Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świadek - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
14 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Świadek - ebook

Stefaton, młody Grek, członek grupy aktorskiej, mieszka Tyberiadzie nad Morzem Galilejskim. Jego ukochana jest Żydówką. To od niej Stefaton po raz pierwszy słyszy o galilejskim rabbim, Jezusie.<br><br>

Za jej namową idzie posłuchać nauk owego nauczyciela. Przyznaje, że słowa Galilejczyka zrobiły na nim wrażenie.<br><br>

Życie Stefatona zmienia się, kiedy grupa aktorska, do której należy, wystawia nową farsę, a on sam gra w niej rolę rzymskiego namiestnika. Stefaton zostaje oskarżony i osądzony – musi odsłużyć dwa lata w jednym z rzymskich garnizonów w Jerozolimie. Trafia do oddziału zajmującego się wykonywaniem wyroków – krzyżowaniem skazanych. Któregoś dnia, na krótko przed żydowskim świętem, w pałacu namiestnika odbywa się proces rabbiego, którego nauk Stefaton niegdyś słuchał.<br><br>

Günter Krieger – bestsellerowy autor poczytnych książek, przede wszystkim powieści historycznych. Tematem swojej twórczości czyni głównie średniowiecze. Krytycy opisują jego dorobek jako niezwykłą mieszankę „akcji, romantyzmu i przygody” („Stolberger Zeitung”), „most łączący dawne czasy ze współczesnością” (RoterDorn.de)

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8065-136-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Jan, któ­re­go na­zywa­no Chrzci­cie­lem, no­sił odzie­nie utka­ne z sier­ści wiel­błą­dziej i skó­rza­ny pas na chu­dych bio­drach. Kie­dy Ma­ria uj­rza­ła go sto­ją­ce­go w płyt­kich wo­dach Jor­da­nu, w pierw­szym od­ru­chu naj­chęt­niej by ucie­kła. Ale kogo się w koń­cu spo­dzie­wa­ła? Czło­wie­ka w wy­twor­nych sza­tach? Lu­dzie uwa­ża­li go za pro­ro­ka, nie­któ­rzy na­wet za Me­sja­sza. Ma­ria usta­wi­ła się więc w ko­lej­ce tych, któ­rzy przy­byli, żeby dać się Ja­no­wi ochrzcić na od­pusz­cze­nie grze­chów.

Kie­dy usłysza­ła jego na­ukę, zro­zu­mia­ła, że był na­praw­dę wy­jąt­ko­wym czło­wie­kiem. Jan gło­sił, że bli­skie jest kró­le­stwo Boże, a gdy mó­wił, głos mu drżał, jak­by Jana prze­peł­niał gniew.

– Przy­no­ście więc owoc god­ny na­wró­ce­nia, a nie wma­wiaj­cie so­bie: Abra­ha­ma mamy za ojca! – wo­łał. – Z tych ka­mie­ni Bóg może dać sy­nów Abra­ha­mo­wi!

Nie wszyscy przy­szli po to, żeby się ochrzcić. Ma­ria za­uwa­żyła sto­ją­cych w pew­nym od­da­le­niu wy­słan­ni­ków ka­pła­nów z Je­ro­zo­li­my. W pew­nej chwi­li je­den z nich wy­stą­pił do przo­du i zwró­cił się bez­po­śred­nio do Jana:

– Po­wiedz nam otwar­cie i bez przy­mu­su, Ja­nie, synu Za­cha­ria­sza: Czy je­steś Me­sja­szem?

Chrzci­ciel ze spo­ko­jem spoj­rzał w oczy czuj­ne­go pyta­ją­ce­go.

– Nie, nie je­stem – od­po­wie­dział.

– Kim więc je­steś? Mu­si­my dać od­po­wiedź tym, któ­rzy nas wy­sła­li!

– Je­stem tyl­ko gło­sem na pustyni, a głos ten woła nie­ustan­nie: Przy­go­tuj­cie dro­gę dla Pana!

– W ta­kim ra­zie je­steś pro­ro­kiem, tak jak Eliasz i Iza­jasz? – tam­ten nie da­wał za wy­gra­ną.

– Je­stem tym – oznaj­mił Jan – któ­ry idzie przed Pa­nem. Ja chrzczę wodą, ale za mną idzie Ten… On jest już po­śród was… któ­ry was bę­dzie chrzcił ogniem Du­cha Świę­te­go. Ja nie je­stem go­dzien roz­wią­zać rze­mie­nia u Jego san­da­łów. W ręku trzyma sito, któ­rym od­dzie­li ziar­no od plew!

Wy­słan­ni­cy ode­szli na bok, żeby się na­ra­dzić. Ma­ria stwier­dzi­ła, że wy­glą­da­ją na dość bez­rad­nych. Te­raz jed­nak na­de­szła jej ko­lej na chrzest. Dwóch uczniów Jana wpro­wa­dzi­ło ją do rze­ki, aż do miej­sca, w któ­rym woda się­ga­ła jej pra­wie do bio­der.

Jan ob­jął ko­bie­tę ra­mio­na­mi.

– Na­wróć się, cór­ko Abra­ha­ma, bo bli­skie jest kró­le­stwo nie­bie­skie!

Ma­ria zdję­ła chu­s­tę okrywa­ją­cą gło­wę i trzykrot­nie się za­nurzyła. Kie­dy po ob­rzę­dzie ucznio­wie po­de­szli, żeby wy­pro­wa­dzić ją z wody i wpro­wa­dzić ko­lej­ne­go ocze­kują­ce­go, zdo­była się na od­wa­gę i po­wie­dzia­ła do Jana bła­gal­nie:

– Ochrzci­łeś mnie, świę­ty mężu, ale moje pra­gnie­nie nie zo­sta­ło za­spo­ko­jo­ne. De­mo­ny wciąż jesz­cze we mnie są!

Chrzci­ciel spoj­rzał jej ba­daw­czo w oczy.

– Kie­dy sta­niesz przed swo­im wy­baw­cą – po­wie­dział tak, jak­by wi­dział przy­szłość – roz­po­znasz Go, a de­mo­ny w jed­nej chwi­li cię opusz­czą!

To brzmia­ło jak obiet­ni­ca. Ma­ria z Mag­da­li, po­cie­szo­na, ruszyła w dro­gę po­wrot­ną.1

W pięt­na­stym roku pa­no­wa­nia Ty­be­riu­sza

Ge­lon miał już dość sta­rych dra­ma­tów i tra­ge­dii. Był prze­ko­na­ny, że lu­dziom w Ty­be­ria­dzie one rów­nież już się opa­trzyły i że wi­dzo­wie za­sługują te­raz na coś in­ne­go. Choć te­atr za­zwyczaj był wy­peł­nio­ny do ostat­nie­go miej­sca, to Ge­lon czuł jed­nak, że nad­szedł czas na coś no­we­go. Aj­schylos i So­fo­kles już się prze­żyli, nużyły rów­nież – je­że­li się je obej­rza­ło dwa lub trzy razy – ko­me­die Me­nan­dra.

W Se­fo­ris, gdzie nie­daw­no od­wie­dził krew­nych, jak­by łuski spa­dły mu z oczu. Jak­że byli za­co­fa­ni tutaj, w Ty­be­ria­dzie! W Se­fo­ris Ge­lon uj­rzał spek­ta­kle, któ­re wcze­śniej bał­by się wy­sta­wiać ze swo­ją trupą ak­tor­ską. Rzymia­nie być może nie ce­cho­wa­li się tak wy­so­ką kul­turą jak Gre­cy, ale po­tra­fi­li zna­ko­mi­cie za­ba­wiać wi­dzów. Nie przej­mo­wa­li się es­te­tyką czy am­bi­cja­mi, uwiel­bia­li po pro­stu rze­czy nie­ocze­ki­wa­ne, im­pro­wi­za­cję na sce­nie. Mi­mo­wie nie zwa­ża­li na obycza­je i pięk­no ję­zyka; zresz­tą po ła­ci­nie – jak uwa­żał Ge­lon – wszyst­ko brzmia­ło wul­gar­nie. Na po­trze­by grec­kiej wer­sji zmie­ni parę szcze­gó­łów, z ma­sek w du­żej mie­rze zre­zygnuje.

Przed­sta­wie­nia, któ­re oglą­dał w Se­fo­ris, po­cząt­ko­wo wpra­wia­ły go – choć wca­le nie był prude­ryj­ny – w pew­ną kon­ster­na­cję; kie­dy jed­nak przyj­rzał się re­ak­cji wi­dzów, któ­rzy ze śmie­chu ude­rza­li się dłoń­mi po udach i ocie­ra­li łzy, po­sta­no­wił, że skoń­czy z za­co­fa­niem na ty­be­riadz­kiej sce­nie. Nad­szedł czas, żeby ofe­ro­wać lu­dziom we­so­łą roz­ryw­kę, a nie smu­tek i śmier­tel­ną po­wa­gę. Ge­lon mu­siał tyl­ko prze­ko­nać do tego swo­ich czte­rech mi­mów, a wów­czas będą świę­cić nowe, wspa­nia­łe trium­fy.

Po po­wro­cie do Ty­be­ria­dy na­tych­miast zor­ga­ni­zo­wał spo­tka­nie z ak­to­ra­mi. Cała czwór­ka usia­dła na pustych rzę­dach am­fi­te­atru, w czę­ści, na któ­rą rzuca­ło już cień za­cho­dzą­ce słoń­ce. Ge­lon sta­nął przed nimi z miną waż­nia­ka.

– Od­tąd bę­dzie­my grać tak jak Rzymia­nie! – To za­brzmia­ło jak roz­kaz, bo Ge­lon nie miał też za­mia­ru prze­pro­wa­dzać na ten te­mat dys­kusji. Był w koń­cu sze­fem trupy. To on de­cydo­wał, co gra­li, bo od­po­wia­dał też za swo­ich mi­mów. Te­raz z en­tuzja­zmem opo­wie­dział im o spek­ta­klach, któ­re obej­rzał w rzym­skim te­atrze w Se­fo­ris.

– A więc świń­skie ka­wa­ły i dużo ha­ła­su – stwier­dził su­cho Se­le­nos. Był naj­star­szy w trupie, miał oko­ło czter­dzie­stu lat, a więc o kil­ka wię­cej niż jego zwierzch­nik.

– Ty­be­ria­da jest spra­gnio­na świe­żych ko­me­dii! – od­po­wie­dział nie­zra­żo­ny Ge­lon.

– A co z Cha­re­sem? – Se­le­nos był zda­nia, że i wła­ści­ciel te­atru ma coś do po­wie­dze­nia.

– Już z nim roz­ma­wia­łem. Zga­dza się na wszyst­ko, co tyl­ko na­peł­ni mu sa­kwę. Ste­fa­to­nie, a co ty o tym są­dzisz? – Ge­lon zwró­cił się do ko­lej­ne­go człon­ka trupy.

Choć nie za­mie­rzał po­zwo­lić, by ktoś kwe­stio­no­wał jego de­cyzję, to cie­ka­wi­ło go, co po­wie jego naj­lep­szy ak­tor. Ste­fa­ton, syn ar­chi­tek­ta, ulu­bie­niec publicz­no­ści, ob­da­rzo­ny wiel­kim ta­len­tem i mę­ską uro­dą, był w Ty­be­ria­dzie sław­ną po­sta­cią. Wła­ści­wie nie mógł wyjść na uli­cę, żeby ktoś go nie za­gad­nął. Ste­fa­ton nie po­tra­fił wy­ja­śnić fe­no­me­nu swo­jej sła­wy, ale Ge­lon i inni to­wa­rzysze sta­le za­pew­nia­li go bez za­zdro­ści, że uwiel­bie­nie wi­dow­ni za­wdzię­czał wy­ra­zi­stej i wia­rygod­nej grze, a w przy­pad­ku ko­bie­cej czę­ści publicz­no­ści – rów­nież ciem­nej, buj­nej czuprynie i wspa­nia­łej bu­do­wie cia­ła.

– Gdybyś nie był mi­mem – mó­wi­ła do nie­go nie­kie­dy żar­tem Eu­ge­nia – mógł­byś po­zo­wać rzeź­bia­rzom jako He­ra­kles, Achil­les czy inny chwa­li­pię­ta! – Ste­fa­ton miał za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat, ale dla Ge­lo­na był nie do za­stą­pie­nia.

Mło­dy ak­tor za­sta­na­wiał się nad sło­wa­mi Ge­lo­na.

– Nie wiem – po­wie­dział ostroż­nie, bo nie chciał roz­zło­ścić im­pul­syw­ne­go pryn­cypa­ła. – W Ty­be­ria­dzie Rzymia­nie są mniej­szo­ścią, a nie je­stem pe­wien, czy Gre­kom spodo­ba się, kie­dy na­gle za­cznie­my wy­sta­wiać zupeł­nie inne sztuki.

– Bzdu­ra! – za­wo­łał z pa­sją Ge­lon. – Będą za­chwyce­ni. Nad­szedł czas na coś no­we­go. Tych prze­klę­tych wo­jen z Per­sa­mi wszyscy mają już po dziur­ki w no­sie!

– Nie wiem, czy po­tra­fię grać role ko­micz­ne – wtrą­cił się Sza­pur. Mu­skular­ny Sy­ryj­czyk, je­dyny nie-Grek w ze­spo­le, wcie­lał się zwykle w po­sta­ci po­nurych łaj­da­ków, ale i poza sce­ną rzad­ko na jego twa­rzy wi­dzia­ło się uśmiech.

Ge­lon prze­wró­cił ocza­mi.

– I ja mam co do tego wąt­pli­wo­ści, Sza­purze. Ale na­wet w głupich far­sach po­trzeb­ne jest ta­kie bez­ta­len­cie jak ty, żeby inni ak­to­rzy mo­gli błysz­czeć! – oznaj­mił.

Sza­pur naj­wyraź­niej nie ode­brał tego jako ob­ra­zy, bo jak gdyby nig­dy nic tyl­ko wzruszył ra­mio­na­mi. Ge­lon spoj­rzał po ko­lei na swo­ich ar­tystów.

– Co z wami? Czyż­by strach was ob­le­ciał? Co z was za ak­to­rzy, sko­ro bo­icie się no­wych wy­zwań?

Ge­lon za­trzymał spoj­rze­nie na Eu­ge­nii, swo­jej to­wa­rzysz­ce życia. Była su­ro­wą pięk­no­ścią; zbyt dłu­gi, nie­co gar­ba­ty nos spra­wiał, że jej wi­dok nie za­pie­rał od razu de­chu w pier­siach każ­de­mu męż­czyź­nie. Kruczo­czar­ne wło­sy ko­bie­ta no­si­ła kunsz­tow­nie upię­te w wy­so­ki kok.

– No już, otwórz swo­je ślicz­ne ustecz­ka, moja nim­fo – za­chę­cił ją Ge­lon. – I ty masz już prze­cież do­syć cią­głe­go gra­nia kłó­tli­wych bo­giń i la­men­tują­cych wdów.

Eu­ge­nia za­ci­snę­ła usta.

– Prze­cież i tak już zde­cydo­wa­łeś. Po co mnie jesz­cze pytasz?

– Chcę wie­dzieć, czy się ze mną zga­dasz.

– Ach, to rze­czywi­ście coś no­we­go. Jak przy­pusz­czam, w tych no­wych wi­do­wi­skach będę mu­sia­ła jesz­cze czę­ściej ob­na­żać cia­ło – po­wie­dzia­ła su­cho Eu­ge­nia. – Wie­my prze­cież, jak to wy­glą­da w te­atrze rzym­skim.

– Tak jak­by ro­bi­ło ci to ja­kąś róż­ni­cę!

– A Sza­pur bę­dzie mógł mnie ob­ma­cywać ile du­sza za­pra­gnie, tak?

– Cóż, na sce­nie cza­sem trze­ba ro­bić rze­czy, któ­re nie spra­wia­ją ci wiel­kiej przy­jem­no­ści – oznaj­mił Sza­pur ze spo­ko­jem, wy­wo­łując u in­nych grom­ki wy­buch śmie­chu. Uśmiech­nął się na­wet zwykle po­waż­ny Se­le­nos.

– Mów­cie o na­szym Sy­ryj­czyku, co chce­cie, ale jest wiel­kim mi­mem. Je­śli cho­dzi o mnie, to jest mi wszyst­ko jed­no, czy w przy­szło­ści będę za­ra­biał na chleb sztuka­mi Me­nan­dra, czy au­to­rów tych rzym­skich fars – oświad­czył.

– No pro­szę! – Ge­lon przy­jaź­nie po­kle­pał Se­le­no­sa po ple­cach. – Wie­dzia­łem, że moż­na na cie­bie li­czyć. No, nie bądź taki, chłop­cze – zwró­cił się do Ste­fa­to­na. – Spra­wi ci to przy­jem­ność. Lu­dzie będą cię ad­o­ro­wać jesz­cze bar­dziej.

– Zwłasz­cza szla­chet­na Fau­sta De­ci­la – za­uwa­żyła wy­nio­śle Eu­ge­nia.

– Ta Rzymian­ka jest mi cał­ko­wi­cie obo­jęt­na – za­pew­nił Ste­fa­ton.

– Ach, praw­da, prze­cież upa­trzyłeś so­bie tę Żydó­wecz­kę. Jak­że się to ona na­zywa­ła? Ma­ria?

– Nie, ma na imię ja­koś in­a­czej – wtrą­cił się Se­le­nos.

– Czy nie wszyst­kie Żydów­ki mają na imię Ma­ria? – nie ustę­po­wa­ła Eu­ge­nia.

– Prze­stań! – na­ka­zał Ge­lon. – Gdybym nie znał cię tak do­brze, po­myślał­bym, że je­steś za­zdro­sna.

– Je­stem za­zdro­sna, i to jesz­cze jak – od­pa­ro­wa­ła ak­tor­ka. – Je­śli bo­wiem kie­dyś szlag cię tra­fi, a mam na­dzie­ję, że na­stą­pi to już wkrót­ce, schro­nię się pod skrzydła Ste­fa­to­na.

– Kie­dy tra­fi mnie szlag, bę­dziesz już sta­ra i siwa, moja nim­fo. Dla­cze­go Ste­fa­ton miał­by wte­dy wy­brać wła­śnie cie­bie? Prze­cież może mieć każ­dą ko­bie­tę, na któ­rą przyj­dzie mu ocho­ta – Ge­lon nie po­zo­sta­wał jej dłuż­ny.

Eu­ge­nia po­sła­ła Ste­fa­to­no­wi ca­łusa.

– Na to jest zbyt nie­śmia­ły. Przy­najm­niej wte­dy, kie­dy akurat nie stoi na sce­nie – stwier­dzi­ła.

– Za­milcz, moja nim­fo. Nasz Ste­fa­ton chce mi wła­śnie coś po­wie­dzieć. No, mój chłop­cze? Nie bę­dziesz się chyba wy­ła­mywał?

Ste­fa­ton roz­ło­żył ręce.

– A je­że­li nie spodo­ba się to lu­dziom?

– Spodo­ba się – za­pew­nił go szef. – A je­że­li nie, to znów za­cznie­my grać sta­re sztuki, obie­cu­ję!

Po­trze­bo­wa­li Ste­fa­to­na. To dla nie­go do te­atru przy­cho­dzi­ły tłumy. Scep­tycyzm mło­de­go czło­wie­ka miał tak na­praw­dę tyl­ko jed­ną przy­czynę: ak­tor bał się, że nowe spek­ta­kle nie spodo­ba­ją się Sa­rze. Za­cho­wał to jed­nak dla sie­bie, bo w prze­ciw­nym ra­zie Eu­ge­nia znów za­czę­ła­by z nie­go po­drwi­wać. Nie chciał też, aby przez jego upór plan upadł. Mógł się zresz­tą wal­nie przy­czynić do tego, żeby sztuki nie były zbyt frywol­ne.

– Niech bę­dzie – oświad­czył bez en­tuzja­zmu.

Ge­lon z ra­do­ścią za­ci­snął dłoń w pięść.

– Do­bry chło­pak! Uwierz mi, Me­nan­der, Eu­rypi­des i wszyst­kie inne truchła nie mają żad­nej przy­szło­ści! – wy­krzyk­nął.

– A o ja­kiej sztuce myśla­łeś kon­kret­nie? – chciał wie­dzieć Se­le­nos.

Oczy Ge­lo­na za­błysz­cza­ły; szef trupy uniósł pa­lec w ge­ście trium­fu.

– O zbój­cy Lau­re­olu­sie! – W kil­ku sło­wach opo­wie­dział to­wa­rzyszom o wi­do­wi­sku, któ­re obej­rzał w Se­fo­ris.

– I to ma być we­so­łe? – za­pytał z po­wąt­pie­wa­niem Ste­fa­ton.

Ge­lon po ko­lei wy­ce­lo­wał pal­cem wska­zują­cym w każ­de­go z ak­to­rów.

– To wy ma­cie spra­wić, żeby było we­so­łe. Już od daw­na po­tra­fi­my to, czym się te­raz chwa­lą rzym­scy mi­mo­wie!

– A ja pew­nie mam za­grać zbój­cę? – do­myślił się Sza­pur.

– Chciał­byś! W rolę Lau­re­olu­sa wcie­li się na­tural­nie Ste­fa­ton, to naj­waż­niej­sza po­stać w ca­łej sztuce.

– Lu­dzie ra­czej nie uwie­rzą, że nasz pro­mien­ny mło­dzian to nik­czem­ny zbój­ca – wy­ra­zi­ła wąt­pli­wość Eu­ge­nia.

– Kto mówi, że Lau­re­olus to łaj­dak? Tro­chę po­zmie­niam role. Niech nikt nam nie za­rzuci, że imi­tuje­my Rzymian – oznaj­mił chytrze Ge­lon.

– W ta­kim ra­zie chyba wszyst­ko ja­sne – ode­zwał się Se­le­nos. – Kie­dy za­czyna­my pró­by?

– Na­tych­miast! – Ge­lon kla­snął w dło­nie. – Już, rusz­cie się! Zo­sta­ły nam tyl­ko trzy dni do przed­sta­wie­nia i do sła­wy!2

Bra­wom nie było koń­ca. Nikt z publicz­no­ści nie wy­trzymał na swo­im miej­scu, wszyscy wsta­li, wy­cią­ga­li szyje, kla­ska­li i krzycze­li, skan­do­wa­li imię Ste­fa­to­na. Po­rząd­ko­wi pil­no­wa­li, żeby ża­den widz nie wdarł się na sce­nę, jak to się już w prze­szło­ści zda­rzyło. Z wiel­kim trudem uda­ło się wów­czas ura­to­wać gwiaz­do­ra trupy od udu­sze­nia w ko­bie­cych ra­mio­nach. A te­raz mło­dy ak­tor w do­dat­ku bez­rad­nie wi­siał na krzyżu.

– Od­wiąż­cie mnie! – za­wo­łał do to­wa­rzyszy, ale ci wca­le nie spie­szyli się z po­mo­cą. Prze­cież aplauz był skie­ro­wa­ny tak­że do nich, raz po raz kła­nia­li się więc wy­ją­cej z za­chwytu publicz­no­ści. W koń­cu Ge­lon, Se­le­nos i Sza­pur zli­to­wa­li się nad ska­zań­cem, wspól­nymi si­ła­mi wy­cią­gnę­li krzyż z za­głę­bie­nia w zie­mi, po­ło­żyli go ostroż­nie na sce­nie i roz­wią­za­li sznury na prze­gubach Ste­fa­to­na.

Przez ostat­nie chwi­le wi­do­wi­ska mło­dzie­niec czuł na­ra­sta­ją­cą pa­ni­kę. Z trudem od­dychał, a jego koń­czyny prze­ni­kał strasz­li­wy ból. Kie­dy uwol­nio­no go z wię­zów, czuł się jak spa­ra­li­żo­wa­ny; nie mógł po­ruszyć na­wet pal­cem. Mę­czyło go nie­opi­sa­ne pra­gnie­nie, za łyk wody od­dał­by wszyst­ko.

– Wresz­cie mo­żesz prze­stać umie­rać – szep­nął do nie­go z uśmie­chem Ge­lon. – Już po wszyst­kim. Znów mo­żesz żyć, niech cię fe­tują. Wstań, za­służyłeś na to!

Ge­lon naj­wyraź­niej był prze­ko­na­ny, że Ste­fa­to­no­wi trud­no było roz­stać się z rolą. Czy oni nie wi­dzie­li, jak bar­dzo cier­piał, jak bli­ski był śmier­ci?

– Po­móż­cie mi wstać – wy­beł­ko­tał.

Ge­lon i Sza­pur chwyci­li ko­le­gę pod pa­chy, po­sta­wi­li w po­zycji pio­no­wej i do­pie­ro te­raz za­uwa­żyli, jak bar­dzo jest osła­bio­ny. Wy­glą­dał tak, jak­by za­raz znów miał się prze­wró­cić.

– Na sy­re­ny, prze­stań się sła­niać! – rzucił ką­tem ust szef trupy, nadal ob­da­rza­jąc roz­krzycza­ny tłum pro­mien­nym uśmie­chem. – Prze­cież nie ukrzyżo­wa­li­śmy cię na­praw­dę!

Cia­ło Ste­fa­to­na mó­wi­ło swe­mu wła­ści­cie­lo­wi co in­ne­go. Mło­dy czło­wiek mu­siał się jed­nak wziąć w garść, bo w prze­ciw­nym ra­zie na­stęp­ne­go dnia lu­dzie będą mó­wić nie o sztuce, lecz o jego wstydli­wej sła­bo­ści. Na szczę­ście po­czuł po­wo­li po­wra­ca­ją­ce siły wi­tal­ne. W koń­cu uda­ło mu się po­ma­chać do wi­dzów, nie bę­dąc pod­trzymywa­nym przez swo­ich to­wa­rzyszy. Aplauz był ogłusza­ją­cy, z pew­no­ścią słysza­no go w ca­łej Ty­be­ria­dzie.

Sara! Na próż­no szukał jej wzro­kiem na wi­dow­ni. Czyż­by już opu­ści­ła te­atr? Od po­cząt­ku prze­czuwał, że sztuka nie przy­pad­nie jej do gustu. Po­tra­fił to zresz­tą do­sko­na­le zro­zu­mieć. Czy przy­najm­niej cze­ka­ła na nie­go na ze­wnątrz? Myśl, że dziś może jej już nie zo­ba­czyć, była rów­nie strasz­na jak ukrzyżo­wa­nie.

Eu­ge­nia jak­by zna­ła myśli prze­la­tują­ce mu przez gło­wę. Uję­ła go za rękę, żeby wspól­nie ukło­ni­li się publicz­no­ści.

– Wi­dzia­łam, jak wy­cho­dzi­ła z te­atru, kie­dy ska­za­no cię na ukrzyżo­wa­nie. Przy­pusz­czam, że chcia­ła oszczę­dzić so­bie tego wi­do­ku. Je­stem pew­na, że cię ko­cha – oznaj­mi­ła.

To były naj­pięk­niej­sze sło­wa tego wie­czo­ru, i w do­dat­ku wy­szły z bez­wstyd­nych ust Eu­ge­nii. Gdyby tyl­ko były praw­dzi­we! Ste­fa­ton jesz­cze nie wy­znał Sa­rze swo­jej mi­ło­ści otwar­cie, ale był moc­no zde­ter­mi­no­wa­ny, by jak naj­szyb­ciej to nad­ro­bić. Wła­ści­wie cie­szył się, że uko­cha­na nie może go zo­ba­czyć, jak ubra­ny tyl­ko w śmiesz­ną prze­pa­skę na bio­dra i wy­sma­ro­wa­ny cie­lę­cą krwią daje się okla­ski­wać roz­en­tuzja­zmo­wa­ne­mu tłumo­wi.

Kie­dy owa­cje wresz­cie uci­chły, mi­mo­wie ze­szli ze sce­ny i znik­nę­li w ske­ne. Ge­lon był w wy­śmie­ni­tym hu­mo­rze.

– A nie mó­wi­łem? – wi­wa­to­wał. – Naj­wyż­szy czas na zmia­ny! Byli­ście cu­dow­ni, ko­cha­ni, cu­dow­ni! – Po­rwał w ra­mio­na roz­ra­do­wa­ną Eu­ge­nię i za­chłan­nie przy­ci­snął swo­je usta do jej ust. – Gdzie wino? – za­wo­łał.

Bu­kłak z wi­nem za­gar­nął Ste­fa­ton, żeby za­spo­ko­ić swo­je nie­ludz­kie pra­gnie­nie. Po­nie­waż mło­dzie­niec chyba nie miał za­mia­ru prze­stać pić, Sza­pur w koń­cu wy­rwał mu na­pój z rąk.

– Po­wo­li, ukrzyżo­wa­ny, two­im ka­tom też się na­le­ży! – krzyk­nął. Po­cią­gnął kil­ka łyków i pu­ścił na­pój w obieg.

– Do na­sze­go te­atru będą ścią­gać wszyscy Gre­cy z Ga­li­lei – za­po­wie­dział Ge­lon. – Przy­bę­dą na­wet z tam­tej stro­ny je­zio­ra. Trze­ba bę­dzie roz­bu­do­wać te­atr! – Z ra­do­ści aż za­czął tań­czyć. – Rzym­scy mi­mo­wie z Se­fo­ris w po­rów­na­niu z nami to dno, ża­ło­śni dy­le­tan­ci. Bę­dzie­my grać co wie­czór, co wie­czór, ro­zu­mie­cie? Za­pra­gnie nas zo­ba­czyć na­wet sta­ry An­ty­pas, któ­ry tak dłu­go nas igno­ro­wał. Ste­fa­to­nie, mój zło­ty chłop­cze, niech cię uści­skam!

Mło­dy czło­wiek cier­pli­wie zno­sił wy­lew­ne piesz­czo­ty Ge­lo­na. Po­zo­sta­wa­ło dla nie­go za­gad­ką, skąd bra­ło się prze­ko­na­nie tam­te­go, że dzię­ki wy­sta­wie­niu tej or­dynar­nej sztuki sta­li się pęp­kiem świa­ta te­atru. Ale myśla­mi i tak był już zupeł­nie gdzie in­dziej; je­że­li Sara jesz­cze jest gdzieś w oko­li­cy, nie chciał, żeby mu­sia­ła dłu­żej cze­kać.

W tej wła­śnie chwi­li do gar­de­ro­by wszedł wła­ści­ciel te­atru, Cha­res. Był to męż­czyzna drob­nej po­stury, z ma­nie­ra­mi han­dla­rza na ba­za­rze.

– Gra­tulu­ję wspa­nia­łe­go wy­stę­pu! – po­wie­dział z na­masz­cze­niem.

Ge­lon jo­wial­nie chwycił go za ra­mię.

– Już słyszysz mo­ne­ty po­brzę­kują­ce w two­jej sa­kiew­ce, co, Cha­re­sie? – za­pytał.

– Taki jest sens ist­nie­nia każ­de­go te­atru – oznaj­mił wła­ści­ciel. – Na ze­wnątrz jest ktoś, kto chce roz­ma­wiać ze Ste­fa­to­nem – do­dał.

– Nie dzi­siaj – za­pro­te­sto­wał Ge­lon. – Mój naj­lep­szy mim po­trze­bu­je te­raz tro­chę spo­ko­ju, wi­dzo­wie mu­szą to zro­zu­mieć!

– A je­śli to po­sła­niec szla­chet­nej Fau­sty De­ci­li?

– A, to w ta­kim ra­zie rze­czywi­ście co in­ne­go. Z pew­no­ścią ten nie­okrze­sa­ny ol­brzym, jak mnie­mam. – Ge­lon pu­ścił oko do obec­nych. – Nie chce­my stra­cić życz­li­wo­ści szla­chet­nej Fau­sty, nie­praw­daż?

– W żad­nym ra­zie! – Eu­ge­nia po­sła­ła Ste­fa­to­no­wi współ­czują­ce spoj­rze­nie. – Nie da ci spo­ko­ju, do­pó­ki pew­ne­go dnia jej nie uszczę­śli­wisz, chłop­cze.

Co­kol­wiek mia­ła na myśli, mło­dy czło­wiek naj­chęt­niej by uciekł. I być może rze­czywi­ście by tak uczynił, gdyby nie czuł ocię­ża­ło­ści człon­ków po prze­bytych tor­turach.

Nie­wol­nik szla­chet­nej Fau­sty De­ci­li, były gla­dia­tor, prze­wyż­szał o gło­wę na­wet Ste­fa­to­na. Wszyscy wie­dzie­li, że Fau­sta lubi mieć wo­kół sie­bie do­brze zbu­do­wa­nych męż­czyzn. Za­pew­ne był to – obok po­dzi­wu dla wspa­nia­łej gry ak­tor­skiej Ste­fa­to­na – je­den z po­wo­dów wiel­kie­go za­in­te­re­so­wa­nia, ja­kie oka­zywa­ła mło­dzień­co­wi. Do­tąd wy­ra­ża­ło się ono jed­nak wy­łącz­nie w po­sy­ła­niu mu pie­nię­dzy lub ko­szów z owo­ca­mi. Tym ra­zem jed­nak ręce gla­dia­to­ra były puste.

– Bren­nus! – Na twa­rzy Ge­lo­na wy­kwitł wy­mu­szo­ny uśmiech. – Co no­we­go w kra­inie nie­zwycię­żo­nych bo­ha­te­rów?

Męż­czyzna na­zwa­ny tym imie­niem nie ob­da­rzył go jed­nak uwa­gą, lecz zwró­cił się wprost do Ste­fa­to­na.

– Szla­chet­na Fau­sta De­ci­la chce cię wi­dzieć! – oznaj­mił. Mó­wił w ję­zyku ła­ciń­skim, z twar­dym bar­ba­rzyń­skim ak­cen­tem; praw­do­po­dob­nie był Cel­tem lub Ger­ma­ni­nem, któż mógł od­róż­nić jed­nych od drugich? Ste­fa­ton wie­dział, że każ­dy bo­ga­ty obywa­tel Rzymu, któ­ry choć tro­chę się sza­no­wał, za­trud­niał po­cho­dzą­ce­go z tych kra­jów oso­bi­ste­go straż­ni­ka. Rów­nież te­trar­cha He­rod An­ty­pas utrzymywał kil­ku ta­kich żoł­da­ków.

Eu­ge­nia ci­cho gwizd­nę­ła przez zęby, ale i tego gla­dia­tor zda­wał się nie do­słyszeć.

– Ocze­kuje cię jutro o go­dzi­nie szó­stej w swo­jej wil­li! – oświad­czył.

Co ta Rzymian­ka so­bie wy­obra­ża­ła? Ste­fa­ton miał wiel­ką ocho­tę prze­ka­zać jej przez tego mię­śnia­ka, żeby z ła­ski swo­jej zo­sta­wi­ła go w spo­ko­ju, ale ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie Ge­lo­na spra­wi­ło, że za­cho­wał mil­cze­nie. Bren­nus zresz­tą i tak wca­le nie cze­kał na od­po­wiedź, bo po pro­stu od­wró­cił się na pię­cie i od­da­lił cięż­kim kro­kiem.

Kie­dy znik­nął im z oczu, Eu­ge­nia za­czę­ła chi­cho­tać w kułak.

– Szla­chet­na Fau­sta De­ci­la wspa­nia­le się tobą za­opie­kuje, szczę­ścia­rzu. Ma go­rą­cą krew, mó­wię ci!

Ste­fa­ton spoj­rzał na nią gniew­nie.

– Szko­da, że dla mnie to nie jest ta­kie śmiesz­ne! – fuk­nął.

– Nie mu­sisz się prze­cież z tego zwie­rzać two­jej Żydó­wecz­ce. – Eu­ge­nia wyj­mo­wa­ła jed­ną po drugiej szpil­ki ze swo­je­go ol­brzymie­go koka. Ciem­na fala wło­sów opa­dła jej na ra­mio­na. Ko­bie­ta kon­se­kwent­nie od­ma­wia­ła no­sze­nia pe­ruk.

– I co, Lau­re­olu­sie? Przyj­miesz za­pro­sze­nie? – za­pytał Sza­pur z bez­wstyd­ną cie­ka­wo­ścią.

– Nie, ty sy­ryj­ski ośle! – krzyk­nął Ste­fa­ton.

– A wła­śnie że pój­dziesz! – Sło­wa Ge­lo­na za­brzmia­ły jak roz­kaz, któ­rych wy­da­wa­niem drę­czył ak­to­rów szef trupy. Zwykle kie­ro­wał je do Eu­ge­nii i Sza­pura, cza­sem do spo­koj­ne­go Se­le­no­sa, tym ra­zem jed­nak spe­cjal­nym ad­re­sa­tem był Ste­fa­ton, naj­lep­szy z jego mi­mów, co jesz­cze raz do­bit­nie zo­sta­ło po­twier­dzo­ne po dzi­siej­szym przed­sta­wie­niu.

– Ach, tak? – Ste­fa­ton har­do pod­niósł gło­wę. – Od kie­dy to de­cydu­jesz, Ge­lo­nie, z kim spo­tykam się poza sce­ną?

Ge­lon zro­zu­miał, że musi za­cho­wywać się ostroż­niej, mniej apo­dyk­tycz­nie. Im zdol­niej­si byli ak­to­rzy, tym bar­dziej wraż­li­wi – nikt nie wie­dział o tym le­piej niż on.

– Chłop­cze – po­wie­dział ła­god­nie. – Przy­chyl­ność Fau­sty może nam się tyl­ko przy­dać. Je­że­li ją roz­zło­ści­my, prze­sta­nie przy­cho­dzić do te­atru, a wraz z nią ci wszyscy, na któ­rych ma ona wpływ.

Se­le­nos kiw­nął po­ta­kują­co.

– A nie jest ich mało! – do­dał.

– Oni chcą przez to po­wie­dzieć – wtrą­ci­ła kpią­co Eu­ge­nia – że je­śli nie bę­dziesz chciał ro­bić do Fau­sty słod­kich oczu, wy­schnie nam nie­jed­no źró­dło po­kaź­nych do­cho­dów.

Ste­fa­ton z iryta­cją po­trzą­snął gło­wą.

– Szla­chet­na Fau­sta jest prze­cież za­męż­na! Cze­go wy wła­ści­wie ode mnie chce­cie?

– Za­męż­na! – par­sk­nę­ła śmie­chem Eu­ge­nia. – Oj, pra­wie o tym za­po­mnie­li­śmy!

Ge­lon po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

– Nie martw się tym star­cem – po­wie­dział. – Jego lę­dź­wie są mar­twe jak pa­dli­na. Ich zwią­zek to mał­żeń­stwo z roz­sąd­ku: Ce­pio jest bo­ga­ty jak Kre­zus, Fau­sta osza­ła­mia­ją­co pięk­na, ot co. Ten sta­ry grzyb już od daw­na nie ma po­ję­cia, z kim się pro­wa­dza jego żona. A je­śli na­wet, to jest mu za­pew­ne wszyst­ko jed­no.

– Ale cze­go ona chce ode mnie? – pró­bo­wał się wy­krę­cić Ste­fa­ton. – Ma prze­cież swo­je­go gla­dia­to­ra!

– Nie tyl­ko jego – za­śmiał się Sza­pur.

Ge­lon głę­bo­ko za­czerp­nął po­wie­trza; mu­siał te­raz za­cho­wać cier­pli­wość.

– Spójrz na swo­ich nie­użytecz­nych ko­le­gów. – Za­to­czył ręką pół­ko­le. – Każ­dy od­dał­by dwie rocz­ne gaże za to, żeby choć na je­den dzień móc zo­stać ko­chan­kiem Fau­sty.

– Pół rocz­nej gaży, nie wię­cej – za­opo­no­wał Sza­pur po krót­kim na­myśle.

– Bądź tak do­bry i ją od­wiedź – cią­gnął Ge­lon bła­gal­nym gło­sem. – Prze­cież cię nie zje. Fau­sta jest roz­pusz­czo­ną da­mu­lą. Kie­dy do­sta­nie to, cze­go chce, zo­sta­wi cię w spo­ko­ju. Ta­kie już one są, te Rzymian­ki.

– Jak koty, któ­rym po chwi­li prze­sta­je spra­wiać przy­jem­ność drę­cze­nie zła­pa­nych myszy – za­wtó­ro­wa­ła mu Eu­ge­nia.

– Je­stem mi­mem, a nie chłop­cem wy­ko­rzystywa­nym do re­ali­zo­wa­nia cho­rych fan­ta­zji! – upie­rał się Ste­fa­ton, ale Ge­lon nie da­wał za wy­gra­ną.

– Mar­twisz się na za­pas! Fau­sta na pew­no chce z tobą tyl­ko po­ga­wę­dzić albo wy­pić puchar wina.

Sza­pur już miał wy­buch­nąć gło­śnym śmie­chem, ale Ge­lon po­słał mu tak miaż­dżą­ce spoj­rze­nie, że męż­czyzna stłumił we­so­łość.

– Idź do niej, nie da­waj jej po­wo­du do gnie­wu! Zro­bisz to? Dla mnie i dla nas wszyst­kich? Pro­szę cię, chłop­cze! – za­kli­nał Ste­fa­to­na Ge­lon.

Ste­fa­ton przy­gryzł ką­cik ust i spoj­rzał na Eu­ge­nię. Ta je­dynie lek­ko ski­nę­ła gło­wą.

– No do­brze już, pój­dę. Dla was! – Bądź co bądź, zo­sta­ło mu jesz­cze dużo cza­su, żeby ob­myślić plan za­cho­wa­nia się wo­bec Fau­sty. – Ale nie myśl­cie, że może ze mną zro­bić, co ze­chce!

Tym Ge­lon naj­mniej się przej­mo­wał. Ten, kogo Rzymian­ka oma­mi­ła, za­po­mi­nał o swo­ich wcze­śniej­szych za­pew­nie­niach. Był jak Ma­rek An­to­niusz, kie­dy spo­tkał Kle­opa­trę.

– Do­bry chło­pak! – Szef trupy zmierz­wił kę­dzie­rza­wą czuprynę ak­to­ra.

– Te­raz mu­szę iść! – Ste­fa­ton za­czął się ubie­rać na tyle szyb­ko, na ile po­zwa­la­ły mu po­wra­ca­ją­ce siły. Je­że­li nie chcą zro­bić z nie­go ka­le­ki, przed ko­lej­nymi wi­do­wi­ska­mi po­win­ni ła­ska­wie wy­myślić spo­sób na to, żeby ukrzyżo­wa­nie było dla nie­go zno­śniej­sze. Eu­ge­nia po­mo­gła mu za­ło­żyć chi­ton, płaszcz i san­da­ły.

– Do­kąd to? – za­pytał Ge­lon.

– A jak myślisz, ty nie­ro­man­tycz­ny pro­sta­ku? – od­po­wie­dzia­ła za Ste­fa­to­na Eu­ge­nia.

– Hej, Lau­re­olu­sie! – za­wo­łał Sza­pur, wy­ma­chu­jąc wil­got­ną gąb­ką. – Nie chcesz się umyć, za­nim od­wie­dzisz swo­ją żydow­ską przy­ja­ciół­kę? In­a­czej bę­dzie się cie­bie brzydzić!

– Daj! – Eu­ge­nia wy­cią­gnę­ła dłoń po gąb­kę i jako tako star­ła z twa­rzy Ste­fa­to­na cie­lę­cą krew. Jak zwykle oka­zywa­ła mło­dzień­co­wi wiel­ką życz­li­wość. Na za­koń­cze­nie po­ca­ło­wa­ła go w czyste czo­ło.

– Idź, mój dro­gi! – za­chę­ci­ła go. – Za­nim się ściem­ni!

– I pa­mię­taj…

Za­nim jed­nak Ge­lon zdą­żył wy­po­wie­dzieć zda­nie do koń­ca, Ste­fa­to­na już nie było. Ar­tysta chciał te­raz zo­ba­czyć i usłyszeć tyl­ko jed­ną oso­bę. Oka­za­ło się jed­nak, że nie bę­dzie to ta­kie pro­ste, bo przed te­atrem jak zwykle czyha­ło na nie­go mnó­stwo wier­nych wiel­bi­cie­lek. Jego wi­dok wy­wo­łał pi­ski ra­do­ści; oto­czyły go mło­de dziew­czę­ta, ale tak­że damy w śred­nim i po­de­szłym wie­ku oraz kil­ku mło­dzień­ców, któ­rych oczy błysz­cza­ły rów­nie moc­no, co oczy ko­biet. Wie­lu usi­ło­wa­ło wci­snąć mu w dłoń naj­róż­niej­sze rze­czy – sło­dycze, kwia­ty, ko­smyki wło­sów.

– Zo­staw­cie mnie w spo­ko­ju! – krzyk­nął opryskli­wie Ste­fa­ton. Nig­dy jesz­cze się tak nie za­cho­wał, za­wsze zno­sił hoł­dy wi­dzów z cier­pli­wo­ścią, a na­wet pew­ną dumą. Tym ra­zem jed­nak bo­le­sne ukrzyżo­wa­nie, im­per­tynen­cja Fau­sty i cynizm Ge­lo­na zupeł­nie po­psuły mu hu­mor. Tak czy owak, zgro­ma­dze­ni po­zwo­li­li mu przejść, nie cze­pia­jąc się jego nóg, zdu­mie­ni wro­gim uspo­so­bie­niem zwykle tak to­wa­rzyskie­go ulu­bień­ca.

Z każ­dym kro­kiem, któ­ry od­da­lał go od te­atru, Ste­fa­ton od­żywał. Je­że­li Sara na­praw­dę na nie­go cze­ka­ła, to znaj­dzie ją na brze­gu je­zio­ra, za bra­mą po­łu­dnio­wą. Tam było ich sta­łe miej­sce spo­tkań.

Jesz­cze nie­ca­ła go­dzi­na i nad Ga­li­leą za­pad­nie zmierzch. Ban­da tłuką­cych się ulicz­ni­ków była tak za­ję­ta swo­imi wy­bryka­mi, że nikt nie zwró­cił na Ste­fa­to­na naj­mniej­szej uwa­gi. Jak do­brze! Go­rzej było ze straż­ni­kiem przy bra­mie po­łu­dnio­wej, któ­ry roz­po­znał mło­dzień­ca i pró­bo­wał wcią­gnąć go w po­ga­węd­kę. Ak­tor jed­nak po pro­stu go mi­nął, bo każ­da se­kun­da oglą­da­nia Sary, któ­ra mu jesz­cze po­zo­sta­ła, była cen­niej­sza niż zło­to.

Uj­rzał ją już z od­da­li, sie­dzą­cą na nad­brzeż­nym gła­zie. W za­du­mie pa­trzyła na gład­ką jak lu­stro ta­flę wody, na któ­rej uno­si­ły się ło­dzie rybac­kie. Ste­fa­ton po­czuł ulgę, a za­ra­zem eks­cyta­cję, o wie­le więk­szą niż przed spek­ta­klem. Scho­dząc ścież­ką mię­dzy uschłymi krze­wa­mi, za­sta­na­wiał się, ja­ki­mi sło­wa­mi ma przy­wi­tać dziew­czynę. Do­oko­ła gra­ły za­stę­py cykad. W bla­sku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca woda ża­rzyła się czer­wie­nią, jej po­wierzch­ni nie marsz­czył na­wet naj­lżej­szy po­dmuch wia­tru. Stro­me ścia­ny gór na drugim brze­gu rów­nież wy­glą­da­ły tak, jak gdyby za­ję­ły się ogniem.

„Wszyst­ko pło­nie, wszyst­ko… Na­wet moje ser­ce!” – po­myślał, gdy Sara od­wró­ci­ła się do nie­go z uśmie­chem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: