Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Całe życie biedna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Całe życie biedna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 277 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁÓW­KO AU­TO­RA

Od­czy­tu­jąc dziś tę po­wieść, mo­że­by­śmy go­to­wi zgo­dzić się na zda­nie re­cen­zen­ta (p. K. Pod­wy­soc­kie­go), któ­ry spra­woz­da­nie o niej za­koń­czył py­ta­niem: czy war­to się jej było ro­dzić? A jed­nak tę pró­bę, któ­ra na dwa wy­da­nia w krót­kim prze­cią­gu za­słu­ży­ła, umiesz­cza­my w no­wym zbio­rze z po­ko­rą, z uśmie­chem: – jako miłą pa­miąt­kę młod­szych cza­sów. Była to jed­na z pierw­szych po­wie­ści na­szych, wy­da­nych w zbio­rze szki­ców Za­wadz­kie­go; grze­chem jej może zbyt wier­nie od­two­rzo­na rze­czy­wi­stość, cha­rak­te­ry za­ry­so­wa­ne ja­skra­wo, a jed­na Anna au­re­olą swo­je­go nie­szczę­ścia nie może po­sęp­ne­go ob­ra­zu roz­ja­śnić. Zbu­do­wa­li­śmy ją na ja­kimś opo­wia­da­niu rze­czy­wi­ste­go wy­pad­ku, ale po­sta­cie są na­sze aż do zbyt­ku ra­żą­co i przy­kro po­spo­li­te. Kto świat wi­dział z róż­nych stron jego, nie za­prze­czy, że lu­dzi w nim ta­kich by­wa­ło do­syś, że i pod­ko­mo­rzy­ny, i Ba­ła­ba­no­wi­cze się tra­fia­li, i pan Ma­te­usz mu­ta­tis mu­tan­dis cho­dził u nas po świe­cie, i taki sę­dzia, nie gorz­ki, nie słod­ki, czę­sto się na­strę­czał. Może jed­nak wy­bra­ne typy zbyt są wy­ra­zi­ste, i wadę tę uzna­jąc sami, pro­si­my o po­bła­ża­nie. Mau­lucz­ki ten wi­ze­ru­nek wiej­ski z do­bit­no­ści kil­ku cha­rak­te­rów ja­kąś war­tość mieć może. Jak­kol­wiek nie­wie­le upły­nę­ło cza­su od na­pi­sa­nia tej po­wie­ści, po­trze­ga­my sami, że wiel­ka za­szła zmia­na w oby­cza­jach na­szych i ze­wnętrz­nym ob­ja­wie ży­cia. Dziś mniej mamy tych eks­cen­trycz­nie na­ce­cho­wa­nych fi­zjo­no­mij: wszyst­ko się ja­koś za­tar­ło, wy­gła­dzi­ło, sta­ło przy­zwo­it­szym i nie tak bi­ją­cym w oczy. Dla ma­la­rza i po­wie­ścio­pi­sa­rza trud­ność tym więk­sza w po­chwy­ce­niu jed­no­staj­ne­go na po­zór ob­li­cza spo­łecz­no­ści. Za­rzu­ca­ją po­wszech­nie no­wej szko­le, że zu­chwa­le się­ga do głę­bi du­szy i tłu­ma­czy czło­wie­ka, ale cóż ma po­cząć, gdy ta cy­wi­li­za­cja ni­we­lu­ją­ca nic nie zo­sta­wia, za co by po­chwy­cić, z cze­go by ją od­ma­lo­wać moż­na. Wszy­scy­śmy do sie­bie po­dob­ni jak dwie kro­ple wody, a za­praw­dę – nie­cie­ka­wi, trze­ba się tro­chę we­drzeć w czło­wie­ka, żeby do­ba­dać róż­nic i piętn ukry­tych. Po­wieść na­sza jest po­zo­sta­ło­ścią cza­sów, w któ­rych nie tak się jesz­cze po­prze­bie­ra­li lu­dzie za mod­ne z dzien­ni­ka pa­ry­skie­go fi­gur­ki.

Ży­to­mierz, dnia 18 wrze­śnia 1856 roku.I DOM PANI POD­KO­MO­RZY­NY

Wśród roz­le­głej rów­ni­ny, któ­rą gaje brzóz i so­sen za­my­ka­ły W od­da­le­niu, wzno­sił się sta­ry wy­so­ki dom drew­nia­ny oto­czo­ny ob­szer­nym sa­dem i za­bu­do­wa­nia­mi go­spo­dar­ski­mi. Do nie­go wio­dła dro­ga wy­sa­dza­na sta­ry­mi li­pa­mi, wśród któ­rych bie­la­ła ka­pli­ca św. Jana Ne­po­mu­ce­na u źró­dła. Dzie­dzi­niec był ob­szer­ny i prze­rżnię­ty kil­ka­kroć ścież­ka­mi wy­dep­ta­ny­mi od kuch­ni do tak zwa­ne­go pa­ła­cu, do ofi­cyn i sta­jen. Sta­ry dom, któ­ry tak pom­pa­tycz­nie pa­ła­cem na­zy­wa­ła cze­ladź i chło­pi, była to bu­do­wa wy­so­ka, z wy­nio­słym da­chem na­strzę­pio­nym ko­mi­na­mi, z okna­mi wiel­ki­mi, z gan­kiem wspar­tym na czte­rech drew­nia­nych ko­lum­nach. Z jed­nej stro­ny czy­ściej­sze szy­by w oknach, bie­le­ją­ce zza nich fi­ran­ki i gdzie­nieg­dzie prze­glą­da­ją­ce wa­zo­ny z kwia­ta­mi do­wo­dzi­ły, że to była stro­na pań­ska, po­ko­je ba­wial­ne; z dru­giej mniej­sze i w czę­ści po­tłu­czo­ne szy­by po­za­sła­nia­ne bie­li­zną roz­wie­szo­ną i po­za­kle­ja­ne pa­pie­rem tłu­ma­czy­ły, że tu były izby ko­biet słu­żą­cych i cze­la­dzi dwor­skiej. Przed do­mem sia­dła grzę­da kwia­tów po­żół­kłych oto­czo­na sple­cio­nym z ga­łę­zi brzo­zo­wych ko­szem. Sta­ra je­dy­nacz­ka to­po­la wzno­si­ła się jesz­cze pod okna­mi, z jed­nej stro­ny już uschła i nie­da­le­ka losu swo­ich sióstr, któ­rych tyl­ko pnie su­che w tej sa­mej li­nii pod okna­mi ster­cza­ły. Na gan­ku sta­ry mops po­si­wia­ły na usłu­gach domu sie­dział po­waż­nie i pa­trzał w li­po­wą ale­ję. Koło sta­jen przy wy­cią­gnię­tej sta­rej ka­re­cie pra­co­wa­ło kil­ku lu­dzi. Pod ofi­cy­ną pra­no bie­li­znę, a pod kuch­nią roz­ma­wia­ło kil­ku lu­dzi dwor­skich. Ci­cho było i po­waż­nie wo­ko­ło tego domu, któ­re­go sta­ro­świec­ka fi­zjo­no­mia i sta­re ota­cza­ją­ce go drze­wa do­wo­dzi­ły w miesz­kań­cach spo­koj­ne­go gu­stu i przy­wią­za­nia do tej sie­dzi­by. Wszyst­ko co się dzia­ło do­ko­ła, mia­ło po­zór rze­czy zwy­czaj­nych, ko­niecz­nych, od­by­wa­ją­cych się na­ło­go­wie. Każ­dy z lu­dzi był na swo­im miej­scu, przy swo­im za­trud­nie­niu: mops na­wet uży­wał świe­że­go po­wie­trza z prze­ko­na­nia o po­trze­bie i z na­ło­gu, nie z żad­nej przy­pad­ko­wej fan­ta­zji; była to jego gan­ko­wa go­dzi­na. Wszedł­szy we­wnątrz domu da­wa­ła się czuć ta sama spo­koj­ność, ten sam od­wiecz­ny po­rzą­dek: każ­dy przed­miot go­dził się z dru­gim, jak­by z nie­go wy­nik­nął i z nim ra­zem był stwo­rzo­ny; nie było nic no­we­go i nic ude­rza­ją­ce­go, nic do­da­ne­go. W sie­niach świe­cą­ce od wy­cie­ra­nia ławy i skrzy­nie, sta­ry ze­gar z ku­kaw­ką gda­ka­ją­cy bez ustan­ku, na ścia­nach za­py­lo­ne wień­ce kil­ku­let­nich do­ży­nek. U drzwi wio­dą­cych do sali na lewo le­ża­ła sło­mian­ka do otar­cia nóg. W oknie śpie­wa­ły w klat­ce ka­nar­ki.

W sali zno­wu ten sam po­rzą­dek od­wiecz­ny. Przez całą jej dłu­gość le­ża­ło płót­no za­bez­pie­cza­ją­ce sta­rą, nie­gdyś wo­sko­wa­ną, po­sadz­kę od szwan­ku. Na nie­bie­sko ma­lo­wa­nej ścia­nie wi­sia­ło zwier­cia­dło w ra­mach drew­nia­nych z brą­za­mi i dwa por­tre­ty; męż­czy­zny w pe­ru­ce i ko­bie­ty z różą w ręku, z musz­ka­mi, w ro­gów­ce. Pod nimi sta­ła ka­na­pa ob­cią­gnię­ta na­wlecz­ką i wi­docz­nie w nie­któ­rych miej­scach wy­sie­dzia­na; przed nią upo­rząd­ko­wa­ne do­ko­ła sto­li­ka krze­sła w po­krow­cach tak­że, któ­re tyl­ko od świę­ta zdej­mo­wa­no.

Na ko­mi­nie był osa­dzi­sty ze­gar nie­gdyś brą­zo­wa­ny, a dziś do nie­po­zna­nia sczer­nia­ły, ozdob­ny w kwia­ty, zwie­rzę­ta, wi­szą­ce me­da­lio­ny itp. Obok nie­go por­ce­la­no­we fi­gur­ki pa­ste­rek i pa­ste­rzy ar­ka­dyj­skich sta­ły i sie­dzia­ły oto­czo­ne ska­mie­nia­ło­ścia­mi: grusz­ka­mi, ka­mie­nia­mi, śli­ma­ka­mi i kon­chy za­mor­ski­mi. Ekran sta­ry i wy­pło­wia­ły za­sła­niał ko­mi­nek, któ­re­go strze­gły w zu­peł­nym kom­ple­cie wy­pro­sto­wa­ne sto­jąc: mie­szek, ło­pat­ka, szczyp­ce i kru­czek. Przy ścia­nach sta­ły w naj­więk­szym po­rząd­ku krze­seł­ka, gdzie­nieg­dzie sto­lik od ro­bo­ty okry­ty suk­nem. Okna Ota­cza­ły fi­ran­ki ha­fto­wa­ne dość zżół­kłe, ale sta­ran­nie za­wie­szo­ne. Bocz­ne ścia­ny okry­wa­ły szty­chy za szkłem i em­ble­ma­tycz­ne cy­fry z wień­ca­mi: pa­miąt­ki imie­nin, ślu­bów i dni we­so­łych. Nikt zwy­kle w sali nie sie­dział, był to po­kój dla go­ści i do­pie­ro za nim w ga­bi­ne­ci­ku nie­mniej po­rząd­nym mo­głeś zna­leźć pa­nią domu, za­cną wdo­wę, ja­śnie wiel­moż­ną Do­ro­tę z Dy­lą­gow­skich Su­miń­ską.

Nie­mło­da to już była oso­ba i do mło­do­ści już na­wet wszel­kie stra­ci­ła pre­ten­sje, nie ma­jąc je czym uspra­wie­dli­wić. Na wy­god­nym krze­śle roz­par­ta, umie­ściw­szy nogi na sto­łecz­ku, w oku­la­rach, za­cna ma­tro­na spo­glą­da­jąc na dwo­je pie­sków u nóg jej na po­dusz­kach spo­czy­wa­ją­cych cią­gnę­ła ka­ba­łę z miną tak po­waż­ną, tak za­ję­tą, jak gdy­by pi­sa­ła naj­waż­niej­sze dzie­ło albo li­czy­ła od­le­głość zie­mi od słoń­ca. Przy niej le­żał sznu­re­czek od zwią­zy­wa­nia kart i fu­te­rał od oku­la­rów; da­lej nie­co stał dzwo­nek sta­ru­szek i szklan­ka wody z cu­krem przy­kry­ta spodkiem od fi­li­żan­ki.

W oknie sie­dzia­ła dru­ga oso­ba, jej­mość pan­na Anna, sio­strze­ni­ca pani Do­ro­ty za­ję­ta poń­czosz­ką, a nie­kie­dy spo­glą­da­ją­ca ukrad­kiem w dłu­gą li­po­wą ale­ję. Nic nie prze­ry­wa­ło mil­cze­nia prócz jed­no­staj­ne­go fa­wo­ry­tów pie­sków chra­pa­nia, któ­re jak chód re­gu­lar­ny ze­ga­ru od­zy­wa­ło się.

Pani Do­ro­ta była już wca­le nie­mło­dą, ale przez re­gu­lar­ne ży­cie po­tra­fi­ła się za­cho­wać w po­zo­rach śred­nie­go wie­ku. Su­cha, wy­pro­sto­wa­na, po­waż­na, z oczy­ma sza­ry­mi, z wło­sem si­wym, ale po­kry­tym cza­pecz­ką i lo­ka­mi, całe tak swo­je ży­cie ze wszel­ką przy­zwo­ito­ścią i w naj­więk­szym prze­pę­dzi­ła po­rząd­ku. Z nie­bosz­czy­kiem mę­żem w zgo­dzie i bło­go­sła­wień­stwie Bo­żym prze­żyw­szy lat dwa­dzie­ścia kil­ka, bez­dziet­na, już lat kil­ka­na­ście no­si­ła cze­piec wdo­wi i, jak pra­wej przy­sta­ło nie­wie­ście, po­boż­na, mi­ło­sier­na, oszczęd­na, gder­li­wa, koń­czy­ła ży­cie ka­ba­łą i pie­ska­mi. U pani Do­ro­ty naj­zna­mie­nit­szą fi­gu­rą w domu był ten ze­gar w sie­niach, któ­ry roz­po­rzą­dzał dniem i wy­ro­ko­wał, kie­dy trze­ba było spać, jeść, cho­dzić, wsta­wać itp.

Wszyst­ko dzia­ło się we­dług jego roz­ka­zów, słu­dzy bali go się może wię­cej niż sa­mej pani; sama jej­mość słu­cha­ła go z po­ko­rą, da­jąc pierw­sza do­bry przy­kład nie­ogra­ni­czo­ne­go po­słu­szeń­stwa. Gdy­by kie­dy sta­re­mu ze­ga­ro­wi przy­szła była ocho­ta sta­nąć, cały dom był­by sta­nął i nie wie­dział co po­cząć; szczę­ściem pa­nu­ją­cy ten sta­rzec, mimo po­de­szłe­go wie­ku, nie gro­ził jesz­cze bez­kró­le­wiem, a co rok ze­gar­mistrz z bli­skie­go mia­stecz­ka za­glą­dał we­wnątrz ba­da­jąc pil­nie stan jego zdro­wia, któ­ry zwy­kle prze­czysz­cze­niem się kon­ten­to­wał. Pan­na Anna sio­strze­ni­ca pani domu było to mło­dziuch­ne i miłe stwo­rze­nie. Mia­ła le­d­wie lat szes­na­ście, gdy ją przy­spo­so­bi­ła ciot­ka i osa­dzi­ła przy so­bie. Blon­dyn­ka, nie­bie­sko­oka, śred­nie­go wzro­stu, wy­smu­kła i zręcz­na, cho­ciaż nie była cu­dem pięk­no­ści tak jed­nak har­mo­nij­nie wszyst­ko w niej się z sobą go­dzi­ło i od­po­wia­da­ło so­bie, iż na pierw­szy rzut oka każ­de­go mu­sia­ła ścią­gnąć uwa­gę. Na jej twa­rzy pa­no­wał wy­raz nie­prze­bra­nej sło­dy­czy, śmia­ły się usta, uśmie­cha­ły oczy, jed­nak nie tym szy­der­skim uśmie­chem za­lot­nic­twa lub szy­der­stwa, któ­re wi­du­jem w oczach ko­biet ze­psu­tych lub do ze­psu­cia skłon­nych, lecz ła­god­no­ścią chrze­ści­jań­ską. Zda­wa­ło się pa­trząc na nią, że się nig­dy gnie­wać nie mo­gła, nig­dy znie­cier­pli­wić; wy­glą­da­ła jak anioł prze­ba­cze­nia i cier­pli­wo­ści.

To­też pani Do­ro­ta bar­dzo ko­cha­ła sio­strze­ni­cę i gło­śno się z tym od­zy­wa­ła, że jej wszyst­ko za­pi­sze, co mia­ła z sie­bie i z za­pi­sów nie­bosz­czy­ka męża. Nie­ma­ło to mło­dzież oko­licz­ną nę­ci­ło ale na nie­szczę­ście pan­na Anna nie śmia­ła za ni­kim się ode­zwać a ciot­ka ni­ko­go jesz­cze god­nym jej nie osą­dzi­ła. Czy spiesz­no było mło­dej dziew­czy­nie wyjść za mąż? tego nie wiem. To pew­na, że cza­sem spo­glą­da­ła nie­spo­koj­nie w okno, za­my­śla­ła się nad ro­bo­tą, szu­ka­ła roz­ryw­ki pie­lę­gnu­jąc kwiat­ki, nie sy­pia­ła w nocy i mo­dli­ła się go­rą­co; jed­nak­że gdy za­lot­ni­cy przy­jeż­dża­li, przyj­mo­wa­ła ich tak zim­no, po­waż­nie, obo­jęt­nie, że każ­dy z nich od­jeż­dżał zra­żo­ny.

Ciot­ka też ze wszel­ką przy­zwo­ito­ścią i we­dle wszyst­kich re­guł przyj­mo­wa­ła ich i żad­ne­go jesz­cze nie do­pu­ści­ła do oświad­cze­nia się. Więk­sza część mło­dych są­sia­dów już na­wet znu­dziw­szy się po­rzu­ci­ła była pan­nę Annę uwa­ża­jąc ją za nie­zdo­by­tą for­te­cę. Tak się mia­ły rze­czy w chwi­li, kie­dy się ta hi­sto­ria za­czy­na. Wy­bi­ła czwar­ta na ze­ga­rze w sie­niach, skrzy­pły drzwi od sali, dał się sły­szeć chód po­wol­ny – i łysy, siwy, wy­so­ki, chu­dy Jan… sta­ry słu­ga domu w sza­racz­ko­wej kurt­ce, pa­lo­nych bu­tach, z chust­ką od nosa i ta­ba­kier­ką wy­glą­da­ją­cą z kie­sze­ni wszedł, jak zwykł był wcho­dzić od lat dwu­dzie­stu: z tacą, na któ­rej była kawa i su­char­ki. Po­sta­wiw­szy ją na sto­li­ku przed pa­nią cof­nął się ku drzwiom i sta­nął pod pro­giem za­ży­wa­jąc ta­ba­kę.

W tej chwi­li pani Do­ro­ta za­wią­za­ła sznur­kiem kar­ty, zdję­ła z nosa i scho­wa­ła w fu­te­rał oku­la­ry, przy­su­nę­ła tacę i za­czę­ła na­le­wać kawę. Pie­ski przy­wy­kłe zbu­dzi­ły się sły­sząc dźwięk gar­nusz­ka i fi­li­żan­ki, a Jan za­ło­żyw­szy w tył ręce, stał w mil­cze­niu.

– Chłod­no na dwo­rze, Ja­nie? – za­py­ta­ła pani, bo zwy­kła go była py­tać za­wsze o toż samo od lat dwu­dzie­stu.

– Chłod­no, pani, ale po­god­nie.

– A co się tam dzie­je z ka­nar­ka­mi?

– Zdro­we, pani, tyl­ko się tro­chę sam­ce po­czu­bi­ły.

– Anie­la nig­dy do­brze nie do­pil­nu­je śmie­tan­ki, oto wę­gla pły­wa­ją po niej. Jan za­milkł, bo nie śmiał ani wy­ma­wiać uko­cha­nej Anie­li, ani sprze­ci­wiać się pani.

– Pan­no Anno, roz­lej pie­skom śmie­tan­kę.

Po­słusz­na po­rzu­ci­ła ro­bo­tę i po­szła pie­skom słu­żyć, w czym Jan po­spie­szył jej do­po­móc. W na­gro­dę do­sta­ła pan­na Anna su­cha­rek, któ­ry, po­ca­ło­waw­szy ciot­kę w rękę, po­ło­ży­ła na oknie. Na­stęp­nie Jan za­brał tacę i mie­rzo­nym kro­kiem wy­szedł za­my­ka­jąc pil­nie drzwi za sobą. Tu za­szła zmia­na de­ko­ra­cji. Pani Do­ro­ta ka­zaw­szy so­bie po­dać książ­kę do na­bo­żeń­stwa wzię­ła się do pa­cie­rzy, a pan­na Anna wy­szła do sali ba­wić pie­ski cio­ci­ne. Jesz­cze ze­gar nie ude­rzył był wpół do pią­tej, gdy w uli­cy li­po­wej uka­zał się po­wóz pro­sto dą­żą­cy do dwo­ru. Po­strze­gła go pan­na Anna i po­bie­gła uwia­do­mić ciot­kę. Na­tych­miast pani Do­ro­ta wy­szła do sali i usia­dła za sto­li­kiem, a sio­strze­ni­cę wy­pra­wi­ła, aby przy­go­to­wa­no her­ba­tę.

Tym­cza­sem co­raz się zbli­żał po­wóz stuk­nął o próg we wro­tach i z tur­ko­tem za­je­chał przed ga­nek. Pani Do­ro­ta pod­nio­sła się nie­co dla zo­ba­cze­nia, kto przy­je­chał, ale roz­po­znać nie mo­gła. W sie­niach dały się sły­szeć gło­sy, chrzą­ka­nia, szep­ta­nia, wresz­cie za­krę­co­no klam­ką i oty­ły, ru­mia­ny pan sę­dzia Bucz­kow­ski wszedł ze wszel­ką przy­zwo­ito­ścią i usza­no­wa­niem ci­snąć się do uca­ło­wa­nia ręki go­spo­dy­ni, któ­ra na wi­dok jego po­wsta­ła i niby się uśmiech­nę­ła.

Za nim wszedł mło­dy czło­wiek i (to nie­ma­ło zmie­sza­ło pa­nią Do­ro­tę)bar­dzo świe­żo i przy­zwo­icie ubra­ny, mo­gą­cy mieć lat oko­ło trzy­dzie­stu, ru­mia­ny, we­so­łej twa­rzy, oczu błysz­czą­cych, le­d­wie po­czy­na­ją­cy odro­bi­nę ły­sieć, zbu­do­wa­ny jak Bóg przy­ka­zał, przy tym ciem­no­blon­dyn. Ubra­nie jego oka­zy­wa­ło czło­wie­ka do­bre­go to­wa­rzy­stwa i wca­le nie wie­śnia­ka; toż po­twier­dzał lek­ki tro­chę szy­der­ski uśmiech ust i ja­kaś mina, po któ­rej ła­two po­znać nad­psu­te­go swo­bo­dą ka­wa­ler­skie­go ży­cia czło­wie­ka.

Pan sę­dzia, oty­ły i daw­niej za­lot­ny a miły czło­wiek (taka była o nim przy­najm­niej tra­dy­cja w są­siedz­twie), z re­we­ren­cją przy­stą­piw­szy do ręki pani Do­ro­ty przed­sta­wił jej mło­de­go czło­wie­ka jako swo­je­go krew­ne­go, pana Ma­te­usza Wi­dec­kie­go, nie­daw­no osia­dłe­go w tych stro­nach, któ­ry spie­szył ze zło­że­niem swe­go usza­no­wa­nia pani pod­ko­mo­rzy­nie do­bro­dziej­ce. Na­sza­staw­szy moc­no, no­ga­mi na znak usza­no­wa­nia przy­by­li usie­dli na wska­za­nych krze­seł­kach i uro­czy­ste roz­po­czę­ło się mil­cze­nie.

Pani Do­ro­ta szu­ka­ła w gło­wie od cze­go zwy­kła była roz­mo­wę z przy­by­wa­ją­cy­mi za­czy­nać, pan sę­dzia pa­trzał po ścia­nach i ude­rzał pal­ca­mi po ko­la­nie, pan Ma­te­usz oglą­dał się z miną czło­wie­ka, któ­ry bada du­cha domu. Gdy wszy­scy mil­czą jesz­cze, przez drzwi od bocz­ne­go po­ko­ju we­szła z ru­mień­cem na twa­rzy pan­na Anna. Go­ście po­wsta­li, ukło­ny, przy­wi­ta nie i zno­wu mil­cze­nie. Pan Ma­te­usz tyl­ko po­glą­dał już nie po ścia­nach, ale naj­pil­niej, jak być może, wle­pił oczy w pan­nę Annę.

Gdy się to dzie­je, pani Do­ro­ta od­chrząk­nę­ła i za­czę­ła roz­mo­wę – Pan sę­dzia już za­pew­ne ukoń­czył siej­bę?

– O! nie jesz­cze – od­po­wie­dział za­py­ta­ny – jesz­cze mam kil­ka­dzie­siąt kor­cy żyta do po­sia­nia.

– A jak­że te­go­rocz­ne wy­da­je?

– Le­d­wie po kor­cu kopa; bar­dzo źle, bę­dzie dro­ży­zna. Ży­dzi już się za­czy­na­ją do­wia­dy­wać o żyto. Pani do­bro­dziej­ka ma po­dob­no kil­ko­let­nie?

– Tak jest, z trzech lat.

Tu uznał po­trzeb­nym wtrą­cić się w roz­mo­wę pan Ma­te­usz.

– Jest to bar­dzo do­bra ra­chu­ba – rzekł – nie przeda­wać w ta­nie cza­sy.

– Oczy­wi­ście! – do­da­li pani pod­ko­mo­rzy­na i pan sę­dzia. Po czym zno­wu na­stą­pi­ło mil­cze­nie.

Jan przy­bra­ny w sur­dut no­wiu­teń­ki, w któ­rym wy­glą­dał jak w wor­ku, wniósł ta­lerz ja­błek; na­stęp­nie po­da­no her­ba­tę. Roz­mo­wa zwol­na i ze wszel­ka przy­zwo­ito­ścią to­czy­ła się, jak to po­spo­li­cie na wsi bywa, o ce­nach zbo­ża itp.

Pani Do­ro­ta, za­wsze w każ­dym mło­dym czło­wie­ku do­my­śla­ją­ca się kon­ku­ren­ta do pan­ny Anny, spód oka mie­rzy­ła pana Ma­te­usza i w du­chu osą­dzi­ła go bar­dzo przy­zwo­itym czło­wie­kiem. Lecz dziw­ne wra­że­nie zro­bił on na An­nie. Ona, co przy­wy­kła była z jed­na­ką obo­jęt­no­ścią spo­glą­dać na wszyst­kich, kie­dy we­szła do po­ko­ju i spoj­rza­ła na nie­go, uczu­ła ja­kiś dreszcz prze­cho­dzą­cy po cie­le i drżeć po­czę­ła sama nie wie­dząc cze­go. Ser­ce jej bilo gwał­tow­nie, nie śmia­ła spoj­rzeć, ob­ró­cić się, ru­szyć, bała się ust otwo­rzyć. Kto inny był­by to wziął za prze­czu­cie, lecz ona na­wet się nad tym nie za­sta­no­wi­ła, co to było; tak bo­wiem prze­ję­ta była po­słu­szeń­stwem, że nie czu­ła w so­bie woli, nie przy­pusz­cza­ła prze­czu­cia.

W pro­sto­cie du­cha zda­wa­ło jej się, że ciot­ka po­win­na była czuć i my­śleć za nią, że to do niej wca­le nie na­le­ża­ło. Zna­jąc przy tym pa­nią Do­ro­tę wie­dzia­ła, że jej nie wol­no mieć swo­jej woli i my­śli; bo jak ze­gar kie­ro­wał ca­łym do­mem, tak wola pani rzą­dzi­ła wszyst­kim, co ją ota­cza­ło, aż do naj­drob­niej­szych czyn­no­ści. Przy­tłu­mi­ła więc bi cie swe­go ser­ca, nie­spo­koj­ność i, usi­łu­jąc za­po­mnieć o go­ściu, któ­ry ją ta­kim stra­chem na­ba­wił, wzię­ła się do ro­bie­nia her­ba­ty. Wtem, gdy ją za­le­wa sta­ran­nie, sły­szy, że ktoś wsta­je, idzie, zbli­ża się i w koń­cu uj­rza­ła mło­de­go go­ścia przy so­bie. Zu­peł­nie już wte­dy nie wie­dzia­ła co po­cząć, w uszach jej za­szu­mia­ło, w gło­wie się prze­wra­ca­ło, w oczach ćmi­ło, a ciot­ka z nie­sły­cha­nym tak­że zdu­mie­niem i nie­ukon­ten­to­wa­niem spoj­rza­ła na ka­wa­le­ra, któ­ry tak nie­przy­zwo­icie, przy pierw­szej byt­no­ści, ośmie­lał się zbli­żyć do pan­ny Anny. Nic tego nie zwa­żał pan Ma­te­usz i śmia­ło ofia­ro­wał swo­ją po­moc An­nie do ro­bie­nia her – baty. Za­le­d­wie bied­na ze­bra­ła się na nie­wy­raź­ną od­po­wiedź:

– Bar­dzo dzię­ku­ję, ja tak je­stem przy­wy­kła… Upar­ty gość nic na to nie zwa­ża­jąc ko­niecz­nie ob­sta­wał przy za­czę­ciu roz­mo­wy z Anną.

– Pani za­pew­ne lubi kwia­ty?

– Tak, tak jest – nie­wy­raź­nie od­po­wie­dzia­ła.

– Musi to być pięk­ny ogród.

– Tak, pięk­ny ogród.

Zno­wu się urwa­ło. Bied­na Anna rzu­ca­ła okiem na ciot­kę, któ­rej sza­re oko wy­trzesz­czo­ne i usta za­ci­śnię­te gro­zić jej się zda­wa­ły i bro­nić nie­przy­zwo­itej z ka­wa­le­rem roz­mo­wy. Na­resz­cie po kil­ku pró­bach prze­ko­naw­szy się pan Ma­te­usz, że z tego nic nie bę­dzie, usiadł i za­milkł. Po­da­no her­ba­tę; pan sę­dzia gło­śno ga­dał, pan­na Anna sia­dła z da­le­ka po­mię­sza­na, pan Ma­te­usz już po ścia­nach tyl­ko pa­trzał, ciot­ka oka­zy­wa­ła naj­traf­niej­szy hu­mor. Gdy Jan wy­niósł tacę, go­ście za­czę­li spo­glą­dać na ze­gar­ki, po­wo­li wło­ży­li rę­ka­wicz­ki, po­że­gna­li się i od­je­cha­li.

Za­le­d­wie za­hu­cza­ło, pani Do­ro­ta ru­sza­jąc ra­mio­na­mi po­wsta­ła z ka­na­py, roz­ka­za­ła sto­ły po­ście­rać, po­zwo­ły­wa­ła roz­pierzch­nio­ne pie­ski i ode­zwa­ła się:

– Ależ to ja­kiś je­go­mość im­per­ty­nent! Tak za­raz ob­ce­so­wo so­bie do pa­nien­ki się przy­sia­da. Bar­dzoś Wpan­na do­brze uczy­ni­ła… żeś mu nie od­po­wia­da­ła.

– Ja, cio­ciu, od­po­wia­da­łam – rze­kła Anna.

– A to bar­dzo źle, nie­przy­zwo­icie; trze­ba było uda­wać, że się nie sły­szy. Któż to wi­dział kie­dy, z pierw­szą wi­zy­tą i za­raz do pan­ny w kon­wer­sa­cje! Pro­szę, że­byś mi wpan­na dru­gi raz to pa­mię­ta­ła: uda­wać, że się nie sły­szy. To wca­le nie ucho­dzi, żeby mło­da pa­nien­ka ga­da­ła z ka­wa­le­ra­mi. Po­wiedz, aspan­na, niech Jan tu po­ście­ra; po­daj mi mój ró­ża­niec. Idź precz Amor! Idź precz! Jaki im­per­ty­nent! A, bo i ten sę­dzia; po co go tu było przy­wo­zić? Na po­dusz­kę Żol­ka, na po­dusz­kę! W Imię Ojca i Syna i - idź aspan­na do ogro­du, a okryj się cie­pło; nie­chaj Anie­la przyj­dzie z poń­czo­chą do przed­po­ko­ju! W Imię Ojca i - a nie pój­dziesz precz z krze­sła! Weź aspan­na chust­kę od nosa i trze­wi­ki cie­płe! A któ­ra tam go­dzi­na? po szó­stej, póź­no! Daj­że aspan­na po­kój, już nie chodź do ogro­du, bo rosa pada.II ANNA

Taką jed­nak, ja­ko­śmy ją od­ma­lo­wa­li po­wierz­chow­nie, nic przez się nie zna­czą­cą isto­tą nie była pan­na Anna. Po­kry­te tą suk­nią po­ko­ry, ła­god­no­ści, po­słu­szeń­stwa, biło w niej peł­ne czu cia ser­ce, a w gło­wie ro­iły się my­śli, któ­rych by za­cna ciot­ka nig­dy była nie zro­zu­mia­ła, gdy­by nie­ostroż­na sio­strze­ni­ca wy­dać się chcia­ła z nimi. Była to ko­bie­ta peł­na czu­cia, ro­zu­mu, przy­go­to­wa­na i uzbro­jo­na do ży­cia, lecz re­gu­ły przy­zwo­ito­ści i zu­peł­ne zdzie­cin­nie­nie ciot­ki nie do­zwa­la­ły jej się z tym oka­zy­wać.

To­też Anna zda­wa­ła się na po­zór nic nie zna­czą­cą isto­tą, choć była wca­le nie­po­spo­li­tą ko­bie­tą. Wszyst­ko w niej tłu­mi­ła ta nie­wo­la, w któ­rej kar­by bra­ła ota­cza­ją­cych ją pani Do­ro­ta Zo­sta­wio­na sama so­bie Anna cza­sem pła­ka­ła, ale prze­ko­na­nie o obo­wiąz­kach, ko­niecz­no­ści ta­kie­go po­ło­że­nia pręd­ko ją umia­ły na­tchnąć re­zy­gna­cją, z któ­rą nie tyl­ko zno­si­ła złe hu­mo­ry i cią­gły de­spo­tyzm ciot­ki, lecz brak zu­peł­ny ży­cia, roz­mo­wy i uczuć nie­zbęd­nych w mło­dym wie­ku. Usi­ło­wa­ła przy­wyk­nąć do tego spo­koj­ne­go i re­gu­lar­ne­go ży­cia, w któ­re była wprzę­żo­na, sta­ra­ła się wy­tłu­ma­czyć so­bie, że tak jak było, było do­brze. Lecz na próż­no. Trud­no to mło­dej pa­nien­ce oswo­ić się z ta­kim ży­ciem zim­nym ze­ga­ru, ja­kie pro­wa­dzo­no w Zło­tej Woli u pani Do­ro­ty. Mę­czy­ła się bied­na Anna i, ofia­ru­jąc Bogu swo­je mę­czar­nie, usi­ło­wa­ła przed ciot­ką nig­dy się nie wy­dać z tym, że jej było źle i że mia­ła w du­szy więk­szy za­pas czu­cia i my­śli, któ­re­go nie po­dob­na było zu­żyć przy ka­nar­kach i pie­skach.

Tym­cza­sem po­cie­sza­ła się wspo­mnie­niem swo­jej mło­do­ści. Inna bo­wiem cał­kiem była pierw­sza jej mło­dość, inne wów­czas ży­cie i przy­go­to­wa­nie do in­ne­go. Ro­dzi­ce Anny byli bar­dzo bo­ga­ci. Nie­szczę­ściem, jak to u nas czę­sto bywa, los ich osa­dził przy bo­gat­szych jesz­cze w stro­nie, w któ­rej zby­tek był w po­wie­trzu, ko­niecz­no­ścią, po­trze­bą. Na zbyt­ki więc stra­ci­li wszyst­ko, co mie­li. Po świet­nych ba­lach, za­ba­wach z pa­ła­cu i ka­ret zejść po­trze­ba było w ubo­gie ży­cie nędz­ne­go dwor­ku i kar­mić się zgry­zo­ta­mi. Anna ode­bra­ła była wy­cho­wa­nie nie­po­spo­li­cie sta­ran­ne. Mat­ka, któ­ra ją ko­cha­ła, jak zwy­kle je­dy­na­ków ko­cha­ją ro­dzi­ce, po­świę­ci­ła się cał­kiem naj­świet­niej­szej edu­ka­cji ulu­bio­ne­go dzie­cię­cia. Trze­ba wy­znać, że kosz­ta, ja­kie stąd wy­nik­nę­ły przy dość nie­po­rząd­nym utrzy­my­wa­niu in­te­re­sów, przy­czy­ni­ły się nie­ma­ło do znisz­cze­nia na ma­jąt­ku ro­dzi­ców Anny. W ostat­nich cza­sach, gdy z prze­stra­chem po­glą­da­li, na przy­szłość co­raz groź­niej­szą, gdy dłuż­ni­cy po jed­nej za­bie­ra­li wio­ski, cie­szy­ły ich tyl­ko po­stę­py cór­ki, jej wdzię­ki i cha­rak­ter słod­ki. Na­uczy­cie­le ubó­stwia­li tę uczen­ni­cę skrom­ną przy naj­więk­szych po­stę­pach w na­uce, a za­wsze jak dzie­cię ła­god­ną. Kie­dy wresz­cie ro­dzi­ce Anny uj­rze­li się na­gle w ubó­stwie, nie tyle im żal było ma­jąt­ku dla sie­bie, ile dla cór­ki: to bo­wiem, co prze­zna­czy­li na jej uszczę­śli­wie­nie, wy­cho­wa­nie, sta­wa­ło się przy ubó­stwie jed­ną wię­cej mę­czar­nią. Może się to komu wy­dać śmiesz­nym, lecz któż nie przy­zna, że wy­cho­wa­nie sta­ran­ne daje gu­sta wy­twor­ne, czy­ni po­trze­bą to­wa­rzy­stwo do­bre, książ­ki itp., a z ja­ki­miż trud­no­ścia­mi wal­czyć musi ubo­gi, żeby te przy­jem­no­ści ży­cia, do któ­rych na­wykł, bez upo­ko­rze­nia po­zy­skać?

Anna na­gle prze­nie­sio­na z pięk­ne­go pa­ła­cu do mi­zer­ne­go dwor­ku, któ­ry z ca­łe­go ma­jąt­ku ro­dzi­com jej po­zo­stał, nie mia­ła na­uczy­cie­li, for­te­pia­nu, ksią­żek, arfy, kwia­tów swo­ich, ogród­ka, pięk­nych ob­ra­zów i pięk­nych su­kie­nek. Z po­cząt­ku było jej bar­dzo cięż­ko znieść taką od­mia­nę. Lecz gdy uj­rza­ła po­sęp­ne twa­rze ojca i mat­ki, gdy uczu­ła po­trze­bę po­cie­sza­nia ich, uda­ła, że jej do­brze, le­piej na­wet jak wprzó­dy, wło­ży­ła uśmiech na usta i bied­ni ro­dzi­ce uwie­rzy­li dzie­cię­ciu, któ­re z nie­po­rów­na­nym po­świę­ce­niem uśmie­cha­ło się do nich pła­cząc w ser­cu. Anna mia­ła już tyle siły i tyle mi­ło­ści, że po­tra­fi­ła uda­wać i do śmier­ci ro­dzi­ców nie po­ka­za­ła smut­ku, któ­ry ser­ce jej ści­skał.

Na­ów­czas po­zna­ła ona świat le­piej i, my­śląc o nim w ci­cho­ści, po­wie­dzia­ła so­bie, że cier­pie­nie jest prze­zna­cze­niem czło­wie­ka na zie­mi, że szczę­ście jest nie­po­dob­nym, a je­śli kie­dy za­świe­ci, to chy­ba dla­te­go, żeby po nim czar­niej się jesz­cze świat wy­dał. Opusz­cze­ni, sami jed­ni ro­dzi­ce Anny nie na­rze­ka­li na przy­ja­ciół, nie ci­snę­li się do pa­nów, któ­rzy póty tyl­ko żyli z nimi, póki byli bo­ga­ci; cier­pie­li tak­że i mil­cze­li. Nie przy­szło im na­wet na myśl, że Anna mia­ła ciot­kę bo­ga­tą, któ­ra by się jej lo­sem za­jąć była po­win­na; cał­kiem in­a­czej ob­my­śla­li dla niej przy­szłość i in­nych wy­zna­czy­li jej opie­ku­nów na przy­pa­dek swo­jej śmier­ci.

Lecz ciot­ka nu­dzi­ła się sama jed­na. Za­sły­sza­ła coś o nie­szczę­ściu sio­stry, do­wie­dzia­ła się o jej cór­ce i za­żą­da­ła ją mieć przy so­bie obie­cu­jąc wszyst­ko, co mia­ła, jej zo­sta­wić. Wiel­ka to była ra­dość w ubo­gim dom­ku, gdy ze wszel­ką przy­zwo­ito­ścią na­pi­sa­ny list pani Do­ro­ty do­szedł rąk ro­dzi­ców Anny; od­ży­li w dzie­cię­ciu i pła­cząc dzię­ko­wa­li Bogu. Tyl­ko mło­da dziew­czy­na nie dzie­li­ła ich ra­do­ści. Przy­wy­kła już cna była do no­we­go ży­cia i nie chcia­ła go od­mie­niać; nade wszyst­ko nie chcia­ła po­rzu­cać ro­dzi­ców. Uko­ły­sa­no ją jed­nak z ła­two­ścią, ona była tak ła­god­na! Mat­ka od­wio­zła ją do Zło­tej Woli.

Nie po­tra­fię opi­sać uczuć Anny na wi­dok ciot­ki zim­nej, re­gu­lar­nej, trak­tu­ją­cej ją ze wszel­ką przy­zwo­ito­ścią (tak róż­nej od mat­ki), tak su­ro­wej i nie­wy­ro­zu­mia­łej, na wi­dok tego domu, w któ­rym ze­gar pa­no­wał, gdzie nie wol­no się było roz­śmiać gło­śno, po­bie­gać, za­ga­dać, po­swa­wo­lić i gdzie wszy­scy cho­dzi­li wy­sznu­ro­wa­ni jak lal­ki, zda­jąc się albo nie mieć czu­cia i du­szy, albo naj­pra­co­wi­ciej je w so­bie ukry­wać. Prze­szło po niej zim­no, ści­snę­ło się ser­ce, pła­ka­ła, gdy wy­jeż­dża­ła mat­ka, ale mil­czeć mu­sia­ła i przy­jąć to szczę­ście dla­te­go, że ono się szczę­ściem ro­dzi­com jej wy­da­wa­ło. Tu do ostat­ka stra­cić mu­sia­ła Anna, a przy­najm­niej skryć przed ciot­ką wszyst­kie swo­je do­brze wy­cho­wa­nej dziew­czy­ny za­trud­nie­nia i upodo­ba­nia. For­te­pian zda­wał się ciot­ce nie­skoń­cze­nie dzi­wacz­nym przy po­zyt ywku dla ka­nar­ków; in­nej książ­ki nad na­boż­ną nie po­zwo­li­ła­by czy­tać uwa­ża­jąc to za naj­więk­szą z nie­przy­zwo­ito­ści dla pan­ny; śpie­wu nie to­le­ro­wa­ła wca­le, sko­ku i we­so­ło­ści za­bra­nia­ła su­ro­wo, wy­nu­rzeń i łez tak­że strze­gła naj­pil­niej. Kła­dła na nos oku­la­ry, aby zo­ba­czyć, co pan­na Anna ry­su­je i dar­ła nie­mi­ło­sier­nie jej prób­ki ma­jąc tę sztu­kę za coś sza­tań­skie­go i nie­przy­zwo­ite­go dla ko­bie­ty. Po­tem za­sa­dziw­szy Annę do poń­czo­chy za­cna pani Do­ro­ta cho­dzi­ła po po­ko­ju mru­cząc: – Oni ją, Boże od­puść, edu­ko­wa­li na ak­tor­kę czy co? Po co jej ten kla­wi­kord! po co jej te ma­lo­wi­dła! Do cze­go to te książ­ki, co oni jej na­uczy­li? Albo ta fran­cuz­czy­zna, Boże od­puść! to tyl­ko wszyst­kie­go złe­go po­czą­tek! Otóż i pan Bóg nie po­bło­go­sła­wił i przez tę bez­boż­ność swo­ją ma­ją­tek stra­ci­li! A taki pięk­ny ma­ją­tek! Ta to klucz był jako rzad­ko: pięć wsi ogrom­nych! Jak to im było stra­cić? Ale kie­dy to i je­go­mość po­dob­no był far­ma­zon, jej­mość lu­bia­ła kor­ne­ty i dziec­ko psu­li, i po­gi­nę­li. Żol­ka, a po co na ka­na­pie, a nie pój­dziesz! Trze­ba za­cząć ko­ron­kę – aspan­na po­bie­gaj z pie­ska­mi po sali i za­baw się! Zmu­szo­na bie­gać z pie­ska­mi za całą za­ba­wę Anna o jak­że wię­dła, jak schła, jak nie­raz po ką­tach pła­ka­ła. Lecz kie­dy jej to okrop­ne ży­cie bez my­śli i czu­cia do­gry­zło, ucie­kła się do mo­dli­twy, bo była na­boż­na, jak wszy­scy nie­szczę­śli­wi i po­wia­da­ła so­bie po ci­chu:

– Bóg cier­pieć przy­ka­zał; Bóg na­gro­dzi cier­pie­nie! A po­tem zno­wu pła­ka­ła. I tak bie­gły jej smut­nie mło­de lata w Zło­tej Woli przy ciot­ce.

Gdy się co­kol­wiek osie­dzia­ła Anna, a są­sie­dzi o jej przy­by­ciu do­wie­dzie­li i o za­mia­rach pani Do­ro­ty, mnó­stwo po­czy­nio­no pro­jek­tów swa­tow­stwa, gdyż za­pis ca­łe­go ma­jąt­ku czy­nił ją może naj­lep­szą par­tią w są­siedz­twie. Przez nie­ja­ki czas nie było dnia bez od­wie­dzin, zjeż­dża­no się jak do cu­dow­ne­go ob­ra­zu, żeby wi­dzieć przy­by­łą, a mło­dzi na wy­ści­gi sta­ra­li się jej po­do­bać! Ileż to pięk­nych ma­rzeń uczy­nio­no bu­du­jąc je na po­sa­gu pan­ny Anny, ile to do­mów krzy­wo na sie­bie pa­trzeć za­czę­ło już w so­bie współ­za­wod­ni­ków upa­tru­jąc, ile to się ro­ze­szło plo­tek, ile było kłót­ni! Ale wszyst­kie te pro­jek­ta roz­bi­ły się z ko­lei o zim­ną po­wierz­chow­ność Anny, a zim­niej­szą jesz­cze kry­gow­ność i re­gu­lar­ność ciot­ki, któ­ra tyle do­sko­na­ło­ści żą­da­ła od na­rze­czo­ne­go sio­strze­ni­cy, ile ich mo­gła skom­po­no­wać na ra­chu­nek męża po jego śmier­ci.

Licz­ba tych przy­mio­tów była tym więk­sza, im da­lej pa­nią Do­ro­tę lata od­su­wa­ły od nie­bosz­czy­ka pod­ko­mo­rze­go, któ­re­go po śmier­ci w ser­cu swo­im uka­no­ni­zo­wa­ła. Co dzień nie­mal do­da­wa­ła mu ja­kąś cno­tę, któ­rej nie miał i kła­dła ją za wa­ru­nek przy­szłe­mu mę­żo­wi Anny. Po swo­je­mu my­śląc o jej szczę­ściu głę­bo­ko się nad nim za­sta­na­wia­ła mię­dzy pią­tą a szó­stą wie­czor­ną co­dzien­nie, je­śli go­ści nie było i chcia­ła ko­niecz­nie mło­de­go pana pod­ko­mo­rze­go ja­kie­goś dla Anny, któ­ry by ku­bek w ku­bek po­dob­ny był do ob­ra­zu nie­bosz­czy­ka, jaki w ser­cu swo­im no­si­ła, ma­jąc go za naj­praw­dziw­szy. Tym spo­so­bem za­mę­ście Anny sta­ło się pra­wie nie­po­do­bień­stwem. Na­pły­wa­li w dom co­raz nowi kon­ku­ren­ci, lecz każ­dy z nich le­d­wie był za bra­mą, już mu pani Do­ro­ta wy­rok na­pi­sa­ła. – A fi! Boże od­puść! – mó­wi­ła. Gdy­bym też mia­ła wy­dać Anu­się za tego ogrom­ne­go dra­ba po­dob­niej­sze­go do haj­du­ka niż do oby­wa­te­la przy­zwo­ite­go! Naj­mniej­sze­go po­do­bień­stwa z pa­nem pod­ko­mo­rzym! A jaki śmiał­ko­wa­ty, już się do rącz­ki ci­snął ca­ło­wać za pierw­szą wi­zy­tą. Abo do cze­go to ta­kie wło­sy krę­co­ne? Nie taki był pod­ko­mo­rzy! Jej ko­niecz­nie trze­ba ta­kie­go mał­żon­ka jak pod­ko­mo­rzy. To to był zło­ty mąż! Ach, bied­naż ja wdo­wa! Boże od­puść! Żol­ka, precz z ka­na­py! Wy­jeż­dżał dru­gi, to zno­wu inne na­stę­po­wa­ły za­rzu­ty.

– A toż jesz­cze tego, Boże od­puść, bra­ko­wa­ło! Ja­kiś mło­kos; co nie ma wą­sów jesz­cze, sła­bo­wi­te to, chu­der­la­we ja­kieś! Pew­nie w su­cho­tach! I cóż on ma? mi­zer­nych kil­ka­na­ście cha­łup! Albo i to! albo i to! Że­bym ja za nie­go moją Anu­się wy­da­ła! Żol­ka, pójdź­że ty precz, a nie za­glą­daj tam!

Po­czci­wa ciot­ka każ­de­go tak bło­go­sła­wi­ła na dro­gę i każ­dy, raz dru­gi po­ka­zaw­szy się, zra­żo­ny by­wać prze­sta­wał. An­nie było to pra­wie jed­no, nie spo­dzie­wa­ła się ona szczę­ścia i nie wzdy­cha­ła za ni­czym, bo mia­ła prze­czu­cie, że los jej się nie po­pra­wi od­mia­ną. Wśród tych sta­rań o Annę, ode­bra­ła ona smut­ną wia­do­mość o śmier­ci ro­dzi­ców, po któ­rych ciot­ka pra­wie jej na­wet pła­kać za­bro­ni­ła. Zo­sta­ła więc sama jed­na w świe­cie ska­za­na, aby jej nikt nig­dy nie po­cie­szył. W mil­cze­niu za­le­wa­ła się gorz­ki­mi łza­mi i kryć się z nimi mu­sia­ła, bo nie­mi­ło­sier­na pani Do­ro­ta gde­ra­ła nie­ustan­nie.

– A do­ść­że tego, mo­ścia pan­no, kie­dy po­wia­dam pan­nie aspan­nie, że­byś mi za­raz tych łzów prze­sta­ła. Bar­dzo do­brze pła­kać po ro­dzi­cach, ale w mia­rę, aspan­na masz we mnie więk­szą do­bro­dziej­kę, oni aspan­nie nic nie zo­sta­wi­li i, gdy­by nie j a, to byś te­raz ka­wał­ka chle­ba nie mia­ła. Idź, aspan­na, po­bie­gaj z pie­ska­mi! Ile­kroć ją zo­ba­czy­ła we łzach, tyle razy nie­mi­ło­sier­nie gde­ra­ła pani Do­ro­ta lub po­cie­sza­ła ją w taki spo­sób, któ­ry tyl­ko więk­szy jesz­cze żal mógł wzbu­dzić. Ta­kie było ży­cie Anny, a zwa­żyw­szy jej prze­szłość, mu­sia­ło się wy­da­wać przy­wy­kłej do ma­cie­rzyń­skiej czu­ło­ści, do swo­bo­dy, okrop­ną mę­czar­nią. Lecz kie­dy Bóg daje komu prze­zna­cze­nie cier­pie­nia, daje mu tak­że siły, i w tej sła­bo­wi­tej, de­li­kat­nej dziew­czyn­ce był za­pas wy­trzy­ma­ło­ści i cier­pli­wo­ści nie­prze­bra­ny. Trud­no jed­nak było przy­wyk­nąć tak do ży­cia przy pani Do­ro­cie, aby ono sma­ko­wać mo­gło.

Żad­na nie­wo­la nie tra­pi go­rzej nad nie­wo­lę du­szy, przy­ku­cie do oso­by zu­peł­nie od­ręb­ne­go cha­rak­te­ru musi być na­wet w pie­kle naj­więk­szą karą. Wy­staw­cie so­bie, że wa­szej du­szy, wa­sze­mu ser­cu, ode­bra­no wszel­ką wła­dzę, a zo­sta­wio­no uczu­cie; że nie wol­no wam pła­kać, ani ra­do­wać się bez po­zwo­le­nia, ani stą­pić kro­ku, ani po­my­śleć chwi­lę swo­bod­nie. Któż by nie wo­lał wszyst­ko, co być może naj­cięż­sze­go, nad te pie­kiel­ne mę­czar­nie, nad ten wiecz­ny los cie­nia cho­dzą­ce­go za cia­łem mimo woli? A jed­nak Anna zno­si­ła to bo­ha­ter­sko, tłu­mi­ła na­wet w so­bie żal prze­szło­ści i, mimo męki, ja­kiej do­zna­wa­ła od ciot­ki, ko­cha­ła ją! W tym aniel­skim ser­cu było tłu­ma­cze­nie jej po­stę­po­wa­nia, wy­ma­wia­ła ją sama przed sobą na­ło­giem, cha­rak­te­rem, przy­wyk­nie­niem, czy­ni­ła ją nie­od­po­wie­dzial­ną za to, co od niej do­zna­wa­ła.

Anna w cią­gu ży­cia wie­le sły­sza­ła, czy­ta­ła, do­my­śla­ła się o mi­ło­ści. Póki jesz­cze mia­ła przy­ja­ciół­ki (tę nie­zbęd­ną po­trze­bę mło­dych dziew­cząt), nie­raz od­bie­ra­ła od nich zwie­rze­nia po­ufa­łe chwi­lo­wych tych dzie­cin­nych, a tak słod­kich mi­ło­ści, któ­re się koń­czą po­spo­li­cie na za­mia­nie kwiat­ka i ty­sią­cach wes­tchnień. Są to prze­ślicz­ne przy­wią­za­nia, nie­win­ne i ró­żo­we, któ­re tyle ro­dzą ma­rzeń, tyle na­dziei, tyle naj­praw­dziw­szych zam­ków na lo­dzie! Lecz sama nig­dy nie ko­cha­ła. Czu­ła ona, że ko­chać by mo­gła, od­zy­wa­ła się w niej po­trze­ba mi­ło­ści, ale nie było ko­chan­ka. I to więc bied­na Anna po­li­czy­ła na karb swe­go prze­zna­cze­nia my­śląc, że dla niej nig­dy się na­wet nie znaj­dzie ko­cha­nek. Kie­dy jej przy­ja­ciół­ki opi­sy­wa­ły swo­ich, ru­mie­ni­ła się, a na za­py­ta­nia:

– Ko­góż ty ko­chasz? – po ci­chu od­po­wia­da­ła:

– Ja, ni­ko­go.

– Ale to być nie może?

– Tak jest, moja dro­ga.

I peł­ne ego­izmu mło­dzień­cze­go przy­ja­ciół­ki tym pięk­niej ma­lo­wa­ły jej mi­łost­ki swo­je, na­peł­nia­ły jej gło­wę nimi, jak­by chcia­ły jej przy­dać cier­pie­nia czy cie­ka­wo­ści. I jak to bywa mię­dzy przy­ja­ciół­ka­mi, opo­wia­da­ły owe cu­dow­ne wej­rze­nia na tań­cu­ją­cym wie­czo­rze, owe ści­śnie­nia ręki, owe prze­chadz­ki pod okna­mi i po­da­run­ki kwia­tów i bury od mamy itd. Anna słu­cha­ła, ale nie za­zdro­ści­ła; jed­nak­że ogar­nia­ła ją cza­sem nie­spo­koj­ność, nie­opi­sa­na żą­dza po­zna­nia tego uczu­cia, któ­re jej ró­wien­ni­ce tak żywo zaj­mo­wa­ło. Na próż­no – nikt się nie zja­wił.

U ciot­ki nig­dy już nie po­sły­sza­ła o mi­ło­ści in­nej prócz Boga, bliź­nie­go i pana pod­ko­mo­rze­go; po­wo­li więc za­po­mnia­ła, że ko­chać moż­na, a su­ro­wa pani Do­ro­ta tak się na­wet cza­sem o pan­nach za­ko­cha­nych od­zy­wa­ła, jak­by one wszyst­kie war­te były naj­mniej szu­bie­ni­cy (je­śli nie sto­su). Ciot­ka nie przy­pusz­cza­ła mi­ło­ści w ko­bie­cie, po­zwa­la­ła ko­chać pie­ska i to przy­zwo­icie, skrom­nie, a nade wszyst­ko za po­zwo­le­niem star­szych. Męża zaś ma­lo­wa­ła za­wsze wy­cho­wa­ni­cy jako rzecz, któ­rą dają star­si nie py­ta­jąc ze­zwo­le­nia pan­ny rów­nie, jak jej spra­wia­ją suk­nię i trze­wi­ki. Do wszyst­kich więc cier­pień Anna łą­czyć jesz­cze mu­sia­ła myśl, że kie­dyś da jej cio­cia męża po­dob­ne­go nie­bosz­czy­ko­wi pod­ko­mo­rze­mu, któ­re­go por­tret nie­wie­le obie­cu­ją­cy wi­siał w po­ko­ju. Z praw­dzi­wą po­cie­chą słu­cha­ła, jak cio­cia ga­ni­ła wszyst­kich kon­ku­ren­tów i za­bie­ra­ła się ich od­pra­wić z kwit­kiem lę­ka­jąc się, aby któ­re­mu z nich nie była od­da­ną. Poj­mo­wa­ła ona, że zno­śniej­sze jesz­cze było ży­cie pod pa­no­wa­niem ze­ga­ra i cio­ci niż przy mężu obo­jęt­nym, zim­nym i p odob­nym do nie­bosz­czy­ka pod­ko­mo­rze­go.

Całą po­cie­chą Anny był jej ogró­dek, na któ­ry nie wiem ja­kim szczę­śli­wym tra­fem po­zwo­li­ła ciot­ka, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że w pa­nień­skim zo­sta­jąc sta­nie, mia­ła tak­że grząd­ki, któ­re pie­lę­gno­wa­ła. Wy­dzie­lo­no więc An­nie w koń­cu sta­ro­świec­kie­go ogro­du ze szpa­le­ra­mi i mon­stru­al­ny­mi, po­ob­ci­na­ny­mi drze­wy, ka­wa­łek zie­mi, na któ­rym po­sa­dził ogrod­nik coś na kształt kwia­tów. Pod po­zo­rem do­glą­da­nia ich mia­ła przy­najm­niej go­dzi­nę w dniu, w któ­rej mo­gła wy­biec swo­bod­nie i po­du­mać na swo­jej ław­ce z dar­ni­ny. Tam to pę­dzi­ła naj­młod­sze w ży­ciu go­dzi­ny, słu­cha­jąc sło­wi­ka, pie­lę­gnu­jąc kwia­ty, wpa­tru­jąc się w da­le­ką oko­li­cę, jak­by za nią szu­ka­ła oczy­ma ro­dzi­ciel­skie­go domu i mło­do­ści zło­tej, któ­rych już dla niej nie było. Tam nig­dy przy­najm­niej nie ze­szła ją ciot­ka i pie­ski i nikt łez sro­go za­ka­za­nych me zo­ba­czył. Była też przy­wią­za­na do swo­je­go ogród­ka i co­dzien­nie mu się wy­pła­ca­ła. Ogrod­nik sta­ry do­po­mógł jej do zbu­do­wa­nia al­tan­ki i ław­ki na pa­gór­ku, z któ­re­go wi­dać było całą oko­li­cę: kil­ka wsi, wie­żę pa­ra­fial­ne­go ko­ścio­ła, go­ści­niec, pola i lasy. Tu Anna wi­dzia­ła przy­najm­niej ży­cie i swo­bo­dę i jak­że nie­raz za­zdro­ści­ła ubo­gim, co się po świe­cie tak we­so­ło przed jej oczy­ma krę­ci­li. Czę­sto za­po­mi­na­ła się na swo­jej ław­ce wil­got­nej i, gdy wra­ca­ła do po­ko­ju, do ciot­ki, sro­gą od­bie­ra­ła burę i naj­cięż­sze wy­rzu­ty, bo ze­gar wy­bił był go­dzi­nę dla ogród­ka do­zwo­lo­ną. Bia­da An­nie, je­śli Jan zdy­sza­ny przy­biegł za nią do al­ta­ny, aby jej opóź­nie­nie przy­po­mnieć; le­cia­ła wów­czas nie oglą­da­jąc się i z aniel­ską sło­dy­czą go­to­wa­ła się na nie­skoń­czo­ne gde­ra­nie pani Do­ro­ty, któ­ra nie ma­jąc in­ne­go pil­niej­sze­go za­trud­nie­nia z upodo­ba­niem i sma­kiem sio­strze­ni­cę bu­ro­wa­ła. Lecz gdy na­de­szła zima, Anna na­wet i tych go­dzin dro­go oku­pio­nych nie mia­ła, trze­ba było sie­dzieć w po­ko­ju i ba­wić się z Żol­ką i Amor­kiem albo pa­trzeć na nie­śmier­tel­ną cio­ci ka­ba­łę. Ży­cie w Zło­tej Woli to mia­ło do sie­bie, że wszyst­kich, któ­rzy tam dłu­żej po­by­li, ob­ra­ca­ło w ma­chi­ny. Ten ze­gar na po­do­bień­stwo swo­je prze­kształ­cał wszyst­kich aż do pie­sków. Nie tyl­ko Anna na­wy­kła już była z każ­dą czyn­no­ścią cze­kać ude­rze­nia ze­ga­ru, lecz psy ro­zu­mia­ły jego bi­cie, a słu­dzy prze­czu­wa­li je z da­le­ka. W le­cie i w zi­mie za­rów­no o szó­stej wno­szo­no kawę do po­ko­ju pani, o sa­mym po­łu­dniu dzwo­nio­no na obiad, o czwar­tej po­da­wa­no po­obied­nią kawę, o wpół do ósmej za­sta­wia­no wie­cze­rzę, o dzie­sią­tej wszy­scy spać się kła­dli, a świa­tła ga­szo­no. Nad­zwy­czaj­nej po­trze­ba było ja­kiejś oko­licz­no­ści, żeby ten po­rzą­dek zła – mała. Wiel­kie tyl­ko świę­ta wi­lia Bo­że­go Na­ro­dze­nia, Wiel­ki Czwar­tek, Wiel­ka­noc­ne dni zmie­nia­ły porę obia­du i wie­cze­rzy.

W domu pani Do­ro­ty były re­gu­ły na wszyst­ko: wy­zna­czo­no kie­dy za­cząć się mia­ło opa­la­nie po­ko­jów, kie­dy koń­czyć, zresz­tą czy po­tem było zim­no czy go­rą­co, to pa­nią by­najm­niej nie ob­cho­dzi­ło. Wszyst­ko w tym spo­so­bie. Słu­dzy mie­li naj­ści­ślej­sze prze­pi­sy, do któ­rych sto­so­wać się byli obo­wią­za­ni, w stro­ju, ja­dle, na­po­ju, ro­bo­tach nic ich nie wy­ma­wia­ło. Mę­czen­ni­cy to byli ska­za­ni za grze­chy jak Anna i, gdy­by wol­no wie­rzyć, że du­sze zsy­ła­ne są na­zad w ten świat za karę (jak Ży­dzi utrzy­mu­ją na przy­kład), ro­zu­miał­bym, że dom pani Do­ro­ty ob­my­śli­ła dla tych dusz nie­szczę­śli­wych wola prze­zna­cze­nia. Miar­kuj­cie, co mo­gła cier­pieć ko­bie­ta z czu­ciem i do współ­czu­cia przy­wy­kła prze­nie­sio­na w ten świat ma­chin?III PAN MA­TE­USZ I PAN SĘ­DZIA

Gdy pan sę­dzia z pa­nem Ma­te­uszem sie­dli do po­wo­zu i uj­rze­li się już w li­po­wej uli­cy, star­szy od­wró­cił się do są­sia­da i za­py­tał:

– A cóż, pa­nie Ma­te­uszu?

– A cóż, pa­nie sę­dzio? – od­po­wie­dział szy­der­sko za­py­ta­ny – to klasz­tor!

– W isto­cie – rzekł sę­dzia – jest nie­ja­kie po­do­bień­stwo domu pani pod­ko­mo­rzy­ny z klasz­to­rem; ale pięk­naż w nim sie­dzi za­kon­nicz­ka!

– Ha! za­pew­ne nie­brzyd­ka – wy­bąk­nął za­pa­la­jąc faj­kę Ma­te­usz – ale dia­ble mil­czą­ca i sztyw­na.

– Mó­wi­łeś mi jed­nak – prze­rwał zno­wu Ma­te­usz – że się przy niej nie wy­cho­wa­ła, że ro­dzi­ce jej byli bo­ga­ci i sta­ra­li się dać jej świet­ną edu­ka­cję?

– Tak było w isto­cie, ale mło­da dziew­czy­na, przy­ku­ta od lat kil­ku do ciot­ki, rada nie rada wszyst­kie­go przy niej za­po­mnieć mu­sia­ła.

– Sro­gaż bo to cio­cia.

– Su­ro­wa jak sta­ry na­uczy­ciel, a re­gu­lar­na jak jej ze­gar ulu­bio­ny, ale w grun­cie nie­zła ko­bie­ta, peł­na tyl­ko sta­rych prze­są­dów.

– Uwa­ża­łem, że nie bar­dzo na mnie mi­łym okiem pa­trza­ła.

– Nie ma ona in­nych oczu dla swo­ich fa­wo­ry­tów; na każ­de­go jed­na­ko­wo pa­trzy.

– Ro­zu­mie­szże, pa­nie sę­dzio, iż­bym mógł zna­leźć u niej ła­skę?

– Dla­cze­góż nie, pa­nie Ma­te­uszu; je­steś mło­dy, przy­stoj­ny, bę­dziesz by­wał, po­sta­rasz się przy­po­do­bać, nie je­steś ubo­gi. Cze­muż nie?

– A pan­na?

– O pan­nę nie ma co się wca­le sta­rać, wszyst­ko za­le­ży od ciot­ki: gdy ona ze­zwo­li, pan­na two­ja.

– Jed­nak­że…

– Nie ma jed­nak­że, ciot­ka cię za­pre­zen­tu­je jako przy­szłe­go męża, a pan­na i słów­ka nie po­wie. Mó­wią, że to jest anioł do­bro­ci i po­słu­szeń­stwa, i w isto­cie do­brą bę­dzie żoną, kto po­tra­fił wy­żyć z taką cio­tu­nią.

– Ha! ależ to trud­ne, pa­nie sę­dzio! trud­ne do po­ję­cia.

– Trud­ne! trud­ne! wać­pa­nu by się chcia­ło przyjść tyl­ko, wziąć za rękę i po­pro­wa­dzić do oł­ta­rza. Tak być nie może, chcąc coś mieć, trze­ba po­pra­co­wać, war­ta też pra­cy je­śli nie pan­na to po­sag. Ma­ją­tek czy­sty, nie odłu­żo­ny (wpraw­dzie go­spo­dar­stwo idzie Bóg wie po ja­kie­mu, ale na to jest rada)mó­wię wać­pa­nu, że wart przy­najm­niej czte­ry­kroć. Są po­dob­no jesz­cze ka­pi­ta­ły, re­ma­nen­ta pięk­ne, owce same…

– Co tam, pa­nie sę­dzio, daj już po­kój in­wen­ta­rzo­wi. Ale ileż to po­trze­ba tru­du, żeby tę cio­cię nie­zdo­by­tą na­kło­nić? I w ja­kiż to spo­sób brać się do tego: po­chleb­stwem, uni­żo­no­ścią, nad­ska­ki­wa­niem?

– Spo­sób ła­twy – rzekł sę­dzia za­ży­wa­jąc ta­ba­ki – gdy­bym nie był żo­na­ty, po­szedł­bym w za­kład, że tego bym do­piął. Oto na­przód trze­ba po­znać ciot­kę, bo każ­de­mu chcąc się po­do­bać, po­znać go wprzó­dy na­le­ży. Jest to oso­ba nad­zwy­czaj zim­na, re­gu­lar­na, po­rząd­na, u któ­rej na ję­zy­ku co chwi­la przy­wo­itość, a w ser­cu naj­moc­niej­sze do wszel­kich ce­re­mo­nij i sta­ro­świec­kich oby­cza­jów przy­wią­za­nie. Chcąc ją so­bie po­zy­skać, oczy­wi­ście trze­ba się jej oka­zać ta­kim, jaką ona jest, trze­ba chwa­lić, co ona lubi, ga­nić, cze­go nie cier­pi, co chwi­la spo­glą­dać na ze­ga­rek, sza­no­wać aż do śmiesz­no­ści zwy­cza­je domu, od­da­wać wi­zy­ty ze wszel­ką ce­re­mo­nią i przy­zwo­ito­ścią, oświad­czyć się po sta­ro­świec­ku, pro­sić o po­zwo­le­nie kon­ku­ro­wa­nia i po­zy­ska­nia afek­tu pan­ny: sło­wem, ob­szyć się w skó­rę cu­dzą i uda­wać swo­je­go dzia­da. Co się ty­czy pan­ny, dla tej dość być grzecz­nym; na nic by się nie zda­ło sta­rać się o jej mi­łość, po­psuć by to na­wet mo­gło in­te­res w oczach ciot­ki, a zresz­tą bę­dzie na to czas i po ślu­bie je­śli ko­niecz­nie o to cho­dzi. Tym spo­so­bem rę­czę za do­bry sku­tek. Ale jed­na nie­ostroż­ność po­psuć może wszyst­ko. Wać­pan pa­nie Ma­te­uszu, ju­żes źle dziś za­czął, sta­ra­jąc się za­wią­zać roz­mo­wę z pan­ną; wi­dzia­łem, jak to zdzi­wi­ło obie­dwie; le­piej da­le­ko było ba­wić się z pie­ska­mi. Co się ty­czy pie­sków, o tych ła­skę moc­no się tak­że sta­rać po­trze­ba, moż­na by im wo­zić cu­kier w kie­sze­ni, a przy­najm­niej su­char­ki; za dru­gim, trze­cim ra­zem nie od rze­czy to bę­dzie; po­my­śli­my.

– Praw­dzi­wie, sę­dzio – rzekł śmie­jąc się i ści­ska­jąc go pan Ma­te­usz – gdy­bym nie wie­dział o two­jej przy­jaź­ni dla mnie: prze­ko­nać bym się o niej mu­siał, z tej do­sko­na­łej, jaką mi da­jesz in­struk­cji. Będę się do niej jak naj­ści­ślej sto­so­wał i czu­ję, jak mi być może po­moc­na. Znasz – do­dał ci­szej – mój spo­sób my­śle­nia i wi­dze­nia rze­czy. Nie ja to będę się uga­niał za głu­pi­mi wy­my­sła­mi, któ­re zo­wią mi­ło­ścią, uczu­cia­mi i tym po­dob­ny­mi bred­nia­mi. Te ide­ały do­bre są dla ubo­gich, głu­pich, któ­rzy jak ten nę­dzarz je­dzą chleb, przy za­pa­chu pie­cze­ni, wma­wia­jąc so­bie, że on jest od sa­mej pie­cze­ni lep­szy; ja lu­bię w każ­dej rze­czy isto­tę, nie uczu­cie. Po kie­go li­cha mi te uczu­cia; wszyst­kie ko­biet y są rów­ne i głup­cy tyl­ko wie­rzą w ser­ce. Ja kie­dy się oże­nię, to dla pie­nię­dzy, dla in­te­re­su, a pew­nie nie z przy­wią­za­nia ja­kie­goś, w któ­re nie wie­rzę, po­wta­rzam. I od mo­jej też żony nie wy­ma­gam, tyl­ko byle mnie cier­pia­ła i była mi wier­na; zresz­tą wiem do­brze, co to zo­wią mi­ło­ścią! Cha! cha! Ale mój sę­dzio! Z tym wszyst­kim dla­cze­goż tu do­tąd nikt tej Anny ręki nie mógł po­zy­skać?

– A bo wszy­scy głu­pi! chcie­li pan­nę roz­ko­chać! Po­ka­zy­wa­li się tej cio­ci z no­wo­mod­ną ma­nie­rą, tra­ci­li się na wy­staw­ne kon­ku­ry, a nie po­my­śle­li, że trze­ba na­przód stró­ża prze­ku­pić, nim się co ukrad­nie; że każ­de­go zno­wu inną mo­ne­tą prze­ku­po­wać trze­ba, Wać­pan, pa­nie Ma­te­uszu, wła­śnie mo­żesz naj­le­piej wskó­rać, kie­dy się nie my­ślisz ko­chać i tak na zim­no a roz­waż­nie bę­dziesz rze­czy trak­to­wał.

– A już­ciż! a już­ciż! mó­wię i ci po­wta­rzam, pa­nie sę­dzio, że w tę uczu­cia nie wie­rzę, tak jak w post i jesz­cze coś.

– Je­steś więc cał­kiem nie­do­wia­rek Boży?

– Cha! cha! – od­rzekł Ma­te­usz – człek by­wał na świe­cie i po­znał to wszyst­ko z grun­tu!

– Pro­szę aspa­na! i ty w nic nie wie­rzysz?

– Pra­wie w nic, prócz pie­nię­dzy.

– A jak­że ży­jesz na świe­cie?

– Pie­niędz­mi.

– Więc nie wie­rzysz i w moje przy­wią­za­nie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: