kłe hi­sto­rie!

– Nie­zwy­kłe? – za­wo­ła­łem z za­cie­ka­wio­ną miną, do­le­wa­jąc mu her­ba­ty.

– No, opo­wiem panu. O ja­kieś sześć wiorst od for­te­cy miesz­kał – pe­wien miej­sco­wy kniaź, z przy­ja­znych. Sy­na­lek jego, pięt­na­sto­let­ni chło­pak, przy­wykł wpa­dać do nas dzień w dzień to po to, to po owo. I praw­dę po­wie­dziaw­szy roz­ba­ła­mu­ci­li­śmy go z Gri­go­riem Alek­san­dro­wi­czem. A co to była za sza­lo­na pała, do wszyst­kie­go zręcz­ny: czap­kę z zie­mi pod­nieść w peł­nym ga­lo­pie czy strze­lać z ka­ra­bi­nu z ko­nia. Jed­no było w nim nie­do­bre: strasz­nie był łasy na pie­nią­dze. Kie­dyś żar­tem Gri­go­ri Alek­san­dro­wicz obie­cał dać mu czer­woń­ca, je­że­li ukrad­nie dla nie­go naj­lep­sze­go ko­zła z oj­cow­skie­go sta­da; i jak pan my­śli? za­raz na­stęp­nej nocy przy­tasz­czył go za rogi. A cza­sem przyj­dzie nam chęt­ka go draż­nić, to oczy krwią mu na­bie­gną i za­raz chwy­ta za kin­dżał. „Ej, Aza­mat, nie za­cho­wasz ty gło­wy na kar­ku – mó­wi­łem mu – ja­man bę­dzie two­ja basz­ka!"

Pew­ne­go razu przy­jeż­dża sam sta­ry kniaź pro­sić nas na we­se­le: wy­da­wał star­szą cór­kę za mąż… a my by­li­śmy z nim ku­na­ka­mi, więc… wie pan, nie moż­na od­mó­wić, choć to Ta­tar. Po­je­cha­li­śmy. W aule mnó­stwo psów przy­wi­ta­ło nas gło­śnym uja­da­niem. Ko­bie­ty uj­rzaw­szy nas cho­wa­ły się; te, któ­rych twa­rzom przyj­rze­li­śmy się, zgo­ła nie były uro­dzi­we. „Mia­łem da­le­ko lep­sze mnie­ma­nie o Czer­kie­skach” – rzekł do mnie Gri­go­ri Alek­san­dro­wicz. „Niech pan po­cze­ka!” – od­po­wie­dzia­łem mu z chy­trym uśmie­chem. Wie­dzia­łem, co mó­wię.

U knia­zia w sa­kli ze­bra­ła się już kupa lu­dzi. Azja­ci, wie pan, mają zwy­czaj za­pra­szać na we­se­le każ­de­go, kto się na­wi­nie. Nas przy­ję­to z wszel­ki­mi ho­no­ra­mi i po­pro­wa­dzo­no do izby ku­nac­kiej. Jed­nak­że na wszel­ki wy­pa­dek zdą­ży­łem za­uwa­żyć, gdzie po­sta­wio­no na­sze ko­nie. – Jak­że u nich od­by­wa się we­se­le? – za­gad­ną­łem sztab­ska­pi­ta­na.

– Ano, zwy­czaj­nie. Na­przód muł­ła prze­czy­ta im coś z Ko­ra­nu; po­tem skła­da­ją dary no­wo­żeń­com i wszyst­kim ich krew­nym; je­dzą, piją buzę; po­tem za­czy­na się dży­gi­tów­ka i za­wsze ja­kiś obe­rwa­niec, brud­ny, na li­chej, ku­la­wej szka­pie uda­je dży­gi­ta, bła­znu­je, śmie­szy za­cną kom­pa­nię; po­tem, gdy zmrok za­pad­nie, w izbie ku­nac­kiej za­czy­na się, mó­wiąc po na­sze­mu, bal. Bied­ny sta­ro­wi­na brzdą­ka na in­stru­men­cie o trzech stru­nach… za­po­mnia­łem, jak to się u nich na­zy­wa­no, coś w ro­dza­ju na­szej ba­ła­łaj­ki. Dziew­czę­ta i chło­pa­ki – sta­ją na­prze­ciw sie­bie w dwóch sze­re­gach, klasz­czą w dło­nie i śpie­wa­ją. Jed­na dziew­czy­na i je­den męż­czy­zna wy­cho­dzą na śro­dek i za­czy­na­ją śpiew­nie mó­wić so­bie na­wza­jem wier­sze, byle ja­kie, a resz­ta pod­chwy­tu­je chó­rem. My z Pie­czo­ri­nem sie­dzie­li­śmy na ho­no­ro­wym miej­scu i oto po­de­szła do nie­go młod­sza cór­ka go­spo­da­rza, dziew­czy­na szes­na­sto­let­nia, i od­śpie­wa­ła na jego cześć… jak­by to po­wie­dzieć?… ro­dzaj kom­ple­men­tu.

– A co ona od­śpie­wa­ła, nie pa­mię­ta pan?

– Hm, zda­je się, że tak: „Zgrab­ni są, po­wia­da­ją, nasi mło­dzi dży­gi­ci i ka­fta­ny na nich sre­brem la­mo­wa­ne, a mło­dy ru­ski ofi­cer od nich, zgrab­niej­szy i ga­lo­ny na nim zło­te. On jak to­po­la mię­dzy nimi; ale nie ro­snąć mu, nie kwit­nąć w na­szym ogro­dzie.” Pie­czo­rin wstał, ukło­nił się jej przy­ło­żyw­szy dłoń do czo­ła i do ser­ca i pro­sił mnie, że­bym jej od­po­wie­dział; do­brze wła­dam ich ję­zy­kiem, więc prze­tłu­ma­czy­łem jego od­po­wiedź.

Gdy od nas ode­szła, szep­ną­łem Gri­go­rio­wi Alek­san­dro­wi­czo­wi: „No co, jaka?”

„Cud­na! – od­rzekł – a jak ma na imię?” – „Na imię ma Bela” – od­po­wie­dzia­łem. I rze­czy­wi­ście była ład­na: wy­so­ka, wiot­ka, oczy czar­ne jak u ko­zi­cy, rzekł­byś, za­glą­da­ły czło­wie­ko­wi do du­szy. Pie­czo­rin w za­du­mie nie spusz­czał z niej oczu i ona czę­sto gę­sto na nie­go zer­ka­ła… Ale nie tyl­ko Pie­czo­rin za­chwy­cał się ślicz­ną knia­ziów­ną: z kąta izby pa­trzy­ła na nią dru­ga para oczu, nie­ru­cho­mych, pło­mien­nych. Za­czą­łem się wpa­try­wać i po­zna­łem mego daw­ne­go zna­jom­ka, Ka­zbi­cza. Był on, wie pan, ni to przy­ja­zny, ni to nie­przy­ja­zny. Po­dej­rzeń cią­ży­ło na nim dużo, choć nie zła­pa­no go na żad­nej swa­wo­li. By­wa­ło, przy­pro­wa­dzał nam do for­te­cy ba­ra­ny i sprze­da­wał je ta­nio; ale nig­dy się nie tar­go­wał: ile za­żą­da, da­waj, a choć­by go za­rżnąć, nie ustą­pi. Mó­wio­no o nim, że lubi włó­czyć się za Ku­bań z abre­ka­mi, i praw­dę mó­wiąc gębę miał ar­cy­zbó­jec­ką; był nie­wiel­kie­go wzro­stu, su­chy, bar­czy­sty… A już zręcz­ny był, zręcz­ny jak bies! Besz­met za­wsze po­rwa­ny, w ła­tach, a broń w sre­brze. A jego wierz­cho­wiec sły­nął na całą Ka­bar­dę – i słusz­nie, lep­sze­go ko­nia nie­spo­sób so­bie wy­obra­zić. Nie dar­mo za­zdro­ści­li mu go wszy­scy jeźdź­cy i nie­raz pró­bo­wa­li ukraść, ale to się nie uda­wa­ło. Wi­dzę tego źreb­ca, jak­by to było dziś: czar­ny jak smo­ła, nogi – stru­ny, oczy nie­brzyd­sze niż u Beli; a co za siła! może ga­lo­po­wać choć pięć­dzie­siąt wiorst;

a ujeż­dżo­ny! – jak pies bie­ga za swym pa­nem, na­wet jego głos znał! On go cza­sem na­wet wca­le nie uwią­zu­je. Taki już zbó­jec­ki koń!…

Tego wie­czo­ra Ka­zbicz był chmur­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek i za­uwa­ży­łem, że pod besz­me­tem ma kol­czu­gą. „Nie bez ko­ze­ry ma na so­bie tę kol­czu­gę – po­my­śla­łem – już on pew­no coś knu­je.”

W sa­kli zro­bi­ło się dusz­no, więc wy­sze­dłem na dwór się orzeź­wić. Noc już kła­dła się na góry i mgła za­czy­na­ła roz­snu­wać się po wą­wo­zach…..

Przy­szło mi do gło­wy zaj­rzeć pod szo­pę, gdzie sta­ły na­sze wierz­chow­ce, zo­ba­czyć, czy mają pa­szę, a przy tym ostroż­ność nig­dy nie za­wa­dzi: ko­nia mia­łem świet­ne­go i już nie­je­den Ka­bar­dy­niec czu­le na nie­go spo­glą­dał przy­ga­du­jąc: jak­szy tche, czek jak­szy!

Skra­dam się wzdłuż pło­tu i rap­tem sły­szę gło­sy; je­den głos. po­zna­łem od razu: to był ob­wieś Aza­mat, syn na­sze­go go­spo­da­rza; dru­gi mó­wił rza­dziej i ci­szej. „O czym oni tu ga­da­ją? – po­my­śla­łem – czy aby nie o moim ko­ni­ku?” Przy­sia­dłem pod pło­tem i za­czą­łem słu­chać usi­łu­jąc nie prze­pu­ścić ani sło­wa; Chwi­la­mi śpie­wy i gwar bu­cha­ją­ce z sa­kli za­głu­sza­ły in­te­re­su­ją­cą dla mnie roz­mo­wę.

„Wspa­nia­łe­go masz ko­nia!… – mó­wił. Aza­mat – gdy­bym był w domu go­spo­da­rzem i miał ta­bun z trzy­stu kla­czy, od­dał­bym po­ło­wę za two­je­go bie­gu­na, Ka­zbicz!”

„A, Ka­zbicz!” – po­my­śla­łem i przy­po­mnia­łem so­bie kol­czu­gę.

„Tak – od­po­wie­dział Ka­zbicz po dłuż­szej chwi­li – w ca­łej Ka­bar­dzie nie znaj­dziesz ta­kie­go. Raz, to było za Te­re­kiem, jeź­dzi­łem z abre­ka­mi od­bi­jać ro­syj­skie ta­bu­ny; nie po­szczę­ści­ło się nam i roz­sy­pa­li­śmy się na – wszyst­kie stro­ny. Za mną pę­dzi­ło czte­rech Ko­za­ków; sły­sza­łem już za sobą krzy­ki giau­rów, a przede mną był gę­sty las. Przy­war­łem do kul­ba­ki, po­wie­rzy­łem sie­bie Al­la­cho­wi i pierw­szy raz w ży­ciu znie­wa­ży­łem ko­nia ude­rze­niem bata. Jak ptak dał nur­ka w gąszcz; ostre cier­nie dar­ły mi odzież, su­che ga­łę­zie ka­ra­ga­czu biły mnie po twa­rzy. Koń mój sa­dził przez pnie, pier­sią roz­ry­wał krza­ki. Le­piej by było po­rzu­cić go na skra­ju i już na pie­cho­tę ukryć się w le­sie, lecz żal mi było z nim się roz­stać i Pro­rok mnie wy­na­gro­dził. Kil­ka­na­ście kul gwizd­nę­ło nad moją gło­wą, sły­sza­łem już, jak spie­sze­ni Ko­za­cy bie­gli po śla­dach… Na­gle przede mną wą­dół głę­bo­ki; bie­gun mój za­sta­no­wił się – i sko­czył. Jego tyl­ne ko­py­ta osu­nę­ły się i za­wisł na przed­nich no­gach. Rzu­ci­łem cu­gle i zle­cia­łem do wą­do­łu; to oca­li­ło mego ko­nia: wy­sko­czył. Ko­za­cy wi­dzie­li to wszyst­ko, ale ani je­den nie zszedł, żeby mnie szu­kać: pew­no my­śle­li, że się za­bi­łem, sły­sza­łem, jak rzu­ci­li się chwy­tać mo­je­go ko­nia. Krew za­la­ła mi ser­ce; po­peł­złem po gę­stej tra­wie wzdłuż wą­wo­zu – pa­trzę: las się skoń­czył, kil­ku Ko­za­ków wy­jeż­dża z nie­go na po­la­nę i oto wy­ska­ku­je wprost ku nim mój Ka­ra­gioz, a wszy­scy z krzy­kiem ru­sza­ją za nim; dłu­go, dłu­go się uga­nia­li, zwłasz­cza je­den ze dwa razy omal nie za­rzu­cił mu na szy­ję ar­ka­nu; za­drża­łem, spu­ści­łem oczy i za­czą­łem się mo­dlić. Po kil­ku chwi­lach pod­no­szę je i wi­dzę: mój Ka­ra­gioz leci z roz­wia­nym ogo­nem, wol­ny jak wiatr, a giau­ry da­le­ko cią­gną gę­sie­go po ste­pie na zmor­do­wa­nych ko­niach. Wa­liach! to praw­da, szcze­ra praw­da! Do póź­na w noc sie­dzia­łem w swo­im wą­wo­zie. Na­gle, co ty my­ślisz, Aza­mat? W mro­ku sły­szę, bie­ga po brze­gu wą­wo­zu koń, par­ska, rży i bije ko­py­ta­mi o zie­mię; po­zna­łem głos mo­je­go Ka­ra­gio­za: to był on, mój to­wa­rzysz! Od tej pory nie roz­sta­wa­li­śmy się."

I sły­chać było, jak kle­pał dło­nią po gład­kiej skó­rze swe­go bach­ma­ta da­jąc mu róż­ne czu­łe prze­zwi­ska. – „Gdy­bym miał ta­bun z ty­sią­ca kla­czy – rzekł Aza­mat – od­dał­bym to­bie cały za two­je­go Ka­ra­gio­za.”

„Jok, nie chcę" – od­po­wie­dział obo­jęt­nie Ka­zbicz.

„Po­słu­chaj, Ka­zbicz – mó­wił przy­mi­la­jąc się Aza­mat – tyś do­bry czło­wiek, tyś męż­ny dży­git, a mój oj­ciec boi się Ro­sjan i nie pusz­cza mnie w góry; od­daj mi swe­go ko­nia, a zro­bię wszyst­ko, co chcesz, dla cie­bie ukrad­nę ojcu jego naj­lep­szy ka­ra­bin lub sza­blę, cze­go, tyl­ko za­pra­gniesz, a jego sza­bla to praw­dzi­wa gur­da: przy­łóż ostrzem do ręki, sama w cia­ło się wpi­je, a kol­czu­ga taka jak two­ja to dla… niej nic.”

Ka­zbicz mil­czał.

„Pierw­szy raz, gdym uj­rzał twe­go ko­nia – cią­gnął da­lej Aza­mat – gdy on pod tobą tań­czył i ska­kał roz­dy­ma­jąc chra­py, a krze­mie­nie bry­zga­ły mu spod ko­pyt, w mo­jej du­szy sta­ło się coś nie­po­ję­te­go i od tej pory wszyst­ko mi ob­mier­z­ło: na naj­lep­sze bie­gu­ny mego ojca pa­trzy­łem – z po­gar­dą, wstyd mi było na nich się po­ka­zać i tę­sk­no­ta mną owład­nę­ła; tę­sk­niąc prze­sia­dy­wa­łem całe dni nad urwi­skiem i co chwi­la w my­ślach mo­ich sta­wał ten wro­ny ru­mak, jego zgrab­ny chód, jego gład­ki, pro­sty jak strza­ła grzbiet; pa­trzył mi w oczy swo­imi mą­dry­mi ocza­mi, jak gdy­by chciał coś po­wie­dzieć. Ja umrę, Ka­zbicz, je­że­li ty mi go nie sprze­dasz!” – rzekł drżą­cym gło­sem Aza­mat.

Zda­wa­ło mi się, że się roz­pła­kał, a mu­szę panu po­wie­dzieć, że Aza­mat był to smar­kacz nie­sły­cha­nie upar­ty i ni­czym nie moż­na było wy­ci­snąć z nie­go łez, na­wet gdy był jesz­cze młod­szy.

W od­po­wie­dzi na jego łzy roz­le­gło się coś w ro­dza­ju śmie­chu.

"Słu­chaj! – rzekł twar­do Aza­mat – wi­dzisz, ja się ważą na wszyst­ko. Chcesz, ukrad­ną dla cie­bie moją sio­strę? Jak ona tań­czy! jak śpie­wa! a ha­ftu­je zło­tem, cudo! Nie miał ta­kiej żony na­wet pa­dy­szach tu­rec­ki… Chcesz? cze­kaj na mnie ju­tro w nocy tam, w wą­wo­zie, gdzie pły­nie po­tok: pój­dę z nią tam­tę­dy do są­sied­nie­go aułu i ona two­ja. Czyż Bela nie war­ta two­je­go bach­ma­ta?"

Dłu­go, dłu­go mil­czał Ka­zbicz; wresz­cie za­miast od­po­wie­dzi za­nu­cił pół­gło­sem sta­ro­daw­ną pieśń:

Dużo kra­sa­wic w sio­łach na zbo­czach.

Gwiaz­dy pa­ła­ją w mro­kach ich oczu.

Ko­chać je słod­ko – po­nęt­na dola; Ale we­sel­sza ju­nac­ka wola. Za zło­to ku­pisz i czte­ry żony, Zaś nie ma ceny rą­czy koń wro­ny: Z każ­dej obie­rzy cię wy­pro­wa­dzi, On nie za­wie­dzie, on cię nie zdra­dzi.

Na próż­no Aza­mat bła­gał go, żeby się zgo­dził, i pła­kał, i schle­biał mu, i przy­się­gał; wresz­cie znie­cier­pli­wio­ny Ka­zbicz prze­rwał mu:

. „Idź precz, głu­pi smar­ka­czu! Gdzie to­bie jeź­dzić na moim ko­niu? Da pierw­sze trzy kro­ki, zrzu­ci cię i roz­bi­jesz so­bie łeb o ka­mie­nie."

„Mnie!” – wrza­snął z wście­kło­ścią Aza­mat i że­la­zo dzie­cin­ne­go kin­dża­łu za­dzwo­ni­ło o kol­czu­gę. Sil­na ręka ode­pchnę­ła go precz i ude­rzył się o płot tak, że płot się za­chwiał. „Bę­dzie chry­ja!” – po­my­śla­łem, rzu­ci­łem się do staj­ni, okieł­zna­łem na­sze ko­nie i wy­pro­wa­dzi­łem je na tyl­ny dzie­dzi­niec. W dwie mi­nu­ty póź­niej w sa­kli pod­niósł się już strasz­ny gwałt. Oto co się sta­ło: Aza – mat wpadł tam w po­rwa­nym besz­me­cie wo­ła­jąc, że Ka­zbicz chciał go za­mor­do­wać. Wszy­scy wy­bie­gli, chwy­ci­li ka­ra­bi­ny – i za­czę­ło się! Krzyk, zgiełk, strza­ły; tyl­ko Ka­zbicz sie­dział już na ko­niu i jak bies wier­cił się wśród tłu­mu na uli­cy opę­dza­jąc się sza­blą. „Nie­do­bra to rzecz w cu­dze spra­wy nos wty­kać – rze­kłem do Gri­go­ria Alek­san­dro­wi­cza chwy­ciw­szy go za rękę – czy nie le­piej wy­nieść się co prę­dzej?" „Niech pan po­cze­ka, czym to się skoń­czy?” „Z pew­no­ścią źle się skoń­czy; u tych Azja­tów za­wsze tak: na­żło­pa­li się buzy i da­lej­że rżnąć się!” Do­sie­dli­śmy koni i po­pę­dzi­li­śmy do domu.

– A co Ka­zbicz? – za­py­ta­łem nie­cier­pli­wie sztab­ska­pi­ta­na.

– Ta­kie­mu nic się nie sta­nie! – od­parł do­pi­ja­jąc szklan­kę her­ba­ty. – Wy­mknął się!

– I nie ran­ny? – za­py­ta­łem.

– A kto go tam wie! Ży­wot­ni są, zbó­je! Wi­dy­wa­łem nie­któ­rych w bi­twie na przy­kład: cały prze­cież po­kłu­ty jak rze­szo­to ba­gne­ta­mi, a precz wy­ma­chu­je sza­blą. – Sztab­ska­pi­tan umilkł i po dłuż­szej chwi­li mó­wił da­lej, tup­nąw­szy nogą o zie­mię:

– Nig­dy so­bie jed­nej rze­czy nie da­ru­ję: dia­bli nada­li, że po po­wro­cie do twier­dzy po­wtó­rzy­łem Gri­go­rio­wi Alek­san­dro­wi­czo­wi wszyst­ko, co sły­sza­łem sie­dząc za pło­tem; śmiał się, taki spryt­ny! a sam coś umy­ślił.

– A co ta­kie­go? Pro­szę, niech pan opo­wie.

– No, już trud­no! Kie­dy za­czą­łem opo­wia­dać, trze­ba mó­wić da­lej:

W ja­kieś czte­ry dni po­tem przy­jeż­dża Aza­mat do twier­dzy. Jak zwy­kle za­szedł do Gri­go­ria Alek­san­dro­wi­cza, któ­ry mu za­wsze da­wał sma­ko­ły­ki. By­łem tam. Za­czę­ła się roz­mo­wa o ko­niach i Pie­czo­rin jął wy­chwa­lać ko­nia Ka­zbi­cza: taki rą­czy, pięk­ny, ni­czym sar­na – no, po pro­stu jego zda­niem ta­kie­go nie ma na ca­łym świe­cie.

Za­bły­sły oczki u ta­tar­czu­ka, a Pie­czo­rin niby to tego nie do­strze­ga; ja za­czy­nam mó­wić o czym in­nym, a on za­raz kie­ru­je roz­mo­wę na ko­nia Ka­zbi­cza. Ta hi­sto­ria po­wta­rza­ła się za każ­dym ra­zem, gdy przy­jeż­dżał Aza­mat. W trzy ty­go­dnie póź­niej za­uwa­ży­łem, iż Aza­mat bled­nie i schnie, jak to bywa z mi­ło­ści w po­wie­ściach. Co się tu dzie­je?

Wi­dzi pan, póź­niej do­pie­ro do­wie­dzia­łem się o tej ca­łej grze Pie­czo­ri­na: Gri­go­ri Alek­san­dro­wicz roz­draż­nił go do tego stop­nia, że choć do wody sko­czyć. Pew­ne­go razu tak mu wprost wy­pa­lił: „Wi­dzę, Aza­mat, że moc­no ci się ten koń udał, ale prę­dzej wła­sne ucho zo­ba­czysz! No, po­wiedz, co byś dał temu, kto by ci go po­da­ro­wał?…”

„Wszyst­ko, co ze­chce”– od­po­wie­dział Aza­mat.

„W ta­kim ra­zie ja ci go zdo­bę­dę, ale pod wa­run­kiem… Przy­się­gnij, że ten wa­ru­nek speł­nisz…” „Przy­się­gam… Przy­się­gnij i ty!”

„Do­brze! Przy­się­gam, bę­dziesz miał ko­nia; ale za nie­go mu­sisz mi od­dać sio­strę Belę: Ka­ra­gioz bę­dzie jej ka­ły­mem. Spo­dzie­wam się, że in­te­res dla cie­bie ko­rzyst­ny.”

Aza­mat mil­czał.

„Nie chcesz? No, jak ci się po­do­ba! My­śla­łem, że je­steś męż­czy­zną, a tyś jesz­cze dzie­ciak: za mło­dyś na jaz­dę kon­no…”

Aza­mat za­czer­wie­nił się gwał­tow­nie. „A mój oj­ciec?” – za­py­tał.

„Czyż on nig­dy nie wy­jeż­dża?”

„Praw­da…”

„Zga­dzasz się?…”

„Zga­dzam – wy­szep­tał Aza­mat, bla­dy jak śmierć. – – Więc kie­dy?”

„Za pierw­szym ra­zem, gdy Ka­zbicz przy­je­dzie tu­taj; obie­cał przy­pę­dzić dzie­sięć ba­ra­nów: resz­tą to moja rzecz. Pa­mię­taj, Aza­mat!”

No i uło­ży­li mię­dzy sobą tę spra­wę… praw­dę mó­wiąc, nie­do­brą spra­wę! Póź­niej mó­wi­łem to Pie­czo­ri­no­wi, ale on mi od­parł, że dzi­ka Czer­kie­ska po­win­na być szczę­śli­wa ma­jąc ta­kie­go mi­łe­go męża jak on, bo we­dług ich oby­cza­jów on jed­nak bę­dzie jej mę­żem, a Ka­zbicz to zbój, któ­re­go na­le­ża­ło uka­rać. Niech pan sam osą­dzi, co mo­głem na to od­po­wie­dzieć?… Ale wów­czas nic nie wie­dzia­łem o ich spi­sku. Otóż raz przy­je­chał Ka­zbicz i pyta, czy nie po­trze­ba ba­ra­nów i mio­du ka­za­łem mu do­star­czyć na­za­jutrz. „Aza­mat! – po­wie­dział Gri­go­ri Alek­san­dro­wicz – ju­tro Ka­zbicz wpad­nie w moje ręce; je­śli dziś w nocy Bela nie bę­dzie tu­taj, nie zo­ba­czysz ko­nia…”

„Do­brze!” – rzekł Aza­mat i po­pę­dził do aułu. Wie­czo­rem Gri­go­ri Alek­san­dro­wicz uzbro­ił się i wy­je­chał z twier­dzy; jak oni za­ła­twi­li tę spra­wę, nie wiem – wró­ci­li obaj w nocy i war­tow­nik wi­dział, że w po­przek kul­ba­ki Aza­ma­ta le­ża­ła ko­bie­ta ze zwią­za­ny­mi rę­ka­mi i no­ga­mi, z gło­wą spo­wi­tą w cza­drę.

– A koń? – spy­ta­łem sztab­ska­pi­ta­na.

– Za­raz, za­raz. Na­za­jutrz wcze­snym ran­kiem przy­je­chał Ka­zbicz i przy­pę­dził dzie­sięć ba­ra­nów na sprze­daż. Uwią­zaw­szy ko­nia przy pło­cie wszedł do mnie; po­czę­sto­wa­łem go her­ba­tą, gdyż cho­ciaż to roz­bój­nik, był jed­nak moim ku­na­kiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: