Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Być pożytecznym - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Być pożytecznym - ebook

Wywiad rzeka z Lamą Ole Nydahlem, pierwszym Europejczykiem, który otrzymał pełen przekaz nauk buddyzmu tybetańskiego i jako Lama przeniósł je na Zachód. To jednocześnie fascynująca opowieść o naszym umyśle, jego ogromnym potencjale, a w szczególności doskonałych właściwościach: nieustraszonej mądrości, spontanicznej radości i aktywnym współczuciu. Lama Ole mówi o tym, jak nauki buddy pomagają nam zobaczyć nieograniczone możliwości świata i nadać naszemu życiu sens i znaczenie. Jak znaleźć się w punkcie, w którym nie musimy się już niczego obawiać, ponieważ doświadczyliśmy umysłu jako przestrzeni. Ta książka zabierze nas na wycieczkę w rejony gdzie można poczuć prawdziwy sens słów Wyzwolenie i Oświecenie, a jednocześnie jest pasjonującą rozmową o życiu, filozofii, religii, fizyce kwantowej, kulturze, wolności, polityce i wielu innych rzeczach które nas w życiu interesują i pociągają. Lama Ole dzieli się z nami ogromnym życiowym doświadczeniem, które wspiera medytacja i błogosławieństwo oświeconych mistrzów szkoły Karma Kagyu. W pełen humoru sposób opowiada po prostu o tym jak być szczęśliwym i wolnym człowiekiem.

„Diamentowa Droga sprawia jednak, że stajemy się odważni, pogodni i przyjaźni. To sposób życia, dzięki któremu rozpuszczają się po prostu przeszkody, blokujące nasze rozpoznanie prawdziwej natury umysłu. To doświadczenie jest ponadczasowe, nie związane z żadną kulturą i prowadzi do całkowitej wolności”. Lama Ole Nydahl.

Kategoria: Filozofia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7554-921-8
Rozmiar pliku: 588 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Z Him­mel­ber­gu w Hi­ma­la­je

Dla­cze­go właśnie bud­dyzm? Po­cho­dzisz z Da­nii, mogłeś się więc równie do­brze zde­cy­do­wać na chrześcijaństwo albo którąś z daw­nych skan­dy­naw­skich re­li­gii…

Nie miałem tu chy­ba żad­ne­go wy­bo­ru. Już w dzie­ciństwie, w cza­sie woj­ny i po jej zakończe­niu, ciągle wi­działem w snach mężczyzn i ko­bie­ty w ciem­no­czer­wo­nych sza­tach, co w żaden sposób nie pa­so­wało do lat czter­dzie­stych w Da­nii i wy­da­wało mi się dosyć dziw­ne. Na mo­ich pierw­szych dzie­cinnych ry­sun­kach widać, jak po­ma­gam tym lu­dziom w czer­wo­nych sza­tach w wal­ce i prze­pro­wa­dzam ich przez góry, których zresztą w Da­nii nie ma, do do­lin, w których byli bez­piecz­ni. Drugą co do wiel­kości i naj­bar­dziej znaną duńską „górą” jest Him­mel­berg, o wy­so­kości 147 metrów.

Ma­cie więc jako Duńczy­cy bar­dzo bli­sko do nie­ba.

Za­miast wspi­nać się do nie­ba, ściągamy je so­bie na dół (śmiech). Później, kie­dy do­rosłem i zajęty byłem no­ca­mi czymś zupełnie in­nym, czułem się za­wsze bar­dzo po­ru­szo­ny, kie­dy słyszałem lub czy­tałem coś o Ty­be­cie i Azji Środ­ko­wej. Cho­ciaż utożsa­miałem się wte­dy również z bo­ha­te­ra­mi is­landz­kich sag, wie­działem, że na Wscho­dzie cze­ka na mnie coś de­cy­dującego.

I rze­czy­wiście, od pierw­sze­go spo­tka­nia la­mo­wie na­zy­wa­li mnie Ma­ha­kalą, czy­li głównym strażni­kiem na­szej li­nii prze­ka­zu. Zimą 1986 roku, kie­dy wraz z moją żoną Han­nah i garstką przy­ja­ciół nie­le­gal­nie podróżowa­liśmy po Ty­be­cie na otwar­tych pa­kach różnych sta­rych ciężarówek, przez chmu­ry wznie­co­ne­go ku­rzu zobaczy­liśmy w od­ległości go­dzi­ny jaz­dy od Kant­se we wschod­nim Ty­be­cie, po le­wej stro­nie, w po­bliżu rze­ki i łysych gór, duży, czwo­rokątny i po­dob­ny do twier­dzy bu­dy­nek z gli­ny, na którego ścia­nach wid­niały ko­lum­ny „na­ma­lo­wa­ne” w równych odstępach przez spływającą wodę wa­pienną. Ten dom przy­ciągnął naszą uwagę z nie­zwykłą siłą. Żeby nakłonić kie­rowcę do za­trzy­ma­nia ciężarówki, waliłem z taką siłą w dach szo­fer­ki, że widać w niej było później wgnie­ce­nia. On jed­nak naj­wy­raźniej już ogłuchł od ciągłego hałasu w roz­pa­dającym się sa­mo­cho­dzie i ni­cze­go nie usłyszał. Kie­dy wresz­cie za­trzy­mał się w Kant­se, zeskoczy­liśmy z Han­nach na­tych­miast na dół, lądując pra­wie na głowach kil­ku mnichów, opie­kujących się małym klasz­to­rem Kalu Rin­po­cze, jed­ne­go z na­szych wie­lo­let­nich na­uczy­cie­li. Na na­sze py­ta­nia, co jest ta­kie­go szczególne­go w owym dużym domu z białymi pa­sa­mi, stojącym pomiędzy szosą i rzeką, od­po­wie­dzie­li, że jest to Ad­rubt­sang, gdzie do­ra­stał XVI Kar­ma­pa, nasz główny na­uczy­ciel.

XVI Kar­mapę spo­tka­liśmy w 1969 roku w Ne­pa­lu, na początku na­sze­go trzy­let­nie­go po­by­tu w Hi­ma­la­jach. W cza­sie trze­cie­go po­by­tu w tym kra­ju wje­cha­liśmy do Kat­man­du roz­kle­ko­ta­nym volks­wa­ge­nem piętnaście mi­nut po nim. W ten sposób działają moc­ne związki. Podróżowa­liśmy całymi ty­go­dnia­mi drogą lądową z Eu­ro­py, przez kra­je muzułmańskie i przez Bo­dh­ga­ja w In­diach do Ne­pa­lu. Kar­mapa przy­był po trzy­na­stu la­tach nie­obec­ności do Kat­man­du, żeby poświęcić ol­brzy­mią świątynię Urdzie­na Tul­ku oraz udzie­lić przy stu­pie Bod­nath se­rii bar­dzo wyjątko­wych ini­cja­cji i prze­kazów, zwa­nych Ka­gyu-Na­gdze, Skar­bem Mantr Ka­gyu. Spo­tka­liśmy się z nim po raz pierw­szy pod stupą Swa­jam­bu pod­czas ce­re­mo­nii Czar­nej Ko­ro­ny i na­tych­miast zo­sta­liśmy jego ucznia­mi.

Czy naj­pierw za­fa­scy­no­wała cię oso­ba Kar­ma­py, a do­pie­ro po­tem na­uka Bud­dy, czy też stało się to jed­no­cześnie?

Kie­dy pisałem pracę dy­plo­mową na uni­wer­sy­te­cie w Ko­pen­ha­dze na te­mat filozofii Al­do­usa Hux­leya, ocze­ki­wałem już od bud­dy­zmu osta­tecz­nych wglądów. Chciałem wska­zać in­nym wolną od nar­ko­tyków drogę ludz­kie­go roz­wo­ju. W tym cza­sie tra­ci­liśmy wie­lu do­brych przy­ja­ciół z po­wo­du nar­ko­tyków. Da­nia należała wte­dy jak zwy­kle do awan­gar­dy i na­sze za­in­te­re­so­wa­nie nimi było zupełnie świa­do­me. W 1961 roku spróbo­wa­liśmy po raz pierw­szy ha­szy­szu, tuż po moim wyjściu z woj­ska. W 1966 roku w moje uro­dzi­ny do­tarła do nas pierw­sza por­cja LSD, za­raz po jego wy­na­le­zie­niu przez Hof­f­ma­na. Ist­niały wówczas trzy eu­ro­pej­skie sto­li­ce kul­tu­ry nar­ko­tyków – Lon­dyn, Am­ster­dam i Ko­pen­ha­ga. Cały ten wewnętrzny świat do­tarł bar­dzo szyb­ko do Da­nii, która za­wsze była otwar­ta na nowości. Wraz z Han­nah po­dzie­la­liśmy na początku en­tu­zjazm dla tej rze­ko­mo szyb­kiej dro­gi do ab­so­lut­nych stanów umysłu. Od­działywa­nie Ti­mo­thy Le­ary’ego na uni­wer­sy­te­ty wschod­nie­go wy­brzeża Stanów Zjed­no­czo­nych było po­wszech­nie zna­ne, a we wta­jem­ni­czo­nych kręgach roz­czy­ty­wa­no się w Drzwiach per­cep­cji Al­do­usa Hux­leya. Wszyst­ko wrzało, był to bar­dzo po­ry­wający czas, pełen ide­ali­zmu i mu­zy­ki Be­atlesów i Rol­ling Sto­nesów; jed­nak już wte­dy tra­ci­liśmy co­raz więcej przy­ja­ciół z po­wo­du nar­ko­tyków.

W 1967 roku obej­rze­liśmy so­bie Ma­ha­ri­szie­go, ale to był hin­du­izm, dla nas o wie­le za słodki. Jed­no­cześnie słysze­liśmy o wschod­nich Ty­be­tańczy­kach, o Kham­pach, którzy już w 1950 roku pod­czas pierw­sze­go ata­ku Chińczyków bro­ni­li swe­go kra­ju i w 1959 roku nadal, pra­wie nie­uzbro­je­ni, dziel­nie wal­czy­li z chiński­mi oku­pan­ta­mi. To właśnie oni, a nie zor­ga­ni­zo­wa­na w śre­dnio­wiecz­ny sposób ty­be­tańska ar­mia, prze­pro­wa­dzi­li wy­so­kich lamów przez hi­ma­laj­skie przełęcze do bez­piecz­nych In­dii. W ten sposób zwróciliśmy po raz pierw­szy uwagę na Ty­be­tańczyków i ich re­li­gię.

Kie­dy w cza­sie pierw­szych po­bytów w Azji na­uczy­liśmy się pa­trzeć na świat z per­spek­ty­wy „zarówno to, jak i tam­to” za­miast „albo-albo”, wszyst­ko inne wy­da­rzyło się po­tem nie­ja­ko samo z sie­bie. Po­mo­gli nam w tym pełni mocy wschod­ni Ty­be­tańczy­cy i nasi na­uczy­cie­le. Wraz z Han­nah za­uważyliśmy wkrótce, że lu­dzie ci mają w so­bie coś z wi­kingów, i na­tych­miast po­czu­liśmy się wśród nich jak w domu. Dzięki nim wszyst­ko się za­okrągliło.

Wspa­niałym przykładem był dla nas szla­chet­ny i w pełni urze­czy­wist­nio­ny Lob­pyn Tse­czu Rin­po­cze z Bhu­ta­nu, którego w 1987 roku za­pro­si­liśmy do na­szych roz­wi­jających się na całym świe­cie ośrodków. Piszę o nim w mo­ich książkach Bud­do­wie da­chu świa­ta i Do­sia­dając ty­gry­sa. W jego przy­pad­ku żadna po­chwała nie będzie wy­star­czająca. Po­ru­szał wszyst­kich i wspie­rał wszędzie naszą pracę. Po­mi­mo poważnej cho­ro­by ser­ca podróżował całymi mie­siącami po Za­cho­dzie i błogosławił na­sze ośrod­ki bud­dyj­skie Dia­men­to­wej Dro­gi, aż do 2003 roku, kie­dy nie­ste­ty zmarł w Bang­ko­ku. Po­ma­gał nam bez­in­te­re­sow­nie i z wielką ener­gią, i to on właśnie do­pro­wa­dził nas do Kar­ma­py.

A później dzięki Kar­ma­pie za­chwy­ci­liście się nauką Bud­dy?

Tak, cho­ciaż pro­wa­dzi­liśmy życie pod każdym względem po­ry­wające, byliśmy obo­je z Han­nah przede wszyst­kim in­te­lek­tu­ali­sta­mi, dla których wszyst­ko mu­siało się zga­dzać na każdym po­zio­mie. To, co nie dało się prze­ko­nująco wyjaśnić i trąciło ckli­wością, szyb­ko nisz­czył duński hu­mor, często bez­li­to­sny. W du­cho­wej wie­dzy Ty­be­tańczyków nie zna­leźliśmy jed­nak żad­nych lo­gicz­nych dziur, lecz tyl­ko pew­ne rze­czy, które nie byłyby użytecz­ne na Za­cho­dzie z po­wo­du różnic kul­tu­ro­wych.

Na­sze wątpli­wości bu­dziło także ty­po­we dla Azji roz­war­stwie­nie ty­be­tańskie­go społeczeństwa, które bar­dzo od­bie­gało od za­chod­nich wy­obrażeń o równo­upraw­nie­niu. In­spi­ro­wały nas na­to­miast wglądy i sze­ro­ka między­ludz­ka wy­mia­na, dla których w na­szych społeczeństwach często bra­ku­je miej­sca wśród prze­pisów praw­nych, de­mo­kra­cji i bez­pie­czeństwa so­cjal­ne­go. Byliśmy jed­nak prze­ko­na­ni, że można połączyć osiągnięcia za­chod­niej cy­wi­li­za­cji z do­bry­mi i sku­tecz­ny­mi me­to­da­mi ludz­kie­go roz­wo­ju, ja­ki­mi dys­po­no­wał Ty­bet.

Mat­ka za­wsze mi opo­wia­dała, że jako małe dziec­ko mówiłem, że chcę zo­stać duńskim mi­strzem świa­do­mości, cho­ciaż nie miałem wówczas naj­mniej­sze­go pojęcia, czym jest świa­do­mość. Nie wiem, jak wpadłem na ten po­mysł, ale na pew­no było to coś, co już bar­dzo wcześnie we mnie działało. Po­tem Kar­ma­pa – w pełni oświe­co­ny mistrz – przyjął nas z Han­nah do swo­je­go pola mocy i po­pro­wa­dził drogą, która była dla nas naj­lep­sza i która do dzi­siej­sze­go dnia umożli­wia osiągnięcie celu lu­dziom wol­nym od uprze­dzeń.

W tam­tych cza­sach nie­wie­lu miesz­kańcom Za­cho­du dane było, tak jak nam i kil­kor­gu na­szych przy­ja­ciół, otrzy­mać na­uki od żyjących jesz­cze wte­dy mistrzów me­dy­ta­cji sta­rych szkół „Czer­wo­nych Cza­pek”, których opi­suję we wspo­mnia­nych już wcześniej książkach. To naj­wspa­nial­si lu­dzie, jacy kie­dy­kol­wiek i gdzie­kol­wiek żyli i żyją.

Kalu Rin­po­cze z południo­we­go przedgórza Hi­ma­lajów uczył nas wszyst­kie­go – od prak­tyk pod­sta­wo­wych, zwa­nych nyn­dro, po osta­tecz­ne wglądy w na­turę umysłu, które można uzy­skać dzięki za­sto­so­wa­niu me­tod, abs­trak­cji lub sto­pie­niu się z na­uczy­cie­lem czy od­po­wied­ni­mi for­ma­mi buddów. Przy każdej nada­rzającej się oka­zji jeździ­liśmy też wte­dy do Sik­ki­mu, żeby spo­tkać się z Kar­mapą. To było naj­piękniej­sze.

Nig­dy nie byłeś mni­chem, lecz za­wsze jako człowiek świec­ki żyłeś prak­tycz­nym życiem. Pra­co­wałeś, mu­siałeś się trosz­czyć o własne utrzy­ma­nie, nie od­rzu­całeś tak zwa­nych rze­czy świa­to­wych…

W cza­sie lat na­uki w Hi­ma­la­jach żyliśmy za 50 do­larów mie­sięcznie, które przy­syłali nam moi ro­dzi­ce. Jeśli wy­mie­niało się pie­niądze na wol­nym ryn­ku, suma ta wy­star­czała na­wet na to, żeby po­ma­gać in­nym. Od cza­su do cza­su uczyłem również w Ko­pen­ha­dze an­giel­skie­go w kla­sie ma­tu­ral­nej, pra­co­wałem jed­no­cześnie na bu­do­wie, a wie­czo­ra­mi obo­je z Han­nah sprzątaliśmy w jed­nej ze szkół. Często pra­co­waliśmy po 16 go­dzin na dobę. Miesz­ka­nie na stry­chu na­dającego się do roz­biórki domu, położone­go na­prze­ciw­ko ko­lo­nii hip­pisów, Chri­stia­nii, kosz­to­wało nas 10 do­larów mie­sięcznie, no­si­liśmy też prak­tycz­ne, woj­sko­we ubra­nia, dzięki cze­mu rze­czy­wi­sty stan na­szych finansów pra­wie nie rzu­cał się w oczy.

Przyglądając się niektórym bud­dy­stom, mam wrażenie, że nie mierzą się ze świa­tem. Żyją miękko i łagod­nie, ale często bra­ku­je mi w ich po­sta­wie siły, cze­goś, co by mnie rze­czy­wiście po­rwało. Nic z tego, co mówią, nie jest nie­praw­dzi­we, ale cza­sa­mi wszyst­ko to jest po pro­stu trochę nud­ne. Czy masz też ta­kie od­czu­cia?

Świet­nie to ująłeś! Dla­te­go pod­kreślam za­wsze bez ogródek, jak wiel­kim spełnie­niem ob­da­rza mnie od­wiecz­na ko­bie­cość. Jed­no­cześnie to utrzy­mu­je z dala od na­szych ośrodków ta­kich lu­dzi, którzy i tak nie po­trafiliby za­sto­so­wać czy­ste­go poglądu Dia­men­to­wej Dro­gi. Poza tym w cza­sie wykładów wspo­mi­nam re­gu­lar­nie o ta­kich czy in­nych cha­rak­te­ry­stycz­nych ce­chach is­la­mu, dzięki cze­mu nie przy­chodzą do nas po­tem oso­by, które wolą ra­czej żyć z za­mkniętymi ocza­mi. Na­to­miast ci, którzy jed­nak z nami zo­stają, są zdol­ni do dużych postępów w roz­wo­ju i ko­rzy­stają później z na­szych bud­dyj­skich ośrodków. Mamy w na­szej li­nii wspa­niałe ko­bie­ty i sil­nych mężczyzn.

Ogólnie biorąc, Bud­da na­uczał jed­nak trzy ro­dza­je lu­dzi, którzy chcie­li być od­po­wie­dzial­ni za sa­mych sie­bie. Pierw­sza gru­pa nauk prze­zna­czo­na była dla tych, którzy pragnęli uchro­nić się przed cier­pie­niem dzięki świa­do­mej ob­ser­wa­cji przy­czy­ny i skut­ku. To właśnie oni na­dają łagod­ność i de­li­kat­ność południo­we­mu bud­dy­zmo­wi – właściwości, które są tak po­trzeb­ne w życiu mnisz­ki czy mni­cha.

Ko­lejną grupę nauk prze­ka­zał Bud­da z myślą o tych uczniach, którzy szu­kają bo­ga­te­go życia wewnętrzne­go i dla­te­go też chcą, żeby ich współczu­cie uzu­pełniało się jak naj­le­piej z po­na­do­so­bistą bud­dyjską mądrością – doświad­cze­niem pu­stości wszyst­kich zja­wisk zewnętrznych i wewnętrznych. Jeśli roz­winęliśmy obie te właściwości jed­no­cześnie – bez po­pa­da­nia w sen­ty­men­ta­lizm z jed­nej stro­ny, a biu­ro­kra­tyczną sztyw­ność z dru­giej – ozna­cza to, że ten po­ziom zo­stał osiągnięty.

Ist­nie­je wresz­cie ostat­ni po­ziom nauk Bud­dy, Dia­men­to­wa Dro­ga (Wadżra­ja­na), zwa­na również Drogą Wi­bra­cji (Man­tra­janą) lub Drogą Pełni (ciała, mowy i umysłu – czy­li Tan­tra­janą). W Dia­men­to­wej Dro­dze chętnie spraw­dza­my, na co nas stać. Dzięki temu po­dejściu dwa tysiące mo­ich uczniów sko­czyło ra­zem ze mną ze spa­do­chro­nem, żeby ob­ser­wo­wać swój umysł.

Prak­ty­ka Dia­men­to­wej Dro­gi – na­zy­wa­nej tak dla­te­go, że osta­tecz­nie umysł jest pro­mie­niujący i nie­znisz­czal­ny jak ów szla­chet­ny ka­mień – za­czy­na się od zro­zu­mie­nia, że praw­da musi prze­ni­kać wszyst­ko, tak jak prze­strzeń, a także że możemy so­bie wy­obra­zić oświe­ce­nie tyl­ko dla­te­go, iż jest ono naszą praw­dziwą na­turą.

Myślę, że również sam Bud­da nie był mięcza­kiem, lecz w grun­cie rze­czy praw­dzi­wym re­wo­lu­cjo­nistą. Prze­ciw­sta­wie­nie się oby­cza­jom hin­du­izmu w jego cza­sach wy­ma­gało z pew­nością wiel­kiej mocy.

Bud­da był wo­jow­ni­kiem. Nie po­cho­dził z ka­sty bra­minów, kapłanów, lecz z ka­sty ksza­trijów, wo­jow­ników, o czym dzi­siaj często się za­po­mi­na. Do 29. roku życia ćwi­czył się we wszyst­kich dostępnych wówczas sztu­kach wo­jen­nych i sztu­kach wal­ki. Miał też ponoć 500 ko­cha­nek, co ucho­dziło wówczas wśród ple­mion północ­nych In­dii za oznakę wy­so­kiej i za­szczyt­nej po­zy­cji społecz­nej. Najczęściej były to chy­ba wdo­wy po po­ległych wo­jow­nikach, o które trosz­czyła się wówczas społecz­ność. Ozna­cza to również, że Bud­da po­trafił za­spo­koić po­trze­by wszyst­kich swo­ich ko­biet – naj­wy­raźniej cho­dził wcześnie do łóżka i jadł dużo wi­ta­min.

Czy mówiąc, że Bud­da był wo­jow­ni­kiem, masz także na myśli to, że życie du­cho­we jest również walką?

To zależy od tego, na ile zręcznie prze­ka­zy­wa­ne są na­uki oraz jak doj­rzałe i wol­ne są gru­py, które je otrzy­mują. Jeśli wyjaśnie­nie jest od­po­wied­nie i możemy swo­bod­nie je za­sto­so­wać w taki sposób, żeby przy­niosło nam jak naj­więcej pożytku, wówczas będzie­my się roz­wi­jać całko­wi­cie na­tu­ral­nie. Od cza­su do cza­su na­tknie­my się co praw­da na taką czy inną prze­szkodę, ale jeśli będzie­my prak­ty­ko­wać przy­tom­nie i świa­do­mie, otrzy­ma­my pożytecz­ne na­uki. Na przykład na­gle zo­ba­czy­my zja­wi­ska z in­nej per­spek­ty­wy i wszyst­ko po­to­czy się da­lej samo. Bud­dyzm nie używa po­czu­cia winy, tak sil­nie cha­rak­te­ry­zującego chrześcijaństwo. Jeśli popełniliśmy błąd, uczy­my się z nie­go, jak naj­szyb­ciej prze­pra­sza­my i następnym ra­zem sta­ra­my się zro­bić wszyst­ko znacz­nie le­piej. Na­tu­ra Bud­dy każdej isto­ty jest trwała i dla­te­go jest ważna. Zna­cze­nie mają wyłącznie nie­prze­mi­jające re­zul­ta­ty; wszyst­ko inne przy­po­mi­na ra­czej Di­sney­land.

Bud­dyzm nie na­ucza wia­ry w coś ab­sur­dal­ne­go i dla­te­go nie można w nim wpaść w pułapkę wątpli­wości, pro­wadzących do po­mie­sza­nia?

Zno­wu do­sko­na­le to ująłeś. Też tak sądzę.

Cza­sa­mi jed­nak również po­zor­ny „suk­ces” może się stać prze­szkodą na du­cho­wej dro­dze. Swo­je pierw­sze doświad­cze­nie me­dy­ta­cyj­ne przeżyłem w 1996 roku w Gre­cji, dzięki jed­ne­mu z two­ich uczniów – w chwi­li, gdy wyjaśniał mi me­dy­tację Kar­ma­py.

Tak, bar­dzo do­brze. Zarówno dro­ga, jak i cel są do­sko­nałe.

Było to dla mnie nie­sa­mo­wi­te doświad­cze­nie, czułem, że prze­ni­ka mnie zupełnie nowa siła, dy­go­tałem na całym cie­le… Myślałem: „To właśnie jest to!”. I po­tem całymi la­ta­mi próbowałem powtórzyć to doświad­cze­nie.

Tak, po­tem przyszło ocze­ki­wa­nie, które osta­tecz­nie stanęło ci na dro­dze.

Właśnie. Myślałem, że me­dy­ta­cja musi być fa­jer­wer­kiem do­bre­go na­stro­ju. Bie­gałem więc za nim gorączko­wo, dopóki nie za­uważyłem, że w ogóle nie o to cho­dzi. Dla­te­go py­tam, czy prak­ty­ka może być również walką, na przykład walką z nudą. Me­dy­ta­cja bywa prze­cież cza­sa­mi śmier­tel­nie nud­na.

Mimo to do­brze jest się nią cie­szyć. Jeśli nie popełnia­my pew­ne­go błędu, ja­kim na pew­no jest chęć me­dy­to­wa­nia na na­turę umysłu bez na­gro­ma­dze­nia w nim uprzed­nio ol­brzy­miej ilości do­brych wrażeń, to do­bre są choćby bud­dyj­skie man­try. Uczu­cie znu­dze­nia, które zmu­sza nas do bie­ga­nia za wciąż no­wy­mi me­dy­ta­cja­mi, to po­dej­mo­wa­na przez ego próba obro­ny swe­go te­ry­to­rium, za­grożone­go naj­wy­raźniej nie­ustan­nym ata­kiem.

Na początku ego próbuje obrócić wszyst­ko na swoją ko­rzyść i myśli so­bie: „Już przed­tem byłem wspa­niały, a te­raz będę jesz­cze w do­dat­ku głęboko udu­cho­wio­ny”. Jeśli jed­nak chce w ten sposób prze­trwać swo­je spo­tka­nie z bud­dy­zmem, to postępując tak, popełnia tak na­prawdę naj­większy błąd, po­nie­waż wszyst­ko, co jest du­cho­we w sposób po­na­do­so­bi­sty, au­to­ma­tycz­nie roz­pusz­cza „ja”. W do­dat­ku, jak już wspo­mi­nałem, naj­większym wro­giem „ja” są powtórze­nia. Wraz z rosnącym doświad­cze­niem w me­dy­ta­cji ego wi­dzi co­raz wyraźniej, że jego moc za­ni­ka. Uświa­da­mia­my so­bie, że je­steśmy częścią całości, i ro­zu­mie­my, że wszyst­ko, co oso­bi­ste – ciało, myśli i uczu­cia – przy­cho­dzi, zmie­nia się i od­cho­dzi. W ten sposób krok po kro­ku roz­pusz­cza się w na­szym umyśle ilu­zja od­dziel­ne­go i na­prawdę ist­niejącego „ja”.

Jed­nak to, co po­zo­sta­je, jest o wie­le cie­kaw­sze – jest to sama świe­tli­sta nie­ogra­ni­czo­ność przeżywającego, będąca zwier­ciadłem za od­bi­cia­mi i mo­rzem pod fa­la­mi. Nie od­cho­dzi właśnie to, co jest nie­zmien­ne, co u wszyst­kich z nas jest tym sa­mym – prze­strzeń, która po­zwa­la rze­czom się wy­da­rzać, oraz po­nad­cza­so­wa przy­tom­ność. Tak na­prawdę wejście na po­na­do­so­bistą du­chową drogę jest ze stro­ny ego głupim błędem i na początku bar­dzo się ono przed tym bro­ni. Na szczęście możemy je ciągle od nowa zwy­ciężać i wy­pro­wa­dzać w pole – wte­dy wszyst­ko sta­je się po­da­run­kiem.

Czy­li ego może mi stać na dro­dze, ale w określo­nym mo­men­cie sta­je się ja­sne, że pra­cu­je ono nad własnym uni­ce­stwie­niem?

Tak, do pew­ne­go mo­men­tu ego myśli, że dzięki prak­ty­kom zy­sku­je na sile; są one zresztą bar­dzo przy­jem­ne. Jed­nak stop­nio­wo uświa­da­mia ono so­bie, że tra­ci co­raz więcej te­ry­to­rium. To mu się nie po­do­ba, próbuje więc różnych dróg uciecz­ki, co z ko­lei spra­wia, że za­cho­wu­je­my się cza­sem dzie­cin­nie lub dra­ma­tycz­nie.

W dłuższej per­spek­ty­wie me­dy­tujący przeżywa wy­wal­czoną wol­ność jako bo­gac­two i szczęście. Po­tem prze­szko­da­mi stają się ra­czej le­ni­stwo i na­wy­ki, a napędem pełnym mocy – po­sta­wa bo­dhi­sat­twy. Obiet­ni­ca nie­ustającej pra­cy dla do­bra wszyst­kich istot – cho­ciaż ich licz­ba jest nie­ogra­ni­czo­na i dla­te­go pra­ca ta nig­dy nie do­bie­gnie końca – jest bez wątpie­nia na­je­le­gantszą ze wszyst­kich życio­wych po­staw!

Pod tym nie pod­pi­sze się na poważnie żadne ego.

Jeśli ego rze­czy­wiście wie­działoby, w czym bie­rze udział, nie zro­biłoby tego. Sam składam tę obiet­nicę ze szczególną radością.

Czy „du­cho­wa duma” jest wo­bec tego pożytecz­na na początku ścieżki, po­nie­waż wstępnie skłania ego do współpra­cy, która je po­tem nie­zau­ważenie roz­puści?

Zde­cy­do­wa­nie tak. Za każdym ra­zem jest to też wiel­kie zwy­cięstwo, któremu na Dia­men­to­wej Dro­dze może za­szko­dzić je­dy­nie poważne złama­nie związków z na­uczy­cie­lem.

Jak wyglądało Two­je pierw­sze doświad­cze­nie me­dy­ta­cyj­ne z Kar­mapą?

Jak zwy­kle przeżyliśmy to obo­je z Han­nah tak samo – pierwszą rzeczą, którą za­uważyliśmy, kie­dy w 1969 roku, ośle­pie­ni pro­mie­nia­mi słońca prześwi­tującymi zza chmur, zo­ba­czy­liśmy go w świątyni na Swa­jam­bu w oto­cze­niu se­tek Ty­be­tańczyków, była Czar­na Ko­ro­na, którą trzy­krot­nie uno­sił nad głową.

Ten wi­dok ude­rzył w nas jak grom z ja­sne­go nie­ba, na­gle po­czułem tak sil­ne napięcie, jak­bym połknął sta­lo­wy re­sor. Sie­działem całko­wi­cie wy­pro­sto­wa­ny, znaj­do­wałem się gdzieś w otwar­tej prze­strze­ni, a całą moją świa­do­mość wypełniała je­dy­nie Czar­na Ko­ro­na. W całym swo­im wcześniej­szym, bo­ga­tym w doświad­cze­nia życiu nie przeżyłem ni­cze­go, co można by z tym porównać. Po­tem mie­liśmy spo­ro ro­bo­ty, bo Ty­be­tańczy­cy nie są przy­zwy­cza­je­ni do cze­ka­nia w ko­lej­ce w ele­ganc­kim, an­giel­skim sty­lu. Po­nie­waż w Ty­be­cie ini­cja­cji udzie­la­no tyl­ko nie­wie­lu oso­bom, które sie­działy w pierw­szych rzędach, wszy­scy z całej siły prze­py­cha­li się do przo­du, przy czym młodzi i sil­ni na­pie­ra­li na dzie­ci i na star­szych, przy­du­szając ich do ścian. Wszy­scy chcie­li do­stać błogosławieństwo wiel­kie­go lamy. Na­tych­miast zna­lazłem gdzieś długi bam­bu­so­wy kij, oparłem go jed­nym końcem o ścianę i w ten sposób po­wstrzy­małem na­pie­rający tłum, dzięki cze­mu star­si i słabi mo­gli do­stać się do Kar­ma­py jako pierw­si. Po­tem prze­puściłem młodych i sil­nych, aż wresz­cie zna­leźliśmy się przed nim również my z Han­nah. Na­sze po­strze­ga­nie bar­dzo się zmie­niło – od­ległość od wąskich drzwi po le­wej stro­nie bu­dyn­ku, do od­gro­dzo­ne­go kratą główne­go po­miesz­cze­nia, w którym sie­dział Kar­ma­pa, wy­no­siła może z pięć metrów, jed­nak obo­je naj­wy­raźniej przeżywa­liśmy po­ko­ny­wa­nie jej jak pro­ces na­ro­dzin, czu­liśmy się tak, jak­byśmy się po­ru­sza­li w długim, wąskim tu­ne­lem.

Kar­ma­pa do­tknął czubków na­szych głów i kie­dy spoj­rze­liśmy na nie­go, wydał nam się większy od całego po­miesz­cze­nia i pro­mie­nio­wał jak tysiąc słońc.

Trzy­mając się za głowy, w głębo­kim szo­ku podążaliśmy za mni­cha­mi, którzy kie­ro­wa­li nas to tu, to tam, za­wie­sza­li nam na szy­jach pobłogosławio­ne sznu­recz­ki, wręcza­li ja­kieś kul­ki z ziół i na­le­wa­li w zagłębie­nie dłoni odro­binę nek­ta­ru, który trze­ba było wypić. Po­tem za­pro­wa­dzo­no nas kil­ka stop­ni da­lej, do pra­wej części bu­dyn­ku. Wraz z garstką in­nych osób trzy­ma­liśmy się moc­no kra­ty, pod­czas gdy pro­mie­niujący mężczy­zna przed nami błogosławił ostat­nich uczest­ników ini­cja­cji. Za­uważył nas za­raz po przy­by­ciu – ist­nie­je zdjęcie, zro­bio­ne w chwi­li, gdy nas po­znał. Kar­ma­pa wygląda na nim tak, jak­by myślał: „Po­mo­cy, oni znów tu są. Zno­wu za­czną się kłopo­ty!”.

Roz­po­zna­liśmy się na­wza­jem po­now­nie. Ja w po­przed­nim życiu ochra­niałem Kar­mapę, a Han­nah była z pew­nością jego tłumaczką. Po tym spo­tka­niu przez dwa­naście następnych lat spraw­dzał wie­lo­krot­nie moją siłę i umiejętność wy­czu­cia sy­tu­acji Han­nah. Na przykład kil­ka dni po przy­jeździe, kie­dy scho­dzi­liśmy ra­zem wąską ścieżką ze stu­py Swa­jam­bhu, wsko­czył mi zupełnie nie­ocze­ki­wa­nie na ple­cy, przy swo­ich dzie­więćdzie­sięciu ki­lo­gra­mach wagi. Na szczęście, cho­ciaż ko­la­na mi drżały, udało mi się utrzy­mać w pio­nie i znieść go na sam dół do stojących tam stup.

Ostat­nio pew­ni star­si już opie­ku­no­wie obec­ne­go Kar­ma­py Taje Dordże opo­wie­dzie­li mo­je­mu bli­skie­mu przy­ja­cie­lo­wi Man­fre­do­wi z Mo­na­chium, że Kar­ma­pa za­wsze się wte­dy do­py­ty­wał, gdzie obo­je z Han­nach prze­by­wa­my i czym się aku­rat zaj­mu­je­my. Kie­dy go za­py­ta­li, dla­cze­go mając tak wie­lu za­chod­nich uczniów i spon­sorów ciągle do­py­tu­je się właśnie o nas, od­po­wie­dział:

„Wie­lu z was ma na­dzieję, że Chińczy­cy opuszczą Ty­bet i będzie­my mo­gli wrócić do domu i tam prak­ty­ko­wać. To jed­nak już minęło, tak się nie sta­nie! Inni z was sądzą, że Hin­du­si po­now­nie przyjmą bud­dyzm, tak jak daw­niej. Tak się jed­nak również nie sta­nie. Przyszłość bud­dyzmu Dia­men­to­wej Dro­gi jest na Za­cho­dzie, a tych dwo­je, Han­nah i Ole, prze­niosą go tam i umoc­nią”.

Tak czy in­a­czej, tego dnia – po­dob­nie jak wie­le razy później – nie chcie­liśmy w ogóle opusz­czać jego pola mocy i po pro­stu sie­dzie­liśmy przed świątynią. Kie­dy zro­biło się ciem­no i kie­dy zaczęły pod­cho­dzić do nas co­raz bliżej wałęsające się psy, z których większość miała wście­kliznę i trze­ba było na nie na­prawdę uważać, wciąż cze­ka­liśmy na znak.

Prze­ka­zał nam go pe­wien le­karz z Bhu­ta­nu – przy­niósł od Kar­ma­py mały pa­ku­nek z włosa­mi wszyst­kich jego 16 in­kar­na­cji. Wsunąłem to za­wi­niątko do le­wej górnej kie­sze­ni gru­bej, woj­sko­wej ko­szu­li, ale kie­dy scho­dzi­liśmy już na dół, zro­biło mi się bar­dzo gorąco; miałem wrażenie, że ko­szu­la na mnie płonie. Wte­dy jesz­cze paliłem i w pierw­szej chwi­li pomyślałem, że przez nie­uwagę włożyłem do kie­sze­ni żarzącą się fajkę, ale tego dnia w ogóle nie za­brałem jej ze sobą. Zdzi­wio­ny, przełożyłem mały pa­ku­nek z włosa­mi do pra­wej kie­sze­ni, jed­nak również po tej stro­nie za­raz po­czułem to samo. Przekładałem go więc z jed­nej kie­sze­ni do dru­giej, a kie­dy wresz­cie zdjąłem ko­szulę, aż krzyknąłem z bólu. Cho­ciaż za­wi­niątko wyglądało z zewnątrz jak mały pa­ku­nek z włosa­mi, wewnątrz wypełniała je nie­zwykła moc. Te włosy są do dzi­siaj naj­ważniejszą rzeczą, jaką za­wie­ra mój gał, no­szo­ny na szyi ty­be­tański po­jem­nik na re­li­kwie. Przed swoją śmier­cią Kar­ma­pa napełnił także ten gał in­ny­mi szczególny­mi przed­mio­ta­mi, żeby wie­lu lu­dzi mogło otrzy­mać błogosławieństwo w jego imie­niu..

Nie każdy ma na dro­dze tak sil­ne doświad­cze­nia. Wie­lu lu­dzi roz­po­czy­na prak­tykę me­dy­ta­cyjną, po­nie­waż in­te­lek­tu­al­nie prze­ko­na­ni są o praw­dzi­wości nauk bud­dyj­skich, jed­nak nig­dy nie mają tak bez­pośred­nich, od­czu­wal­nych fizycz­nie przeżyć jak te, które przy­da­rzyły się wam.

To praw­da, przeżywa­liśmy to wszyst­ko z Han­nah tak moc­no z po­wo­du na­sze­go sil­ne­go związku z Linią Ka­gyu z wcześniej­szych żywotów. Dziś na Za­cho­dzie wie­lu in­nych lu­dzi zo­stało bud­dy­sta­mi z po­wo­du do­brej kar­my, być może jed­nak niektórzy z nich za­cho­wują pe­wien dy­stans do nauk albo głównie je stu­diują. Przy­chodzą do bud­dy­zmu Dia­men­to­wej Dro­gi, po­nie­waż w in­nej kul­tu­rze za­szli już po pro­stu tak da­le­ko, że te­raz po­ru­sza ich tyl­ko osta­tecz­ny pogląd i me­to­dy. Czują w pe­wien sposób, że następnym kro­kiem musi być bud­dyj­ska od­po­wie­dzial­ność za sa­me­go sie­bie, że du­ali­stycz­ne „re­li­gie wia­ry” nie mają im już pra­wie ni­cze­go do za­pro­po­no­wa­nia. Lu­dzie ci są tyl­ko w nie­wiel­kim stop­niu za­in­te­re­so­wa­ni różnymi for­ma­mi buddów, w których pola mocy ja zo­stałem wpro­wa­dzo­ny i których chy­ba z dzie­sięciu już do tej pory wi­działem – były to zresztą naj­sil­niej­sze doświad­cze­nia mo­je­go życia. Po­do­bają im się jed­nak abs­trak­cyj­ne na­uki i bo­gac­two związa­nych z nimi wyjaśnień. Na­to­miast bar­dzo moc­ne doświad­cze­nia pod­czas pierw­sze­go spo­tka­nia z for­ma­mi buddów mają chy­ba tyl­ko ta­kie oso­by, które po­sia­dają głęboki związek z ty­be­tański­mi na­uka­mi z po­przed­nich żywotów. Tak było właśnie z Han­nah i ze mną – na­tych­miast po­czu­liśmy się bar­dzo za­in­spi­ro­wa­ni i obo­je mie­liśmy bar­dzo sil­ne, fizycz­ne doświad­cze­nia.

Co ra­dzisz lu­dziom, którzy prze­czy­ta­li na przykład Twoją książkę Bud­do­wie da­chu świa­ta, do­wie­dzie­li się z niej o tych doświad­cze­niach i również chcie­li­by przeżyć coś po­dob­ne­go? Kie­dy ich ego chce je mieć… Co mówisz oso­bom, które przy­chodzą do cie­bie i opo­wia­dają, że me­dy­tują już od dwóch lat i nic się jesz­cze nie wy­da­rzyło?

Mówię im, że jeśli prak­ty­kują właści­wie i w opar­ciu o bud­dyj­skie Schro­nie­nie, ich me­dy­ta­cje mogą im przy­nieść wyłącznie pożytek. Jeśli przeżywa­my coś przy­jem­ne­go, to dzięki po­dzie­le­niu się tym z in­ny­mi to się jesz­cze umoc­ni, na­to­miast wszyst­kie trud­ne i nie­przy­jem­ne doświad­cze­nia ozna­czają po­zby­wa­nie się przyszłych cier­pień; ozna­czają, że pro­ble­my mające na­dejść później mogą zo­stać roz­bro­jo­ne już te­raz i pro­wa­dzić do ludz­kiej doj­rzałości.

Jeśli komuś prze­szka­dza w me­dy­ta­cji to, że w jego życiu po­ja­wia się zbyt wie­le nie­przy­jem­nych doświad­czeń, może po pro­stu tyl­ko me­cha­nicz­nie czy­tać tek­sty me­dy­ta­cyj­ne. W ten sposób, dzięki mądrości i do­brym wrażeniom, każdy może za­dbać o swoją przyszłość. Dzięki temu przy­bie­rze ona przy­jem­ny kształt, od­po­wia­dający treściom za­war­tym w umyśle da­nej oso­by. Po­tem możemy sami wy­twa­rzać co­raz to nowe, wy­zwa­lające wrażenia i za­po­mnieć o sta­rych ogra­ni­cze­niach i trud­nościach.

Czy masz również wrażenie, że lu­dzie Za­cho­du muszą ra­czej „pusz­czać” rze­czy, niż jesz­cze więcej ich wchłaniać?

Tak, urlop na plaży daje je­dy­nie uwa­run­ko­wa­ne re­zul­ta­ty. Dopóki prądy ocze­ki­wań i obaw wciąż płyną, opa­lo­ny brzuch da nam tyl­ko zwod­ni­cze po­czu­cie, że na­sze życie jest sta­bil­ne.

Właści­wie sądzę jed­nak, że Zachód był za­wsze za­sad­ni­czo „społecz­ny” i bar­dziej współczujący niż Wschód, a ostat­nio stał się również bar­dziej udu­cho­wio­ny. W Azji myśli się przede wszyst­kim o ce­nie. Żyje tam wie­lu lu­dzi roz­wi­niętych du­cho­wo dzięki prak­ty­ce hin­du­izmu, tao­izmu i bud­dy­zmu, lecz także ogrom­na licz­ba ta­kich, którzy – być może z po­wo­du ubóstwa, różnic kla­so­wych, a także nie­zdol­ności do zro­zu­mie­nia, że kar­ma nie jest lo­sem – myślą ego­istycz­nie tyl­ko o so­bie i mało in­te­re­sują się in­ny­mi. Pod­kreślam również za­wsze, że poza wspie­ra­niem Ty­be­tańczyków, kie­dy tyl­ko jest to możliwe, nie mamy nic wspólne­go z ich rządem czy po­li­tyką. Nie ro­zu­mie­my sta­re­go, feudalne­go, ty­be­tańskie­go społeczeństwa wraz z jego sądo­wnic­twem, sto­sującym po­twor­ne kary. Wo­li­my trzy­mać się od tego wszyst­kie­go z da­le­ka. Jako lu­dzie Za­cho­du nie mamy więc żad­nych zo­bo­wiązań wo­bec kul­tu­ry ty­be­tańskiej. Re­pre­zen­tu­je­my tyl­ko jedną rzecz z Ty­be­tu – stru­mień doświad­cze­nia nie­prze­rwa­nych li­nii urze­czy­wist­nio­nych ko­biet i mężczyzn, którzy na prze­strze­ni ostat­nie­go tysiąca czy na­wet 1250 lat urze­czy­wist­nia­li i prze­ka­zy­wa­li Dia­men­tową Drogę, me­dy­to­wa­li w hi­ma­laj­skich ja­ski­niach, następnie scho­dzi­li do wsi, żeby za­ro­bić na następny wo­rek jęczmien­nej mąki – tsam­py, a po­tem znów wy­co­fy­wa­li się do swo­ich ja­skiń, aż do mo­men­tu, kie­dy ich umysł więcej już się nie zmie­niał. To oni są na­szym Schro­nie­niem i za­cho­wa­nie ich wie­dzy o na­tu­rze umysłu uczy­ni­liśmy swo­im życio­wym za­da­niem. Cała resz­ta, nie­za­leżnie od tego, jak wie­lo­barw­na i wyjątko­wa by nie była, po­zo­sta­je piekną, ale niełatwą do prze­ka­za­nia da­lej kul­turą.

Czy­nisz więc bar­dzo przej­rzy­ste rozróżnie­nie pomiędzy kul­turą i du­cho­wością?

Trwało to do­brych dwa­dzieścia lat, po­nie­waż mie­liśmy z Han­nah tak sil­ne od­da­nie i pra­gnie­nie ochra­nia­nia, ale w końcu przy­szedł czas i na to. Pomiędzy Ty­be­tańczy­ka­mi doszło do po­działów, a w na­szych ośrod­kach na­zbie­ra­liśmy na­zbyt wie­lu dzi­waków.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: