Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bombel - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2004
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bombel - ebook

Druga książka Mirosława Nahacza "Bombel" to liryczna, a zarazem epicka, śmieszna, a zarazem przejmująco smutna opowieść o życiu wiejskiego pijaczka. Tytułowy bohater, siedząc na przystanku autobusowym w swojej wiosce, opowiada. Poszczególne rozdziały to zarazem kolejne opowieści – o wyprawie na Słowację, o Cyganach, o rybach, o pożarze i potopie..... bohater powierza nam całe swoje życie, aż do końca. W "Bomblu" Mirosław Nahacz po raz kolejny daje dowód absolutnego literackiego słuchu, niezwykłego wyczucia języka, które pozwalają mu nie tylko wysłuchać, ale także wspaniale literacko przetworzyć zasłyszaną opowieść, tak że żyje ona własnym życiem, a jej melodia i rytm głęboko zapadają w pamięć. Pozwalają mu na stworzenie postaci z krwi i kości – cierpiącej, czującej, do bólu autentycznej i żywej. Zarazem jedynej i niepowtarzalnej i w jakiś tajemniczy sposób uniwersalnej, jakby od dawna znajomej. Bombel śmieszy, wzrusza, przestrasza. Cóż więcej może podarować nam pisarz?

"Bombel jest bohaterem chaplinowskim. Nie nosi wprawdzie melonika ani laseczki, ale poza tym robi z nami to samo, co bohater tamtych szybkich filmików. Jaki tam z niego bohater, powiedzą Państwo, zwykły to przecież wiejski pijaczyna. A ja na to odpowiem, że pojawienie się na ekranie wyobraźni takiego bohatera jak Bombel należy do wydarzeń słusznych i nieodwracalnych."

Adam Wiedemann

"Bombel - to my! Jest w tym bohaterze takie zderzenie różnych krańcowości ludzkiej natury, taka żywotność i jednoczesna zgoda na samo zatratę, taka nieumiejętność życia i umiejętność niezmożonego trwania, jakie znamy wszyscy z doświadczenia osobistego, narodowego, zbiorowego. Siedzi on na przystanku autobusowym sam jak palec i mówi do siebie o życiu i śmierci, o tępocie i myśleniu, o marzeniach i rozczarowaniach, o głodzie i o bylejakim winie (bez których nie potrafi udźwignąć swojego losu), o niepewnych przyjaźniach i pewnym osamotnieniu. Cała powieść jest monologiem, wygłaszanym do siebie, nikt się nie pojawia, świat jest zatopiony w nocno-porannych mgłach, nikt go nie słucha."

Helena Zaworska, Czytelnia "Polityki"

"Pisarz Mirosław Nahacz ma odpowiednio nastrojoną wrażliwość i nasiąka historiami jak gąbka. Wyobrażam go sobie, jak dziwiąc się światu robi wewnętrzne zbliżenie, 'blow-up', a potem animuje swoich bohaterów, zachłannie wkrada im się po skórę, kradnie im wzrok i patrzy ich oczyma."

Sandra Śnieg, "Lampa"

"Książka Nahacza wpisuje się w nurt gawędy, gdzie bohaterem jest wiejski prostaczek, który czasem potrafi skomentować rzeczywistość celniej i ostrzej niż niejeden wytrawny badacz polskiej rzeczywistości."

Mariusz Czubaj, "Polityka"

"Mirosław Nahacz to drugie obok Doroty Masłowskiej najbardziej znane nazwisko młodej polskiej prozy."

Justyna Sobolewska, "Przekrój"

"O ile językiem 'Osiem cztery' był bluzg, jaki znamy z 'Z zamku do zamku' Louisa-Ferdinanda Céline'a, o tyle 'Bombel' wydaje się być poczęty w duchu prozy Bohumila Hrabala i Wieniedikta Jerofiejewa" (...) Język Nahacza to polszczyzna mówiona, potoczna, konwersacyjna, uwolniona z reguł i prawideł obowiązujących polszczyznę pisaną, uznawaną poniekąd za stricte literacką. Narracja Nahacza to istny żywioł, jest niczym wezbrana rzeka, która przełamie każdą tamę. (...) Oczywiście pokładamy się ze śmiechu, gdy Bombel relacjonuje swoją awanturniczą peregrynację zagraniczną w brawurowym rozdziale 'Słowacja, Cyganie, piękno i okolice', ale gdy snuje przypowieści o klęskach - o potopie i o pożarze - przetaczających się przez jego wieś, a także o pogrzebie, na który poszedł, bo 'na pogrzeby chodzą wszyscy', śmiech więźnie nam w gardle, zastyga na ustach."

Janusz Drzewucki, "Rzeczpospolita"

"Sympatyczna, choć nie przeciętna; smutnawa, choć nie depresyjna; zabawna, choć nie radosna - taka jest druga książka Nahacza."

"Dziennik Polski"

"Nahacz mimo młodego wieku z powodzeniem penetruje w 'Bomblu' nowe obszary lingwizmu."

Urszula Muszel, "Gazeta Studencka"

Zapraszamy do przeczytania przedmowy Andrzeja Stasiuka

- oficjalna strona internetowa Mirosława Nahacza

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-657-0
Rozmiar pliku: 441 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zwiastowanie

No więc cześć i strzał­ka. Je­stem Bom­bel na przy­stan­ku, bo sie­dzę wła­śnie tu, i dla­te­go na przy­stan­ku. Ga­dam do sie­bie i chy­ba mnie już cał­kiem po­je­ba­ło, ale ni­ko­go wię­cej nie ma w po­bli­żu, bo te cha­my jesz­cze śpią i tulą się w pie­rzy­ny, koł­dry albo i w sie­bie na­wza­jem, bo jak śpią, to jest im cał­kiem obo­jęt­ne, w co. No więc ma być eks­po­zy­cja i w jej ra­mach coś o so­bie, jak w te­le­tur­nie­jach, mam pięć­dzie­siąt pięć lat, eme­ryt elek­tryk, dwie cór­ki i żonę, któ­re te­raz go­rą­co po­zdra­wiam po­przez ma­cha­nie im do ka­me­ry. Ale na po­waż­nie, bez żar­tów, to wca­le nie mam pięć­dzie­się­ciu lat i chy­ba się skap­nę­li­ście, że tyl­ko tak po­wie­dzia­łem, żeby się nud­no nie zro­bi­ło. Na­wet faj­nie się tak gada do sie­bie, bo pa­lić mi się mniej chce, a w ogó­le to chce mi się bar­dzo, aż mnie ssie, jak­bym nie jadł, jak­bym nic nie pił, jak­by taki dru­gi ja sie­dział mi w żo­łąd­ku i wcią­gał po­wie­trze. Ale od ga­da­nia, jak już wspo­mnia­łem, ssie mnie tro­chę mniej. Żeby tak po­wró­cić do głów­ne­go nur­tu o cha­rak­te­rze: cześć, chcę być two­im naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, to w jego ra­mach po­wiem, że mam trzy­dzie­ści osiem lat, syna, cór­kę i dom w do­brym sta­nie po ojcu, któ­ry zmarł oko­ło roku temu, Pa­nie świeć nad jego du­szą. Do­dam, że żad­nych per­spek­tyw przed sobą nie wi­dzę, przez co naj­mniej dwa dni, bo dzi­siaj jest szes­na­sty, a li­sto­nosz z wą­sa­mi za­je­dzie pod mój dom tym swo­im ma­lu­chem spon­so­ro­wa­nym przez pie­nią­dze po­dat­ni­ków w oko­li­cach osiem­na­ste­go i wszyst­ko się wy­ja­śni. Bo mam nie ten tego z gło­wą, ja­kieś ta­kie szme­ry ba­je­ry, zna­czy się wszyst­ko w po­rząd­ku na pierw­szy rzut oka, ale jak się przyj­rzeć do­kład­nie, to wy­cho­dzi ta­kie coś, że ja z tego mam ren­tę i cała lud­ność pol­ska co mie­siąc zbie­ra się, że­bym ja, któ­ry nic ni­ko­go nie ob­cho­dzę, mógł do­stać pie­nią­dze od li­sto­no­sza, któ­ry nosi wąsy, bo jego żo­nie po­do­ba się tyl­ko z wą­sa­mi i kie­dyś na­wet mi po­wie­dzia­ła, kie­dy się o to za­py­ta­łem, że jak­by je zgo­lił, to ona wy­rzu­ci go od ręki z domu. No więc cza­sa­mi się po­cie­szam, bo je­stem na­praw­dę waż­ny, a jak mi ktoś nie pa­su­je i ko­muś wy­da­je się, że ja je­stem za bar­dzo nikt, żeby z nim roz­ma­wiać, to so­bie my­ślę, a ty chu­ju, mo­żesz mnie nie lu­bić, mo­żesz o mnie my­śleć jak o psim gów­nie, ale jak cały mie­siąc pra­cu­jesz, to ro­bisz też na mnie, a jak pierw­sze­go do­sta­jesz wy­pła­tę, to na­wet nie zda­jesz so­bie pew­nie spra­wy z fak­tu, że nie ma tam tej czę­ści pie­nię­dzy, któ­re pań­stwo od­pa­la mi w związ­ku z po­wszech­nym pra­wem rent i eme­ry­tur.

Naj­pierw też może o oko­licz­no­ściach przy­ro­dy, bo jest noc, a wła­ści­wie już nie, bo wy­glą­da na to, że cały ten sław­ny pra­wo­sław­ny Bóg wbił wiel­ką strzy­kaw­kę peł­ną mle­ka w po­wie­trze i te­raz szpry­cu­je je po­wo­li, bo robi się ja­śniej i bar­dziej lep­ko. Mó­wię już do sie­bie tak dłu­go, że ję­zyk tro­chę mi zdrę­twiał i za­czy­nam sły­szeć swój głos jak nie swój. Ale ja wiem, że on jest mój, bo niby czyj, jak ni­ko­go tu nie ma, bo wszy­scy jesz­cze w do­mach śpią i tak jesz­cze przez ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut, a po­tem obu­dzą się kil­ka mi­nut przed bu­dzi­ka­mi i pierw­sze, co zro­bią, to wy­łą­czą je, żeby nie dzwo­ni­ły. Bo im nie trze­ba nic me­cha­nicz­ne­go do bu­dze­nia. Za­wsze od kil­ku­na­stu lat wsta­ją o tej sa­mej go­dzi­nie, zdą­ży­li się w koń­cu przy­zwy­cza­ić. Ale naj­bar­dziej mi się chce pić, a nie­ste­ty nie ma za co dzi­siaj, ani Pie­trek nie bę­dzie miał, ani Ka­pi­tan, któ­ry wpraw­dzie jest sta­ry i bar­dziej znał się z moim oj­cem niż ze mną, a mnie to, jak mówi, pa­mię­ta, jak la­ta­łem za mło­du z ka­wał­kiem pa­ty­ka i krzy­cza­łem do Pietr­ka, że za­bi­ty i nie żyje. I w ogó­le Ka­pi­tan mówi, że w woj­sku wal­czył, jak była woj­na na gra­ni­cy pol­sko-sło­wac­kiej i z Niem­ca­mi się bił i w związ­ku z tam­tym cza­sem, z tym, co wte­dy prze­żył, już na całe ży­cie stał się żoł­nie­rzem. I kie­dy wy­cho­dzi z domu, to obo­wiąz­ko­wo w pa­łat­ce i w zie­lo­nej ko­szu­li, na któ­rej ma po­przy­pi­na­ne wszyst­kie od­zna­cze­nia i naj­więk­sze — mimo że cy­wil­ne — też, „Bu­dow­ni­cze­go PRL”, bo nie­waż­ne, od kogo, waż­ne, że me­dal. I Ka­pi­tan nie po­zwa­la mó­wić nam do sie­bie dzień do­bry, tyl­ko każe sa­lu­to­wać i krzy­czeć: „Czo­łem pa­nie Ka­pi­ta­nie!”, a on do nas wte­dy od­krzy­ku­je: „Czo­łem żoł­nie­rze!”, bo dys­cy­pli­na musi być, in­a­czej ogół się roz­le­ci, jak mówi pan Ka­pi­tan, bez woj­ska wszyst­ko gów­no war­te. Ka­pi­tan ma naj­więk­szy do­chód z nas, ma te całe ren­ty, eme­ry­tu­ry, wszyst­kie do­dat­ki plus po­god­ne je­sie­nie i am­pli­ko laj­fy, kom­ba­tanc­kie do­dat­ki, ro­dzin­ne, szkol­ne i za­po­mo­gi na le­kar­stwa. Ka­pi­tan po pro­stu roz­bi­ja bank, nie pa­tycz­ku­je się z biu­ro­kra­cją, na­pi­sał list do żony pre­zy­den­ta i jej męża, że bro­nił gra­ni­cy pol­sko-sło­wac­kiej przed Niem­ca­mi, a na­wet ode­grał w tej obro­nie waż­ną rolę, i że strzy­ka go w krzy­żach i ko­la­nach, i że bu­do­wał też Pol­skę po woj­nie, od­gru­zo­wy­wał cały ten baj­zel, co zo­stał po niby lu­bią­cych po­rzą­dek Niem­cach, a i tak nic z tego nie ma. I dla­te­go naj­praw­do­po­dob­niej do­stał wszyst­kie moż­li­we do­dat­ki i od osiem­na­ste­go do osiem­na­ste­go nie musi się te­le­pać z bra­ku fun­du­szy na ła­ta­nie pu­stych dziur w brzu­chu i du­szy. Ale dzi­siaj Ka­pi­tan ra­czej nie przy­je­dzie, bo on przy­jeż­dża tyl­ko cza­sa­mi, a dla­cze­go niby miał­by dzi­siaj? Rów­nie do­brze może ju­tro, co wca­le mnie nie ra­tu­je ani nie po­cie­sza. Bo chce mi się pić dzi­siaj, po­ju­trze i ju­tro pew­nie też mi się bę­dzie chcia­ło, ale li­czy się tyl­ko te­raz, bo to, że będę miał pra­gnie­nie za ja­kiś czas, nie boli ani nie jest upier­dli­we czy draż­nią­co nie­przy­jem­ne i w ogó­le ry­pał to pies.

A te­raz z pra­gnie­nia robi mi się jak gdy­by tro­szecz­kę zim­no i ten chłód jest jak de­li­kat­ne płat­ki śnie­gu, lek­ko pró­szą­ce we mnie, może jak ka­czy puch, tyle że bia­ły, a nie brą­zo­wy, ten chłód za­le­ga we mnie rów­no­mier­nie i wy­peł­nia mnie ca­łe­go, a cza­sa­mi jak­by wiał we mnie ze­fi­rek odro­bi­nę lo­do­wa­ty i wte­dy, kie­dy wie­je, mnie trzę­sie. Ale to wszyst­ko dzie­je się nie z zim­na, tyl­ko z pra­gnie­nia, a mó­wię tyl­ko tak, że z zim­na, żeby le­piej zo­bra­zo­wać. Je­śli się nic nie wy­da­rzy, nie po­ja­wi ja­kiś za­po­mnia­ny ko­le­ga, z któ­rym być może uma­wia­łem się kil­ka dni temu, tyl­ko mi się coś po­mie­sza­ło, w koń­cu na to mam pa­pie­ry i mi wol­no, ale to na­wet le­piej, bo będę za­sko­czo­ny i za­do­wo­lo­ny, taka nie­spo­dzian­ka, jak przyj­dzie. Go­rzej, jak nie. Bo zim­no prze­mie­ni się w epo­kę przed­lo­dow­co­wą, lo­dow­co­wą i po­lo­dow­co­wą w jed­nym mnie, a przy oka­zji tak mnie wy­te­le­pie, że cały ten lód wy­rzy­gam i dla od­mia­ny zro­bi mi się po­tem go­rą­co i spo­cę się, jak­by pa­dał na mnie deszcz, a wca­le nie bę­dzie pa­dać, bo na przy­stan­ku dach jest przy­kry­ty rżnię­tym gon­tem z so­sny, i po­zwo­lę so­bie po­wie­dzieć, że jak na gon­ty to so­sna jest chu­jo­wa, naj­lep­sza jest osi­ka, nie­waż­ne, czy rżnię­ta czy łu­pa­na, ale po­wiem jesz­cze, à pro­pos spra­wy, że naj­le­piej łu­pa­na i nie ma kwe­stii sprzecz­nej w tym te­ma­cie, a jak ktoś chce się kłó­cić, to ra­dzę mu jak kum­pel kum­plo­wi: le­piej niech so­bie od razu da spo­kój, bo wiem, że mam ra­cję.

Mó­wi­łem o czym in­nym, ale za­uwa­ży­łem, że jak tak mó­wię do sie­bie i mó­wię, to w pew­nym mo­men­cie na­wet nie wiem, co mi wy­cho­dzi i aż sam je­stem cie­kaw, co po­wiem, słu­cham uważ­nie i czu­ję, jak­by to mó­wił ja­kiś inny Bom­bel, ja­kiś taki mniej­szy, ale tro­chę mą­drzej­szy ode mnie, czy­li Bom­bla więk­sze­go, i jak gdy­by on sie­dział w środ­ku i wy­my­ślał to wszyst­ko, może na­wet to ten sam, co mnie ssie, jak chce mi się pa­lić. Tak więc to, że za­czy­nam i cza­sem nie koń­czę, to za­słu­ga tego, że kie­dy mó­wię, to nie my­ślę, tyl­ko li­czę na tego we mnie, a on mnie cza­sa­mi zdra­dziec­ko okła­mie. Ale te­raz się sku­pię i po­wró­cę z po­bo­cza na środ­ko­wy pas, czy­li, jak już wspo­mnia­łem, do tej cho­ler­nej epo­ki trzy w jed­nym.

Za­wsze jest tak samo. Naj­pierw się pocę, a po­tem, jak je­stem już mo­kry i da­lej nie mam czym tego za­ta­mo­wać, gdy nie znaj­dzie się ża­den czło­wiek, któ­ry po­pa­trzy na mnie z bó­lem w ser­cu i ze współ­czu­ciem wy­cią­gnie do mnie po­moc­ną dłoń za­koń­czo­ną ja­kimś al­ko­ho­lem, nie mó­wię, żeby od razu pól li­tra, ja­kieś ma­lut­kie win­ko może być, na ni­ko­go się wte­dy nie ob­ra­żę, a na­wet uśmiech­nę się mimo cier­pie­nia i po­dzię­ku­ję. I kie­dy nie znaj­dzie się nikt taki, kie­dy już wiem, że nie ma żad­nej na­dziei, bo wszy­scy zmó­wi­li się, żeby mnie jak naj­da­lej omi­jać, wte­dy od tego bra­ku w ser­cu ro­śnie mi nie­po­kój, a od krę­go­słu­pa pro­mie­niu­ją ciar­ki, jak­by ktoś mi tam na­wrzu­cał ja­kie­goś ścier­wa. A po­tem za­czy­na się coś, co w ogó­le i ani tro­chę nie jest śmiesz­ne.

I nikt mi nie chce uwie­rzyć, że ta­kie rze­czy jak po­tem w ogó­le są, że mogą się przy­tra­fiać czło­wie­ko­wi na­praw­dę. Mó­wią, że mam żół­te pa­pie­ry i dla­te­go. Ale ja wiem, że to wszyst­ko dzia­ło się na­praw­dę, że to nie był ame­ry­kań­ski film za prze­cięt­ny bu­dżet kra­jo­wy, to było pięk­ne i praw­dzi­we, wszyst­ko wi­dzia­łem, sły­sza­łem, wszyst­ko so­bie przy­po­mi­nam, i gdy­by to nie było praw­dą, to w ogó­le nie moż­na by po­wie­dzieć, co nią jest, a co nie.

No więc pa­mię­tam taką jed­ną rzecz, któ­ra mi się przy­tra­fi­ła, już wszyst­kim ją opo­wie­dzia­łem, każ­dy, kto tu miesz­ka, ją zna, chy­ba na­wet po­tra­fi po­wtó­rzyć, bo jak za­czy­nam ko­muś opo­wia­dać, to ten ktoś za­czy­na krzy­czeć: „Spier­da­laj, Bom­bel, już to zna­my na pa­mięć!”. Ale cza­sa­mi opo­wia­dam tu­ry­stom, i jest za to piwo, tyl­ko wte­dy moż­li­we, że po­czu­ję się pod­le, bo to nie są rze­czy tego ro­dza­ju, żeby za nie do­sta­wać piwo. Ale mó­wię, bo lu­bię opo­wia­dać. Na­wet te­raz, so­bie sa­me­mu, i to chy­ba nor­mal­ne, że wiem, co się sta­nie, bo to prze­cież ja prze­ży­łem, nie? Więc to może się wy­dać głu­pie, bo niby po co opo­wia­dam so­bie, jak to ja tego do­świad­czy­łem, jak wiem, co bę­dzie, bo to się sta­ło nie na przy­kład Pietr­ko­wi albo Ka­pi­ta­no­wi, tyl­ko mnie. No nic, tro­chę się za­pę­tli­łem, w ta­kich wy­pad­kach coś mi w gło­wie prze­sta­je dzia­łać i nie wiem, co mó­wi­łem albo co chcę po­wie­dzieć. Ale te­raz wiem. Spra­wię so­bie przy­jem­ność, wszyst­ko po ko­lei. Za­zwy­czaj przy­cho­dzą strasz­ne rze­czy, bo naj­wi­docz­niej je­stem zły, zły okrut­nie, ale nie chcę taki być, tyl­ko cza­sa­mi mi się sa­me­mu my­śli coś strasz­ne­go, mimo że wiem, że to złe. Ale nie o tym.

Więc raz się zda­rzy­ło coś ani tro­chę nie złe­go, pew­nie dla­te­go, że dłu­go sie­dzia­łem w domu, kar­mi­łem tyl­ko kro­wy, za­wsze je do­iłem, żeby ich wy­mio­na nie mu­sia­ły puch­nąć i bo­leć, żeby nie mu­sia­ły ry­czeć, że już, że za­raz pęk­ną i ból jest ogrom­ny i na­pie­ra­ją­cy, tak jak­by ktoś mi chu­ja za­wią­zał na su­pe­łek i ka­zał wy­pić dzie­sięć piw, a po­tem słu­chać, jak z od­krę­co­ne­go kra­nu leci woda. No więc do­iłem re­gu­lar­nie kro­wy, zmie­nia­łem im sia­no, żeby mia­ły czy­sto, żeby nikt nie cier­piał, ku­rom też rzu­ci­łem co nie­co. A ja sam mia­łem też tro­chę cza­su dla sie­bie, tro­chę ku­pio­nej wó­decz­ki, że­bym był w sta­nie ro­bić to wszyst­ko, żeby mnie nie zmo­gło, i żeby mnie te je­ba­ne mrów­ki i inne cho­ler­stwo nie ata­ko­wa­ło ze wszyst­kich stron, z góry, z dołu, z pra­wa oraz lewa i po­mię­dzy tym wszyst­kim też, z wszyst­kich moż­li­wych uko­sów. No ale wó­decz­ka się w koń­cu skoń­czy­ła, a nie mo­głem wię­cej w ża­den spo­sób mieć, nic na­wet nie mo­głem, bo na kre­chę o czym­kol­wiek al­ko­ho­lo­wym mogę za­po­mnieć i na­wet nie ma­rzyć ani śnić, bo po­tem tyl­ko mi bę­dzie przy­kro, jak się oka­że, że we śnie mogę, a w na­praw­dę nie mogę. Kryś­ka mówi, że je­dze­nie za­wsze, choć­by ją mie­li wy­pier­do­lić z tego by­łe­go gie­esu za moje dłu­gi, to je­dze­nie mi da, ale al­ko­ho­lu na kre­chę nie da, a sprze­da tyl­ko dla­te­go, że przez moje pi­jań­stwo nie chce wy­le­cieć z po­sa­dy, bo nie może od­mó­wić sprze­da­ży to­wa­ru za go­tów­kę, w koń­cu to nie ośro­dek po­rad­nic­twa psy­chicz­ne­go, tyl­ko sklep, gdzie in­te­res ma się krę­cić.

No więc wte­dy nie mia­łem już nic. Ale to praw­da, nie wspo­mnia­łem nic o tym, że miesz­kam sam. Bo o cór­ce i synu już na­po­mi­na­łem. I po­wsta­je sprzecz­ność, czy­li jak jed­no jest tak, a dru­gie tak, i ra­zem nie mogą obok sie­bie, bo nie dzia­ła. No więc żeby wy­tłu­ma­czyć, że to tak tyl­ko nie zga­dza się po­zor­nie, bo dzie­cia­ki miesz­ka­ją w mie­ście od mo­men­tu, jak ich mat­ka, ta kur­wa, co się pusz­cza za wino, też miesz­ka w mie­ście, czy­li bę­dzie chy­ba z kil­ka lat. Ali­men­ty ro­sną, ale ren­tę na ra­zie mi dają, a ja mó­wię za­wsze w są­dzie, że mam go­spo­dar­stwo, z cze­go wy­ni­ka, że mu­szę na­być pa­szę dla zwie­rząt, a oni się nie zna­ją i my­ślą, że z kro­wa­mi to jak z psa­mi, że ku­pu­je im się ja­kieś cza­pi albo pe­di­gri­pal, kie­dy tym­cza­sem wy­star­czy, jak kro­wy i ko­nia wy­gnam na pa­stwi­sko i resz­tę ole­ję, a po­tem po­zbie­ram je albo na­wet nie, bo one są wy­ćwi­czo­ne i same wra­ca­ją. Tak więc ali­men­ty ro­sną, a ko­mor­nik ani ża­den inny zło­dziej mo­jej ren­ty mi nie zaj­mu­ją, a co in­ne­go też nie, bo nie ma. Sam już wszyst­ko, co mo­głem, to pu­ści­łem, bo grosz cza­sa­mi się przy­da, a zresz­tą wolę sam to prze­pić, niż żeby ja­kiś obcy miał z tego po­ży­tek. Ale zno­wu się roz­ga­da­łem o rze­czach, któ­re do­brze znam, więc nie po­wi­nie­nem o nich mó­wić, bo po co.

Więc kie­dy tak z tą moją trzo­dą, moją fau­ną i flo­rą ży­łem ra­zem w przy­jaź­ni, i kie­dy w koń­cu w nocy wy­pi­łem wię­cej niż ta moja wó­decz­ka, wię­cej niż żeby tyl­ko jako tako funk­cjo­no­wać, i praw­dę po­wie­dziaw­szy, na­pier­do­li­łem się pra­wie w tru­pa, i kie­dy po­tem po­sta­no­wi­łem dłu­go nie pić, to wte­dy wszyst­ko się zda­rzy­ło.

Bo nie pi­łem i tra­dy­cyj­nie od tego za­czę­ła we mnie opa­dać tem­pe­ra­tu­ra, a we krwi na pew­no po­ja­wi­ły się drob­ne krysz­tał­ki lodu, we­wnętrz­ną część skó­ry po­krył de­li­kat­ny szron, któ­ry po­tem roz­pu­ścił się pod wpły­wem cie­pła, za­mie­nia­ją­ce­go po­wo­li tę ca­lut­ką zimę we mnie w lato, a na­stęp­nie w spie­ko­tę i upał. I na­wet już po tym, jak wszyst­ko mi się po­mie­sza­ło, drża­łem cały, jak­bym bul­go­tał od środ­ka, jak­by w środ­ku mnie sie­dzia­ły żaby, całe mnó­stwo ro­puch, któ­re wście­kle re­cho­czą do sie­bie, jak­bym był dla nich wspa­nia­łym ba­gnem i śro­do­wi­skiem na­tu­ral­nym, w któ­rym one na­gle się roz­wi­nę­ły do sta­nu do­ro­słe­go i te­raz pod­ry­wa­ły się we mnie tym re­cho­tem, aż marsz­czy­ła mi się skó­ra, na­cią­ga­ła i wy­da­wa­ło mi się, że w nie­któ­rych miej­scach pęka, i ba­łem się, żeby tymi szcze­li­na­mi nie za­czę­ły wy­cho­dzić za­stę­py żab, bo tego już bym nie zniósł ani tro­chę. No i jak le­ża­łem tak u sie­bie w domu, kie­dy tak pła­ka­łem na pod­ło­dze i by­łem taki mały, że pra­wie nie było mnie wi­dać, pra­wie znik­ną­łem, prze­pa­dłem w szcze­li­nach mię­dzy de­ska­mi, z ja­kich skła­da się pod­ło­ga, kie­dy tak gło­wa wta­pia­ła się w drew­no, za­mie­nia­ła się w coś twar­de­go i bez czu­cia, kie­dy wy­łem jak mój pim­pek do sucz­ki z są­siedz­twa, gdy ona ma ciecz­kę, ale nie mogą nic zro­bić, bo i pim­pek, i ta sucz­ka są przy­wią­za­ni łań­cu­cha­mi gdzie in­dziej, kie­dy wy­łem jesz­cze bar­dziej na­wet ża­ło­śnie, bo z bólu, a nie z żalu, kie­dy wy­da­wa­ło mi się, że wy­rzy­ga­łem ja­kąś waż­ną i pod­sta­wo­wą część mo­je­go wy­po­sa­że­nia we­wnętrz­ne­go, czy­li or­ga­ni­zmu, to wte­dy na­gle zro­bi­ło się ja­śniej i usły­sza­łem, le­żąc tam w zu­peł­nej nocy, na­wet bez księ­ży­ca i gwiazd, bo była je­sień i nie było wi­dać nic poza kon­tu­ra­mi, wy­raź­nie usły­sza­łem, jak drzwi w sie­ni po­wo­li się otwie­ra­ją, po­wo­li, a nie szyb­ko, jak wte­dy, kie­dy otwie­ra je wiatr. I usły­sza­łem mięk­kie stu­ka­nie, ja­kie nie może po­wstać, kie­dy wcho­dzą ja­cyś moi kum­ple, bo oni na­pier­da­la­ją sto­pa­mi w pod­ło­gę, że mało się nie za­wa­li. No i naj­waż­niej­sze, że sły­sza­łem to wszyst­ko mimo tego, co się wte­dy ze mną wy­czy­nia­ło. A po­tem zro­bi­ło się ja­sno, tak jak cza­sa­mi się robi po prze­rwie w do­sta­wie prą­du z winy elek­trow­ni, kie­dy chcą zre­kom­pen­so­wać i wy­na­gro­dzić, że nie obej­rza­ło się ulu­bio­ne­go se­ria­lu w te­le­wi­zji, i pusz­cza­ją taki czy­sty i pięk­ny prąd, któ­ry daje ja­sne i pra­wie bia­łe świa­tło, tyl­ko trze­ba mieć do­bre ża­rów­ki, bo inne, czy­li sła­be, nie wy­trzy­mu­ją tego pięk­na i od razu się psu­ją. Po­zwo­lę so­bie na dy­gre­syj­kę, bo przy­jem­nie jest tak od­da­lać ten mo­ment, kie­dy doj­dę do sed­na spra­wy i będę mógł po­wie­dzieć o tym naj­waż­niej­szym, i słu­cha­nie tego, jak sam to mó­wię, bę­dzie bar­dzo miłe i przy­jem­ne.

Bo u nas lu­dzie są po­my­sło­wi i na­wet jak nie ma prą­du, a naj­go­rzej jak nie ma prą­du w nie­dzie­lę wie­czo­rem, kie­dy wszyst­kie domy wy­glą­da­ją jak świe­tli­ki, gdy się pa­trzy na nie z góry, z tego miej­sca, gdzie nowy ksiądz ka­to­lic­ki, za­raz jak tyl­ko przy­szedł na pa­ra­fię, po­sta­wił krzyż, oni po­tra­fią so­bie z tym po­ra­dzić. Kie­dy za­brak­nie prą­du, to wszyst­ko ga­śnie i robi się pust­ka, jak­by w tej ko­tli­nie lu­dzie nig­dy nie miesz­ka­li, nig­dy nie wy­bu­do­wa­li ani jed­ne­go domu, jak­by ża­den czło­wiek już nie ist­niał, ale żeby tak wy­glą­da­ło, szlag musi tra­fić całą li­nię, wszyst­kie te trans­for­ma­to­ry i chuj go tam wie co jesz­cze, bo czę­sto jest tak nie­spra­wie­dli­wie, że jed­na część ma, a dru­ga nie ma. I wte­dy jest tak, jak by­wa­ło daw­niej, je­den te­le­wi­zor i cho­dze­nie na Ko­brę. Ale wła­śnie jak nie ma nig­dzie prą­du, to po chwi­li zu­peł­nej ciem­no­ści, kie­dy lu­dzie w swo­ich szczel­nie wy­za­my­ka­nych do­mach po­obi­ja­ją się już o ślub­ne me­blo­ścian­ki, o kre­den­sy i wy­sta­ją­ce rogi sto­łów, żeby wresz­cie zna­leźć upra­gnio­ną świecz­kę i ją pod­pa­lić, żeby nadać świa­tu kształt i wi­dzieć, do kogo się mówi, domy ogar­nia po­wo­li po­ma­rań­czo­wa po­świa­ta i wy­da­je się, jak­by czas się cof­nął i nie było tych wszyst­kich an­ten sa­te­li­tar­nych na da­chach, a same da­chy były tyl­ko ze strze­chy albo jak ktoś bo­gat­szy, to z gon­tu, i ta cała wieś, któ­rą moż­na zo­ba­czyć, robi się nie­praw­dzi­wa, bo ten po­ma­rańcz nie ma szans z ciem­no­ścią, za gę­stą na te małe i li­che świecz­ki, ta ciem­ność szczel­nie za­le­pia wszyst­kie otwo­ry domu, uszczel­nia okna i za­ty­ka ko­min, tak że we­wnątrz pło­mień nie ma już tle­nu i jest tak, jak­by świecz­kę wło­żyć do sło­ika. Ale zno­wu się roz­ga­da­łem, bo to mnie po­ry­wa tak cał­kiem, jak­bym był la­taw­cem. W tym wtrą­ce­niu to na po­cząt­ku tyl­ko chcia­łem po­wie­dzieć, że jak nie ma prą­du w nie­dzie­lę wie­czo­rem, to lu­dzie wy­cią­ga­ją aku­mu­la­to­ry z aut i pod­łą­cza­ją je swo­imi ta­jem­ny­mi spo­so­ba­mi do te­le­wi­zo­rów, tyl­ko trze­ba mieć taki te­le­wi­zor, któ­ry moż­na, bo jak jest tyl­ko na dwie­ście dwa­dzie­ścia, to nie za bar­dzo, i oglą­da­ją, co chcą, na je­den od­ci­nek star­cza, a po­tem na pew­no już prąd włą­czą.

Ale i tak nie o tym mam mó­wić, tyl­ko wła­śnie o tej po­świa­cie, jaka z sie­ni wpa­da­ła przez szpa­ry w drzwiach na pod­ło­gę. A ja zmu­si­łem się do pod­nie­sie­nia gło­wy, mimo że nie wie­dzia­łem za bar­dzo, co mam zro­bić, żeby ją pod­nieść, tak jak gdy sple­cie się pal­ce i nie za bar­dzo wia­do­mo, któ­ry jest któ­ry, i na po­cząt­ku nie moż­na ru­szyć tym, któ­rym się chce, bo aku­rat ten oka­zu­je się in­nym. Albo też tak nie wie­dzia­łem, jak nig­dy nie wiem, jak ru­szyć usza­mi. Ale w koń­cu za­sko­czy­ło i mo­głem. A drzwi się otwie­ra­ły dłu­go i ta szpa­ra mię­dzy nimi a fra­mu­gą wy­glą­da­ła, jak­by ją ktoś wy­bie­lił wap­nem na bia­ło i jesz­cze po­chla­pał przy tym wszyst­ko wo­kół, bo roz­cho­dzi­ły się pro­mie­nie, aż kłu­ło i ra­zi­ło w oczy i na środ­ku pola wi­dze­nia po­ja­wi­ła się plam­ka, taka jak kie­dy za dłu­go gapi się na słoń­ce, tyle że ona za­czę­ła się roz­ra­stać i przy­po­mi­nać ko­goś w płasz­czu. Ale tyl­ko przez chwi­lę, bo po­tem płaszcz za­mie­nił się w ja­kieś płót­no i ta cała Po­stać na­bra­ła nie­bie­skie­go albo ra­czej błę­kit­ne­go ko­lo­ru i żół­te­go na gó­rze. Czy­li wo­kół gło­wy. I wte­dy już do­sko­na­le wie­dzia­łem wszyst­ko od A do Z. I mnie po­ra­zi­ło, z wra­że­nia się po­rzy­ga­łem reszt­ką tego, co mi tam zo­sta­ło do tej pory, i to już chy­ba był cud, bo od razu po­czu­łem się le­piej i z miej­sca ode­chcia­ło mi się pić, nie wziął­bym wte­dy al­ko­ho­lu do ust, na­wet sam za­pach był­by obrzy­dli­wy, tak czu­łem i tak mi się wy­da­wa­ło, wi­docz­nie z tymi rzy­ga­mi wy­le­cia­ło coś jesz­cze, ten na wpół stra­wio­ny mały Bom­bel, któ­ry miesz­kał we mnie i cza­sa­mi przej­mo­wał kon­tro­lę nad cen­trum do­wo­dze­nia i wte­dy ro­bi­łem coś, cze­go nig­dy nor­mal­nie bym nie zro­bił ani tro­chę. I wi­dzia­łem tę twarz, któ­ra ze­szła do mnie z ob­ra­zu i była gład­ka jak pupa nie­mow­lę­cia, jak wszyst­kie te skó­ry wy­pie­lę­gno­wa­ne mlecz­ka­mi i wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi mar­ga­ret astor i lo­re­al. Była tyl­ko śwież­sza i ko­lo­ru pod mle­ko. I na po­licz­ku mia­ła tę ranę, co to je­den chuj zła­ma­ny kie­dyś daw­no w Czę­sto­cho­wie jej zro­bił i od tego cio­su z ob­ra­zu le­cia­ła krew i łzy jak praw­dzi­we le­cia­ły z płót­na, mimo że każ­dy głu­pi po­wie, że jak to z płót­na, z cze­goś, co jest pra­wie jak pa­pier, w czym się cho­dzi albo z cze­go robi się szma­ty, a tu krew. Gdy­by po­ciąć ja­kiś zwy­kły ob­raz, nic się nie sta­nie, gdy­by na nie­go na­wet na­srać, bę­dzie tyl­ko gów­no na pa­pie­rze, nic wiel­kie­go. Ale ten dia­beł z no­żem to tak jak­by po­ciął samą twarz Mat­ki Bo­skiej. Ale już je­stem spo­koj­ny, bo po­my­śla­łem so­bie, jak on te­raz ma za to prze­je­ba­ne. I To ja­sne ro­bi­ło się co­raz wy­raź­niej­sze, mimo że ja już na­wet wie­dzia­łem, o co cho­dzi i kogo mam przed sobą, bo mi się ta myśl w gło­wie po­ja­wi­ła, jak­by ktoś ją tam wło­żył, jak­by mi ją tam za­mon­to­wa­li, od razu bez pro­ble­mu i po wszyst­kim.

I zro­bi­ło mi się głu­pio, na­wet okrop­nie wstyd, bo cha­łu­pa nie­po­sprzą­ta­na, ja leżę za­rzy­ga­ny i ni­jak się nie da ukryć, że je­stem na­je­ba­ny w trzy chu­je, brud­ny, nie­ogo­lo­ny, co było jed­nak chy­ba naj­mniej­szym moim pro­ble­mem w ta­kiej sy­tu­acji. I wie­dzia­łem, kie­dy już Ta po­stać zro­bi­ła się cał­kiem do­kład­na, że gdy­bym nie wie­dział, kto To jest, to od razu z miej­sca bym się w Niej za­ko­chał, w tej pięk­no­ści świe­żej, w tym po­wie­trzu pach­ną­cym, w tym my­deł­ku o za­pa­chu ­zie­lo­ne­go ja­błusz­ka. Ale tak zu­peł­nie bez świę­to­kradz­twa. Bez mi­ło­ści cie­le­snej. Jezu mi­ło­sier­ny, ani tro­chę nie, na­wet mi chuj nie drgnął. Nic a nic. Bo to cał­kiem nie cho­dzi­ło o to. Nic so­bie nie wy­obra­ża­łem, jak nor­mal­nie, że śpię pod pie­rzy­ną i jest chłod­no, bo nie pa­lo­ne, a tu przy­cho­dzi w ko­szu­li noc­nej pre­zen­ter­ka z wia­do­mo­ści, z Je­dyn­ki, wcho­dzi pod pie­rzy­nę, ła­pie mnie za chu­ja i mówi, jak jest jej zim­no i że­bym coś wy­my­ślił. Nic a nic, bo to było wszyst­ko czy­ste. Gdy­bym nie wie­dział, kto jest jej fa­ce­tem, z miej­sca po­wie­dział­bym, jak bar­dzo ją uwiel­biam oraz co do niej czu­ję, że albo ży­cie z nią, albo śmierć bez niej. Ale nie było szans, na­wet nie my­śla­łem o tym. To zna­czy my­śla­łem, ale od razu wie­dzia­łem, że nic z tego.

No ale wra­ca­jąc do Tej po­sta­ci, kie­dy ona już we­szła i po­bie­li­ła wap­nem cały po­kój oprócz mnie, to za­mknę­ła drzwi. I do­oko­ła za­czę­ło szu­mieć ja­kąś me­lo­dią, a po­tem jak­by małe dziew­czyn­ki i mali chłop­cy śpie­wa­li, ale nie żad­ne kon­kret­ne sło­wa, tyl­ko ja­koś tak wyli pięk­nie bez sen­su. I ta cu­dow­nie po­ja­wio­na po­stać z au­re­olą żół­tą jak słoń­ce po­de­szła do mnie, a ja po­czu­łem się jak ostat­ni chuj na pla­ne­cie, jak mar­ność nad mar­no­ścia­mi, jak gnój, jak kro­wie gów­no, kie­dy ktoś w nie wej­dzie bu­tem i po­wie kur­wa mać. A Ta po­stać, to świę­te po­wie­trze i bło­go­sła­wio­ne zie­lo­ne my­deł­ko, mówi do mnie wy­so­kim i czy­ściut­kim jak nowo ku­pio­ne prze­ście­ra­dło gło­sem, że wca­le nie je­stem kro­wim gów­nem i wszyst­kim tym, co so­bie po­my­śla­łem, a cze­go nie po­wie­dzia­łem, bo tyl­ko te­raz mó­wię do sie­bie, a nor­mal­nie to nig­dy, czy­li wte­dy też nie. I wie­dzia­ła, co mi po­wie­dzieć, czym nie je­stem, i po­wie­dzia­ła, że nie je­stem do­kład­nie tym, czym bał­bym się być. I że nie mam żab w żo­łąd­ku i nig­dy do mnie nie przyj­dą, że nie skła­da­ją skrze­ku na mnie, jak śpię, bo czę­sto się zry­wam ze snu, w ja­kiejś ga­la­re­cie, po­zle­pia­ny, i wy­da­je mi się, że to ża­bie jaja, i mu­szę za­pa­lić świa­tło, bo in­a­czej umarł­bym z obrzy­dze­nia i stra­chu, i cho­ciaż za każ­dym ra­zem oka­zu­je się, że to tyl­ko śni­ła mi się pre­zen­ter­ka z te­le­wi­zji, to za każ­dym ra­zem mu­szę to póź­niej spraw­dzić. I ona mó­wi­ła, że te moje my­śli, jak wi­dzę ład­ne dziew­czy­ny w sa­mych spód­nicz­kach albo i krót­kich spoden­kach, i jak po­tem wy­obra­żam je so­bie bez tego wszyst­kie­go, bez tych ko­lo­ro­wych szma­tek, bez uma­lo­wa­nych oczu, jak wi­dzę je ra­zem ze mną, jak ja na nich leżę, a one stę­ka­ją, albo na od­wrót, albo jak trzy­ma­ją ca­łe­go mnie w swo­ich nie­ma­lo­wa­nych ustach, i jak to wszyst­ko so­bie my­ślę — ta Świę­ta Dzie­wi­ca do mnie mówi, że to wca­le nie moja wina, tyl­ko tego ma­łe­go Bom­bla we mnie, któ­ry jest zły jak sza­tan. A ja, mimo że by­łem na­je­ba­ny w trzy chu­je, uklą­kłem i po­pła­ka­łem się, po­ry­cza­łem się gło­śno, i le­d­wo się trzy­ma­jąc na tych ko­la­nach, uważ­ny jak fa­cet z cyr­ku, któ­ry cho­dzi po li­nie sto me­trów nad za­ostrzo­ny­mi dzi­da­mi, któ­re się palą ży­wym ogniem, bi­łem się w pier­si i pła­ka­łem, cały za­smar­ka­ny i za­rzy­ga­ny, że moja wina, moja wina, moja bar­dzo wiel­ka wina i Boże bądź mi­ło­ściw mnie grzesz­ne­mu. A Ona mi po­wie­dzia­ła, że to nie tak, że­bym nie bił się w pier­si, tyl­ko po­ło­żył na łóż­ku, bo naj­waż­niej­sze, że­bym po­szedł spać i na­brał sił, żeby ju­tro jak naj­wcze­śniej wstać i wy­do­ić wszyst­kie kro­wy, i na­wrzu­cać im sia­na, i w ogó­le zro­bić ze wszyst­kim po­rzą­dek, włą­cza­jąc w to sie­bie. I że­bym nie bił się w pier­si, bo to nie na tym po­le­ga, zresz­tą to i tak nie moja wina, tyl­ko tego skur­wie­la, któ­re­go wła­śnie wy­rzy­ga­łem i któ­ry spły­nął ze ście­ka­mi albo roz­pu­ścił się w ka­łu­ży so­ków żo­łąd­ko­wych na pod­ło­dze. A po­tem się roz­pły­nę­ła i roz­pu­ści­ła sobą wszyst­ko to, co wcze­śniej po­bie­li­ła wap­nem, a ja za­sną­łem, na­wet nie na łóż­ku, tyl­ko w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym le­ża­łem, kie­dy to wszyst­ko się dzia­ło.

I obu­dzi­łem się, i było ja­sno, tak nie­moż­li­wie oraz nie­nor­mal­nie, bo przez noc zdą­ży­łem się przy­zwy­cza­ić do tego, że za oknem jest czar­no. I wpadł do mnie Pie­trek i mówi, że ma na wino, bo mu ja­kiś bo­ga­ty tu­ry­sta dał za ochro­nę jego sa­mo­cho­du, bo Pie­trek pod­ła­pał ten spo­sób z te­le­wi­zji i po­szedł raz na­wet do gie­esu i po­wie­dział, że za stów­kę bę­dzie ochra­niał, a jak Kryś­ka nie wie­dzia­ła, o co cho­dzi, i on jej wy­ło­żył wszyst­ko czar­no na bia­łym, to do­stał tak z li­ścia po mor­dzie od niej, że mu na­pu­chło i wy­glą­dał, jak­by go bo­lał ząb. No ale wte­dy zdo­był piąt­kę, a ja mu mó­wię, żeby spier­da­lał, bo ja z pi­ja­ka­mi i me­ne­la­mi się nie za­da­ję, bo mu­szę wy­do­ić kro­wy i mam go­spo­dar­kę na gło­wie, i że cie­ka­we, czy jak­by on tak nie mógł się wy­szczać, boby mu się za­tka­ło, to czy­by mu tak, kur­wa, było wspa­nia­le na tym świe­cie. I ka­za­łem mu so­bie jed­nak po­móc, nie wy­je­ba­łem go cał­ko­wi­cie na zbi­ty pysk, bo to nie po chrze­ści­jań­sku. Zresz­tą to kum­pel, więc tym bar­dziej. I wy­do­ili­śmy te kro­wy, po­wy­rzu­ca­li­śmy gnój, po­na­rzu­ca­li­śmy im sia­na, umy­łem się, ogo­li­łem na wy­pa­dek, gdy­by znów chcia­ła mnie od­wie­dzić, ubra­łem się w spodnie w kant­kę i ma­ry­nar­kę po ojcu, Pa­nie świeć nad jego du­szą. I po­tem wy­pi­li­śmy jed­no win­ko, tak na spół­kę, bo wino moż­na i po­my­śla­łem, że jak ksiądz pije wino, to jak ja się tro­chę na­pi­ję, nie bę­dzie grze­chu, a je­śli już, to taki za lek­ką po­ku­tę. A kie­dy opo­wie­dzia­łem wszyst­ko Pietr­ko­wi, to on po­wie­dział, że te żół­te pa­pie­ry rze­czy­wi­ście nie na dar­mo mam, i wte­dy mu­sia­łem go za taką znie­wa­gę wy­je­bać na­praw­dę. No i sie­dzia­łem i cze­ka­łem, aż zno­wu się po­ja­wi, ale nikt nie przy­cho­dził, w koń­cu za­sną­łem i obu­dzi­łem się znów, jak było już ja­sno, z tym że kro­wy wy­do­iłem w nocy, i tak z czy­stym su­mie­niem i nie­win­ny do­pie­ro przy sto­le za­mkną­łem oczy na dłu­żej.

A rano prze­bra­łem się w nor­mal­ne spodnie, zwy­czaj­ną ko­szul­kę z kil­ko­ma dziu­ra­mi, po­sze­dłem po Pietr­ka, po­tem za­dzwo­nić ra­zem po fa­ce­ta od kup­na by­dła, pod­je­chał szyb­ko, bo nie ma co kryć, wie­dział, kto ja je­stem i że wy­pić lu­bię, a co za tym idzie, na kup­nie cze­go­kol­wiek war­to­ścio­we­go ode mnie moż­na do­brze wyjść. No i on mówi tyle a tyle, a ja mu na to, że wolę na jego oczach za­bić te kro­wy, a mię­so wy­rzu­cić do rze­ki, niż sprze­dać za tę cenę, któ­rą mi po­dał, i żeby nie być goło­słow­nym, idę po sie­kie­rę i mó­wię, żeby się za­sta­no­wił, bo li­czę do trzech. Ak­cja się uda­ła, bo fa­cet spie­niał, a ja mimo wszyst­ko nie prze­gi­na­łem z ceną i do­bi­li­śmy tar­gu. Ko­nia zo­sta­wi­łem, bo go nie trze­ba doić i w ogó­le ja­koś mi się udał. A że nie mam kon­ta, zresz­tą nie mógł­bym mieć, bo ten chuj z pro­ku­ra­tu­ry za­brał­by wszyst­ko na ali­men­ty, całą kwo­tę scho­wa­łem więc u sie­bie w domu i po ja­kimś cza­sie, że tak po­wiem, roz­trwo­ni­łem, ale nie wszyst­ko, bo ku­pi­łem so­bie ko­lo­ro­wy­ te­le­wi­zor z pi­lo­tem, któ­ry jed­nak mu­sia­łem scho­wać do piw­ni­cy i do­brze za­ka­mu­flo­wać i za­ma­sko­wać, przez to zresz­tą i tak nie mogę oglą­dać, bo tak da­le­ko nie się­ga mi ka­bel od an­te­ny, a jak­bym po­sta­wił sprzęt w ja­dal­ni, to od razu zja­wi się ten zło­dziej ko­mor­nik i weź­mie.

Z tymi kro­wa­mi zresz­tą mia­łem szczę­ście, bo ko­mor­nik przy­szedł po trzo­dę parę dni póź­niej, a tu ni chu­ja, bo ko­nia da­łem na prze­cho­wa­nie do Pietr­ka. Pyta mnie: „Gdzie?”, a ja mu na to: „Co gdzie?”. On mi na to, że ma­ją­tek ma­te­rial­ny w po­sta­ci or­ga­ni­zmów ży­wych skla­sy­fi­ko­wa­nych jako zwie­rzę­ta ga­tun­ku kro­wa, sztuk trzy plus obiekt mło­do­cia­ny, i zwie­rzę ga­tun­ku koń. Ja mu na to, że mi wszyst­kie te ga­tun­ki za­pier­do­li­li albo same ucie­kły i nie mogę zna­leźć, ale jak znaj­dę, to dam znak. On mi nie uwie­rzył i się wkur­wił, bo po­wie­dział, że z wła­dzy kpić nie moż­na. I że nie moż­na się tak za­cho­wy­wać, bo rol­nik po­wi­nien być ucy­wi­li­zo­wa­ny, bo idzie­my do Unii Eu­ro­pej­skiej, a tam rol­ni­cy jeż­dżą trak­to­ra­mi w gar­ni­tu­rach. Ja mu na to, że trak­to­ra nie mam, więc mimo naj­szczer­szych chę­ci nic z tego, ale mógł przyjść przed­wczo­raj, bo też cho­dzi­łem w gar­ni­tu­rze po ojcu, Pa­nie świeć nad jego du­szą, a tak w ogó­le nic nie po­ra­dzę na zło­dziei i do cze­go to do­szło, żeby ze staj­ni mi kra­dli. A on, że z wy­wia­du śro­do­wi­sko­we­go i wi­zji lo­kal­nej wy­cho­dzi mu, że sprze­da­łem po pro­stu te kro­wy, to wte­dy się wkur­wi­łem już cał­kiem, bo co obcy fa­cet bę­dzie mi mó­wił, że kła­mię, py­tam więc kul­tu­ral­nie, mia­no­wi­cie kto do­kład­nie jest w tej wi­zji lo­kal­nej, a on mi mówi, że in­ko­gni­to, a ja, że o czym on w ogó­le pier­do­li. I nie do­ga­da­li­śmy się, a bar­dzo mu się spie­szy­ło, bo przy­je­chał au­to­bu­sem, gor­szy jest wi­docz­nie zło­dziej od li­sto­no­sza, na­wet ma­lu­cha mu nie dali i mają ra­cję, bo zdraj­com się nie na­le­ży. Więc mu­siał już je­chać, bo in­a­czej, chcąc nie chcąc, spę­dził­by na­stęp­ne pięć go­dzin, nie ro­biąc nic, bo za tyle wła­śnie miał na­stęp­ny au­to­bus, a czas to pie­niądz. Od wte­dy mam spo­kój. I z tymi je­ba­ny­mi zło­dzie­ja­mi, i z kro­wa­mi, i ze wszyst­kim.

Czę­sto jak my­ślę o tej ja­sno­ści, to robi mi się lek­ko na du­szy i tyl­ko za­sta­na­wiam się, czy to rze­czy­wi­ście tak było; co praw­da mam już usta­lo­ną wer­sję, bo tyle razy to opo­wia­da­łem, że mógł­bym sło­wo w sło­wo na­grać na dwóch ka­se­tach i jak­by je pu­ścił jed­no­cze­śnie na dwóch ma­gne­to­fo­nach, to sły­chać by­ło­by jak jed­no. Tak się wy­szko­li­łem. Ale to nic nie zna­czy. Bo im wię­cej cza­su jest mię­dzy tym, co było, a tym, co jest, tym czę­ściej wy­da­je mi się, że to wszyst­ko to był kla­sycz­ny sen, przy­wi­dze­nie, i że film ja­kiś po pro­stu oglą­da­łem kil­ka dni wcze­śniej i mi się przy­po­mnia­ło. Ale chcę w to wie­rzyć. I dla­te­go za­wsze to opo­wia­dam, tak na­praw­dę dla­te­go, nie żeby mieć pie­nią­dze czy po­sta­wio­ne piwo, tyl­ko żeby sa­me­mu w to bar­dziej uwie­rzyć, żeby nie było kie­dyś tak, że mi­nie tyle cza­su, że on za­ma­że praw­dzi­wość tam­te­go wy­da­rze­nia, że obu­dzę się kie­dyś i doj­dę do wnio­sku że daw­no, daw­no temu, za sied­mio­ma gó­ra­mi mia­łem pięk­ny sen.

***

Jezu, tak mó­wię do sie­bie i nie po­zna­ję tych słów, któ­re wy­cho­dzą z mo­jej gęby. Ga­dam jak nie­nor­mal­ny, bo tyl­ko tacy do sie­bie mó­wią, a tu już w mię­dzy­cza­sie zro­bił się pra­wie ra­nek i rosa, i ja­sno. Słu­chać już bu­cze­nie do­ja­rek, bo te­raz dużo lu­dzi so­bie ta­kie ku­pi­ło. Za­kła­da się na wy­mio­na kro­wom i już. Ale ja my­ślę, że to je boli. Nie ma tak, żeby nie. Bo jak­by tak na ku­ta­sy tym wszyst­kim rol­ni­kom po­za­kła­dać, to może na po­cząt­ku by­ło­by i faj­nie, ale po­tem nie gwa­ran­tu­ję. Bo żeby się wy­łą­czy­ło, musi ucią­gnąć pięt­na­ście li­trów, a tyle ła­dun­ku to na­wet naj­lep­si ka­to­li­cy nie mają.

I to bu­cze­nie jest sta­łe, leci przez całą wieś, od­bi­ja się od gór, wra­ca i łą­czy się z tym praw­dzi­wym, wzma­ga jego głos, po­dwa­ja efekt, pod­krę­ca jak po­ten­cjo­metr. I jak tak sie­dzę i mó­wię to wszyst­ko, le­piej się czu­ję po opo­wie­ści i na­wet za­raz so­bie za­pa­lę, bo przy­po­mnia­ło mi się, że scho­wa­łem kie­dyś na tym przy­stan­ku pa­pie­ro­ska na czar­ną go­dzi­nę, czy­li na te­raz. Ci wszy­scy lu­dzie sie­dzie­li tu­taj i nikt na­wet się nie do­my­ślał, że gdzieś mię­dzy bel­ka­mi może być wci­śnię­ta faj­ka, nikt nie zna­lazł, na­wet naj­więk­sze cwa­nia­ki, na­wet naj­mą­drzej­si. Prze­chy­trzy­łem ich wszyst­kich i jak te­raz palę tego szlu­ga, to my­ślę wła­śnie o tym. Jaki je­stem za­je­bi­sty. Z każ­dym wde­chem dymu ro­snę, duma mnie prze­peł­nia i je­stem wiel­ki i waż­ny Bom­bel. Naj­lep­szy, naj­mą­drzej­szy, naj­prze­bie­glej­szy. Tak, to ja. Mogę roz­da­wać au­to­gra­fy, tyl­ko pro­szę się nie pchać. Wszyst­kim pod­pi­szę. Bo je­stem też naj­cier­pliw­szy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: