Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 maja 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Byle dalej - ebook

"3 kontynenty, 24 kraje, 17 par zdartych klapek, 2 zaćmienia słońca i 2 złamane nogi

Rzucili wszystko, by odbyć wyprawę życia…

Autorzy, para trzydziestolatków – adwokatka i menadżer – rzucili pracę, by przejechać świat. Odłożyli trochę pieniędzy, ale tylko trochę. Fundusze zdobywali, sprzedając po drodze kolejne środki transportu: Chiny przejechali rowerami elektrycznymi, Australię samochodem, Ameryke Południową na motocyklach… Niezapomniana opowieść o wojażach poza utartymi, turystycznymi szlakami, życiu wedle zwyczajów odwiedzanych krain i ekstremalnych wyzwaniach, za które czasem trzeba płacić wysoką cenę."

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-273-0005-8
Rozmiar pliku: 22 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od czego zacząć nową drogę życia? Może najpierw przydałby się dach nad głową. Odbieramy więc długo oczekiwaną paczkę. Rozpakowujemy pudło. W środku leży zwinięte nasze wymarzone, wytęsknione m1... czyli malutki, szary namiot.

Jest nieduży, ale solidny. Musi być mocny, bo będzie nam służył przez nadchodzące miesiące, a może nawet lata. Chciałoby się go jak najszybciej wypróbować, myśli same wędrują daleko, w góry, do lasu, nad oceany... Cóż, kiedy tymczasem za oknem panoszy się szarobiała, lodowata i nieprzyjemna polska zima. Do wyjazdu zostały jeszcze cztery długie miesiące.

– To co, rozbijamy się?

– No chyba!

Raz-dwa zabieramy się do dzieła i po kilku minutach w dużym pokoju jak gdyby nigdy nic staje namiot.

Teraz trzeba go jeszcze „umeblować”. Dmuchamy maty i wkładamy je do środka. Zatem w naszym nowym m1 mamy już łóżka. Dorzucamy śpiwory. Gotowe. Można iść spać.

Wpełzamy do namiotu. Jest może trochę twardo, ale poza tym całkiem wygodnie. Śpimy smacznie do rana, choć jeszcze do końca nie wierzymy, że właśnie tak będziemy spędzać wiele nadchodzących nocy.

Klamka zapadła. Data wyjazdu ustalona: lipiec 2008 roku. Data to bardzo ważna rzecz, żeby projekt się nie rozsypał, nie rozmył w szarej codzienności. Data i nic więcej. Żadnych dodatkowych warunków. Jeśli zaczniemy wymyślać jakieś warunki, to potem, gdy przyjdzie strach przed wyruszeniem, niepewność, czy to dobry pomysł i czy jesteśmy gotowi, posłużyłyby z pewnością za pretekst, żeby przełożyć wyjazd. Na rok, na pięć lat, albo może i na zawsze.

W podróż wystartujemy więc za dwa lata, licząc od dziś. Do tego czasu postaramy się żyć w miarę skromnie. To, czego nie przejemy, będziemy odkładać na wyjazd. Wyruszymy z tym, co uda nam się uskładać. Do tego dojdzie czynsz z wynajętego mieszkania. To powinno wystarczyć na rok podróży, może parę miesięcy więcej. Będziemy podróżować ekonomicznie, spać w namiocie lub niedrogich hostelach, gotować samodzielnie lub jeść w tanich przydrożnych barach. Trochę z oszczędności, a trochę dlatego, że to styl podróżowania, który zawsze najbardziej nam odpowiadał.

Wyszło jakoś naturalnie. Nikt nikogo nie namawiał ani nie przekonywał do wyjazdu. Po dwóch latach wspólnego życia i paru kilkutygodniowych wypadach po prostu za którymś razem uznaliśmy, że podróże są tym, co daje nam najwięcej szczęścia. Że chcemy wyjechać na dłużej. Któreś z nas powiedziało jedno zdanie, drugie podchwyciło, od słowa do słowa wykluła się data: lipiec 2008. Howgh.

Im bliżej wyjazdu, tym bardziej jesteśmy przekonani, że to najlepszy pomysł w naszym życiu. Do ostatnich chwil ani razu nie przychodzi nam do głowy myśl, żeby zrezygnować. Nie ma strachu ani wątpliwości, których się mimo wszystko spodziewaliśmy.

Na rok przed startem wyjawiamy nasz plan najbliższym. Początkowo szokuje, ale właściwie wszyscy po cichu trochę się tego spodziewali. Mimo że perspektywa rozłąki z bliskimi była podstawowym mankamentem całego pomysłu, rodzina od początku nas wspierała. Ani razu nie usłyszeliśmy, że robimy coś głupiego, nieodpowiedzialnego, że rujnujemy sobie przyszłość. Spotkaliśmy się z tak wspaniałym zrozumieniem, że trudno za nie podziękować słowami.

Kolejna kwestia – praca. Nie ma rady, pracę trzeba rzucić. Nie chcemy palić za sobą mostów. Gdy ponownie zawitamy do kraju, prawdopodobnie będziemy mogli w ten czy inny sposób powrócić do poprzednich zajęć. Trzeba jednak złożyć wypowiedzenie. Zbieramy się i zbieramy, szukamy dobrego momentu, odkładamy tę chwilę z dnia na dzień.

– Okej, dziś to zrobimy – ustalamy przy śniadaniu.

Wracamy wieczorem do domu. Siadamy do kolacji. Zerkamy na siebie.

– Powiedziałeś?

– No chciałem, ale nie było okazji... bo musiałem szybko napisać raport, a potem zadzwonił klient... A ty?

– Ja powiem im jutro...

I tak kilka razy. W końcu się jednak zmobilizowaliśmy. Zamiast chłodu i niezrozumienia, których się trochę obawialiśmy, spotkała nas kolejna miła niespodzianka. Gratulacje za odwagę spełniania marzeń i wzruszające pożegnanie.

Przygotowań z jednej strony jest dużo, a z drugiej właściwie niewiele. Ponieważ decyzję o wyjeździe podjęliśmy z dużym wyprzedzeniem, mieliśmy czas, żeby wiele rzeczy przemyśleć na spokojnie.

Oczekiwanie na wyjazd było bardzo przyjemne, w pewien sposób należało już do samej podróży.

Na trzy miesiące przed wyjazdem zaczynamy poważniejsze działania. Przechodzimy szczepienia, choć większa ich część i tak pozostała nam po wcześniejszych podróżach. Zakładamy konto w banku, takie, aby nie pobierano prowizji za zagraniczne wypłaty. Opróżniamy mieszkanie i zaczynamy szukać najemcy. Na wszelki wypadek podpisujemy pełnomocnictwa dla rodziny. Wyrabiamy nowe paszporty i międzynarodowe prawa jazdy. Występujemy o kilka wiz na wjazd do państw, które planujemy niedługo odwiedzić. Skanujemy wszystkie dokumenty na wypadek kradzieży. Wykupujemy ubezpieczenie. Przeróżnych drobnych spraw wciąż jest bez liku. Gdy już nam się wydaje, że wszystko jest gotowe, zawsze wyskakuje jeszcze jakiś drobiazg, coś się przypomina.

Przede wszystkim jednak żegnamy się ze znajomymi. Ostatnie dni upływają na niekończących się imprezach.

Dosyć tych przygotowań. Pakujemy się. Ale jak to zrobić? Jak upchnąć cały nasz świat w dwa nieduże plecaki?

Namiot, maty do spania, śpiwory, czołówki, palnik, metalowe kubki, nieduży garnek, łyżka i scyzoryk. Później, w drodze, dochodzi kolejna, bardzo przydatna rzecz, bez której nie rusza się z domu porządny polski turysta – grzałka elektryczna. Parę ciuchów i kilka kosmetyków: mydło, szampon, krem (tak, Bartku, przyda się krem), dezodorant. Do tego lekarstwa, których zabieramy zdecydowanie za dużo. Większość albo się przeterminowała i musieliśmy je po drodze wyrzucić, albo dojechały z powrotem do Polski. Z perspektywy czasu wiemy, że zabieranie leków „na wszelki wypadek” jest bezsensowne. Warto zawsze mieć przy sobie polopirynę, coś przeciwbólowego, jodynę, opatrunek, ewentualnie awaryjną dawkę antybiotyku. Leki na zatrucia znacznie lepiej kupić tam, gdzie człowieka dopadnie niemoc, gdyż miejscowi najlepiej się orientują, czym skutecznie ją zwalczać. Poza nielicznymi ekstremalnymi sytuacjami, jak przejazd przez pustynię, na całym świecie, nawet w tych „egzotycznych” miejscach, są lekarze i apteki, w których w razie potrzeby można kupić potrzebne medykamenty.

Nasuwa się jednak pytanie: Co z malarią? Na ten temat krąży wiele mitów. Ostatecznie zabieramy ze sobą lek Malarone, który weźmiemy, gdy okaże się, że jest źle: cztery tabletki naraz, aby mieć siłę dotrzeć do najbliższego szpitala. Jednak nie będziemy łykać żadnych leków profilaktycznie. Słusznie czy nie, wychodzimy z założenia, że przy paromiesięcznym pobycie w zagrożonej okolicy ciągłe przyjmowanie leku być może przyniosłoby więcej szkód niż pożytku. To, co ma sens na krótkim wyjeździe, na dłuższą metę nie zdaje egzaminu.

Dotąd w sprawie zawartości plecaka byliśmy względnie zgodni. Teraz pora dorzucić trochę skarbów. Każde z nas ma inne priorytety.

– Chyba żartujesz. Mieliśmy redukować bagaż!

– Ale to jest bardzo ważny kabelek. Zobaczysz, przyda się... – Bartek z miną winowajcy szybko chowa do plecaka kolejny zwój mający połączyć jakąś tajemniczą baterię z inną niezwykle istotną wtyczką.

Tak jest przed każdym wyjazdem. Z uporem maniaka gromadzi stertę przejściówek, kabli, ładowarek i baterii i zawsze staczamy o nie wojnę.

Myśląc, że Bartek akurat nie patrzy, usiłuję wcisnąć między koszulki drugą książkę. Na próżno.

– I jeszcze to chcesz nosić?! Taką cegłę?!

– Przecież ma miękką okładkę...

Najważniejsze, że plecaki się dopięły. Wystarczyło jeszcze miejsca na mały komputer Everun. Aparat fotograficzny zmieścił się do kieszeni, bo zaczynamy podróż z niedużą „idiotenkamerą” (którą zamieniliśmy potem na lustrzankę).

Co warto było zabierać, a czego nie, wyjdzie, jak to się mówi, w praniu. Najwyżej dokupimy coś w trasie albo odeślemy zbędne rzeczy pocztą.

No to co? Gotowi? Oczywiście, że nie! Ale i tak jedziemy!– Konie wam uciekły – nie tyle pyta, ile łamanym rosyjskim stwierdza stojący przed jurtą Mongoł na widok naszych zmęczonych min i ciężkich, wypchanych po brzegi plecaków.

Zaprzeczamy. Żadnych koni nigdy nie mieliśmy.

– Aha, czyli zepsuł się wam łazik – kiwa ze zrozumieniem głową. Skoro nie przybyliśmy na koniach, dedukuje, to widać musieliśmy dostać się na ten koniec świata samochodem. Tymczasem my znowu zaprzeczamy.

– To co wy tu robicie? – mężczyzna jest mocno skonfundowany.

– A tak sobie, widzi pan, idziemy przez góry...

– Ale po co?

– A bo ładnie tu macie...

Każdy Mongoł wie od dziecka, że nie po to stworzono konia, żeby człowiek musiał zapychać przez góry na własnych nogach. I do tego objuczony bagażem! No, chyba że jest bogaty i nowoczesny, wtedy zamiast konia kupuje sobie rozklekotany ruski łazik. Ale żeby piechotą? Nie do pomyślenia. Coś tu ewidentnie nie gra. Mężczyzna łypie na nas podejrzliwie wąskimi, skośnymi oczkami, marszczy szerokie, płaskie czoło. Albo regularnie robimy go w balona, albo mamy nierówno pod sufitem. Tak czy siak, trzeba z nami ostrożnie.

W końcu ciekawość wygrywa. Mężczyzna zaprasza nas do swojej jurty, jak nakazuje obyczaj, częstuje herbatą z mlekiem, zjełczałym masłem i solą. Przedstawia rodzinę. Powoli opowiadamy, skąd się tu wzięliśmy i co robimy. Są zdumieni, lecz niezwykle serdeczni.

– Jesteście pewni, że nie potrzebujecie pomocy, żeby wrócić? – dopytują co kilka minut.

Ale po kolei... Dlaczego Mongolia i dlaczego na piechotę? Przed wyjazdem długo głowiliśmy się, od czego zacząć. Czy lepiej ruszyć w prawo, czy w lewo. Na wschód czy na zachód. To jak, rzucamy monetą? Albo może lepiej z zamkniętymi oczami wcelujmy palcem w globus? Każdy sposób jest dobry, żeby znaleźć się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Gdzie nie ma klimatyzowanych autokarów i natrętnych handlarzy wciskających do rąk turystów paciorki, dywaniki czy posążki. Tam, gdzie czas się zatrzymał i zachowała się jeszcze odrobina autentyczności, a ludzie witają podróżnych z niekłamaną ciekawością.

Postanawiamy zastosować stary, wypróbowany sposób, żeby dotrzeć do miejsc, gdzie zdaniem wielu nie ma po co jechać. Dawno temu wymyślił go Bartek, powoli wciągając w projekt przyjaciół. Metoda znakomicie działa do dziś. Cóż to takiego? Ano, zamiast celować palcem w globus, jedziemy po prostu tam, gdzie akurat odbywa się jeden z najbardziej magicznych, wyjątkowych i tajemniczych spektakli przyrody.

Zaćmienie Słońca... Są tacy, dla których te niezwykłe chwile, gdy księżyc zakrywa tarczę słoneczną i na kilka minut w ciągu dnia zapada ciemność, to cel sam w sobie. Nie liczy się nic innego, miejsce zaćmienia, ludzie i przyroda są drugorzędne. Dla nas odwrotnie. Zaćmienie jest pretekstem. Prawda, że czekamy na ten moment w napięciu i niepewni pogody, robimy zakłady, czy tym razem znowu się uda, czy nie będzie chmur, czy zdążymy dojechać na czas tam, gdzie trzeba. Ale jeszcze ważniejsze od zaćmienia jest to, gdzie jesteśmy, co robimy, kogo spotykamy.

Operacja każdorazowo wymaga starannego przygotowania. To robota Bartka. Najpierw trzeba ustalić, którędy będzie przebiegał pas całkowitego zaćmienia Słońca. Jest to obszar szerokości około sześćdziesięciu kilometrów, przy czym najlepiej znaleźć się wówczas jak najbliżej tak zwanego center line, czyli środka pasa zaćmienia, gdzie będzie ono trwało najdłużej. Po określeniu „trasy” zaćmienia wybieramy na mapie punkt, w którym chcemy je obserwować. Są miejsca lepsze i gorsze, bo do obserwacji potrzebna jest ładna, bezchmurna pogoda i dobra widoczność horyzontu. Gdy wytypujemy już swój punkt docelowy, musimy sprawdzić, kiedy dokładnie – i to z dokładnością co do sekundy – Słońce zniknie w tym właśnie punkcie. Wszystkie te informacje można ściągnąć na przykład ze strony NASA. Potem zostaje już tylko najmilsza część – zaplanować, w jaki sposób się tam dostać. Im mniej dostępne miejsce, tym ciekawiej, tym większa radość i satysfakcja. Oczywiście, jeśli wszystko się uda.

Śledzimy na mapie pas zaćmienia, do którego ma dojść w lipcu 2008 roku. Północno-zachodni kraniec Mongolii... góry Ałtaju... tam nas jeszcze nie było... Ten mało znany rejon wydaje się dobrym początkiem podróży. Najpierw musimy więc dotrzeć do miasteczka Olgij, niedaleko miejsca, gdzie stykają się granice Rosji, Kazachstanu, Chin i Mongolii. Tam zrobimy zapasy, zorganizujemy transport, który wywiezie nas w głąb Ałtaju Mongolskiego, skąd zaczniemy wędrówkę w stronę samotnego górskiego jeziora, nad którego brzegiem rozbijemy obóz i zobaczymy zaćmienie. Dlaczego piechotą? Dobre pytanie. Prawdę mówiąc, nie mamy pojęcia, dlaczego. Bez powodu, tak po prostu wyszło. Ktoś rzucił pomysł, żeby na początek rozruszać kości, i tak już zostało. Na podstawie starych rosyjskich map i Google Earth wytyczamy trasę tak, żeby prowadziła blisko rzek, dzięki czemu będziemy mogli zaopatrywać się w wodę, a także wśród jezior i lodowców, żeby było pięknie. Bartek godzinami ślęczy w internecie, planując każdy kilometr szlaku. Nie udało nam się znaleźć opisów tego terenu w przewodnikach ani opracowaniach, więc studiowanie map to jedyna metoda, żeby cokolwiek zaplanować. Na miejscu wspomożemy się GPS-em, bo o drogę raczej nie będzie kogo spytać. Sami do końca nie jesteśmy pewni, jak to wszystko wyjdzie, ale w tym cały urok.

Wśród naszych przyjaciół jest wielu amatorów zaćmień Słońca i dalekich wypadów. Nagle ktoś rzuca propozycję: A może odprowadzimy Martę i Bartka nie tylko na Centralny, ale aż do Mongolii? Od słowa do słowa, w rezultacie ruszamy na podbój krainy Czyngis-chana całkiem sporą, dziewięcioosobową załogą: oprócz nas jedzie brat Bartka Jacek z Ulą, Pedro, Pingwin, Podgór oraz Ewa z Czubaką. Ba, kolejna trójka obiecuje do nas dołączyć dwa tygodnie później, tak żeby zdążyć na wspólne oglądanie zaćmienia.

Rosja – w drodze do Mongolii

Pierwotny plan był taki, żeby dojechać do Mongolii kultową koleją transsyberyjską. Niektóre pociągi zaczynają trasę w Berlinie. Po szybkim rekonesansie ustaliliśmy, że o dziwo znacznie taniej i przypuszczalnie pewniej będzie załatwić bilety przez Niemcy. Zrobiliśmy rezerwację w zaodrzańskim biurze, zapłaciliśmy. Tymczasem po tygodniu dzwoni do nas człowiek z Berlina i strasznie nas przeprasza, potwornie mu głupio i w ogóle, ale w chwili, gdy kolej transsyberyjska zaczęła oficjalną sprzedaż biletów, wszystkie miejsca były już wykupione przez ultrazaradne rosyjskie agencje turystyczne... Oczywiście zwrócą pieniądze, niemniej z transportu nici. Próbowaliśmy jeszcze coś wskórać przez biura rosyjskie, lecz zażądali takich pieniędzy, że odpuściliśmy. Zamiast tego zastosowaliśmy plan B, to znaczy pogmatwaną, ale znacznie tańszą i szybszą opcję autobusowo-lotniczą.

Po dwóch dniach nieustających przesiadek lądujemy wreszcie w rosyjskim mieście Barnauł, dwieście pięćdziesiąt kilometrów od Nowosybirska, skąd już blisko do granicy z Mongolią (choć „blisko” to pojęcie względne, w Rosji bowiem nic nie jest blisko). Mimo że Mongolia to wielki kraj, przejść granicznych mają tu jak na lekarstwo. Od strony rosyjskiej są właściwie tylko dwa: jedno kolejowo-samochodowe w Altanbulag i jedno zwykłe na północnym zachodzie w Taszancie, gdzie chcemy się dostać.

Mniej więcej sto kilometrów przed Taszantą w jednej sekundzie zmienia się krajobraz. Jakbyśmy nagle wjechali do zupełnie innej krainy. Znikają zbocza porośnięte lasami. Znika w zasadzie wszystko. Gdzie nie spojrzysz – pustka. Żadnych osad, żadnych dróg, żadnej roślinności, tylko bezkresne, szare, żwirowe przestrzenie i piętrzące się w oddali nagie szczyty, niekiedy okryte śnieżną czapą. I piękno, i straszno. Jak u diabła ci ludzie tu żyją? Do Taszanty docieramy wieczorem. Kilka glinianych chałup przy drodze – ot i całe miasto.

Jak dotąd podejrzanie dobrze nam idzie... Za dobrze. Wykrakaliśmy. No to się zaczyna. Przez granicę dziś nie przejdziemy, bo za późno. Jutro też nie, bo akurat trwa Naadam, czyli jedno z najważniejszych mongolskich świąt narodowych i urzędnicy mają wolne. Pojutrze też nie, bo będzie niedziela.

– Spróbujcie w poniedziałek – radzi miły pogranicznik na rowerze i przezornie znika w jednej z chałup.

Usiłujemy wywalczyć, żeby nas wpuścili już teraz, bo chcemy zobaczyć Naadam, doroczne zawody, w trakcie których mężczyźni i chłopcy sprawdzają się w trzech tradycyjnych dyscyplinach: zapasach, wyścigach konnych i strzelaniu z łuku. Wprawdzie największa fiesta odbywa się w stolicy Mongolii Ułan Bator, gdzie i tak nie planowaliśmy dotrzeć, ale mniejsze miasteczka też mają swoje imprezy i liczyliśmy, że uda nam się na którąś załapać, tym bardziej że lokalne zabawy mają często w sobie więcej autentyczności i klimatu. Pogranicznicy pozostają jednak nieczuli na nasze argumenty, nie przejedziemy i kropka.

Po przekroczeniu granicy. Droga do Olgij

Cóż robić. Musimy zaczekać dwa dni. Nieopodal skalistym wąwozem płynie rzeczka, wokół niej oaza zieleni. Nic wielkiego, trochę krzaków i trawy, ale to wystarcza, żeby założyć całkiem sympatyczne obozowisko i eksplorować okoliczne góry.

Wreszcie nadchodzi dzień ataku na Mongolię. Schengen to to nie jest. Przekroczenie granicy i dotarcie do większej miejscowości po stronie mongolskiej, łącznie około stu osiemdziesięciu kilometrów, zajmuje nam calusieńki dzień. Najpierw znajdujemy właściciela łazika, Mongoła, który godzi się nas przewieźć na drugą stronę. Negocjowanie, pakowanie, do wozu się ładowanie. Zamiast jednak do granicy, mężczyzna wiezie nas wcześniej na targ i do hurtowni, gdzie przedsiębiorczy Mongołowie postanawiają wyładować łazik towarami na handel oraz dodatkowymi pasażerami. Robi się ciasno, ale co tam, ważne, że do przodu. Mijają kolejne godziny, wreszcie ruszamy w kierunku granicy. Niebawem okazuje się, że skręcamy z głównej drogi, bo zdaniem naszego kierowcy do łazika wejdą jeszcze dwie osoby. W sumie jest nas już szesnaścioro. Kompresujemy się, jak tylko się da, wciągamy brzuchy. Początkowo każdy walczy o dodatkowe centymetry. Tu nie ma miejsca na uprzejmości, panie przodem i temu podobne fanaberie. Tu trzeba swoją mikroprzestrzeń wywalczyć wierceniem się, bioderkiem i łokciem. A jak się wreszcie przyjmie optymalną pozycję, należy zastygnąć w niej do czasu, aż człowiek zacznie drętwieć. Inni też zamarli w bezruchu, zatem jeśli ty się przemieścisz, zaburzysz mozolnie wypracowaną harmonię łazika i wszyscy pozostali będą musieli mościć się od nowa.

Na granicy okazuje się jednak, że jest problem. Rosyjscy urzędnicy doszli do wniosku, że mamy o sześciu pasażerów za dużo i że tak nie przejedziemy przez odprawę. Zresztą trudno się z nimi nie zgodzić, jesteśmy ściśnięci jak sardynki. Powstaje jednak pytanie, kogo wyrzucić z łazika? Każdy zapłacił, więc każdy chce jechać. Kierowca, uśmiechając się nieśmiało, pyta, czy cztery osoby z naszej załogi mogłyby pojechać następnego dnia. My, też się uśmiechając, odpowiadamy, że nie, nie mogłyby. Kto pierwszy, ten lepszy, więc niech wysiądą ci, którzy dołączyli ostatni. Po godzinie dyskusji uśmiechy znikają. Używając różnych argumentów, udaje się nam wreszcie przekonać pana do naszej wersji i ostatecznie polska wycieczka jedzie w całości, a pozostali nadprogramowi pasażerowie wysiadają i będą sobie załatwiać inny transport (niestety nie można przekraczać granicy pieszo). Jeszcze tylko demonstracja siły: rosyjscy urzędnicy zza biurka dla zasady grzmią na nas okrutnie, żeby było jasne, że opuszczamy wielkie imperium, i ruszamy dalej.

Kończy się asfalt, zaczynają jurty, kozy, konie i jaki – kudłate, przypominające żubra, odporne na mrozy i złą pogodę. Tak, jesteśmy w Mongolii! Zmianę krajobrazu widać gołym okiem. Teraz do Olgij, czyli ostatniej ostoi cywilizacji, skąd wyruszymy na spotkanie zaćmienia Słońca. Ale drogi do Olgij w zasadzie nie ma. Między górami rozpościerają się jedynie piaszczysto-żwirowe połacie, gdzie samochody same wybierają sobie tor jazdy. W ten sposób powstaje jakby wielopasmowa, nieregularna, szutrowa autostrada. Jej „pasy” często się rozgałęziają, bo wielu kierowców jedzie do celu po prostu na azymut, więc bez znajomości terenu trudno się połapać, gdzie skręcić. Nasz szofer jest jednak w swoim żywiole, łazik chyba też. Mężczyzna ewidentnie się popisuje. Trochę przed nami, ale głównie przed jedyną mongolską pasażerką, której nie wyrzucił na granicy. Jedną ręką prowadzi rozpędzony samochód, drugą poszukuje kolana towarzyszki. Tymczasem z tyłu dogania nas inny pojazd. Dodajemy gazu, tamten też przyspiesza. Zaczyna się wyścig, wyprzedzanie, zajeżdżanie drogi. Trzęsie, telepie, na zakrętach zginamy się w przechyle, prawie wyskakujemy z toru. Na przełęczy silnik strasznie rzęzi, ale zaczynamy zdobywać przewagę. Przeciwnik zostaje w tyle. Wygrywamy! Po kilometrze nasz Kubica zatrzymuje się, wysiada, kładzie na trawie, zapala papierosa i ostentacyjnie czeka na rywala-frajera. Scena jak z kreskówki. Udowodniwszy, że jest mężczyzną, kierowca jeszcze poważniej zabiera się do romansowania z pasażerką, zaczyna jej śpiewać mongolskie serenady...

Olgij to zdecydowanie dziura, tak nam się przynajmniej wydawało, gdy zobaczyliśmy je po raz pierwszy. Trochę betonowych domków, gdzieniegdzie jurty, puste ulice, po których hula wiatr, a czasem przeczłapie leniwie krowa czy koza. Zupełnie paranormalnych zdolności wymaga spacer po zmroku: dookoła ciemno jak... wiadomo gdzie i u kogo, a co krok czają się pod nogami otwarte studzienki kanalizacyjne. Jeżeli nie zapamiętałeś swojej trasy za dnia, już po tobie.

– Teraz uwaga, odbijamy w lewo, bo tu jest największa elephant trap – nawigując do baru, ostrzega Jonas, Litwin, który przyjeżdża tu od wielu lat i zna Olgij jak własną kieszeń. Każdej chodnikowej zasadzce nadał inną nazwę.

Jak – nieodłączny element krajobrazu górzystej północno zachodniej, górzystej części Mongolii

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: