Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Księga morza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Księga morza - ebook

Przez fiordy na otwarte morze. Bestseller z Norwegii o przyrodzie, która nie przestaje nas zachwycać i stawiać przed nami wyzwania oraz drzemiącej w nas tęsknocie za wielką przygodą.

Śmiała wyprawa, szaleńczy pomysł, wielkie wyzwanie, groźny żywioł i piękna natura. Dwójka przyjaciół – Morten i Hugo – pakuje sprzęt, wsiada do małego pontonu i wyrusza w misję, która ciągnąć się będzie przez cały rok, w tempie zmieniających się pór roku. Jaka to misja?

W głębinach morskich w pobliżu Archipelagu Lofoty, uznawanego za jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, żyje wielki rekin polarny. Dorasta do 8 metrów długości, waży ponad tonę i dożywa pięciuset lat. Jego mięso zawiera toksyny, przyprawiające ludzi o halucynacje. Morten i Hugo postanawiają na niego zapolować.

Zarzucając przynęty, walcząc ze sztormem, mijając mielizny i szkiery, rozmawiają o życiu, polowaniu, ucieczce od cywilizacji i morzu – jego tajemnicach, niezwykłości, istotach zamieszkujących głębiny. I owszem, nie stronią też od alkoholu.

Ten arcyciekawy reportaż o morzu, pełen odniesień do historii, literatury, sztuki, mitologii, ekologii czy życiowych mądrości prostych rybaków jest zarazem książką, która pozwala nam uciec na chwilę od cywilizacji i zaspokoić dziecięce marzenie o wielkiej przygodzie. Jej literackie wartości doceniono, przyznając autorowi Nagrodę Bragego i Nagrodę Krytyków.

Genialna literatura faktu. Wiedza i mądrość Strøksnesa temat morza jest bezcenna i bezkresna, w dodatku spisana przejrzystym, norweskim stylem.

„Vart Land”

Bogata, pełna energii książka, która sprawi, że zatęsknicie za podróżowaniem… Największe skarby można odnaleźć w morskich głębinach – pisze autor z zaraźliwą pasją. I to owa pasja jest dla książki najbardziej charakterystyczna.

„Prosa”

Arcydzieło… Dzięki perfekcyjnej kompozycji i inspiracji prawdziwym życiem książka Strøksnesa mogłaby stanąć obok takich klasyków jak choćby Stary człowiek i morze Hemingwaya

„Bergens Tidende”

Tę książkę po prostu czyta się z przyjemnością.

„Aftenposten”

Nie można się jej oprzeć… Wciągnęła mnie od pierwszych stron.

„Nordlys”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05950-0
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Trzy i pół miliarda lat upłynęło od chwili, gdy w morzu rozwinęła się pierwsza prymitywna forma życia, do pewnego późnego sobotniego wieczoru w lipcu, kiedy to Hugo Aasjord zadzwonił do mnie podczas kolacji, którą jadłem w ożywionym towarzystwie w centrum Oslo.

– Widziałeś prognozę na przyszły tydzień? – spytał.

Długo czekaliśmy na specyficzny typ pogody. Nie na słońce czy ciepło, nawet nie na bezdeszczowe dni. Tym, czego potrzebowaliśmy, był jak najmniejszy wiatr nad morzem w obszarze między Bodø a Lofotami, dokładniej rzecz ujmując – na Vestfjorden. A jeżeli chce się mieć sztil na Vestfjorden, pośpiech nie jest wskazany. Sprawdzałem prognozy przez wiele tygodni. Zapowiadano silny albo dość silny wiatr, nigdy słaby, powiew czy flautę. W końcu prawie zapomniałem o śledzeniu zapowiedzi i poddałem się leniwemu rytmowi ciepłych dni i aksamitnych nocy wakacyjnego Oslo.

Kiedy więc usłyszałem głos Hugona, który nienawidzi telefonów i dzwoni jedynie po to, by przekazać ważne wiadomości, od razu wiedziałem, że długoterminowa prognoza wreszcie wypaliła.

– Jutro kupuję bilet i jestem w Bodø w poniedziałek po południu – powiedziałem.

– Dobra, to widzimy się (klik).

W samolocie do Bodø spoglądałem przez okno na to, co nazywałem w myślach wypiętrzonym dnem morza. Kilka miliardów lat temu całą Ziemię, może z wyjątkiem kilku małych, oddalonych od siebie wysp, pokrywała woda. Oceany wciąż stanowią ponad siedemdziesiąt procent jej powierzchni. Ktoś kiedyś napisał, że ta planeta nie powinna nosić nazwy Ziemia. To jasne, że powinna nazywać się Ocean.

Pode mną ciągnęły się góry, lasy i płaskowyże – póki nie dotarliśmy do Helgelandu. Tam ląd otworzył się fiordami i spiętrzonym morzem na zachód, aż podział na niebo i wodę rozmył się na horyzoncie w połyskliwą szarość, która przypomina ptasi puch. Ilekroć opuszczam Oslo i udaję się na północ, doznaję tego samego uczucia uwolnienia, oswobodzenia od interioru, od mrowisk, świerków, rzek, zbiorników słodkiej wody i kląskających bagien. Ku morzu, wolnemu i bezkresnemu, rytmicznie rozkołysanemu jak dawne szanty z epoki żaglowców, śpiewane podczas rejsów po oceanach do klasycznych portów w Marsylii, Liverpoolu, Singapurze czy Montevideo, gdy wszyscy na pokładzie ciągnęli liny, by stawiać, trymować lub zwijać żagle.

Marynarze, którzy zeszli na ląd, przypominają spieszących się gości. Może już nigdy nie wypłyną w rejs, ale w rozmowach i gestykulacji sprawiają wrażenie, jakby tylko na krótko wpadli z wizytą. Tęsknoty za morzem nie pozbędą się nigdy. Ale morze, które ich wzywa, musi się obejść wymijającą odpowiedzią.

To samo mistyczne przyciąganie musiał odczuwać mój prapradziad, kiedy opuścił wnętrze Szwecji i dolinami, przez góry rozpoczął wędrówkę na zachód. Jak łosoś kierował się wzdłuż wielkich rzek, najpierw pod prąd, a potem z prądem, aż dotarł do morza. Powiadają, że nie podał żadnych innych powodów tej wyprawy poza tym, że musi zobaczyć morze na własne oczy. Nie zamierzał jednak wracać tam, skąd przyszedł. Może nieznośna była dla niego myśl, że przez resztę życia ma chodzić z pochylonym karkiem po nieurodzajnych poletkach w górskiej wiosce. Musiał być człowiekiem pełnym pasji, marzycielem na mocnych nogach, bo doszedł do wybrzeża. Tam założył rodzinę, a potem zamustrował się na frachtowiec. Statek zatonął na Pacyfiku i cała załoga, wraz z moim prapradziadem, poszła na dno. Wydaje się, jakby ten człowiek wychynął z morskich głębin i musiał tam wrócić. Jakby tam przynależał i cały czas o tym wiedział. W każdym razie tak go widzę.

To morze wyzwoliło poetę w Arthurze Rimbaud. Morze stało się kluczem do poszerzenia języka, którym w Statku pijanym (1871) Rimbaud otworzył drzwi poezji modernistycznej. Liryczne „ja”, czyli sam statek, to stary frachtowiec, który chce doznać morskiej swobody i pozwala się bezwolnie unosić ku ujściu wielkiej rzeki, aż dotrze do wybrzeża i otwartego morza. Trafia na potężny sztorm i idzie na dno, by tam stać się częścią morza: „I odtąd kąpałem się w poezji oceanu,/ prześwietlonego gwiazdami jak rozrzedzone mleko/ przenikniętego zielenią lazuru, gdzie rozbite wraki i topielec-marzyciel,/ ekstatycznie blady, czasem przemykają w dół”^().

W fotelu na pokładzie samolotu próbuję zrekonstruować to, co pamiętam ze Statku pijanego. Olbrzymie fale atakują szkiery jak stada rozhisteryzowanego bydła. A wieloryb Lewiatan gnije na dnie morza wśród swobodnie unoszących się wodorostów, które przyciągają pijany statek do siebie i oplatają swoimi wypustkami. Nad ciemną głębią malstromu statek słyszy godowe klikanie kaszalota spermacetowego, widzi zatopione wraki, rojące się od robactwa i potwornych węży, od złocistych śpiewających ryb, elektrycznych półksiężyców, czarnych koników morskich – ludziom, którzy czytali ten wiersz w czasach poety, po prostu musiało s i ę w y d a w a ć, że patrzą na to wszystko...

Oszołomiony tymi widokami, odczuwa przerażającą, wyzwalającą moc morza, jego nieustanne dyszenie i falowanie, aż wreszcie ogarnia go obezwładniająca, leniwa sytość. Wtedy zaczyna tęsknić do lądu, do powrotu w ciemne, ciche tonie dzieciństwa.

Rimbaud pisał ten wiersz jako niespełna siedemnastolatek i nigdy wcześniej nie widział morza.Hugo mieszka na wyspie Engeløya w gminie Steigen. Żeby się tam dostać z Bodø, trzeba popłynąć na północ statkiem żeglugi przybrzeżnej, klucząc między innymi wyspami na granicy otwartego morza, których kurczowo trzymają się osiadłe tam niewielkie, zahartowane społeczności lokalne. Po niecałych dwóch godzinach statek cumuje w Bogøy, wioseczce przy moście wiodącym na Engeløyę. Na nabrzeżu czeka Hugo z dobrymi nowinami: chyba mamy zanętę. Przed trzema dniami zastrzelili byka szkockiej rasy wyżynnej. Pozostałości z uboju czekają na odebranie gdzieś poza rzeźnią. To już raczej następnego dnia, bo kiedy przejeżdżamy przez most na wyspę i stajemy przed dużym domem Hugona – z wieżyczką, galerią w piwnicy i widokiem na zachód, na Vestfjorden – pada deszcz.

Kiedy człowiek dostanie się na teren należący do Hugona, zaczyna myśleć, że trafił na obozowisko piratów. Przedmioty, które mogłyby zostać zebrane w czasie zbójeckich wypraw wzdłuż wybrzeża, leżą wokół garażu, natomiast inne stoją przy ścieżce do galerii niczym eksponaty lub trofea. Wiele z tych rzeczy znalazł w morzu, łącznie z dziobem starej łodzi i kilkoma dużymi, równie starymi kotwicami. Śruba należąca do angielskiego trawlera, który zatonął u wybrzeży Skrovy^(), leży wystawiona w ogrodzie. Na szopie wisi rosyjski szyld, który Hugo wyłowił z morza. Myślał, że tabliczka była częścią jakiejś rosyjskiej jednostki, ale okazało się, że to plakat wyborczy z okolic Archangielska. Obok głównej szopy Hugo wybudował kilka innych, a także stajnię dla dwóch kuców szetlandzkich, Luny i Veslegloppy. W szopie albo wokół niej zawsze przechowywało się liczne łodzie. Tę o ściętej rufie, z drewna mahoniowego, która wyglądała, jakby tęskniła za Riwierą, sprzedał.

Hugo nigdy w życiu nie wziął do ust paluszków rybnych. Nie ma też w planach poznawać ich smaku. Po zupie ze świeżo zerwanych czubków pokrzyw i lubczyku, po soczewicy i domowej kiełbasie z łosiny oraz kieliszku wina schodzimy do galerii. Obrazy olejne Hugona są, z grubsza rzecz biorąc, abstrakcyjne, ale ludzie z Północy mają tendencję do odbierania ich jako konkretnych pejzaży morskich i z wybrzeża, a więc motywów z własnej okolicy. Łatwo to zrozumieć, gdyż malowidła lśnią charakterystycznym światłem, występującym nad morzem na północ od koła podbiegunowego, zwłaszcza zimą. Znak rozpoznawczy malarstwa Hugona stanowi typowy, arktyczny niebieski kolor zimnej, bezchmurnej nocy polarnej, która zresztą nie jest pozbawiona światła. W jego obrazach można znaleźć całe jego spektrum, choć jest stłumione albo implodujące. Barwy nieba przyjmują intensywny, zamknięty w sobie poblask, a zorza polarna może lada chwila rozświetlić je swoimi psychodelicznymi improwizacjami. Kilka obrazów, które aktualnie maluje Hugo, ma za temat baterię Dietla na Engeløyi od strony fiordu. Niemcy zbudowali tam podczas wojny największą i najdroższą twierdzę w Europie Północnej, zasiedloną przez dziesięć tysięcy niemieckich żołnierzy i rosyjskich jeńców wojennych. Wznieśli oni jedno z większych miast w Norwegii Północnej – z salą kinową, szpitalem, koszarami, kantynami, a nawet burdelami, do których sprowadzano kobiety z Niemiec i Polski. W całym dystrykcie pobudowano radary, stacje meteo i stanowiska dowodzenia, wypełnione najnowszą wówczas technologią. Artyleria miała kontrolować cały Vestfjorden i dysponowała zasięgiem kilkudziesięciu kilometrów. Bunkry do dziś sięgają po kilka pięter w głąb podłoża. Chociaż podczas przymusowych robót rosyjscy jeńcy marli setkami, Hugo uważa ten teren za pełną spokoju samotnię. Na jego obrazach kubistyczne formy stanowisk baterii można ledwie dostrzec.

Kilka lat temu Hugo wystawił jako eksponat naturalnie zmumifikowanego kota, który na miejsce swojej śmierci wybrał ścianę starej obory, stojącej przy drodze. Kiedy pojawiła się wiadomość, że będzie pokazywany na biennale we Florencji, dziennikarz „Avisa Nordland” zapytał go: czy martwy kot jest sztuką?

Hugo dorastał po obu stronach Vestfjorden, był zawsze nad morzem albo na morzu. Tylko raz w życiu dłuższy czas mieszkał w głębi lądu. Było to wtedy, gdy został przyjęty do cieszącej się uznaniem Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w Münsterze, jako najmłodszy kandydat w historii uczelni, i pojechał tam na studia. Na ulicach spotykało się jeszcze wówczas wielu inwalidów wojennych – o kulach, bez ręki, na wózkach inwalidzkich albo pokrytych bliznami. Studiował z młodymi niemieckimi radykałami, którzy chętnie i głośno krytykowali wojnę w Wietnamie, a tymczasem druga wojna światowa była dla nich tabu. Lubił jeździć pociągiem do Hamburga, gdzieś po drodze bowiem powietrze zmieniało konsystencję, stawało się ostrzejsze i czuło się w nim morze.

Kiedy Hugo wracał do Norwegii, wiózł papiery z egzaminów poświadczające, że opanował klasyczne techniki malarskie, graficzne i rzeźbiarskie. Wiózł też bagaż innego typu. Do tej pory zresztą w jakiś nieokreślony sposób tkwi w nim to, że w latach siedemdziesiątych był częścią radykalnego środowiska niemieckich studentów. Nie chodzi o politykę, bo Hugo nigdy nie był specjalnie radykalny. Równie niewielkie znaczenie ma styl, mimo że nosi okrągłe okularki, wąsy i długie czarne włosy. Raczej o pewne niekonwencjonalne nastawienie do tego, jak należy coś robić i jak iść przez życie. Poza tym ma jedną przywarę: każdego popołudnia o siedemnastej ogląda Derricka^(). I biada temu, kto mu w tym przeszkadza.

Hugo pokazuje mi swoje najnowsze prace, a potem idziemy do izby na poddaszu. Stamtąd mamy widok na bujne wnętrze wyspy. Jest łagodny letni wieczór, trawa i czarne pola od południa pokryły się rosą, kołderka ciszy otula śpiący ląd. Nawet szept niesie się daleko. Wokół rośnie spory liściasty las – brzozy, jarzębiny, wierzby i osiki. Wychodzę na podobny do mostka balkon na dziobie domu, a tam, wśród drzew, wcale nie jest cicho. Cały las, okryty lodenowym płaszczem pyłków, spływa chlorofilowym potem. Słyszę bekasy, kuliki i słonki. Kulisy ptasiego śpiewu się rozsuwają, potrzeba trochę czasu, żeby oddzielić od siebie poszczególne głosy. Cietrzew bulgocze, kwiczoł terkocze, a kukułka kuka. Zięby, wróble i sikory ćwierkają i pogwizdują. Kuliki odzywają się często pojedynczym melancholijnym gwizdem, ale potrafią nagle zmienić tempo i przejść do czegoś, co przypomina daleką serię z cekaemu. Jeden osobnik wydaje suchy trzask jak upadająca na stół jednokoronówka.

Nisko przelatuje sowa błotna. Długie skrzydła sprawiają, że kapryśnie nimi trzepocze. Fiord bieli się i lśni. Nie stopniał jeszcze śnieg na czarnych szczytach wyspy, wystarczająco wysokich, by przez lata rozbiły się na nich trzy myśliwce. Były to dwa starfightery w latach siedemdziesiątych i niemiecki tornado w 1990 roku, który spadł na plażę Bøsanda po tym, jak obaj piloci się katapultowali. Podjęły ich łodzie rybackie, dorgujące^() czarniaka w cieśninie Skagstadsundet między Engeløyą a Lundøyą.

Ptactwo wiele mówi o różnicach między wyspami Engeløyą i Skrovą po drugiej stronie Vestfjorden. Ptactwo leśne na Engeløyi wyśpiewuje urokliwe tryle. Na Skrovie występują tylko ptaki morskie, a ich prymitywne krzyki trudno nazwać śpiewem. Za to niektóre z nich potrafią nurkować do głębokości dwustu metrów, frunąc wręcz w wodzie. Pikują w niej, ciągle zmieniając kierunek w pogoni za rybami. Hugo i Mette uruchomili tam dawną przetwórnię ryb i wytwórnię tranu – Aasjordbruket. Jak nazwa wskazuje, fabryczkę prowadziła kiedyś rodzina Hugona, ale tylko kilka dekad, we wczesnych latach osiemdziesiątych firma została zlikwidowana i sprzedana. Kiedy Hugo i Mette ją odkupili, była mocno podupadła. Obecnie Aasjordbruket jest częściowo odrestaurowane, Mette i Hugo mają wobec tego miejsca wielkie plany.

Engeløyę zamieszkuje społeczność rolnicza, wszystko tu, łącznie z mentalnością, jest odmienne od tego, co znajduje się w zasolonej, wysuniętej placówce, jaką jest rybacka osada na Skrovie. Tuż przy wysepce głębia sięga kilkuset metrów. Aasjordbruket na Skrovie będzie bazą naszych połowów rekina polarnego.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: