Świadek - ebook
Świadek - ebook
Stefaton, młody Grek, członek grupy aktorskiej, mieszka Tyberiadzie nad Morzem Galilejskim. Jego ukochana jest Żydówką. To od niej Stefaton po raz pierwszy słyszy o galilejskim rabbim, Jezusie.<br><br>
Za jej namową idzie posłuchać nauk owego nauczyciela. Przyznaje, że słowa Galilejczyka zrobiły na nim wrażenie.<br><br>
Życie Stefatona zmienia się, kiedy grupa aktorska, do której należy, wystawia nową farsę, a on sam gra w niej rolę rzymskiego namiestnika. Stefaton zostaje oskarżony i osądzony – musi odsłużyć dwa lata w jednym z rzymskich garnizonów w Jerozolimie. Trafia do oddziału zajmującego się wykonywaniem wyroków – krzyżowaniem skazanych. Któregoś dnia, na krótko przed żydowskim świętem, w pałacu namiestnika odbywa się proces rabbiego, którego nauk Stefaton niegdyś słuchał.<br><br>
Günter Krieger – bestsellerowy autor poczytnych książek, przede wszystkim powieści historycznych. Tematem swojej twórczości czyni głównie średniowiecze. Krytycy opisują jego dorobek jako niezwykłą mieszankę „akcji, romantyzmu i przygody” („Stolberger Zeitung”), „most łączący dawne czasy ze współczesnością” (RoterDorn.de)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8065-136-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jan, którego nazywano Chrzcicielem, nosił odzienie utkane z sierści wielbłądziej i skórzany pas na chudych biodrach. Kiedy Maria ujrzała go stojącego w płytkich wodach Jordanu, w pierwszym odruchu najchętniej by uciekła. Ale kogo się w końcu spodziewała? Człowieka w wytwornych szatach? Ludzie uważali go za proroka, niektórzy nawet za Mesjasza. Maria ustawiła się więc w kolejce tych, którzy przybyli, żeby dać się Janowi ochrzcić na odpuszczenie grzechów.
Kiedy usłyszała jego naukę, zrozumiała, że był naprawdę wyjątkowym człowiekiem. Jan głosił, że bliskie jest królestwo Boże, a gdy mówił, głos mu drżał, jakby Jana przepełniał gniew.
– Przynoście więc owoc godny nawrócenia, a nie wmawiajcie sobie: Abrahama mamy za ojca! – wołał. – Z tych kamieni Bóg może dać synów Abrahamowi!
Nie wszyscy przyszli po to, żeby się ochrzcić. Maria zauważyła stojących w pewnym oddaleniu wysłanników kapłanów z Jerozolimy. W pewnej chwili jeden z nich wystąpił do przodu i zwrócił się bezpośrednio do Jana:
– Powiedz nam otwarcie i bez przymusu, Janie, synu Zachariasza: Czy jesteś Mesjaszem?
Chrzciciel ze spokojem spojrzał w oczy czujnego pytającego.
– Nie, nie jestem – odpowiedział.
– Kim więc jesteś? Musimy dać odpowiedź tym, którzy nas wysłali!
– Jestem tylko głosem na pustyni, a głos ten woła nieustannie: Przygotujcie drogę dla Pana!
– W takim razie jesteś prorokiem, tak jak Eliasz i Izajasz? – tamten nie dawał za wygraną.
– Jestem tym – oznajmił Jan – który idzie przed Panem. Ja chrzczę wodą, ale za mną idzie Ten… On jest już pośród was… który was będzie chrzcił ogniem Ducha Świętego. Ja nie jestem godzien rozwiązać rzemienia u Jego sandałów. W ręku trzyma sito, którym oddzieli ziarno od plew!
Wysłannicy odeszli na bok, żeby się naradzić. Maria stwierdziła, że wyglądają na dość bezradnych. Teraz jednak nadeszła jej kolej na chrzest. Dwóch uczniów Jana wprowadziło ją do rzeki, aż do miejsca, w którym woda sięgała jej prawie do bioder.
Jan objął kobietę ramionami.
– Nawróć się, córko Abrahama, bo bliskie jest królestwo niebieskie!
Maria zdjęła chustę okrywającą głowę i trzykrotnie się zanurzyła. Kiedy po obrzędzie uczniowie podeszli, żeby wyprowadzić ją z wody i wprowadzić kolejnego oczekującego, zdobyła się na odwagę i powiedziała do Jana błagalnie:
– Ochrzciłeś mnie, święty mężu, ale moje pragnienie nie zostało zaspokojone. Demony wciąż jeszcze we mnie są!
Chrzciciel spojrzał jej badawczo w oczy.
– Kiedy staniesz przed swoim wybawcą – powiedział tak, jakby widział przyszłość – rozpoznasz Go, a demony w jednej chwili cię opuszczą!
To brzmiało jak obietnica. Maria z Magdali, pocieszona, ruszyła w drogę powrotną.1
W piętnastym roku panowania Tyberiusza
Gelon miał już dość starych dramatów i tragedii. Był przekonany, że ludziom w Tyberiadzie one również już się opatrzyły i że widzowie zasługują teraz na coś innego. Choć teatr zazwyczaj był wypełniony do ostatniego miejsca, to Gelon czuł jednak, że nadszedł czas na coś nowego. Ajschylos i Sofokles już się przeżyli, nużyły również – jeżeli się je obejrzało dwa lub trzy razy – komedie Menandra.
W Seforis, gdzie niedawno odwiedził krewnych, jakby łuski spadły mu z oczu. Jakże byli zacofani tutaj, w Tyberiadzie! W Seforis Gelon ujrzał spektakle, które wcześniej bałby się wystawiać ze swoją trupą aktorską. Rzymianie być może nie cechowali się tak wysoką kulturą jak Grecy, ale potrafili znakomicie zabawiać widzów. Nie przejmowali się estetyką czy ambicjami, uwielbiali po prostu rzeczy nieoczekiwane, improwizację na scenie. Mimowie nie zważali na obyczaje i piękno języka; zresztą po łacinie – jak uważał Gelon – wszystko brzmiało wulgarnie. Na potrzeby greckiej wersji zmieni parę szczegółów, z masek w dużej mierze zrezygnuje.
Przedstawienia, które oglądał w Seforis, początkowo wprawiały go – choć wcale nie był pruderyjny – w pewną konsternację; kiedy jednak przyjrzał się reakcji widzów, którzy ze śmiechu uderzali się dłońmi po udach i ocierali łzy, postanowił, że skończy z zacofaniem na tyberiadzkiej scenie. Nadszedł czas, żeby oferować ludziom wesołą rozrywkę, a nie smutek i śmiertelną powagę. Gelon musiał tylko przekonać do tego swoich czterech mimów, a wówczas będą święcić nowe, wspaniałe triumfy.
Po powrocie do Tyberiady natychmiast zorganizował spotkanie z aktorami. Cała czwórka usiadła na pustych rzędach amfiteatru, w części, na którą rzucało już cień zachodzące słońce. Gelon stanął przed nimi z miną ważniaka.
– Odtąd będziemy grać tak jak Rzymianie! – To zabrzmiało jak rozkaz, bo Gelon nie miał też zamiaru przeprowadzać na ten temat dyskusji. Był w końcu szefem trupy. To on decydował, co grali, bo odpowiadał też za swoich mimów. Teraz z entuzjazmem opowiedział im o spektaklach, które obejrzał w rzymskim teatrze w Seforis.
– A więc świńskie kawały i dużo hałasu – stwierdził sucho Selenos. Był najstarszy w trupie, miał około czterdziestu lat, a więc o kilka więcej niż jego zwierzchnik.
– Tyberiada jest spragniona świeżych komedii! – odpowiedział niezrażony Gelon.
– A co z Charesem? – Selenos był zdania, że i właściciel teatru ma coś do powiedzenia.
– Już z nim rozmawiałem. Zgadza się na wszystko, co tylko napełni mu sakwę. Stefatonie, a co ty o tym sądzisz? – Gelon zwrócił się do kolejnego członka trupy.
Choć nie zamierzał pozwolić, by ktoś kwestionował jego decyzję, to ciekawiło go, co powie jego najlepszy aktor. Stefaton, syn architekta, ulubieniec publiczności, obdarzony wielkim talentem i męską urodą, był w Tyberiadzie sławną postacią. Właściwie nie mógł wyjść na ulicę, żeby ktoś go nie zagadnął. Stefaton nie potrafił wyjaśnić fenomenu swojej sławy, ale Gelon i inni towarzysze stale zapewniali go bez zazdrości, że uwielbienie widowni zawdzięczał wyrazistej i wiarygodnej grze, a w przypadku kobiecej części publiczności – również ciemnej, bujnej czuprynie i wspaniałej budowie ciała.
– Gdybyś nie był mimem – mówiła do niego niekiedy żartem Eugenia – mógłbyś pozować rzeźbiarzom jako Herakles, Achilles czy inny chwalipięta! – Stefaton miał zaledwie dwadzieścia lat, ale dla Gelona był nie do zastąpienia.
Młody aktor zastanawiał się nad słowami Gelona.
– Nie wiem – powiedział ostrożnie, bo nie chciał rozzłościć impulsywnego pryncypała. – W Tyberiadzie Rzymianie są mniejszością, a nie jestem pewien, czy Grekom spodoba się, kiedy nagle zaczniemy wystawiać zupełnie inne sztuki.
– Bzdura! – zawołał z pasją Gelon. – Będą zachwyceni. Nadszedł czas na coś nowego. Tych przeklętych wojen z Persami wszyscy mają już po dziurki w nosie!
– Nie wiem, czy potrafię grać role komiczne – wtrącił się Szapur. Muskularny Syryjczyk, jedyny nie-Grek w zespole, wcielał się zwykle w postaci ponurych łajdaków, ale i poza sceną rzadko na jego twarzy widziało się uśmiech.
Gelon przewrócił oczami.
– I ja mam co do tego wątpliwości, Szapurze. Ale nawet w głupich farsach potrzebne jest takie beztalencie jak ty, żeby inni aktorzy mogli błyszczeć! – oznajmił.
Szapur najwyraźniej nie odebrał tego jako obrazy, bo jak gdyby nigdy nic tylko wzruszył ramionami. Gelon spojrzał po kolei na swoich artystów.
– Co z wami? Czyżby strach was obleciał? Co z was za aktorzy, skoro boicie się nowych wyzwań?
Gelon zatrzymał spojrzenie na Eugenii, swojej towarzyszce życia. Była surową pięknością; zbyt długi, nieco garbaty nos sprawiał, że jej widok nie zapierał od razu dechu w piersiach każdemu mężczyźnie. Kruczoczarne włosy kobieta nosiła kunsztownie upięte w wysoki kok.
– No już, otwórz swoje śliczne usteczka, moja nimfo – zachęcił ją Gelon. – I ty masz już przecież dosyć ciągłego grania kłótliwych bogiń i lamentujących wdów.
Eugenia zacisnęła usta.
– Przecież i tak już zdecydowałeś. Po co mnie jeszcze pytasz?
– Chcę wiedzieć, czy się ze mną zgadasz.
– Ach, to rzeczywiście coś nowego. Jak przypuszczam, w tych nowych widowiskach będę musiała jeszcze częściej obnażać ciało – powiedziała sucho Eugenia. – Wiemy przecież, jak to wygląda w teatrze rzymskim.
– Tak jakby robiło ci to jakąś różnicę!
– A Szapur będzie mógł mnie obmacywać ile dusza zapragnie, tak?
– Cóż, na scenie czasem trzeba robić rzeczy, które nie sprawiają ci wielkiej przyjemności – oznajmił Szapur ze spokojem, wywołując u innych gromki wybuch śmiechu. Uśmiechnął się nawet zwykle poważny Selenos.
– Mówcie o naszym Syryjczyku, co chcecie, ale jest wielkim mimem. Jeśli chodzi o mnie, to jest mi wszystko jedno, czy w przyszłości będę zarabiał na chleb sztukami Menandra, czy autorów tych rzymskich fars – oświadczył.
– No proszę! – Gelon przyjaźnie poklepał Selenosa po plecach. – Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. No, nie bądź taki, chłopcze – zwrócił się do Stefatona. – Sprawi ci to przyjemność. Ludzie będą cię adorować jeszcze bardziej.
– Zwłaszcza szlachetna Fausta Decila – zauważyła wyniośle Eugenia.
– Ta Rzymianka jest mi całkowicie obojętna – zapewnił Stefaton.
– Ach, prawda, przecież upatrzyłeś sobie tę Żydóweczkę. Jakże się to ona nazywała? Maria?
– Nie, ma na imię jakoś inaczej – wtrącił się Selenos.
– Czy nie wszystkie Żydówki mają na imię Maria? – nie ustępowała Eugenia.
– Przestań! – nakazał Gelon. – Gdybym nie znał cię tak dobrze, pomyślałbym, że jesteś zazdrosna.
– Jestem zazdrosna, i to jeszcze jak – odparowała aktorka. – Jeśli bowiem kiedyś szlag cię trafi, a mam nadzieję, że nastąpi to już wkrótce, schronię się pod skrzydła Stefatona.
– Kiedy trafi mnie szlag, będziesz już stara i siwa, moja nimfo. Dlaczego Stefaton miałby wtedy wybrać właśnie ciebie? Przecież może mieć każdą kobietę, na którą przyjdzie mu ochota – Gelon nie pozostawał jej dłużny.
Eugenia posłała Stefatonowi całusa.
– Na to jest zbyt nieśmiały. Przynajmniej wtedy, kiedy akurat nie stoi na scenie – stwierdziła.
– Zamilcz, moja nimfo. Nasz Stefaton chce mi właśnie coś powiedzieć. No, mój chłopcze? Nie będziesz się chyba wyłamywał?
Stefaton rozłożył ręce.
– A jeżeli nie spodoba się to ludziom?
– Spodoba się – zapewnił go szef. – A jeżeli nie, to znów zaczniemy grać stare sztuki, obiecuję!
Potrzebowali Stefatona. To dla niego do teatru przychodziły tłumy. Sceptycyzm młodego człowieka miał tak naprawdę tylko jedną przyczynę: aktor bał się, że nowe spektakle nie spodobają się Sarze. Zachował to jednak dla siebie, bo w przeciwnym razie Eugenia znów zaczęłaby z niego podrwiwać. Nie chciał też, aby przez jego upór plan upadł. Mógł się zresztą walnie przyczynić do tego, żeby sztuki nie były zbyt frywolne.
– Niech będzie – oświadczył bez entuzjazmu.
Gelon z radością zacisnął dłoń w pięść.
– Dobry chłopak! Uwierz mi, Menander, Eurypides i wszystkie inne truchła nie mają żadnej przyszłości! – wykrzyknął.
– A o jakiej sztuce myślałeś konkretnie? – chciał wiedzieć Selenos.
Oczy Gelona zabłyszczały; szef trupy uniósł palec w geście triumfu.
– O zbójcy Laureolusie! – W kilku słowach opowiedział towarzyszom o widowisku, które obejrzał w Seforis.
– I to ma być wesołe? – zapytał z powątpiewaniem Stefaton.
Gelon po kolei wycelował palcem wskazującym w każdego z aktorów.
– To wy macie sprawić, żeby było wesołe. Już od dawna potrafimy to, czym się teraz chwalą rzymscy mimowie!
– A ja pewnie mam zagrać zbójcę? – domyślił się Szapur.
– Chciałbyś! W rolę Laureolusa wcieli się naturalnie Stefaton, to najważniejsza postać w całej sztuce.
– Ludzie raczej nie uwierzą, że nasz promienny młodzian to nikczemny zbójca – wyraziła wątpliwość Eugenia.
– Kto mówi, że Laureolus to łajdak? Trochę pozmieniam role. Niech nikt nam nie zarzuci, że imitujemy Rzymian – oznajmił chytrze Gelon.
– W takim razie chyba wszystko jasne – odezwał się Selenos. – Kiedy zaczynamy próby?
– Natychmiast! – Gelon klasnął w dłonie. – Już, ruszcie się! Zostały nam tylko trzy dni do przedstawienia i do sławy!2
Brawom nie było końca. Nikt z publiczności nie wytrzymał na swoim miejscu, wszyscy wstali, wyciągali szyje, klaskali i krzyczeli, skandowali imię Stefatona. Porządkowi pilnowali, żeby żaden widz nie wdarł się na scenę, jak to się już w przeszłości zdarzyło. Z wielkim trudem udało się wówczas uratować gwiazdora trupy od uduszenia w kobiecych ramionach. A teraz młody aktor w dodatku bezradnie wisiał na krzyżu.
– Odwiążcie mnie! – zawołał do towarzyszy, ale ci wcale nie spieszyli się z pomocą. Przecież aplauz był skierowany także do nich, raz po raz kłaniali się więc wyjącej z zachwytu publiczności. W końcu Gelon, Selenos i Szapur zlitowali się nad skazańcem, wspólnymi siłami wyciągnęli krzyż z zagłębienia w ziemi, położyli go ostrożnie na scenie i rozwiązali sznury na przegubach Stefatona.
Przez ostatnie chwile widowiska młodzieniec czuł narastającą panikę. Z trudem oddychał, a jego kończyny przenikał straszliwy ból. Kiedy uwolniono go z więzów, czuł się jak sparaliżowany; nie mógł poruszyć nawet palcem. Męczyło go nieopisane pragnienie, za łyk wody oddałby wszystko.
– Wreszcie możesz przestać umierać – szepnął do niego z uśmiechem Gelon. – Już po wszystkim. Znów możesz żyć, niech cię fetują. Wstań, zasłużyłeś na to!
Gelon najwyraźniej był przekonany, że Stefatonowi trudno było rozstać się z rolą. Czy oni nie widzieli, jak bardzo cierpiał, jak bliski był śmierci?
– Pomóżcie mi wstać – wybełkotał.
Gelon i Szapur chwycili kolegę pod pachy, postawili w pozycji pionowej i dopiero teraz zauważyli, jak bardzo jest osłabiony. Wyglądał tak, jakby zaraz znów miał się przewrócić.
– Na syreny, przestań się słaniać! – rzucił kątem ust szef trupy, nadal obdarzając rozkrzyczany tłum promiennym uśmiechem. – Przecież nie ukrzyżowaliśmy cię naprawdę!
Ciało Stefatona mówiło swemu właścicielowi co innego. Młody człowiek musiał się jednak wziąć w garść, bo w przeciwnym razie następnego dnia ludzie będą mówić nie o sztuce, lecz o jego wstydliwej słabości. Na szczęście poczuł powoli powracające siły witalne. W końcu udało mu się pomachać do widzów, nie będąc podtrzymywanym przez swoich towarzyszy. Aplauz był ogłuszający, z pewnością słyszano go w całej Tyberiadzie.
Sara! Na próżno szukał jej wzrokiem na widowni. Czyżby już opuściła teatr? Od początku przeczuwał, że sztuka nie przypadnie jej do gustu. Potrafił to zresztą doskonale zrozumieć. Czy przynajmniej czekała na niego na zewnątrz? Myśl, że dziś może jej już nie zobaczyć, była równie straszna jak ukrzyżowanie.
Eugenia jakby znała myśli przelatujące mu przez głowę. Ujęła go za rękę, żeby wspólnie ukłonili się publiczności.
– Widziałam, jak wychodziła z teatru, kiedy skazano cię na ukrzyżowanie. Przypuszczam, że chciała oszczędzić sobie tego widoku. Jestem pewna, że cię kocha – oznajmiła.
To były najpiękniejsze słowa tego wieczoru, i w dodatku wyszły z bezwstydnych ust Eugenii. Gdyby tylko były prawdziwe! Stefaton jeszcze nie wyznał Sarze swojej miłości otwarcie, ale był mocno zdeterminowany, by jak najszybciej to nadrobić. Właściwie cieszył się, że ukochana nie może go zobaczyć, jak ubrany tylko w śmieszną przepaskę na biodra i wysmarowany cielęcą krwią daje się oklaskiwać rozentuzjazmowanemu tłumowi.
Kiedy owacje wreszcie ucichły, mimowie zeszli ze sceny i zniknęli w skene. Gelon był w wyśmienitym humorze.
– A nie mówiłem? – wiwatował. – Najwyższy czas na zmiany! Byliście cudowni, kochani, cudowni! – Porwał w ramiona rozradowaną Eugenię i zachłannie przycisnął swoje usta do jej ust. – Gdzie wino? – zawołał.
Bukłak z winem zagarnął Stefaton, żeby zaspokoić swoje nieludzkie pragnienie. Ponieważ młodzieniec chyba nie miał zamiaru przestać pić, Szapur w końcu wyrwał mu napój z rąk.
– Powoli, ukrzyżowany, twoim katom też się należy! – krzyknął. Pociągnął kilka łyków i puścił napój w obieg.
– Do naszego teatru będą ściągać wszyscy Grecy z Galilei – zapowiedział Gelon. – Przybędą nawet z tamtej strony jeziora. Trzeba będzie rozbudować teatr! – Z radości aż zaczął tańczyć. – Rzymscy mimowie z Seforis w porównaniu z nami to dno, żałośni dyletanci. Będziemy grać co wieczór, co wieczór, rozumiecie? Zapragnie nas zobaczyć nawet stary Antypas, który tak długo nas ignorował. Stefatonie, mój złoty chłopcze, niech cię uściskam!
Młody człowiek cierpliwie znosił wylewne pieszczoty Gelona. Pozostawało dla niego zagadką, skąd brało się przekonanie tamtego, że dzięki wystawieniu tej ordynarnej sztuki stali się pępkiem świata teatru. Ale myślami i tak był już zupełnie gdzie indziej; jeżeli Sara jeszcze jest gdzieś w okolicy, nie chciał, żeby musiała dłużej czekać.
W tej właśnie chwili do garderoby wszedł właściciel teatru, Chares. Był to mężczyzna drobnej postury, z manierami handlarza na bazarze.
– Gratuluję wspaniałego występu! – powiedział z namaszczeniem.
Gelon jowialnie chwycił go za ramię.
– Już słyszysz monety pobrzękujące w twojej sakiewce, co, Charesie? – zapytał.
– Taki jest sens istnienia każdego teatru – oznajmił właściciel. – Na zewnątrz jest ktoś, kto chce rozmawiać ze Stefatonem – dodał.
– Nie dzisiaj – zaprotestował Gelon. – Mój najlepszy mim potrzebuje teraz trochę spokoju, widzowie muszą to zrozumieć!
– A jeśli to posłaniec szlachetnej Fausty Decili?
– A, to w takim razie rzeczywiście co innego. Z pewnością ten nieokrzesany olbrzym, jak mniemam. – Gelon puścił oko do obecnych. – Nie chcemy stracić życzliwości szlachetnej Fausty, nieprawdaż?
– W żadnym razie! – Eugenia posłała Stefatonowi współczujące spojrzenie. – Nie da ci spokoju, dopóki pewnego dnia jej nie uszczęśliwisz, chłopcze.
Cokolwiek miała na myśli, młody człowiek najchętniej by uciekł. I być może rzeczywiście by tak uczynił, gdyby nie czuł ociężałości członków po przebytych torturach.
Niewolnik szlachetnej Fausty Decili, były gladiator, przewyższał o głowę nawet Stefatona. Wszyscy wiedzieli, że Fausta lubi mieć wokół siebie dobrze zbudowanych mężczyzn. Zapewne był to – obok podziwu dla wspaniałej gry aktorskiej Stefatona – jeden z powodów wielkiego zainteresowania, jakie okazywała młodzieńcowi. Dotąd wyrażało się ono jednak wyłącznie w posyłaniu mu pieniędzy lub koszów z owocami. Tym razem jednak ręce gladiatora były puste.
– Brennus! – Na twarzy Gelona wykwitł wymuszony uśmiech. – Co nowego w krainie niezwyciężonych bohaterów?
Mężczyzna nazwany tym imieniem nie obdarzył go jednak uwagą, lecz zwrócił się wprost do Stefatona.
– Szlachetna Fausta Decila chce cię widzieć! – oznajmił. Mówił w języku łacińskim, z twardym barbarzyńskim akcentem; prawdopodobnie był Celtem lub Germaninem, któż mógł odróżnić jednych od drugich? Stefaton wiedział, że każdy bogaty obywatel Rzymu, który choć trochę się szanował, zatrudniał pochodzącego z tych krajów osobistego strażnika. Również tetrarcha Herod Antypas utrzymywał kilku takich żołdaków.
Eugenia cicho gwizdnęła przez zęby, ale i tego gladiator zdawał się nie dosłyszeć.
– Oczekuje cię jutro o godzinie szóstej w swojej willi! – oświadczył.
Co ta Rzymianka sobie wyobrażała? Stefaton miał wielką ochotę przekazać jej przez tego mięśniaka, żeby z łaski swojej zostawiła go w spokoju, ale ostrzegawcze spojrzenie Gelona sprawiło, że zachował milczenie. Brennus zresztą i tak wcale nie czekał na odpowiedź, bo po prostu odwrócił się na pięcie i oddalił ciężkim krokiem.
Kiedy zniknął im z oczu, Eugenia zaczęła chichotać w kułak.
– Szlachetna Fausta Decila wspaniale się tobą zaopiekuje, szczęściarzu. Ma gorącą krew, mówię ci!
Stefaton spojrzał na nią gniewnie.
– Szkoda, że dla mnie to nie jest takie śmieszne! – fuknął.
– Nie musisz się przecież z tego zwierzać twojej Żydóweczce. – Eugenia wyjmowała jedną po drugiej szpilki ze swojego olbrzymiego koka. Ciemna fala włosów opadła jej na ramiona. Kobieta konsekwentnie odmawiała noszenia peruk.
– I co, Laureolusie? Przyjmiesz zaproszenie? – zapytał Szapur z bezwstydną ciekawością.
– Nie, ty syryjski ośle! – krzyknął Stefaton.
– A właśnie że pójdziesz! – Słowa Gelona zabrzmiały jak rozkaz, których wydawaniem dręczył aktorów szef trupy. Zwykle kierował je do Eugenii i Szapura, czasem do spokojnego Selenosa, tym razem jednak specjalnym adresatem był Stefaton, najlepszy z jego mimów, co jeszcze raz dobitnie zostało potwierdzone po dzisiejszym przedstawieniu.
– Ach, tak? – Stefaton hardo podniósł głowę. – Od kiedy to decydujesz, Gelonie, z kim spotykam się poza sceną?
Gelon zrozumiał, że musi zachowywać się ostrożniej, mniej apodyktycznie. Im zdolniejsi byli aktorzy, tym bardziej wrażliwi – nikt nie wiedział o tym lepiej niż on.
– Chłopcze – powiedział łagodnie. – Przychylność Fausty może nam się tylko przydać. Jeżeli ją rozzłościmy, przestanie przychodzić do teatru, a wraz z nią ci wszyscy, na których ma ona wpływ.
Selenos kiwnął potakująco.
– A nie jest ich mało! – dodał.
– Oni chcą przez to powiedzieć – wtrąciła kpiąco Eugenia – że jeśli nie będziesz chciał robić do Fausty słodkich oczu, wyschnie nam niejedno źródło pokaźnych dochodów.
Stefaton z irytacją potrząsnął głową.
– Szlachetna Fausta jest przecież zamężna! Czego wy właściwie ode mnie chcecie?
– Zamężna! – parsknęła śmiechem Eugenia. – Oj, prawie o tym zapomnieliśmy!
Gelon położył mu dłoń na ramieniu.
– Nie martw się tym starcem – powiedział. – Jego lędźwie są martwe jak padlina. Ich związek to małżeństwo z rozsądku: Cepio jest bogaty jak Krezus, Fausta oszałamiająco piękna, ot co. Ten stary grzyb już od dawna nie ma pojęcia, z kim się prowadza jego żona. A jeśli nawet, to jest mu zapewne wszystko jedno.
– Ale czego ona chce ode mnie? – próbował się wykręcić Stefaton. – Ma przecież swojego gladiatora!
– Nie tylko jego – zaśmiał się Szapur.
Gelon głęboko zaczerpnął powietrza; musiał teraz zachować cierpliwość.
– Spójrz na swoich nieużytecznych kolegów. – Zatoczył ręką półkole. – Każdy oddałby dwie roczne gaże za to, żeby choć na jeden dzień móc zostać kochankiem Fausty.
– Pół rocznej gaży, nie więcej – zaoponował Szapur po krótkim namyśle.
– Bądź tak dobry i ją odwiedź – ciągnął Gelon błagalnym głosem. – Przecież cię nie zje. Fausta jest rozpuszczoną damulą. Kiedy dostanie to, czego chce, zostawi cię w spokoju. Takie już one są, te Rzymianki.
– Jak koty, którym po chwili przestaje sprawiać przyjemność dręczenie złapanych myszy – zawtórowała mu Eugenia.
– Jestem mimem, a nie chłopcem wykorzystywanym do realizowania chorych fantazji! – upierał się Stefaton, ale Gelon nie dawał za wygraną.
– Martwisz się na zapas! Fausta na pewno chce z tobą tylko pogawędzić albo wypić puchar wina.
Szapur już miał wybuchnąć głośnym śmiechem, ale Gelon posłał mu tak miażdżące spojrzenie, że mężczyzna stłumił wesołość.
– Idź do niej, nie dawaj jej powodu do gniewu! Zrobisz to? Dla mnie i dla nas wszystkich? Proszę cię, chłopcze! – zaklinał Stefatona Gelon.
Stefaton przygryzł kącik ust i spojrzał na Eugenię. Ta jedynie lekko skinęła głową.
– No dobrze już, pójdę. Dla was! – Bądź co bądź, zostało mu jeszcze dużo czasu, żeby obmyślić plan zachowania się wobec Fausty. – Ale nie myślcie, że może ze mną zrobić, co zechce!
Tym Gelon najmniej się przejmował. Ten, kogo Rzymianka omamiła, zapominał o swoich wcześniejszych zapewnieniach. Był jak Marek Antoniusz, kiedy spotkał Kleopatrę.
– Dobry chłopak! – Szef trupy zmierzwił kędzierzawą czuprynę aktora.
– Teraz muszę iść! – Stefaton zaczął się ubierać na tyle szybko, na ile pozwalały mu powracające siły. Jeżeli nie chcą zrobić z niego kaleki, przed kolejnymi widowiskami powinni łaskawie wymyślić sposób na to, żeby ukrzyżowanie było dla niego znośniejsze. Eugenia pomogła mu założyć chiton, płaszcz i sandały.
– Dokąd to? – zapytał Gelon.
– A jak myślisz, ty nieromantyczny prostaku? – odpowiedziała za Stefatona Eugenia.
– Hej, Laureolusie! – zawołał Szapur, wymachując wilgotną gąbką. – Nie chcesz się umyć, zanim odwiedzisz swoją żydowską przyjaciółkę? Inaczej będzie się ciebie brzydzić!
– Daj! – Eugenia wyciągnęła dłoń po gąbkę i jako tako starła z twarzy Stefatona cielęcą krew. Jak zwykle okazywała młodzieńcowi wielką życzliwość. Na zakończenie pocałowała go w czyste czoło.
– Idź, mój drogi! – zachęciła go. – Zanim się ściemni!
– I pamiętaj…
Zanim jednak Gelon zdążył wypowiedzieć zdanie do końca, Stefatona już nie było. Artysta chciał teraz zobaczyć i usłyszeć tylko jedną osobę. Okazało się jednak, że nie będzie to takie proste, bo przed teatrem jak zwykle czyhało na niego mnóstwo wiernych wielbicielek. Jego widok wywołał piski radości; otoczyły go młode dziewczęta, ale także damy w średnim i podeszłym wieku oraz kilku młodzieńców, których oczy błyszczały równie mocno, co oczy kobiet. Wielu usiłowało wcisnąć mu w dłoń najróżniejsze rzeczy – słodycze, kwiaty, kosmyki włosów.
– Zostawcie mnie w spokoju! – krzyknął opryskliwie Stefaton. Nigdy jeszcze się tak nie zachował, zawsze znosił hołdy widzów z cierpliwością, a nawet pewną dumą. Tym razem jednak bolesne ukrzyżowanie, impertynencja Fausty i cynizm Gelona zupełnie popsuły mu humor. Tak czy owak, zgromadzeni pozwolili mu przejść, nie czepiając się jego nóg, zdumieni wrogim usposobieniem zwykle tak towarzyskiego ulubieńca.
Z każdym krokiem, który oddalał go od teatru, Stefaton odżywał. Jeżeli Sara naprawdę na niego czekała, to znajdzie ją na brzegu jeziora, za bramą południową. Tam było ich stałe miejsce spotkań.
Jeszcze niecała godzina i nad Galileą zapadnie zmierzch. Banda tłukących się uliczników była tak zajęta swoimi wybrykami, że nikt nie zwrócił na Stefatona najmniejszej uwagi. Jak dobrze! Gorzej było ze strażnikiem przy bramie południowej, który rozpoznał młodzieńca i próbował wciągnąć go w pogawędkę. Aktor jednak po prostu go minął, bo każda sekunda oglądania Sary, która mu jeszcze pozostała, była cenniejsza niż złoto.
Ujrzał ją już z oddali, siedzącą na nadbrzeżnym głazie. W zadumie patrzyła na gładką jak lustro taflę wody, na której unosiły się łodzie rybackie. Stefaton poczuł ulgę, a zarazem ekscytację, o wiele większą niż przed spektaklem. Schodząc ścieżką między uschłymi krzewami, zastanawiał się, jakimi słowami ma przywitać dziewczynę. Dookoła grały zastępy cykad. W blasku zachodzącego słońca woda żarzyła się czerwienią, jej powierzchni nie marszczył nawet najlżejszy podmuch wiatru. Strome ściany gór na drugim brzegu również wyglądały tak, jak gdyby zajęły się ogniem.
„Wszystko płonie, wszystko… Nawet moje serce!” – pomyślał, gdy Sara odwróciła się do niego z uśmiechem.