Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cel za horyzontem - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
31 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cel za horyzontem - ebook

Sensacyjne wspomnienia snajpera GROM, jednego z najbardziej doświadczonych oficerów tej jednostki. Podpułkownik Karol K. Soyka ujawnia prawdziwe oblicze elitarnego i sławnego ugrupowania komandosów. Opowiada o tym, jaka naprawdę jest ta jednostka, jak działa i z jakich „zabawek” lubi korzystać. Książka opowiada też o tym, jak przeprowadza się selekcję i buduje mentalność najlepszych żołnierzy. Opisuje arcytrudne operacje przeprowadzone w najniebezpieczniejszych miejscach na ziemi – w Iraku, Zatoce Perskiej czy na Haiti, i to nie z perspektywy sztabowca, ale uczestnika akcji, który nie raz pociągnął za spust, by przeżyć i skutecznie chronić swoich kolegów oraz cywili. Opowieść Soyki daje szansę, zrozumieć jak skutecznym narzędziem dysponujemy w trwającej właśnie wojnie z terroryzmem.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-537-1
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mosul, jesień 2004 roku

Zwykle robiliśmy w nocy. O drugiej, trzeciej, kiedy wszyscy śpią. My… sypialiśmy w dzień. Żyliśmy na odwrót, ale tak było trzeba. Naszą bazę ostrzeliwano właściwie bez przerwy. Moździerze, karabiny, wszystko. Przez okrągłe siedem miesięcy. Lecąc tam pierwszy raz, pocieszałem się, że spadnie pięć, może sześć pocisków moździerzowych dziennie. Ale to nie było pięć czy sześć pocisków dziennie. Walili w nas co najmniej trzydziestoma moździerzami na dobę. Wyobraź sobie – żyć ponad pół roku pod stałym ostrzałem. Nie było dnia, żeby coś na nas nie leciało. Po pewnym czasie zobojętnieliśmy na tyle, że kiedy przychodziła pora odpoczynku, spaliśmy z automatu, machając na to wszystko ręką. Leci to leci, chrzanić… Wzmocnienie dachu jakąkolwiek płytą niewiele by dało. Kiedy pocisk moździerzowy trafia, przebija dach i wszystko, co ma na drodze, wbija się w podłogę i wybucha. Nic się wtedy nie da zrobić. Ale… da się dorwać drani, którzy te pociski wystrzeliwują, więc robiliśmy wszystko, żeby ich wyłapać. Efekt był taki, że im bardziej ich przyciskaliśmy, tym bardziej zaciekle w nas tłukli. Ale nie odpuszczaliśmy. Myślisz, że trudno było skurwieli poznać? Nie było trudno. Rzucali się w oczy natychmiast. Po prostu nie mieli palców, bo kiedy ładowali pociski do tych rur z PCV, prędzej czy później za którymś razem nie zdążali cofnąć rąk i urywało im palce. Standard.

Oczywiście byli też snajperzy. Z ruskimi dragunowami, z trudnym do wyobrażenia fanatyzmem w oczach, o poczuciu humoru mafijnego komornika. Amerykanie wkurzali się na to wszystko jeszcze bardziej niż my. Ciągle gadaliśmy, że trzeba w końcu sprawę załatwić, i to na poważnie. Nie na żarty, jak do tej pory.

Tamtej nocy umówiliśmy się, że idziemy na wzgórza, rozpoznajemy, przygotowujemy zasadzkę, akcję, a potem zdejmujemy wszystkich, których znajdziemy, i kończymy zabawę. Wskoczyliśmy do dwóch śmigłowców Black Hawk na lotnisku amerykańskiej 101. dywizji desantowej (to była także baza Navy SEALs i GROM-u) i polecieliśmy najpierw na południe, wzdłuż rzeki Tygrys, a potem mniej więcej siedem kilometrów na wschód. W terenie szliśmy na nich normalnie. W siłach specjalnych jest zasada: kiedy dwóch idzie przodem, najczęściej trzeci ubezpiecza „do tyłu”. To nieprawda, że snajperzy zawsze działają w parach. Bywa, że jest nas trzech. Wtedy, tamtej nocy, tym trzecim byłem ja. Przodem poszło dwóch Amerykanów. Młodsi ode mnie, ale świetnie zbudowani – potężne chłopaki – i, co najważniejsze, znali się na robocie. Ustaliliśmy pozycje – byli trzydzieści metrów przede mną. Zawodowi trackerzy tak działają, żeby ci, którzy mogliby ich wytropić, nadziewali się na minę albo właśnie na tego trzeciego – wtedy to on ich zdejmował. Na dłuższych akcjach w takim zespole oczywiście konieczna jest rotacja. Kiedy SAS ubezpieczał Falklandy podczas wojny z Argentyńczykami, bywało, że ludzie musieli być na stanowisku przez całe tygodnie, mieli więc system zmian, dzięki któremu mogli być cały czas jednakowo skuteczni.

Tamtą akcję zaplanowaliśmy na dwie doby. Lecieliśmy helikopterem bardzo nisko, tak by nas nie zauważono. Wyskoczyliśmy, śmigło dało w górę i po pewnym czasie nastała kompletna cisza. Mieliśmy high ground, czyli przewagę terenu. Zawsze trzeba tak kombinować, żeby być choć trochę wyżej niż przeciwnik. Teren wyglądał na w miarę spokojny. Z przodu widziałem zarysy jakiejś glinianej chaty, otoczonej niskim żywopłotem. Obserwowałem ją przez pewien czas przez lornetkę, ale wyglądało na to, że jest okej, nikt się nie poruszał. Postanowiliśmy na razie tam nie wchodzić i ominąć sprawę, idąc na północny wschód. Zajęliśmy pozycję i zaczęliśmy „nocować”. Jak się „nocuje”? To nieprawda, że snajperzy nie śpią. Pilnujemy się, ale śpimy. Chociaż kiedy jest adrenalina, trudno mówić o pełnym śnie. Organizm jest tak zmobilizowany, że choć teoretycznie odpoczywasz, w każdej chwili jesteś gotowy, by działać, i… słuchasz. To trochę tak jak w myślistwie. Kiedy czekasz na zwierzynę długie godziny, przyczajony w zasadzce, musisz umieć się wsłuchać w przyrodę, w każdy dźwięk, w najmniejszy szelest. Gdy przyzwyczaisz już zmysły do ciszy, a wtedy coś się zacznie dziać, może ci się wydać, że idzie na ciebie dzik, żubr, czy nawet niedźwiedź. Wiesz, coś naprawdę dużego. A okazuje się, że to może być jeż, a nawet mysz. Kiedy jesteś naprawdę skupiony w takiej ciszy, nawet tak małe zwierzęta mogą narobić tyle hałasu, że aż trudno w to uwierzyć. Tak działają emocje. Więc trzeba umieć wsłuchać się w teren. To duża sztuka i połowa sukcesu. Jeśli człowiek położy się na ziemi, odsłoni uszy i zacznie w odpowiedni sposób czuwać, może usłyszeć wszystko. Nawet robaka idącego po ściółce czy skorpiona wgrzebującego się na skały.

Każdy z nas, trackerów, ma w sobie coś takiego, że natychmiast budzimy się, kiedy coś jest nie tak. Tam wydawało się, że naprawdę jest spokojnie. Siedzieliśmy całą noc, potem dzień. Trochę leżeliśmy bykiem, żeby poobserwować słońce, trochę drzemaliśmy. Przyszła następna noc. Wciąż było spokojnie. W końcu nad ranem postanowiliśmy, że się zwijamy. Nic się nie działo. Nikt nie strzelał, nikt się nie poruszał, słychać było tylko nasze lądujące w bazie herculesy.

Samolot transportowy Hercules C-130 podchodzący do lądowania w bazie w Mosulu

Zrobiło się najzwyczajniej w świecie nudno. Gdy mieliśmy już wstawać, nagle coś mnie tknęło. Przez chwilę sam nie wiedziałem co. Po prostu coś mnie „zaswędziało” i kazało uważnie obserwować miejsce za niewielkimi skałkami, właśnie przy tej chacie, którą wcześniej sobie odpuściliśmy. Leżałem na plecach, więc przewróciłem się wolno na brzuch. Chłopcy z przodu cicho gadali ze sobą, chyba niczego nie zauważyli. Tam, za tymi skałami, prawdopodobnie rozmawiali jacyś ludzie, choć trudno było być tego pewnym. Oczywiście nie słyszałem słów, ani nawet wyraźnych dźwięków. Tylko… takie jakby echo, jakby – nie wiem, czy to dobre określenie – tętent rozmowy. Za daleko miałem do chłopaków, żeby doskoczyć. Nie miałbym szans, gdyby to, co usłyszałem, zapowiadało kłopoty. Nie chciałem także nadużywać radiostacji. Czasem nawet szeptanie przez radio w takiej ciszy może narobić sporo nieszczęścia. Zacząłem więc pikać, czyli przyciskać guzik nadajnika. Krótkie, przerywane szumy powinni usłyszeć jako chrobot i ostrzeżenie przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Taki kod snajperów. Ale tym razem mnie nie usłyszeli. Miałem przy sobie mcmillana .308, więc ostrożnie postawiłem go na nóżkach. Wolałem tak, niż opierać karabin na kamienistym i nierównym podłożu. Luneta lepiej ściąga niż lornetka. Chciałem poobserwować właśnie lunetą. Dopiero w tym momencie chłopcy zorientowali się, że coś się dzieje. Kiedy zobaczyli, że zmieniam pozycję i daję im znak, aby uważali, odwrócili się w moją stronę i też zaczęli szukać. Wtedy nagle coś syknęło i kompletnie bez żadnego ostrzeżenia padł pierwszy strzał. Miałem niefajne przeczucie, że któryś z Amerykanów oberwał. Ale w mojej głowie odezwał się dziwny dźwięk, coś jakby gwizdanie w uszach. Chłopcy zaczęli strzelać, a mnie przed oczami pojawiła się mgła. Zrobiło mi się nienaturalnie ciepło. Dotknąłem tyłu głowy i poczułem, że jest tam cholernie mokro od krwi. Przylgnąłem do karabinu. Krew zaczęła walić nie na żarty. Mój hełm kevlarowy leżał obok. Dotarło do mnie, że zerwało mi go z głowy. Odruchowo szarpnąłem za jego krawędź, aby go złapać i z powrotem włożyć na głowę. Z boku kevlaru wymacałem głęboką poszarpaną rysę. Wtedy już miałem pewność, że „zebrałem”. Wypatrzyli mnie i tym razem byli szybsi. Chłopcy walili w nich jeszcze przez pewien czas, aż wreszcie, odpowiednio się osłaniając, doskoczyli do mnie. Patrzyłem oszołomiony przed siebie, ale usłyszałem, jak pospiesznie pytają:

– Jak jest?

Pomacałem jeszcze raz tył głowy.

– Chyba dostałem…Las

Wychowałem się w lesie. Jakkolwiek ekscentrycznie – jak na dzisiejsze czasy – i nietypowo by to nie zabrzmiało, to jest prawda i lubię o tym wspominać. Miasta w dzieciństwie właściwie nie znałem. Pierwszy raz w czymkolwiek innym niż wieś byłem, gdy miałem czternaście lat. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że w przyszłości będę oficerem i snajperem elitarnej jednostki specjalnej, nie potraktowałbym go poważnie. Nie wyobrażałem sobie wówczas, jak chłopak z lasu mógłby przejść tak długą drogę, a przecież… jednak się udało. Być może właśnie to, czego nauczyłem się w dzieciństwie, pomogło mi w tym, co robiłem wiele lat później, na tyle skutecznie, że nie tylko stałem się pułkownikiem sił specjalnych, ale odsłużyłem w GROM-ie dwadzieścia lat z grubsza w jednym kawałku.

Od najwcześniejszego dzieciństwa ojciec uczył mnie obcowania z naturą. Znał dziesiątki opowieści lasu, pokazywał, jak surowe potrafi być życie dzikich zwierząt i jak ważna jest wiedza o tym wszystkim, co nas otacza. Był tylko zwykłym drwalem, a jednak potrafił opowiadać wspaniale i zajmująco. Czasem te jego historie były zabawne, czasem poważne, ale pamiętam do dziś, jak słuchałem ich z otwartą buzią.

1978 rok. Mój ojciec przed naszym rodzinnym „leśnym” domem w miejscowości Rykowisko. W rękach trzyma poroże ustrzelonego jelenia. Autorem fotografii jest Jerzy Morgulec, były oficer Wojska Polskiego

Jego ojciec – mój dziadek – w czasie wojny ukrywał słynnego Hubala, a konie z oddziału majora stały w jego stajni. ZBoWiD nawet sobie o tym przypomniał parę lat temu i nadał zarówno jemu, jak i jego synom status kombatantów za zasługi w działaniach partyzanckich AK.

Umieliśmy korzystać z lasu. Za komuny było cholernie ciężko, wszystkiego brakowało. I wtedy pomagał las. Dużo polowaliśmy, ojciec świetnie strzelał. Mieszkaliśmy na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, gdzie było masę broni jeszcze po Niemcach. Gliniarze przymykali na to oko. Pewnie do dziś ludzie mają takie pamiątki. Ojciec był dzieckiem tamtych czasów. Znał się na broni i miał do niej szacunek. Jako młody, jeszcze niedoświadczony chłopak wpakował kiedyś za duży nabój do komory i został poważnie ranny w rękę. Celował do sarny i dubeltówka wybuchła mu w dłoni.

Ojciec był człowiekiem lasu, jak większość ludzi stamtąd. Ale weźmy pod uwagę, że w czasach jego młodości na tych ziemiach był Dziki Zachód. Bezpieka, bezprawie jak w Wilczych echach – pamiętasz ten film?

Kiedy wiele lat później, już w czasach mojego wczesnego dzieciństwa, wprowadziliśmy się do nowego domu na tamtych terenach, w okolicach Choszczna w Rykowisku, myszy biegały po całej chałupie, dookoła las, dzicz, krótko mówiąc – dla mieszczuchów horror. Dla nas – normalka. Dzisiaj już chyba nie ma takich miejsc.

Miałem sporą rodzinę, wychowywaliśmy się razem, ale mimo że wszyscy „wyszliśmy z lasu”, większość z nas do czegoś tam jednak w życiu doszła. Mam kuzyna proboszcza – obecnie mieszka w Szczecinie, inny został majorem w WOP-ie. Mamy w rodzinie chorążego ze straży granicznej, a także komendanta policji, tak że nie poszło nam źle. A ja? Tak naprawdę to właśnie tam zostałem komandosem. Jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem, ale miejsce, w którym dorastałem, ludzie, natura, las kształtowały już we mnie coś, co potem stało się zgraną całością i co pozwoliło – kiedy przyszedł na to czas – zdawać egzamin za egzaminem, mijać przeszkodę za przeszkodą, odkrywać w sobie instynkt, bez którego nie da się przeżyć, wykonując ten zawód. Taka jest prawda. Pamiętam, jak kilka lat później, już podczas szkolenia wojskowego, na zajęciach w prosektorium w Warszawie, w szpitalu na Oczki, facet, który miał ksywę „Mikołaj”, pokazywał nam, jak wyglądają sekcje zwłok; wiesz – cięcie trupów, badanie, co jest w środku, i tak dalej. Któregoś dnia położył na stole gościa, który tuż przed śmiercią był tak nawalony, że po zdjęciu czaszki mózg śmierdział mu wódą. Koledzy wymiotowali gdzieś tam z tyłu, mnie też nie było łatwo – przecież to człowiek. Ale w pewnym sensie byłem już przyzwyczajony do krwi, śmierci, tego, czym się staje żywa istota, kiedy przestaje żyć. Właśnie za sprawą takiego dzieciństwa, polowań, nauk ojca między innymi o tym, jak obchodzić się z martwymi zwierzętami. Z roku na rok wszystko stawało się coraz prostsze, łatwiejsze. Kolejne fazy szkoleń, CIA, Fort Bragg, Irak, Kuwejt, Haiti… Opowiem ci o tym trochę później.

Symboliczna brama do BagdaduBroń

Każdy z nas ma swoją ulubioną broń. W Iraku miałem karabinek szturmowy M4 Bushmaster. Ale teraz najlepszy jest HK416, kaliber 5,56 milimetra, z tej samej zresztą serii, niemieckiej firmy Heckler & Koch. Tę broń w większości produkują co prawda Amerykanie, ale na licencji niemieckiej. Niemcy są niezwykle innowacyjni i to oni wymyślili i wprowadzili ostatnio najnowocześniejsze i najlepsze pomysły do broni maszynowej, na przykład fenomenalny zamek rolkowy z MP5 (w kontrze do kałasznikowa), który praktycznie się nie zacina. Świetnie nadający się do walki w pomieszczeniach. Ale w 2003 roku najbardziej cool był amerykański karabinek M4, typowy dla sił specjalnych, fajniejsza wersja starszego M16, znanego z wojny wietnamskiej. W M4 zamek działał tak samo, ale karabin miał krótszą lufę. To czyniło go bardziej operatywnym.

MP5 używany był między innymi przez GSG 9 (Grenzschutzgruppe 9) w Niemczech, przez Amerykanów czy Brytyjczyków z SAS, na przykład podczas uderzenia na ambasadę irańską w Londynie. Mieliśmy go na wyposażeniu już w 1991 roku. Bardzo modna broń, postrzegana jako sprzęt dla najlepszych do tak zwanej taktyki czarnej. Mieliśmy więc, co trzeba, i na uzbrojenie nigdy nie mogliśmy narzekać. W 2003 roku dostaliśmy M4 i to był kolejny krok naprzód. Karabin w wielu wersjach – trzecią był właśnie HK416. Co tak naprawdę tę broń wzmocniło? Co w niej ulepszono? Przede wszystkim coś, co się nazywa picatinny. To rodzaj szyny przymocowanej na komorze zamkowej (lub na wsporniku nad komorą zamkową), na której można montować dowolny osprzęt. Bardzo ważna rzecz. Do tej pory radzono sobie z tym, przyklejając potrzebne urządzenie jakimiś prowizorycznymi plastikowymi obejmami i taśmami, ale to było bez sensu, bo przecież po strzale wszystko się luzowało albo po prostu rozchrzaniało. A teraz, kiedy mieliśmy już picatinny, mogliśmy doposażyć broń i montować na sztywno na przykład celowniki laserowe. I albo widzieliśmy gołym okiem tę czerwoną kropkę, albo za pomocą noktowizji namierzaliśmy cel, korzystając ze wzmocnionego szczątkowego naturalnego światła, na przykład księżyca (w wojsku nazywa się to namierzaniem pasywnym), lub podczerwieni (namierzanie aktywne). Oczywiście czerwona kropka przydaje się, gdy jest jasno, a noktowizja – gdy walka odbywa się w nocy. Gdybyś użył noktowizora w dzień, po prostu by ci się spalił. Jego czujniki są zbyt delikatne. Z innych rzeczy warto wymienić celownik holograficzny z szybką panoramiczną w środku (czyli tak zwany HWS). Na szybce wyświetla się kółeczko z kropką pośrodku i wtedy tą kropeczką prędko się celuje. Dlaczego prędko? Po pierwsze to łatwe – wystarczy taki czerwony punkcik „położyć” na obiekcie, i po sprawie. Nie musisz zgrywać szczerbinki z muszką. Po drugie przeciwnikowi, co oczywiste, lepiej dać jak najmniej czasu na reakcję. Patrzysz przez kwadracik, szybkę HWS, jednym okiem, a drugim możesz kontrolować to, co rzeczywiste poza celownikiem.

Przed akcją, z karabinkiem szturmowym M4, w pustynnym kamuflażu. Bagdad, 2004 rok

Podobnym do HWS typem układu namierzającego jest celownik kolimatorowy, składający się najczęściej z lasera półprzewodnikowego i kolimującego układu optycznego. Zjawisko kolimacji to po prostu uzyskiwanie wiązki światła o niskiej rozbieżności. Taki sprzęt jest z reguły używany w warunkach walki dziennej. Żeby celować w nocy, obiekt należałoby podświetlić sztucznym światłem, a ten sposób raczej odradzam.

Jeszcze inny rodzaj sprzętu namierzającego to celownik laserowy, wysyłający wiązkę lasera w kierunku celu. Jego wadą jest to, że może zdradzić twoją pozycję, zaletą zaś – możliwość podświetlania, czyli wskazywania celu dla innych „chętnych”, na przykład samolotów szturmowych.

Taki celownik laserowy z czerwonym światłem miałem na M4 w 2003 roku w Iraku. Dość dobra broń do DA, czyli Direct Action, a po polsku – uderzeń bezpośrednich. W naszym przypadku najczęściej były to walki w pomieszczeniach, czyli CQB (Close Quarters Battle) – bliska walka z terrorystami (taktyka czarna, o której jeszcze dokładniej opowiem w dalszej części książki). W Iraku – najczęściej bez zakładników. My byliśmy tam po to, żeby drani znajdować, wyjmować i brać do niewoli lub likwidować. Robota, oczywiście, znacznie trudniejsza, niż byłoby to choćby w Polsce czy w Stanach, gdzie bylibyśmy zabezpieczeni przez na przykład rangersów. W Iraku przeciwnik mógł być wszędzie, a o jakichkolwiek kordonach zabezpieczających mogliśmy raczej zapomnieć. Tak było na przykład w Bagdadzie. Znałem dobrze angielski, więc często byłem tam „operacyjnym”, czyli kimś w rodzaju planisty, oraz „łącznikowym”. Na akcję taszczyłem ze sobą dwa radia – jedno GROM-owskie, a drugie amerykańskie – i próbowałem jakoś to zgrać. Systemy słuchawkowo-nadawcze były różne: laryngofon, czyli niewielki, wygodny sprzęcik umieszczany na szyi, który zbiera dźwięk (z małą słuchawką, którą wkłada się do ucha, i po sprawie), albo nadajnik na „bułę” (przycisk na kamizelce kuloodpornej), którą uruchamia się łączność. To drugie jest niezbyt wygodne. Wychodziliśmy, jak już mówiłem, w nocy; o drugiej, trzeciej. Nasłuchiwałem Amerykanów, którzy nas ubezpieczali z góry (to niestety nie to samo co kordon antyterrorystyczny), i próbowałem sprawę koordynować. Gdy nasi na przykład „zrobili” piętro, nadawałem to Amerykanom; gdy Amerykanie zajęli piwnicę, przekazywałem to naszym. Teoretycznie byłem zastępcą dowódcy, ale to nie miało większego znaczenia – jeśli tego wymagała sytuacja, dowodziłem na równi z chłopakiem, który nominalnie był szefem.

Może się zdziwisz, ale Bagdad w niektórych miejscach przypomina trochę Warszawę – myślę tu o drogach. Bywają tam „ślimaki” niemal identyczne jak te na Trasie Łazienkowskiej czy przy mostach od Wisłostrady, a nieco inne niż na przykład w USA. Dlaczego? Może po prostu dlatego, że sporo z nich budowali Polacy. Inny świat zaczynał się, gdy wjeżdżaliśmy w małe uliczki, gdzie panowały syf, smród i brud trudne do opisania. A to właśnie tam najczęściej kryli się goście, których szukaliśmy. Myślę tu o bojownikach, którzy rozpierzchli się po rozwaleniu reżimu Saddama, a także o terrorystach przybyłych z Iranu, Syrii czy Arabii Saudyjskiej. Mieli tam swoje safe houses, to jest miejsca, gdzie montowali IED (Improvised Explosive Devices), czyli wybuchające prowizoryczne miny pułapki. Odkryliśmy całą masę takich miejsc. Amerykanie mieli sporo wtyk u Irakijczyków, stąd my mieliśmy namiary.

Sekcja szturmowa w trakcie treningu „na sucho” tuż przed nocną akcją przy agregacie w Bagdadzie

Pamiętam jedną z akcji właśnie na pewien safe house. Jechaliśmy czymś w rodzaju naszej Wisłostrady, minęliśmy stadion podobny trochę do naszego stadionu Legii w Warszawie, minęliśmy dużą elektrownię i wjechaliśmy do dzielnicy niskich, szarawych domków – czasem glinianych, czasem murowanych, w każdym razie wyglądało na to, że interesy tam raczej nie szły najlepiej. Uliczka, przy której miała się odbyć akcja, była nawet lekko podświetlona. Chłopcy weszli, dookoła spokój, ja zająłem pozycję ubezpieczającego od strony dużego agregatu pracującego przede mną, który zaopatrywał w prąd całą okolicę. Nieco z tyłu ustawiły się dwa amerykańskie hummery. Akcja jak dziesiątki innych. Nawet w pewnym momencie zaczęło mi się trochę nudzić, bo sprawa się przedłużała. Co prawda z wnętrza domu, do którego weszli nasi, dochodziły jakieś krzyki, strzały, no… chłopcy załatwiali sprawę, ale poza tym standard. A tu w pewnym momencie zza agregatu wychyla się cień. Ten agregat był nie dalej niż sześćdziesiąt metrów ode mnie. Spojrzałem do tyłu – chłopcy działonowi, gunnerzy na hummerach mają lufy wycelowane w drugą stronę, a ja widzę, że coś jest nie tak. Zrobiłem parę kroków do przodu i podświetliłem laserem miejsce, gdzie tkwił cień. To najlepsze, co można zrobić, bo bez rozwalania gościa, który przecież mógł być kimś przypadkowym, powoduje się, że facet znika wystraszony, nie robiąc problemów. Ale ten gość nie miał zamiaru zniknąć. Zrobiłem parę kroków do tyłu, puknąłem w plecy swojego kolegę, aby się odwrócił, i pokazałem, że idę na tamtego. Zbliżam się i dostrzegam spod spodu (bo widać było nogi), że koleś ma przy sobie kałasznikowa z drewnianą kolbą, który leży obok niego. A więc koniec żartów. Chciałem najpierw wycelować w nogi faceta, ale właśnie podniósł broń i wyszedł zza agregatu. Nie czekałem, sprzedałem mu „mozambik”, czyli dwa krótkie strzały na klatę, przerwa i następnie jeden szybki między oczy.

Safe house. Prowizoryczne wyrzutnie pocisków rakietowych, pociski moździerzowe, pociski artyleryjskie, a także wyrzutnie granatników RPG7

Gunnerzy natychmiast odwrócili swoje lufy w nasz sektor i podświetlili silnym reflektorem cały agregat.

– Sprawdzamy go? – zapytał mój kolega.

– Nie teraz – odpowiedziałem. – Na razie trzymajmy ubezpieczenie i czekamy na chłopaków.

Wiedziałem, że go trafiłem.Komandos

To, że masz taki pomysł na życie i wolę, by przekonać się, czy masz w sobie instynkt wojownika, bystrego drapieżnika i dzikie serducho, to jeszcze nie wszystko. Takie cechy – czasem cholernie głęboko ukryte – ma niemalże każdy z nas. Teraz być może w to nie wierzysz, ale instynkt przetrwania jest w nas tak silny, że gdy zajdzie potrzeba, możesz być zdolny do rzeczy, które do tej pory ci się nawet nie śniły. I wcale do tego nie trzeba być wojskowym. Ale współczesny komandos jednostki specjalnej GROM to przede wszystkim „inżynier” przetrwania i działania na polu walki. Osobowość kogoś takiego składa się z cech, o których parę linijek wyżej wspomniałem, jednak wiedza, nabyta podczas intensywnego szkolenia, i doświadczenie są równie ważne. Sporo o tym jeszcze powiem w tej książce, ale na razie zacznę od podstaw. Jest tak:

Dwie główne grupy wojskowych sił specjalnych to podoficerowie i oficerowie. Pierwsi z nich to świetni technicy i taktycy pola walki. Ci drudzy to ich przewodnicy, mentorzy, liderzy, czyli mówiąc krótko – przywódcy i dowódcy.

Od najdawniejszych czasów wybitni wojownicy słusznie twierdzą, że jeśli chce się być w elicie, to trzeba zrozumieć podstawową w tym biznesie rzecz – profesjonalna walka nie jest bezładnym i bezsensownym rozlewem krwi. Walka to sztuka. I jak każda dziedzina sztuki, wymaga talentu, ciężkiej pracy i odwagi.

Profesjonalnie wyszkolony komandos, co oczywiste, dysponuje szeroką wiedzą i umiejętnościami. Wymienię te najważniejsze:

– umiejętność walki bezpośredniej z użyciem lekkiej broni i wybranych technik walki wręcz;

– umiejętność pozyskiwania informacji, planowania akcji, elastycznego podejmowania decyzji, czasem improwizacji i refleksu, a czasem chłodnej analizy i syntezy danych, oraz stosowania odpowiedniej taktyki (żeby skutecznie zaskoczyć i zneutralizować przeciwnika);

– umiejętność obsługi i wykorzystania dostępnych środków zabezpieczenia i wsparcia bojowego (brzmi to może nieco sztywno i sterylnie, ale tak naprawdę jest dość oczywiste i łatwe do zrozumienia: chodzi na przykład o łączność i sygnalizację, umiejętność radzenia sobie ze sprzętem IT, materiałami wybuchowymi i minami, pojazdami bojowymi, karabinami snajperskimi, ciężką bronią zespołową i pokładową, spadochronami – jak najbardziej praktycznie – sprzętem do nurkowania, sprzętem wysokościowym, a także w pewnym sensie pierwszą pomocą medyczną, szczególnie na polu walki);

– umiejętność obsługi zestawów sprzętu wsparcia ogniowego do tak zwanej walki pośredniej, z dystansu (czyli naprowadzanie precyzyjnego uderzenia na przykład lotnictwa, obsługa bezzałogowych środków latających, moździerzy i tak dalej);

– umiejętności określane angielskim skrótem SERE, oznaczającym „Survival, Evasion, Resistance and Escape” (w wolnym tłumaczeniu: przetrwać, zmylić przeciwnika, być odpornym i umieć zniknąć bez śladu);

– umiejętność meldowania i raportowania (wcale to nie takie oczywiste – zwięzłe przekazywanie informacji to dla niektórych trudna sztuka);

– umiejętność dedukcji, konstruowania wniosków i opracowywania ulepszeń dla TTPS, czyli taktyki i techniki prowadzenia działań przez siły specjalne.

Od czego zaczyna się szkolenie – jak to mówimy u nas potocznie – „specjalsa”? Najczęściej od strzelania, uczenia orientacji w terenie i nawigowania na podstawie mapy. Nie da rady bez przynajmniej podstawowej obsługi komputera. Niezbędne jest posługiwanie się środkami łączności, trzeba umieć dobrze pływać. To ABC. Na początek.

Kolejny etap to cross training, czyli trening krzyżowy, naprzemienny, obejmujący zdobywanie wiedzy z zakresu zabezpieczenia bojowego i wsparcia pola walki. Chodzi tu przede wszystkim o obsługę broni i systemów wsparcia ogniowego.

Odrębną sprawą, ale charakteryzującą właśnie szkolenie komandosów, jest… tu cytacik: „nauka wypracowania koncepcji (wariantów) dla realizacji całej, czasem długoterminowej misji i dla myślenia taktycznego w celu wykonania poszczególnych zadań bojowych”.

Szkolenie to obejmuje analizę sytuacji, planowanie i koordynację działań w zakresie poszczególnych funkcji sztabowych pełnionych w ramach zespołu szturmowego (ZS) w taktyce czarnej (opowiem o tym później) i w tak zwanej taktyce zielonej (też o tym opowiem) w ramach grupy specjalnej (GS).

Ale teraz wrócę do szkolenia strzeleckiego, zwanego czasem ogniowym. Jeśli chodzi o strzelanie bojowe, czyli amunicją ostrą, komandosi uczestniczą w treningu kształtującym:

1. Umiejętność strzelania sytuacyjnego, z wyznaczonej stałej rubieży (to określenie wojskowe oznaczające pas lub odcinek terenu wyróżniający się naturalnymi właściwościami mającymi określone znaczenie strategiczne lub taktyczne). W szkoleniu komandosa to będzie po prostu linia wyjściowa do ataku, do strzału. Jak sama nazwa mówi, trzeba trafić w cele znajdujące się w różnym układzie sytuacyjnym, na przykład w pomieszczeniu lub na przedpolu w terenie otwartym. Chodzi tu głównie o wyrobienie odpowiednich odruchów i reakcji na zmienność sytuacji. Raczej rzadko strzelamy do wszystkiego, co się rusza wokół nas.

2. Prowadzenie ognia w ruchu i po zatrzymaniu, z różnych postaw strzeleckich. Zwraca się tu uwagę na utrzymanie odpowiedniego rytmu marszu oraz na wyrobienie umiejętności wykonywania zwrotów we wszystkie strony, przy jednoczesnym precyzyjnym celowaniu.

3. Strzelanie dynamiczne, czyli trening nastawiony przede wszystkim na odporność fizyczną i percepcyjną strzelającego, często po pokonaniu zmyślnego, krótkiego toru przeszkód. Chodzi o to, że po wykonaniu kilku pompek, przebiegnięciu kilkuset metrów komandos musi w równym stopniu kapować, co jest grane, jak w sytuacji, kiedy nie jest zmuszony do wysiłku. Musi równie skutecznie strzelać (i wcelowywać tam, gdzie trzeba) z różnych pozycji, czasem zza zasłony, pod różnymi kątami do czegoś, co stoi lub się rusza.

Moje planowane cztery celne strzały z karabinu wyborowego Remington 700 kaliber .308 na dystansie czterystu metrów w niesprzyjających (wietrznych i deszczowych) warunkach

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Przypisy

Karabin wyborowy Dragunowa – snajperski, samopowtarzalny karabin, którego prototypy Jewgienij Dragunow zaprezentował w 1961 roku. W Iraku zarówno przed II wojną w Zatoce Perskiej, jak i w czasie jej trwania był bardzo popularną bronią irackich snajperów.

Taktyczny karabin wyborowy McMillan .308 – karabiny wyborowe McMillan są przeznaczone dla profesjonalnych strzelców, których zadaniem jest trafiać do celu w każdych warunkach. Kaliber 7,62 × 51 milimetrów (0,308 cala) jest karabinem powtarzalnym ze średnio ciężką lufą i magazynkiem o pojemności 5 naboi. Doświadczony strzelec, wykorzystując amunicję najwyższej jakości, uzyskuje z tej broni skupienie na poziomie ½ MOA.

Kevlar – hełm kevlarowy wz. 93, chroniący głowę przed odłamkami (szrapnelami) i niektórymi zagrożeniami balistycznymi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: