Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielka wojna z czarną flagą - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
19 września 2016
Ebook
36,00 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Wielka wojna z czarną flagą - ebook

Kolejne przygody urwisów z Zamościa w czasie II wojny światowej.

Nadszedł trzeci rok okupacji. Wojna coraz mocniej daje się we znaki nie tylko dorosłym mieszkańcom Zamościa, ale i tutejszym dzieciom. Członkowie rozwiązanej rok temu drużyny Kaktusów z Zielonej ulicy (Dzidek Cent, Jasiek Cielebąk, Szybki Jędrek i jego siostra Milka) na własnej skórze boleśnie doświadczają życia w okupowanym mieście: dowiadują się, czym są godzina policyjna i uliczne łapanki, obserwują, jak okrutnie Niemcy obchodzą się z Żydami, a także poznają trudne losy wysiedleńców z Wielkopolski. Muszą też zmierzyć się z licznymi zaczepkami ze strony dowodzonego przez demonicznego Hansa Teufla oddziału Hitlerjugend, w którym wbrew własnej woli znalazł się ich dawny kolega Romek Modrak. I choć większość Kaktusów głęboko przeżywa zdradę chłopaka, Milka ciągle wierzy, że nie wszystko jest jeszcze stracone…

Wielka wojna z czarną flagą to klasyka polskiej literatury dziecięcej i młodzieżowej. Do dziś cieszy się wielką popularnością. 

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65676-15-3
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Pan Cent spaceruje w skarpetach

Osaczony Mamo, co ja zrobiłem

Alarm na Zielonej ulicy

Dzidek Cent ubóstwiał te wieczorne godziny, kiedy powieki nie kleiły się jeszcze do snu, a dom ogarniała powolutku kojąca cisza. Z przeciwległego kąta pokoju dochodziło miarowe pochrapywanie mamy, znużonej — jak sama mawiała — całodzienną harówką. W kuchni Polcia-Kapelusik pobrzękiwała jeszcze naczyniami, umilając sobie samotność cichym nuceniem lub przekomarzaniem z samą sobą.

O takiej godzinie mógł Dzidek pomarzyć o przewagach w podwórkowej rywalizacji: wygrać z Szybkim Jędrkiem wielki bieg o wieniec upleciony z naci pietruszki, a mimo to cenniejszy od olimpijskich laurów, przechytrzyć fortelem wojennym samego wodza, Jaśka, czy strzelić decydującą bramkę niepokonanej drużynie Heńka Szeląga. Jeśli nie miał ochoty marzyć — mógł poczytać.

Właśnie ostatnio, kosztem wielkiego wyrzeczenia — strzelby na kapiszony i dwóch książek o Indianach, udało mu się zdobyć kilka baterii do latarki. W trzecim roku wojny była to nie lada zdobycz, a płynące stąd korzyści jeszcze większe: bez względu na rodzicielskie zakazy i coraz częstsze wyłączanie prądu mógł czytać do woli, kryjąc się pod kołdrą z książką i latarką. Otulał się szczelnie kołdrą, aby najmniejszy promyk światła nie wychynął na zewnątrz, i czytał do późnej nocy. Do tej pory jego podstęp nie został wykryty.

W tej chwili niespodziewanie głośne szmery — Polcia zawsze szanowała spoczynek domowników — oderwały uwagę chłopca od przykuwających stronic „Winnetou”. Zgasił latarkę i dopiero teraz wysadził głowę spod kołdry.

— Wszelki duch Pana Boga chwali, a cóż to za czort skrada się po schodach?

W głosie dziewczyny wyraźnie odczuł tony najwyższego niepokoju.

A za chwilę znowu:

— Wspomóż, Panno Przeczysta, pierzchnie siła nieczysta! Wspomóż, bo to tłuste bydlę śpi w kącie i ani się ruszy. Ogonem tylko kręci, nierób zatracony. A czekajże, czekaj, gnata suchego nie powąchasz.

Te wyrzekania Polcia-Kapelusik adresowała do swego największego pupila, wyżła Asa. Prawda, że psisko zapasło się i rozleniwiło odrobinę. Ale że nie staje u boku swej karmicielki, skoro ta znalazła się w niebezpieczeństwie? To dziwne. A może znowu coś sobie ubzdurała? Bo czy to raz narobiła krzyku? A to, że duch zagnieździł się na stryszku, to znowu jakiś bandyta nastawał na jej życie albo gestapowiec szedł ją aresztować. Potem okazywało się, że owym duchem jest zabłąkany nietoperz, bandytą — ubogi człeczyna zbierający odpadki i stare szmaty, a groźnym gestapowcem — ciura z niemieckich taborów, który za marne fenigi chciał kupić parę jajek.

Ale tym razem Kapelusik wrzasnęła pełnym głosem:

— Święta Petronelo, opiekunko niewinnych, miej w opiece sługę twoją!

Kiedy ostatni wykrzyknik zadźwięczał trwogą i rozpaczą, Dzidek jednym susem wyskoczył z łóżka i znalazł się przy drzwiach. Uchylił je cichutko i przez wąską szparkę ujrzał, że As zerwał się ze swego posłania i skoczył ku postaci, która w tej chwili bezszelestnie przekroczyła próg kuchni. Ale ku zdumieniu chłopca pies nie rzucił się do gardła gościa. Oparł łapy na jego ramionach i usiłował oblizać twarz. Z szeroko otwartego pyska wydawał pomruki radości.

Dopiero teraz Dzidek poznał przybysza: to był ojciec!

Znowu wrócił po godzinie policyjnej, mimo że mama tak bardzo prosiła, żeby na siebie uważał i przestał igrać z ogniem. Zdarzało się coraz częściej, że Niemcy nie poprzestawali na ściąganiu kar, lecz bez ostrzeżenia strzelali do zapóźnionych przechodniów. Widać i tym razem ojciec zagrał się w karty. Wszyscy bowiem wiedzieli, że brydż był jego wielką namiętnością. Mawiał, że to gra królewska, kunszt myśli, rozrywka geniuszów, strawa intelektu i w ogóle wszystko, co najlepsze. Wracał teraz ojciec cichaczem, by nikogo nie obudzić, szczęśliwy, że zakamarkami i poprzez dziury w płotach dotarł wreszcie do domu.

Ale przez szparę w drzwiach Dzidek widział, że w tym powrocie było coś niezwykłego, a jakby na potwierdzenie tego Polcia-Kapelusik znowu zawołała:

— A cóż to pan w marcu na bosaka spaceruje?

Z najwyższym zdumieniem dostrzegł Dzidek dopiero teraz, że tata stał w samych skarpetkach, a u jego stóp tworzyły się dwie kałuże. Szybkim ruchem przyłożył palec do ust i szepnął możliwie najciszej:

— Ciiichooo… Zaraz wszystko wyjaśnię.

Ale Polcia była nieczuła na tego rodzaju prośby. Ujęła się pod boki i z miną osoby doceniającej delikatność sytuacji popiskiwała słodziutko:

— Co tu wyjaśniać, sama widzę, że pan się pani boi i buty zdjął, żeby rabanu nie narobić. Biednaż ta nasza pani, oj biednieńka. W dzień męża nie uświadczy, a i wieczorem doczekać się nie może.

— Nie pleć, dziewczyno — oburzył się pan Cent, dotknięty do żywego taką oceną swego postępowania. — Miałem niemiłą przygodę i stąd…

Kapelusik nie pozwoliła mu dokończyć.

— Nie graj, Wojtek, nie przegrasz portek! — śmiała się głośno. — Nie powiadałaż to pani, żeby na karty nie chodzić? Skaranie boskie, takie cholewy pan przegrał! — trąbiła na całe mieszkanie i aż dziw, że nie obudziła pani Centowej.

— Psss… Nic już nie mów… — wyszeptał ojciec, a jego dłonie ułożyły się w błagalnej prośbie o spokój. Ale Polcia-Kapelusik ani myślała zamilknąć.

— Takie piękne cholewy diabli wzięli! Ksiądz prałat z Nowogródka w takich na rekolekcje przyjeżdżał.

— Dziewczyno, zlituj się, pozwól mi powiedzieć — zaklinał ojciec, lecz kto by ją tam przegadał.

— Kto to widział po mieście bez butów — huczała pełnym głosem. — Na wsi to różnie bywało, ale w mieście? I w zimę? Obraza boska z tymi kartami — terkotała bez wytchnienia. — Dobrze, że choć portki panu darowali. Był w naszej wsi jeden taki karciarz, Walenty mu było…

Nie dowiedział się jednak Dzidek, co przydarzyło się owemu Walentemu, ponieważ ojciec uciszył w końcu Pol cię, położywszy dłoń na jej ustach. Zdruzgotana taką brutalnością dziewczyna zrobiła obrażoną minę i, nawet nie proponując kolacji, napełniła miednicę wodą.

Pan Cent mył się bez słowa. Zestawił miednicę z taboretu na podłogę i długo rozgrzewał w wodzie przemarznięte stopy. Wytarł je pieczołowicie szorstkim ręcznikiem z lnu i dopiero teraz zwrócił twarz w stronę Polci, udając obojętność i kompletny brak zainteresowania jej osobą.

— W przyszłości proszę oszczędzać i sobie, i mnie zbędnej paplaniny — mówił z powagą. — Radzę najpierw wysłuchać wyjaśnień, a dopiero potem komentować. Buty zabrali mi Niemcy — zakończył z grobową miną, kierując się w stronę pokoju i płosząc Dzidka z jego punktu obserwacyjnego przy uchylonych drzwiach.

Chłopiec ujrzał jeszcze tylko ogromne ze zdumienia źrenice Kapelusik. Już w łóżku dopędził go jej głos:

— A to herody, lucypery przeklęte! Z ognia piekielnego nie wydobądź ich, Panie!

Teraz Dzidek leżał niczym trusia, łowiąc szmery ojcowskich przygotowań do snu. Intrygowała go ta przygoda i już obmyślał sposoby, jak skłonić ojca do opowiedzenia wszystkiego po kolei. Wiedział, że nie będzie to łatwe, nawet jeśli obieca dochowania tajemnicy do grobowej deski. Nie przypuszczał jednak ani przez chwilę, że już wkrótce dowie się najdrobniejszych szczegółów.

Powstrzymał oddech, kiedy niespodziewanie przemówiła mama:

— No i doigrałeś się. Prosiłam, przestrzegałam…

— Bądź cicho, Dzidek usłyszy — prosił ojciec.

— Teraz wstydzisz się dziecka. Poniewczasie, niech się dowie, jakiego ma ojca. Skąd ja ci teraz wezmę buty? Sam nie zarobisz.

— Ciszej, każdemu mogło się to przytrafić.

Matka rozpłakała się. Ojciec próbował ją pocieszyć, a Dzidkowi zrobiło się strasznie głupio, że podsłuchuje. Ale nie potrafił zdobyć się na tyle siły, żeby zakryć uszy kołdrą.

— Dobrze, że nie uczynili ci nic złego. Tyle teraz nieszczęść — szeptała matka przez łzy.

Na dłuższą chwilę zaległa cisza, mącona tylko westchnieniami matki. Pierwszy odezwał się ojciec:

— Bardzo głupia historia z tymi butami. Mam ci opowiedzieć?

Dzidek cały zamienił się w słuch.

Pani Modrakowa powitała syna potokiem słów przypominających trele skowronka w piękny, pogodny, letni ranek.

— Nareszcie, nareszcie wróciło moje słoneczko, szczęście moje najdroższe, mój skarbeczek jedyny. A mamunia ma dla Romeczka niespodziankę! Piękną niespodziankę — dodała po chwili, widząc, że Romek nie zareagował na wylewne czułości.

Z impetem rzucił do kąta teczkę z książkami i zamierzał wejść do swego pokoju, ale matka go zatrzymała.

— Ma jakieś zmartwionka mój synuniek? Nie jest ciekawy, co przygotowała mamunieczka? — Ujęła w dłonie jego głowę i mimo oporu ucałowała w obydwa policzki.

Z trudem oswobodził się z jej ramion i trzasnąwszy drzwiami, szukał azylu w swoim pokoju. Ledwie jednak zdążył wyciągnąć się na tapczanie i zebrać myśli, by jakoś uporządkować przeżycia dzisiejszego dnia, matka cichutko uchyliła drzwi. Zawołała słodkim głosikiem:

— A kuku, otwórz buzię, zamknij oczy…

Romek przerwał jej brutalnie:

— Czy mama nie rozumie, że nie jestem już bobaskiem?! Skończyłem dwanaście lat!

— Dla mnie zawsze pozostaniesz maleńkim dzidziusiem, kochaniutkim Romusieczkiem — odparła z niezmąconą słodyczą.

Romek bez słowa odwrócił się do ściany.

Nie cierpiał matczynych umizgów. Zwłaszcza teraz, po tym wszystkim, co spotkało go dziś w szkole, odczuwał po prostu wstręt i nienawiść. Aż strach pomyśleć, że to ona, matka, a także ojciec, postawili go w sytuacji, z której nie widać wyjścia.

Ale matka nie odczuła tej wrogości. Ujęła go delikatnie za ramię i próbowała odwrócić twarzą do siebie.

— Spójrz, kochanie, co ci przyniosłam.

Jeden rzut oka wystarczył, by dostrzec to, co nazwała wielką niespodzianką: w jednej dłoni trzymała brunatną bluzę Hitlerjugend, w drugiej czarne spodenki. Przez ramię przewiesiła — jednakowo czarne — pas i krawat. W Romku zawrzał gniew.

— Nie chcę tego! Zabierz to ohydztwo! — krzyknął i zaraz zaniósł się spazmatycznym płaczem.

Przerażona tym niespodziewanym szlochem i zaskoczona wrogim spojrzeniem syna pani Modrakowa wycofała się cichcem do kuchni.

Romek powoli uspokajał się i porządkował skłębione myśli.

A więc stało się: został osaczony ze wszystkich stron. Już pół roku chodzi do niemieckiej szkoły i wciąż czuje się tam intruzem otoczonym obcymi chłopakami, których języka nie zna nawet na tyle, by reagować na drwiny i docinki. Wychowawca klasy Herr Ungehauer wścieka się za marne postępy w nauce, gani za stronienie od wspólnych gier i zabaw. Już kilkakrotnie wzywał do szkoły ojca. Po każdej wizycie Romek otrzymywał okropną burę i jedynie dzięki łzawemu wstawiennictwu matki obywało się bez lania. Chociaż ostatnim razem to i matka nie pomogła. Ojciec wrócił wtedy od pana Ungehauera szczególnie podminowany. Już od progu wołał złym głosem:

— Mam dość twego oporu, odludku, nieuku, niegodny synu swoich rodziców. Już my znajdziemy sposób na ciebie!

— Uspokój się, kochanie — mitygowała go pani Modrakowa. — Gniew szkodzi twemu serduszku.

— Uspokoję się dopiero wówczas, kiedy twój pieszczoszek wdzieje mundur Hitlerjugend. Już oni go nauczą moresu i szacunku dla woli rodziców!

Matka próbowała bronić nieśmiało:

— Romeczek taki delikatniutki…

Ojciec nie pozwolił jej dokończyć i najwyraźniej podniecony twardym brzmieniem własnego głosu wołał, ile sił w piersiach:

— To zmężnieje, nabędzie hartu, stanie się Niemcem! Zdrowym, silnym, odpornym Niemcem. Nie broń tego ślamazary! Jesteś z domu Tukkendorl? — pytał zaczepnie i nie doczekawszy się odpowiedzi, przytakiwał sam sobie: — Jesteś. Jesteś córką niemieckiego kolonisty, więc naszym wspólnym obowiązkiem wobec Rzeszy i Führera jest wychowanie syna na prawego Niemca!

Matka zamilkła pod ciężarem mężowskich argumentów, jak zwykle posłuszna jego woli.

Romek wtulił się w kąt pokoju, do reszty przerażony zmianami, jakie dokonały się w ojcu.

Pan Modrak zawsze był surowy wobec rodziny i personelu własnego sklepu. Romek nieraz przekonał się, jak ciężką miał rękę i jak bezwzględnie pędził do nauki i pracy.

Jednakże usłyszane przed chwilą słowa kłóciły się z wyobrażeniem chłopca o jego ojcu.

Pamiętał go jeszcze z września 1939 roku, kiedy zmobilizowany, w zielonym mundurze wyruszał na wojnę z Niemcami. Dniami i nocami zamartwiał się później Romek, gdy przez długie miesiące ojciec nie dawał znaku życia. I wreszcie przyszła kartka z obozu jenieckiego! Modlił się wtedy żarliwie o rychły powrót ojca. Wkrótce wrócił, ale radość chłopca nie trwała długo: po kilku dniach ojciec oświadczył, że odtąd wszyscy — on, matka i Romek — są Niemcami. Zdumieli się i przerazili do najwyższego stopnia, ale nikomu nie postało w głowie, że woli ojca można nie usłuchać. A ten tłumaczył, że nie miał zamiaru gnić i ginąć powoli w stalagu ani stracić sklepu, na który harował całe życie, ani też pozostawić na pastwę losu Romka i żony. Wiedzą przecież, jak bardzo ich kocha. Później, kiedy Niemcy podbili pół Europy, a i w ich mieście, Zamościu, zadomowili się na dobre, pan Modrak wpiął do klapy okrągły znaczek ze swastyką i chodził z dumnie podniesionym czołem. Od tamtego dnia Romek przemykał się bocznymi uliczkami i stronił od kolegów. Czuł się gorzej niż trędowaty. Wstydził się własnego ojca — tylko on sam wiedział, jak bardzo się wstydził! — i czuł nieodpartą pogardę dla samego siebie. Kiedy ojciec nakazał mu wstąpienie do Hitlerjugend, gorąco zaprotestował.

— Nie chcę! Za nic nie chcę! Byłem zuchem, teraz nie włożę brunatnej koszuli! Tatusiu — prosił ze łzami w oczach — rozumiesz mnie, tatusiu? — I zaraz wstydził się tej słabości, więc znowu krzyczał: — Nie, nie, za żadne skarby nie chcę należeć do hitlerowców!

Wtedy ojciec porwał szeroki pas i bił nim zajadle gdzie popadło. Romek nawet nie pisnął, nie jęknął, choć piekące razy czuł wszędzie — na nogach, na ramionach, na twarzy.

To było przed dwoma tygodniami.

A dziś na dużej pauzie podszedł do Romka dryblas z najstarszej klasy i zapytał, czy wie, kim on jest. Romek zaprzeczył ruchem głowy — rzeczywiście nie miał pojęcia, z kim mówi. Wysoki przedstawił się:

— Hans Tojfel, HJ-führer.

Romek zaczerwienił się, wymieniając swoje nazwisko. Dryblas wyższy co najmniej o półtorej głowy ujął go przyjaznym gestem za ramiona.

— Chcesz być moim przyjacielem? — zapytał tonem wykluczającym jakikolwiek sprzeciw.

— Dobrze — odparł bezwiednie Romek, zanim zdążył uświadomić sobie, na co się decyduje.

— Gut, gut — dryblas poklepał małego po plecach. — Wstąpisz do Hitlerjugend, jeszcze dziś wszystko załatwimy.

Romek stropił się, próbował protestować w obliczu decyzji podjętej przez tamtego.

— Ja nie znam dobrze języka niemieckiego. Nie znam prawie wcale i… — nie zdołał wyłożyć dalszych zastrzeżeń, bo dryblas przerwał, widząc, co się święci.

— Niczym się nie przejmuj, już my zrobimy z ciebie człowieka, dobrego Niemca. Zobaczysz, że ojciec będzie z ciebie dumny.

„A więc to tak! — myślał gorączkowo Romek. — To wszystko sprężyna ojca!” Poczuł się gorzej od zbitego psa i pochyliwszy głowę, słuchał pewnego siebie chłopaka.

— Widzę, że będzie z ciebie pożytek w HJ, a i ty znajdziesz u nas dobrych kolegów. Zaczynamy od dziś. Czekaj na mnie o godzinie — odsłaniając mankiet bluzy, spojrzał na zegarek — powiedzmy, dziewiętnastej. Miejsce spotkania — róg Lwowskiej i Jasnej. Możesz odmaszerować! — po raz pierwszy rzucił twardo, niby rozkaz.

Romek odwrócił się wolno na pięcie, ale stanowczy głos dryblasa przykuł go do miejsca.

— Rozkaz przełożonego potwierdza się słowem „jawohl”!

— Tak jest — wycedził Romek po polsku.

— Jesteś Niemcem! Nie zapominaj o tym!

— Jawohl — wydusił wreszcie ze ściśniętej krtani.

Teraz, wciąż jeszcze leżąc na tapczanie, usłyszał Romek hałaśliwe wejście ojca, witanego wylewnymi czułościami matki. Niemal równocześnie zadźwięczał telefon. Widać ojciec podniósł słuchawkę, bo przez otwarte drzwi dał się słyszeć jego tubalny bas. Mówił śmieszną, łamaną niemczyzną, gęsto przetykaną polskimi słowami. Rozmawiał widocznie z kimś, na kim bardzo mu zależało, bo przechodził samego siebie w prawieniu grzeczności i komplementów.

— Dziękuję, pięknie dziękuję, że zechciał pan spełnić moją gorącą prośbę. Nie omyliłem się, twierdząc, że pański autorytet przeważy.

Dłuższa chwila milczenia i tubalny śmiech ojca.

— Tak, tak, pan ma doświadczenie i takt. Jestem pańskim dłużnikiem, nie zapomnę tej wielkiej przysługi.

Znowu cisza, przerywana radosnym rechotem.

— Raz jeszcze dziękuję uniżenie. Nie wątpię, że oddaję syna we właściwe ręce. Oczywiście, przekażę rozkaz. Jawohl, Herr HJ-führer! Heil Hitler.

Trzask odkładanej słuchawki i ojciec już stoi w progu pokoju Romka.

— Znowu gnijesz? Natychmiast wstawaj!

Romek poderwał się na nogi. Pan Modrak podszedł do syna i przemówił łagodniej:

— Dzwonił twój HJ-führer, Herr Hans Tojfel. Umówione spotkanie przełożył o pół godziny, będzie na ciebie czekał o dziewiętnastej trzydzieści. Bardzo się cieszę, że nareszcie zmądrzałeś.

— Tatusiu, sam nie wiem, co robić. — Błagalnym wzrokiem raz jeszcze szukał pomocy u ojca. Spotkał jednak twarde spojrzenie i zmarszczone gniewem czoło.

— Zaczynasz swoje od nowa?

— Nie, ale…

— No, no, już dobrze.

Gdy pan Modrak odszedł, z oczu Romka popłynęły łzy.

Jeśli prawdą jest, że człowiek przelękniony może mieć duszę na ramieniu, to Romek Modrak, idąc na spotkanie z HJ-führerem, czuł, że jego dusza uleciała gdzieś hen, daleko. Coraz bardziej nabierał przeświadczenia, że oto staje się zwyczajnym podłym tchórzem, który lęka się nie tylko spotkania twarzą w twarz z dawnymi kolegami, lecz drży na samą myśl o tym, co go czeka za kilka minut, kiedy nadejdzie Hans Tojfel.

A przecież nie tak jeszcze dawno nikt nie śmiał go przezwać pietruszką. Mogli mówić, że maminsynek, odludek, pupilek pani nauczycielki, że ciepłe kluski. Ale tchórz? Nigdy!

Ktokolwiek śmiałby nazwać Romka tchórzem, popamiętałby jego pięści, tak jak poczuł je na karku sam wielki Waldek Smar ze Zdanowskiej. Zaczepiał go, dogadywał, ale kiedy posunął się do obrazy, dostał taki wycisk, że przez pół roku przechodził na drugą stronę ulicy, jeśli tylko schodziły się ich drogi. Albo ta paczka z Zielonej ulicy, zadzierająca nosy po kilku figlach spłatanych Niemcom i pyszniąca się sławą najlepszych piłkarzy w całej szkole. Razu pewnego wypowiedzieli mecz niepokonanej drużynie Heńka Szeląga z Zaułka, ale ich bramkarz w przededniu tego pojedynku spadł z cudzej jabłonki i skręcił nogę. Kpiąc z Romka w żywe oczy, zaproponowali mu obronę swojej bramki, a on, jak gdyby była to rzecz najprostsza, zgodził się. I nie przeląkł się piekielnie mocnych strzałów Szeląga, które parzyły dłonie i ścinały z nóg. Sam Szeląg, który nie strzelił tym razem ani jednego gola, ściskał mu po meczu dłonie, spuchnięte i piekące od chwytania piłek. Żeby te patałachy: Jasiek, Szybki i Dzidek zdołali celnie trafić do bramki chłopców z Zaułka, nie skończyłoby się remisem jajo do jaja. Zresztą i tak przez calutki tydzień w szkole nie mówiono o niczym innym.

Albo w czasie pierwszego nalotu niemieckiego, kiedy ich sąsiadce, grubej pani Marciniakowej, zrobiło się słabo w schronie i wołała, że umiera. W panice alarmu nikt nie pamiętał o zabraniu apteczki, a pani Marciniakowa bladła coraz bardziej i leciała przez ręce przerażonych kobiet. Wówczas matka Romka zawołała: — Mężczyźni, czy są tu mężczyźni? Żaden nie ruszy się po lekarstwo?! — I wtedy on, Romek, wyskoczył z rowu, mimo że strach ściskał mu krtań i paraliżował nogi. Wśród huku bomb i terkotu broni maszynowej dopadł domu i porwał z apteczki dwie flaszki. Dopiero po odwołaniu alarmu okazało się, że panią Marciniakową napojono rycynusem, który najwidoczniej pomógł, bo do dziś żyje i dobrze wygląda.

Nie, Romek nie był tchórzem, choć nigdy pierwszy nie szukał zwady i zawadiakom chętnie ustępował z drogi. Dopiero od czasu, kiedy decyzja ojca i potulna zgoda matki wywróciły porządek ich życia, stał się zupełnie innym chłopcem. Stronił od dawnych kolegów, unikał dorosłych, lękał się nowych znajomości. Był zupełnie sam.

Ta samotność ciążyła jeszcze bardziej niż wstyd. Stała się przyczyną dręczących snów, odbierała chęć do zabaw, do lektury, kazała zapomnieć o pięknym zbiorze znaczków i nowiutkiej kolejce elektrycznej.

Ale oto już i róg ulicy Jasnej, gdzie powinien czekać Hans, HJ-führer. Jeszcze go nie ma. Kręcą się za to jacyś dwaj inni chłopcy. W gęstniejącym mroku trudno dostrzec, co to za jedni, więc Romek omija ich w bezpiecznej odległości, starając się obserwować bez zwrócenia uwagi na siebie.

Nieznajomi ubrani są w zgrabne kurtki ze skórzanymi guzikami; zamojscy chłopcy nie noszą takich. I głowy mają bez nakrycia; niemożliwe, by którakolwiek matka wypuściła tak swoje dziecko w marcu. Teraz Romek nie ma już wątpliwości: to Niemcy. Słyszy ich przyciszony szwargot. Widać nie tylko z nim umówił się dzisiaj HJ-führer.

Romek zawraca raz i drugi, a widząc, że i tamci niepokoją się oczekiwaniem, zaczyna się cieszyć, że Hans nie nadejdzie. Już decyduje się na powrót do domu, kiedy jakaś krzepka dłoń chwyta go za ramię. Zaskoczony drży na całym ciele i odwraca się gwałtownie.

To Hans! Śmieje się i ani na chwilę nie zwalnia uścisku.

— Boisz się? — pyta. — Strach to rzecz niegodna mężczyzny — mówi wesoło, a Romek raczej domyśla się, aniżeli rozumie znaczenie tych gardłowych dźwięków.

— Nie, nie boję się, tylko tak niespodziewanie… — próbuje się usprawiedliwić. Nie kończy, widząc, że Hansa nic to nie obchodzi i już przywołuje tamtych dwóch.

— To są Kurt i Georg, a to Roman — przedstawia.

Tamci wyciągają dłonie, które Romek ujmuje niepewnie. Za przykładem Hansa, noga za nogą, ruszają w gęsty mrok ulicy Lwowskiej.

Milczenie przedłuża się i Romek odkrywa nagle, że jego myśli krążą bezustannie wokół osoby Hansa. Uświadamia też sobie po raz pierwszy dziwny wpływ tego dryblasa na własną wolę. Oto wylękniony przed chwilą, teraz, w obecności Hansa, czuje się pewniej i bezpieczniej. A może to tylko zasługa ciemności, kryjących przed niespodziewanym spotkaniem z kimś znajomym?

Mijają właśnie patrol złożony z trzech żandarmów, których ciężkie buciory łomocą miarowo o chodnik. Towarzysze Romka wyrzucają do góry ramiona w hitlerowskim pozdrowieniu i jak na komendę wołają: — Heil Hitler! — Romek czuje, że HJ-führer świdruje go wzrokiem, a po chwili słyszy szorstkie słowa:

— A ty dlaczego nie pozdrowiłeś niemieckich żołnierzy?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, zaczyna z innej beczki:

— Chyba nie wstydzisz się naszego pozdrowienia?

— Nie — bąka Romek. — Nie zauważyłem ich.

Kurt i Georg duszą śmiech, a Romek zdaje sobie sprawę, że jego kłamstwo jest naiwne.

— My, członkowie Hitlerjugend, także jesteśmy żołnierzami Führera i musimy mieć oczy otwarte na wszystko. Zrozumiałeś? — nalega Hans.

— Tak — szepcze Romek niepewnie, czując, że głos mu się łamie i nie potrafi wykrztusić ani słowa więcej. Z ulgą przyjmuje dalszy ciąg nauk Długiego Hansa.

— Czekając na mnie, szwendałeś się jak bezpański pies. Dałeś się zaskoczyć, przestraszyć. To nie jest niemiecka czujność! Dlaczego milczysz?

— Ja… Ja słucham…

— Więc zapamiętaj sobie raz na zawsze, że Niemiec musi być czujny. A ty jesteś Niemcem — taka jest wola twego ojca. I jemu, i tobie zwycięstwo wielkiej Rzeszy umożliwiło powrót do narodu przodków. Już ja, HJ-führer, zadbam o to, byś uszanował wolę ojca!

— Jawohl, HJ-führer — odparł Romek i dopiero po chwili zdał sobie sprawę ze znaczenia tych słów.

Nie wiadomo, kiedy uległ woli Hansa, nie potrafił sprzeciwić mu się w czymkolwiek. I był pewien, że nie z tchórzostwa. Więc dlaczego? Było w Hansie coś władczego, co nakazywało posłuszeństwo. Tak jak niegdyś nie potrafił oprzeć się Jaśkowi, wodzowi paczki z Zielonej ulicy, tak teraz kapitulował w obliczu słów, które były mu obce, choć już od pół roku próbowano w szkole wychowywać go w duchu niemieckim.

Ciężkie myśli sprawiły, że Romek nie zauważył, kiedy doszli do przejazdu kolejowego, a na ich drodze wyrósł nowy patrol. Stanął bezwiednie, dostrzegając dopiero teraz, że zatrzymał ich żandarm z automatem przewieszonym przez pierś. Mówił głośno do Hansa, który wysunął się o krok do przodu i coś mu wyjaśniał.

— Uważajcie na siebie, bo minęła już godzina policyjna. Gdybyście spotkali jakiegoś podejrzanego typa, alarmujcie. Zawsze usłyszy was któryś z patroli — ostrzegał żandarm.

— Mam gwizdek, Herr Feldfebel — odparł krótko Hans i stuknął obcasami.

— To dobrze. Heil Hitler!

— Heil Hitler! — odkrzyknęli jednogłośnie, a Romek zdumiał się, że i jego ręka powędrowała w górę.

Nie wiedząc czemu czuł się ni to dumny, ni to uspokojony, że na widok groźnych żandarmów nie musi uciekać z ulicy, że opuszcza go nareszcie dławiący lęk i osamotnienie. Chyba nie taki straszny ten Hans Tojfel, choć jego nazwisko znaczy po prostu diabeł. Niestraszne też jego Hitlerjugend.

Idąc dwójkami, równym krokiem doszli do kina, z którego wysypywali się rozbawieni żołnierze i cywilni Niemcy. Hans nie pozwolił długo oglądać fotosów, więc przeszli na drugą stronę ulicy Lwowskiej i nie spiesząc się, wracali wolno w stronę Nowej Osady.

Tuż za szkołą, dawną Mickiewiczówką, obecnie niemiecką, zamajaczyła niewyraźna na tle płotu sylwetka mężczyzny przemykającego się chyłkiem ku niewielkiej uliczce. Romek drgnął, zaskoczony gromkim zawołaniem Hansa: — Halt! — Widział, że postać nie stanęła, lecz wyraźnie przyspieszyła kroku. Wtedy puścili się za nią pędem, a Hans raz po raz wykrzykiwał swoje „halt!”. W pewnej chwili zagwizdał i uciekający stanął w miejscu, sądząc widocznie, że to policja. Dopadli go i w jednej chwili przyparli do płotu.

Hans błyskawicznym ruchem wydobył z pochwy krótki bagnet i jego ostrzem naciskał plecy mężczyzny. Cedził przez zęby:

— Hände hoch! Ręce do góry! — powtarzał po polsku. Georg błysnął latarką, oświetlając niewysoką postać człowieka w kapeluszu i wysokich butach. Latarka zaraz zgasła, ale Romkowi wydało się, że jest to ktoś znajomy.

Hans natarczywie pytał osaczonego, z miejsca bezczelnie przechodząc na „ty”:

— Dlaczego uciekałeś?

— Nie uciekałem. Chciałem zdążyć do domu przed godziną policyjną, więc spieszyłem się — odparł nieznajomy niepewnym głosem.

Hansa widać nie zadowoliły te wyjaśnienia, bo nacierał dalej:

— Za dużo mówisz, a nic nie wyjaśniasz. Skąd wracasz?

— Od znajomych, zasiedziałem się nieopatrznie.

— Odpowiesz za to. Naruszyłeś zarządzenie władz!

— Jestem gotów ponieść konsekwencje. Ile płacę za przekroczenie dozwolonego czasu?

Teraz Romek nie miał już najmniejszej wątpliwości, że zna ten głos. Zaraz, zaraz — myślał gorączkowo. Dawno temu ktoś mu opowiadał, że patrol zatrzymał jego ojca, który za każdą minutę spóźnienia musiał zapłacić złotówkę. Tak, pamięta jeszcze, że ojca tamtego kolegi kosztowała ta przyjemność 47 złotych! Ale kto mu to opowiadał?… Nie dokończył myśli, ponieważ Hans zwrócił się do niego:

— Przeszukaj kieszenie tego człowieka; może ma broń. Na co czekasz? — nalegał. — Prędzej!

Romek błądził drżącymi dłońmi po płaszczu nieznajomego, który raz po raz uparcie powtarzał:

— Panowie, jestem spokojnym człowiekiem, urzędnikiem. Nie mam żadnej broni.

Potwierdził to Romek:

— Hans, on naprawdę nic nie ma.

— Milcz, szczeniaku! — przerwał mu brutalnie HJ -führer. — Jeśli jeszcze raz zawołasz mnie po imieniu… — Nie dokończył groźby i sam zabrał się do przeszukiwania kieszeni zatrzymanego mężczyzny.

Nagle szybkie dłonie Hansa zatrzymały się na cholewach butów. Poczuł coś sztywnego i twardego. Rozkazał krótko:

— Ściągaj buty.

— Ależ panowie, to bezprawie — bronił się nieznajomy.

— Drugi raz nie będę powtarzał — syczał Hans, widząc, że Kurt mocniej naciska ostrze sztyletu przytkniętego do pleców pana w kapeluszu.

Ten jeszcze raz się odezwał:

— Czego ode mnie chcecie? To są zwyczajne buty, nic w nich nie ma.

— Schowałeś tam broń!

Mężczyzna roześmiał się tylko nieśmiało i szybko, jeden po drugim, zdjął buty. Podając je Hansowi, chciał się odwrócić.

— Ani kroku! — powstrzymał go Georg.

— No i co, przekonaliście się, że nie mam żadnej broni?

Milczeli, a HJ-führer spokojnie wkładał cholewy pod pachę. Mężczyzna odezwał się znowu, a w głosie jego zabrzmiało zniecierpliwienie:

— Proszę o zwrot butów, mokro tutaj. Przecież nie pójdę boso.

Hansa aż poderwało.

— Nie pójdziesz?! — wrzasnął. — To pobiegniesz, ty polska świnio! Precz, bo użyję broni! Szkoda dla ciebie takich butów!

Mężczyzna odwrócił się na moment, ale to wystarczyło, by pięść Hansa wylądowała na jego twarzy.

A Romek zmartwiał przez tę jedną chwilę — to była twarz pana Bronisława Centa, ojca Dzidka, jego dawnego kolegi z jednej klasy!

Pan Cent pobiegł goniony chóralnym śmiechem Hansa, Kurta i Georga. Kiedy zniknął za zakrętem, HJ-führer zwrócił się do Romka:

— Dobra robota, no nie?

Ponieważ Romek nie odpowiadał, ciągnął dalej:

— A ty znowu się boisz? Mówiłem ci już, że Niemiec musi być twardy!

Romek z trudem wydobył głos:

— To był mój znajomy…

— I co z tego? Pluń na takie znajomości!

— Dlaczego go tak przestraszyłeś? Dlaczego obrabowałeś? — nie dawał za wygraną Romek, zdając sobie sprawę, że tymi słowami rozwściecza Hansa.

— Miękki jesteś! Śmiesz krytykować swojego HJ-führera?! Zajmę się tobą, jeszcze poczujesz moją rękę! — Zbliżył swoją twarz do twarzy Romka i wolno cedził: — A jeśli będziesz za dużo mówił, obiecuję, że ten twój znajomy dowie się pierwszy, że to ty zgotowałeś mu marcowy spacer w skarpetkach. Ha ha ha — roześmiał się cynicznie, a Georg i Kurt głośno zawtórowali.

Gardłowy głos odezwał się w mózgu Romka sygnałem na alarm i trwogę. Rzucił się do panicznej ucieczki, nie słysząc, że trójka Niemców woła za nim i grozi. Zdyszany niczym maratończyk wpadł do mieszkania prosto w ramiona matki.

— Synusiu mój, słoneczko najdroższe, co ci jest? — przeraziła się.

Objął ją kurczowo, aż wyczuła dygotanie całego ciała, i wybuchnął spazmatycznym płaczem.

Pani Modrakowa z trudem wyławiała ze szlochu syna urywane słowa:

— Mamo… Co ja zrobiłem… Co ja zrobiłem…

Jasiek Cielebąk był wściekły.

Dzisiaj niedziela — zamierzał pospać sobie do woli, zrobić tylekroć odkładany porządek w klaserach ze znaczkami, a na koniec wysprzątać izbę, bo przez okrągły tydzień ani on, ani ojciec nie mieli na to czasu. A tu licho przyniosło Dzidka! Rozpłaszczył nos na szybie i dobija się, jakby budził do pożaru.

Z niechęcią wpuścił kolegę do mieszkania, ale nie darował natarczywości.

— Czego potrzebuje dusza pokutująca maminsynka? Fioletowego Hitlera to mi wczoraj nie chciałeś dać nawet za dwa przedwojenne Belwedery — przypominał nieudaną transakcję.

— Przyniosłem tego Hitlera. — Dzidek podawał znaczek na wyciągniętej dłoni. — I nic nie chcę w zamian.

Bez namysłu schował Jasiek znaczek do szuflady i niby to nie dostrzegając, że kolega przestępuje z nogi na nogę, krzątał się po izbie. Czekał, aż mały puści farbę.

— Jasiu, przyszedłem do ciebie z pewną prośbą — zaczął nieśmiało, ale nie dokończył, gdyż Jasiek przerwał niecierpliwie.

— W takim razie zabieraj swojego Hitlera! Chce mi się spać i w ogóle nie mam czasu.

— Kiedy widzisz, to, z czym przyszedłem, jest bardzo ważne i — dodał po namyśle — bardzo delikatne. Zwracam się do ciebie jako do wodza Kaktusów, pamiętasz przecież…

— Wypchaj się swoimi Kaktusami! Wyrosłem ze szczeniackich zabaw, nie chcę mieć z wami nic wspólnego. Sam dobrze wiesz dlaczego.

Dzidek wiedział doskonale. Nie mógł przecież zapomnieć tej głupiej historii, która pozbawiła ich niepoprawnego obżartucha, ale dobrego kolegi, Byśka Stawskiego. Rozbiła też — czyżby na zawsze? — paczkę Kaktusów, którzy byli gotowi nawet w ogień pójść jeden za drugiego. Było to dawno, pewnie przed rokiem.

Od pewnego czasu wchodził im wtedy w drogę synalek granatowego policjanta wysługującego się Niemcom, piegowaty gamoń, Stach Detkier. Ciągnął Milkę za warkocze, spuścił baty jej bratu, Szybkiemu Jędrkowi, przezywał Dzidka kurduplem, a Byśka tłustym śmierdzielem. Jak długo mogli, schodzili Detkierowi z drogi. Straszył granatowym tatą i w ogóle miał się za władcę całej okolicy. Kiedy jednak napluł na Byśka, a innym razem w obecności swojego ojca uderzył samego wodza, przebrała się miara cierpliwości Kaktusów. Zrobili zasadzkę na — dobrze Dzidek pamięta słowa Polci — „panapolicjantowy pomiot”. Zarzucili mu worek na głowę, związali i niczym źrebaka wypławili w Łabuńce. Nazajutrz mały i duży Detkier zjawili się u pana kierownika szkoły, który za kwadrans wezwał przed swoje oblicze całą paczkę Kaktusów. Bronili się długo przed zarzutem samosądu, bili w piersi z minami niewiniątek i wszystko skończyłoby się pomyślnie, gdyby Bysiek Stawski nie uniósł się honorem.

— To ten łobuz może mi napluć w oko, a ja mam się ukłonić i podziękować? — naindyczył się.

— Stawski, co ty opowiadasz? — mitygował go pan kierownik, przerażony, że oto szydło wyłazi z worka.

Dał nawet Byśkowi szansę odwrotu:

— Nie chcesz zapewne przez to powiedzieć, że to twoja sprawka owo pobicie i pławienie Detkiera? Zdajesz sobie sprawę, czym to grozi?

Ale Bysiek zacietrzewił się na dobre, mimo że stojący obok Jasiek ciągnął go za rękaw i kopał w kostkę.

— Wiem, panie kierowniku, ale nie pozwolę, aby taka świnia…

Nie dokończył, bo pan kierownik spąsowiał na twarzy i kazał natychmiast przyprowadzić ojca. Pozostałych Kaktusów zatrzymał jeszcze na moment. Mówił z naciskiem:

— Wy nie maczaliście palców w tej awanturze. Nie wątpię w to — dodał stanowczo, widząc, że Szybki Jędrek aż się wierci, by wtrącić swoje trzy grosze. — Jesteście zbyt rozsądni, aby ważyć się na podobne szaleństwo. Wierzę, że nikt nie dowie się, o czym tu rozmawialiśmy. Marsz na lekcje!

Za dwa dni Bysiek wraz z rodzicami wyjechał z Zamościa. Po tygodniu z Lublina przyszedł list zawierający tylko kilka słów: „Rozumiecie, że nie mogłem wytrzymać” — i podpis — „Gruby”.

Od tamtego wydarzenia Jasiek stronił od byłych Kaktusów, choć w głębi duszy krył podziw dla odwagi Byśka. O powrocie do szczeniackich wygłupów ani myślał. Teraz postanowił jeszcze raz przypomnieć o tym Dzidkowi.

— Wyrosłem z wszelkich Kaktusów. Zapamiętaj to raz na zawsze — oświadczył z powagą.

Ale mały nie ustępował:

— Źle mnie zrozumiałeś, tu nie chodzi o zabawę. Stała się rzecz paskudna. — Zrobił pauzę, dostrzegłszy zainteresowanie w oczach kolegi. — Trzeba pomóc…

— Mówże wreszcie do rzeczy! Kto potrzebuje pomocy?

Dzidek pospiesznie opowiedział wczorajszą przygodę ojca. Nie zwracał nawet uwagi, że Jasiek śmieje się co chwila. Przerwał dopiero, kiedy tamten zapytał:

— Nie zaszkodził panu Centowi spacer w skarpetkach?

— Ojciec trochę kicha, ale nic mu nie jest.

Jasiek myślał przez chwilę. Spoważniał.

— Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? Jasne, że szkoda cholew, piękne były. Ale skoro Niemcy zabrali, przepadły i koniec. Więc o co jeszcze chodzi?

— Bo widzisz — Dzidek wahał się — ja nie powiedziałem wszystkiego do końca.

— Znowu kręcisz?

— Nie, tylko odrobinę mi wstyd za tatusia.

— Też mi cacuś, delikatniś. Czego się wstydzić? Kto teraz oprze się Szwabom? Mówisz czy dajesz mi spokój?

— Buty zabrali ojcu niemieccy smarkacze — wyrecytował mały jednym tchem.

— Co ty gadasz, hitleroszczaki!? — zdumiał się Jasiek. — Dobrze słyszę? I pan Cent pozwolił na to?

— Było ich trzech, a może więcej. Ojciec nie widział dokładnie w ciemności. Przez cały czas sądził, że to patrol żandarmerii. Dopiero gdy kazali uciekać, przekonał się, że to niemieckie szczeniaki. Ale i z nimi nic by nie wskórał, bo mieli noże.

Jasiek przestał się dziwić i raz po raz, trąc czoło, mamrotał pod nosem:

— A to granda, granda, cholerne hitleroszczaki!

I po namyśle:

— Wyplujecie cholewy pana Centa! Wyplujecie, już moja w tym głowa!

— Więc pomożesz?! Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. Tak mi żal tatusia. Chodzi z kąta w kąt, zżyma się, sarka. Zadręczy się stratą.

Jasiek przerwał potok wymowy kolegi.

— Łatwo powiedzieć — pomóż. A my właściwie nic nie wiemy o tych napastnikach. Wiesz na przykład, skąd oni byli?

— Z Zamościa…

— Jasne, że nie z księżyca! Pytam, z jakiej ulicy. Może ci z Orlicz-Dreszera, może z Jasnej, a może ta wielka banda z domów koło szpitala?

— Nie wiem. Ani mnie, ani Polci tata nic o tym nie mówił.

— Więc trzeba go dokładnie wypytać.

— To niemożliwe, tata nic nie powie. Stanowczo zabronił wspominać komukolwiek. Ja powiedziałem tylko tobie!

— Nie pamiętasz żadnych szczegółów? Albo lepiej opowiedz po kolei, co usłyszałeś. Ja postaram się wyłowić wszystko, co ważne.

— Ważne… — Dzidek podrapał się w łepetynę, choć mama tak pieczołowicie tępiła ten nawyk. Niespodziewanie doznał olśnienia. — Ważne! — wykrzyknął. — Już wiem, co jest ważne! Jeden z tych Niemców nazywał się Hans. Ojciec wyraźnie usłyszał to imię.

— Myślisz, że jednemu psu Burek? — powątpiewał Jasiek.

— Ale ten Hans był długi!

— Jaki?

— Długi. To znaczy wysoki, wyższy od tatusia.

— Ee — skrzywił się Jasiek. — Pan Cent ma wszystkiego metr sześćdziesiąt. A skąd pewność, że to właśnie ten długi nazywał się Hans? Przedstawiał się?

— Nie, ale tatuś mówił, że inny Niemiec zwrócił się do wysokiego tym imieniem i nawet oberwał za to burę po niemiecku. Wiesz, ojciec niewiele rozumie z ich mowy.

Jasiek rozpogodził oblicze.

— No, cośkolwiek już wiemy. Ale jeśli to wszystko, co masz do powiedzenia, to twój tata może odpisać cholewy na straty wojenne.

— Obiecałeś pomóc!

— Jak sobie wyobrażasz taką pomoc? Mam pytać każdego Niemca w butach z cholewami, czy nie ukradł ich wczoraj wieczorem?

— Nie… Buty ojca były niewielkie, on ma małą stopę.

— Chcesz przez to powiedzieć, że może je nosić jeden z tych szczeniaków?

— Pewnie, bo po co by zabierali?

— W takim razie do dzieła! Idź do licha! — odsuwał Dzidka od siebie. — Nie masz jeszcze za co dziękować. Ruszaj biegiem! Zarządzam alarm na Zielonej ulicy!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: