Casanova. Pamiętniki - ebook
Casanova. Pamiętniki - ebook
Krążyły legendy o liczbie kobiet, które zdobył!
Alchemik, szarlatan i hipnotyzer. Stał się sławny po aresztowaniu za bezbożność i czary. Casanovę przyjmowano na dworach wielkich tego świata: carycy Katarzyny, Fryderyka Wielkiego, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jego pojedynek z polskim magnatem i przyjacielem króla, Franciszkiem Ksawerym Branickim stał się sensacją towarzyską. Poszło oczywiście o kobiety. Nade wszystko jednak kochał rozkosze życia, co szeroko opisał w swych pamiętnikach, które nadal czyta się z wypiekami na twarzy.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-226-5 |
Rozmiar pliku: | 907 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Giovanni Giacomo Casanova, z własnej łaski i wyboru kawaler de Seingalt, nie mówiąc już o innych licznie przybranych, a raczej dobieranych sobie nazwiskach, urodził się w roku 1725, zmarł zaś w roku 1798 na łaskawym, choć dobrze omaszczonym chlebie hrabiego Józefa Karola Emmanuela Waldstein-Wartenberga, na jego zamku w Czechach, w miejscowości Dux, obecnie Duszkov, w pobliżu uzdrowiska Teplice Šanow.
Wzrostu słusznego, bo mierzył bez mała 1,86 m, odznaczał się Casanova atletyczną budową i mocno śniadą cerą. Na twarzy pozostało mu parę dziobów – pamiątka z samarytańskiej działalności jeszcze w latach dziecinnych, kiedy to pielęgnował swoją młodą przyjaciółkę Bettinę, chorą na ospę. Czoło miał wysokie, oczy nieco wyłupiaste, spojrzenie żywe i bystre, z lekka nieufne i niespokojne, co nadawało mu trochę dziki wyraz. Zresztą i charakter miał nieco dziki: łatwo wpadał w gniew i łatwo się śmiał. Ale najbardziej charakterystyczny był jego nos: cienki, delikatny w rysunku i wydłużony świadczył o wybrednym guście i różnorodnych zamiłowaniach.
Trudno powiedzieć, czy Casanova był przystojny, czy nie, natomiast jego postawa i pewność siebie niewątpliwie imponowały ludziom już od pierwszego rzutu oka. Był też niezwykle wytrzymały fizycznie i niesamowicie żywotny. A w parze z tymi cechami fizycznymi szły rzadkie cechy intelektualne, a więc: ogromna skala zainteresowań, umysł jasny i logiczny, fenomenalna pamięć i wielkie zdolności narracyjne przy kolosalnej erudycji. Ten ksiądz, filozof, matematyk, alchemik, poeta, tłumacz, pisarz, przemysłowiec nawet i przedsiębiorca, co organizował loterię państwową (jak byśmy to dziś nazwali) i układał plany przekopania kanału od Narbonne do Bayonny dla ominięcia Gibraltaru, ba, nawet historyk zajmujący się sprawami Polski – a można by jeszcze mnożyć jego zainteresowania i poczynania – nade wszystko kochał rozkosze życia. Łączyło się to jednak z awanturnictwem, toteż jako niepospolity awanturnik i libertyn w epoce, w której roiło się od awanturników i libertynów, przeszedł Casanova – chyba najsławniejszy z nich – do historii.
Podłej kondycji – był przyjmowany przez koronowane głowy, a najlepsze to, że nie zapominał przy nich języka w gębie. Zapytany przez Józefa II, czy jest przyjacielem pana Zaguri, odpowiada:
– Tego weneckiego szlachcica? Tak, to mój przyjaciel.
– Nie podoba mi się jego szlachectwo. Nie budzą we mnie szacunku ci, którzy je kupują.
– A ci, co je sprzedają, najjaśniejszy panie? – pyta Casanova.
Nie traci też kontenansu¹ przed Stanisławem Augustem (którego sekretarzem chciałby zostać) i wyłudza od niego pieniądze z wprawą zręcznego dworaka.
W Rzymie rozmawia z papieżem, w Szwajcarii z Wolterem, w Berlinie z Fryderykiem Wielkim, w Rosji z Katarzyną II. A to wcale nie wszyscy wielcy i możni ludzie, którzy przewijają się na stronach jego Pamiętników.
Nie brak mu i fantazji, dorabia sobie genealogię, wywodzi swój ród z początków XV wieku, ale chętnie podaje się za dziecię z nieprawego łoża, ze związku matki z dyrektorem teatru, w którym występowała. Dziwna niekonsekwencja w tym człowieku, gdy się zważy, że jego młodszy brat, Franciszek, był podobno synem tejże Zanetty (dość zresztą dostępnej) i księcia Walii, który nieco później został Jerzym II. Nie ulega wątpliwości, że w czasach kiedy w pochodzeniu z nieprawego łoża nie widziano nic hańbiącego, i przy takiej mamie, mógł sobie Casanova pozwolić na coś więcej niż na dyrektora teatru!
Ale u Casanovy, który o swoich wadach pisze tak, jakby były zaletami, a o zaletach – jak o rzeczy najnaturalniejszej, nie jest to jedyna niekonsekwencja.
Wiek XVIII obfitował w niepospolitych awanturników. Żyło się wtedy łatwo, a radość życia i jego uroki stawiało nade wszystko. W czasach kiedy koń był najszybszym środkiem lokomocji, jeździło się z kraju do kraju łatwiej niż dziś z Warszawy do Milanówka. Pieniądze czerpało się bez skrupułów z hazardu, oszustwa i kieszeni hojnych mecenasów obojga płci.
Casanova należał do obieżyświatów, po trosze z gorączkowej wewnętrznej potrzeby, a po trosze z musu, bo często ziemia paliła mu się pod nogami. Ale czy tylko dlatego? Podobno nie. W roku 1760 rozpoczynają się jego długie podróże. Ma lat trzydzieści pięć, jest w pełni sił, zna świat i ludzi, a więc jest człowiekiem wyrobionym, w dodatku niepospolicie zdolnym, nadaje się więc do różnych misji. Zaciekawienie zaś budzi fakt, że od tego czasu dziwnie nabiera wody w usta, gdy chodzi o relacje z masonerią. Stąd pytanie: czy Casanova nie był jej agentem? Oczywiście jest to tylko hipoteza, zresztą niejedyna związana z tą tajemniczą postacią. Niektórzy casanoviści utrzymują, że mógł być na usługach zakonu jezuitów. Tak czy owak, świat dla tego człowieka zawsze stał otworem. Jeździł więc po Włoszech i Francji, był w Anglii, w Turcji, w Niemczech, Rosji, Austrii, w Polsce etc. Nosiło go po świecie, aż zazdrość bierze!
Z tego bogatego życia pozostawił Pamiętniki, które chciał to spalić, to legował swojej młodej przyjaciółce, a w gruncie rzeczy gdzieś tajemniczo posiał.
Pisał zaś je w Duszkovie, gdzie był bibliotekarzem – jak już wspomniałem – u hrabiego Waldsteina. Ciężki to był okres dla Casanovy i dość długi, bo trwał czternaście ostatnich lat jego żywota. Zżerała go nostalgia: z południową krwią w żyłach nie mógł dobrze czuć się w obcym sobie klimacie, w obcych warunkach i otoczeniu. Był już stary i swarliwy, uważał, że wszyscy chcą mu dokuczyć. Przemyśliwał o samobójstwie, kłócił się ze służbą, uciekał nawet i zawsze w końcu wracał na zamek hrabiego Waldsteina. A ten płacił mu dość szczodrze, regulował długi, znosił kaprysy i łagodził spory.
W obszernej, zacisznej bibliotece, wśród czterdziestu tysięcy tomów, przeważnie samotny, bo zamek ożywiał się tylko w okresie sezonu, kiedy to z pobliskiego kurortu przyjeżdżało mnóstwo gości i znajomych, mógł Casanova tylko rozpamiętywać przeszłość i pisać. Typowa tragedia starego człowieka, który już nie znajduje dla siebie miejsca w świecie.
Pisał więc pamiętniki i rozsyłał je przyjaciołom. Wspomnienia odtwarzał z pamięci, bo jakże w tak pełnym przygód, burzliwym życiu mógłby zachować wszystkie notatki i dokumenty. Coś niecoś pewnie mu pozostało, skoro ich tyle przytacza, ale dziś już wiemy, że fabrykował miłosne listy do samego siebie i nawet je później odpowiednio zmieniał.
W dwadzieścia dwa lata po śmieci Casanovy niejaki Fryderyk Gentzel zaproponował firmie wydawniczej Brockhaus w Lipsku nabycie rękopisu francuskiego zatytułowanego Historia mojego życia do roku 1797. Gentzel twierdził, że są to pamiętniki słynnego Casanovy. Miały one należeć do Karola Angiolini, spokrewnionego z Casanovą. Jakimi drogami wspomniane Pamiętniki trafiły do rąk Karola Angiolini, ustalić nie można.
W owym czasie postać Casanovy, którego pamiętniki współcześni wyrywali mu z rąk na gorąco, już odeszła nieco w cień. Brockhaus mimo to zainteresował się rękopisem i nabył go po uprzednim dokładnym przeanalizowaniu. Okazało się jednak, że rękopis urywa się na roku 1774, to znaczy w czasie, kiedy Casanova spodziewał się uzyskać prawo powrotu do umiłowanej Wenecji.
Z listu Cecylii von Roggendorff z 1 sierpnia 1797 roku do Casanovy, tej Cecylii, której on nigdy nie widział, lecz z którą zaprzyjaźnił się listownie w ostatnich latach życia, wiemy, że były jeszcze dalsze tomy Pamiętników. Pisze ona tak:
„Donosi mi pan o zamiarze legowania mi swoich Pamiętników obejmujących piętnaście tomów…”, a więc te Pamiętniki częściowo gdzieś zaginęły, lecz czemu tylko końcowe tomy? Podobno zresztą było ich wszystkich aż siedemnaście.
Wró ćmy jednak do Brockhausa.
Zbadawszy dokładnie rękopis Pamiętników, szef tej szacownej firmy polecił Wilhelmowi von Schütz przetłumaczenie ich na niemiecki i przygotowanie do druku.
Pierwszy tom Pamiętników w tym opracowaniu ukazał się w roku 1822, a ostatni, dwunasty, w roku 1828. Uchylmy kapelusza przed sprawnością panów Schütza i Brockhausa!
To wielotomowe dzieło nosiło tytuł: Pamiętniki Wenecjanina Jakuba Casanovy de Seingalt (cóż za silna indywidualność autora, że nawet po śmierci pozostał tym „de Seingalt”!) lub jego życie, tak jak je opisał w Dux w Czechach, przetłumaczone z oryginalnego manuskryptu pod kierownictwem Wilhelma von Schütz.
Pamiętniki przetłumaczone z czasem na wiele języków stały się „bestsellerem”, a nikt nie wątpił wtedy o ich autentyczności.
W roku 1825 pewien zawistny o powodzenie Pamiętników wydawca francuski zabrał się do ich przekładu na rodowity język. Cóż za ironia losu: Pamiętniki, pisane po francusku, zostają z powrotem przełożone na francuski z niemieckiego! Od razu nasuwa się na myśl jeszcze jedna złośliwość tegoż losu: człowieka, który nosi tyle nazwisk przybranych, obdarowują po śmierci jeszcze jednym. W rejestrze osób zmarłych znajdujemy pod dniem 4 czerwca 1798 roku taką notatkę: „Herr Jakob Cassaneus, Venezianer, im 84 Jahre”.
Ale cóż z Brockhausem? Otóż Brockhaus czuje się dotknięty na honorze. Jak to, ktoś inny, nie on, wydał Pamiętniki w oryginalnym ich języku? Angażuje więc profesora literatury francuskiej w Dreźnie, Laforgue’a, i ten przez trzy lata „redaguje” w pocie czoła Pamiętniki w języku francuskim.
Mimo to Pamiętniki uznano za lekturę tak szokującą, że cenzura od razu się do nich zabrała z całym zapałem i entuzjazmem. Dlatego też różne tomy drukowano w różnych krajach albo udawano, że się je tam drukuje.
Na scenę wkracza teraz jeszcze jeden wydawca. Jego edycja Pamiętników zwie się Paulin-Busoni albo „Rozez”. Jest ona częściowo odbiciem wydania redagowanego przez Laforgue’a, jednak w końcowych tomach ni stąd, ni zowąd zaczyna się od niej różnić. Paulin bowiem, naglony przez niecierpliwych czytelników, zaangażował Busoniego i kazał mu szybciej uporać się z zadaniem, bo nie mógł doczekać się następnych tomów Laforgue‘a. Przypuszcza się, że Busoni po prostu zmyślał i dodawał, ale dokładniejsze badania dowiodły, że opierał się on na jakichś tekstach prawdziwych – lecz skąd je wziął? Ta zagadka pozostała nierozwiązana. Warto może w tym miejscu wspomnieć, że w jakichś materiałach (niestety nie zanotowałem gdzie) spotkałem się z twierdzeniem, że jeden tom rękopisu Pamiętników znajduje się (oczywiście mowa o okresie międzywojennym albo i wcześniejszym) w czyichś prywatnych, polskich księgozbiorach.
W roku 1960 firma Brockhaus wspólnie z paryską firmą Plon przystąpiła do wydawania w języku francuskim (a więc w języku oryginału) Pamiętników Casanovy bez przeróbek i modyfikacji, według szczęśliwie ocalałego rękopisu. I cóż się okazuje? Ano nic nowego: to, że przodkowie dzisiejszych Brockhausów całą swoją robotę wykonali nie wiadomo po co! Francuszczyzna Casanovy nie wymaga żadnych poprawek, rękopis jest przejrzysty i czytelny, a sceny miłosne – o ironio! – podane są mniej drastycznie niż u Laforgue’a! I jeszcze jedna ciekawostka: Schütz okazał się skrupulatniejszym redaktorem, gdy Laforgue’a ponosi galijski² temperament. Sporo czasu jednak upłynie, nim można będzie wydać ostateczny sąd w całej sprawie. A na razie w serii Pléiade wychodzą także Pamiętniki w starej wersji. Czy nie jest to miarą poczytności tego dzieła? Ciągle jednak pozostanie niewyjaśnione pytanie, czy był tylko jeden rękopis, a jeżeli niejeden, to czy były one identyczne. Można przypuścić, że Casanova, który przez większą część roku śmiertelnie nudził się w Czechach, chcąc dalej brylować w świecie bodaj pośrednio i przynaglany przez przyjaciół błagających o dalszy ciąg Pamiętników, nie poprzestał na jednym rękopisie i że przy okazji zmienił to i owo.
Te rękopisy w ogóle jakoś dziwnie się rozmnożyły, albowiem Schütz dostał jeden, Laforgue – drugi, a Brockhaus ma trzeci, bo tamte dwa nie wróciły. Może Busoni korzystał z jednego z nich? I może tajemnica handlowa okrywa prawdę?
W rezultacie tych wątpliwości i na tle tajemnicy osnuwającej Pamiętniki zrodziło się przypuszczenie, że są one apokryfem, o autorstwo zaś posądzono nie byle kogo, bo między innymi i Stendhala. Nawet Busoni doznaje tego zaszczytu, przed którym broni się z oburzeniem, ale nie z szacunku i lojalności wobec Casanovy, lecz przez pruderię.
Mimo wielu nieścisłości, zwłaszcza w datach, szczegółowe badania Pamiętników wykazały ich prawdziwość, której nikt już dziś nie kwestionuje. Wspomniane zaś nieścisłości można przypisać także zawodnej pamięci starego, zgorzkniałego człowieka albo nawet zamiarowi ukazania się w innym świetle, dokuczenia wrogom lub swoistej dyskrecji.
Przytoczę tu za innymi trzy wypadki świadczące o prawdziwości faktów podanych w Pamiętnikach.
W roku 1767 w Spa spotyka Casanova, oczywiście przy kartach, innego niebieskiego ptaka, tym razem występującego pod nazwiskiem markiza de Santa Croce. Towarzyszy mu uwiedziona dziewczyna z dobrej rodziny. Santa Croce zgrywa się niebawem do ostatniego grosza (fortuna kołem się toczy) i musi uciekać. Przedtem jednak prosi Casanovę o opiekę nad swoją przyjaciółką, która jest w ciąży.
Casanova wywozi dziewczynę do Paryża. Rodzi ona tam syna, któremu nadaje imię Jakub Karol (Jakub? Czyżby przez wdzięczność dla Casanovy?). Jako ojca podaje Antoniego Delia Croce, jako matkę Karolinę de L. (Jakub Karol: Jakub i Karolina, nosy badaczy poruszają się niespokojnie przy tym złączeniu imion!). Casanova chce adoptować dziecko – co za wspaniała wielkoduszność w tym cyniku, który sam o sobie mówi, że „rumieni się na myśl o tym, że się nigdy nie rumieni».
Karolina umiera po paru dniach; noworodek jest w domu podrzutków, Casanova kończy tę opowieść tym, że ktokolwiek chciałby się dowiedzieć nazwiska Karoliny, może je ustalić w rejestrze domu podrzutków. Casanovistom tylko w to graj. Łapczywie rzucają się na dany im ślad. Doktor Guède przejrzał rejestry i nie znalazł w nich ani nazwiska Delia Croce, ani Santa Croce, ani Croce, Delacroix, Lacroix lub podobnego. Aż nagle ujrzał inne: Lacrosse, a obok szczegóły zgodne z podanymi w Pamiętnikach. Karolina zaś nazywa się de Lamotte. Dziecko zmarło w parę dni po przyjęciu do domu podrzutków.
Drugi fakt jest taki: opis romansu z burmistrzową w Kolonii wywołał całą burzę wśród historyków niemieckich. Wzięli sobie oni za punkt honoru wykazanie, że Casanova zełgał przez chęć zemsty na Kettlerze, który go posądził o szpiegostwo (zresztą mógł mieć rację, bo Casanova nie gardził zawodem szpiega i później był nim na żołdzie Wenecji, gdy chciał wyjednać sobie prawo powrotu do tego miasta, za którym tak tęsknił). W wyniku tych badań przyłapano Casanovę na paru nieścisłościach. A więc przede wszystkim: o jaką to damę chodzi? Niełatwo było sprawdzić, o której burmistrzowej pisze. Kolonią rządziło aż sześciu burmistrzów. Trzech było kawalerami, z pozostałych trzech tylko jeden mieszkał w pobliżu kościoła tak położonego, że mógł spełniać rolę prywatnej kaplicy. Ów burmistrz zwał się Groote, a jego żona odpowiada opisowi podanemu przez Casanovę, lecz w kronikach towarzyskich, na tym niezwykle czułym sejsmografie wszystkich wielkoświatowych skandalików, nie odnotowano najmniejszej ploteczki, która łączyłaby panią Groote z Kettlerem lub Casanovą.
Dalsze badania wykazały jednak, że Casanova nie miał powodu mścić się na Kettlerze, albowiem ze wszystkich zarzutów (a było ich parę) wyszedł obronną ręką, jego opisy zaś dotyczące miejsca są zupełnie wierne i zgodne ze starymi planami kościoła. Należy jednak sądzić, że jego kochanką nie była pani Groote, i wciąż pozostaje tajemnicą, o kim pisze.
I wreszcie historia trzecia. Dotyczy ona C.C. i M.M. Casanova niesłychanie wiernie maluje klasztor w Murano. Z archiwów klasztornych wynika też, że w owym czasie była tam mniszka Maria Magdalena między szesnastu innymi mniszkami. Natomiast pan de Bernis wyjechał z Wenecji o rok później, niż podaje Casanova, i nigdy w ogóle nie był w Wiedniu.
Trudno też przy tej okazji nie poruszyć słynnej ucieczki Casanovy spod Ołowianego Dachu. Niektórzy casanoviści twierdzą, że wydostał się on z tego więzienia w sposób całkiem prozaiczny, bo za pomocą złota swoich przyjaciół. Z drugiej strony jednak znaleziono w archiwach rachunki rzemieślników za naprawę podłogi i dachu. Mamy też wyrok skazujący strażnika Wawrzyńca Basadonna za dopuszczenie do ucieczki więźnia. Można to uznać za wystarczające dowody prawdomówności, albo i nie…
Czemu przypisać, że Pamiętniki zyskały tak wielki, światowy rozgłos? Czy tylko zawartym w nich erotykom? Z pewnością nie. Pamiętniki są przede wszystkim fenomenalnym obrazem epoki: zwyczajów ludzi, ich wad, zalet i namiętności. Przewija się przed nami galeria typów od wielkich dam do subretek, od wielkich panów do lokajów. Jesteśmy świadkami niepohamowanych pasji, szalonych miłości i zaciekłych nienawiści. I choć Casanova bronił się przed tym – są też romansem, nie zwykłym diariuszem, lecz żywym i barwnym romansem z brzękiem szabel, hukiem pistoletowych wystrzałów, tętentem kopyt, napadami bandytów, stukiem sztonów³ na karcianych stolikach i dumasowską galanterią. Na ich stronach obcujemy z najsłynniejszymi ludźmi epoki i z najgorszymi szumowinami. Casanova przedstawia nam to wszystko z wielkim literackim talentem, z kolosalną spostrzegawczością – żywo i malowniczo. Erotyka zaś, w naszym pojęciu cyniczna, zawsze lub prawie zawsze występuje na tle sentymentu, powiedziałbym: na tle wazonu róż, choć i tu Casanova, jakże prawdziwie, zmienia się na starość. I chyba ta erotyka sprawia, że wyobrażamy go sobie (bo i tak go nam zresztą podawano) jedynie jako klasyczny typ uwodziciela. Ale proszę, gdy chodzi o ilość odniesionych na tym polu zwycięstw, to znamy przecież nie gorszych od niego rekordzistów, chociażby marszałka Richelieu lub „męża stu żon», naszego Stanisława Augusta.
Właśnie ta wielka pojemność serca, to hojnie trwonione bogactwo uczucia przysłania nam innego Casanovę. Bo i kim właściwie był ten człowiek? Wokół niego urosła potężna literatura, a tajemniczość jego postaci wciąż interesuje badaczy casanovistów. I zabawne, że mimo całego cynizmu Casanovy, mimo lekkoduchostwa, wad i przywar, budzi on sympatię i chęć bliższego poznania.
Pamiętniki nie były chyba nigdy w pełni tłumaczone na język polski. Ze względów merkantylnych wybierano z nich fragmenty najbardziej działające na fantazję czytelnika, przyodziewając je do tego w krzykliwe, efektowne tytuły, jak np. Od kobiety do kobiety lub Mrożąca krew w żyłach ucieczka z więzienia ołowianego. Oczywiście takie ujęcie przedstawiało nam Casanovę w jednostronnym świetle, w pewnego rodzaju wypukłym zwierciadle.
Toteż przystępując do wyboru (zadanie bynajmniej nie łatwe) fragmentów z Pamiętników, chciałem po trochu naprawić ten błąd. Niestety, cały Casanova uparcie nie daje się wepchnąć w szczupłe ramy nie tyle dla swoich cech fizycznych, co dla swojej dynamiki. Trzeba jednak zrozumieć, że ogłaszanie pełnych Pamiętników nie byłoby właściwe choćby z tego powodu, że wielotomowa edycja stałaby się „elitarną”, dostępną węższemu gronu czytelników, a do tego przedsięwzięciem długoterminowym. Skoro jednak tyle różnych pamiętników i diariuszy ostatnio wyszło w języku polskim, nie można zapomnieć o Casanovie i nie wypełnić tej luki w literaturze pamiętnikarskiej. Trzeba więc ukazać Casanovę w najważniejszym, najbardziej charakterystycznym skrócie, a kiedyś – zapewne – będziemy mogli przeczytać pełne wydanie jego pamiętników, by powtórzyć za Heinem: „Każdy wiersz tej książki czyta się z prawdziwą przyjemnością”. I myślę, że nawet rozmiłujemy się w Casanovie, bo i rzeczywiście, mimo przykrych wad, które nawet doprowadziły go do kazirodztwa, mimo cynizmu, lekkomyślności, braku tego, co byśmy dziś nazwali hamulcami moralnymi, ma on w sobie coś szlachetnego, jakąś rycerskość i ludzkość i należy do tych nieodtwarzalnych postaci w literaturze i historii, które każdy z nas inaczej sobie wyobraża. Jego przywiązanie do Wenecji, ostatnie, tym razem platoniczne uczucie rozczarowanego starca do młodej dziewczyny, Cecylii – to jeszcze jeden powód do sympatii, może nawet i współczucia, tym chyba szczerszej, że nieco wstydliwej.
Przyszło mi wybierać z olbrzymiego, ponad dwa tysiące czterysta stron liczącego materiału. W tej selekcji więc, zatrzymawszy się na najbardziej interesujących dla ogółu czytelników, charakterystycznych fragmentach, opuściłem też i te, które choć ciekawe i zawsze ukazujące nam coś z Casanovy, nasuwają najwięcej zastrzeżeń, jak np. historia pobytu w Turcji czy też opis przygód w Hiszpanii albo nudną już dziś rozmowę z Wolterem. Cała awantura turecka była pisana po raz drugi, bo pierwszą wersję rzekomo spaliła służąca przy sprzątaniu pokoju. Budzi to pewne wątpliwości w prawdziwość opowiadania. Przygody w Hiszpanii są podobno mocno podblagowane i podejrzanie sensacyjne. I tu trzeba dodać, że u Casanovy w ogóle prawda jest pomieszana z blagą, zasupłana w jeden węzeł, a daty, jak wykazują badania, z reguły się nie zgadzają. Roi się też od pomyłek i koloryzacji, które jednak nie przyćmiewają i przyćmić nie mogą arcyciekawej prawdy.Nota do drugiego wydania
W numerze czwartym „Problemów” z roku 1967 ukazał się artykuł o wizycie Casanovy w Polsce, w którym p. H. Kalwaryjski, powołując się na „wszystkie źródła” i nie przytoczywszy ani jednego, twierdzi, że (tak jak W. Zawadzki) pomyliłem się, gdy podałem drugie imię Casanovy – Giacomo, czyli Jakub, zamiast Girolamo – Hieronim. W związku z tym chciałbym stwierdzić, że:
1) imię Giacomo przy haśle i nazwisku Casanova wymieniają: Grand Larousse (nawet najnowsze wydanie), Encyclopedia Italiana, Encyclopaedia Britannica, Der Grosse Brockhaus, The New Century Cyclopedia of Names, Chambers Twentieth Century Dictionary, słownik Webstera, Marco Rampert w Casanova rehabilité etc.;
2) imię to figuruje również na reprodukcji strony tytułowej Pamiętników Casanovy wydanych przez Brockhausa w roku 1822, a także na tablicy wmurowanej w kościółku na cmentarzu, na którym spoczywa Casanova;
3) znajduje się ono również w naszej Wielkiej Encyklopedii Powszechnej.
Muszę jednak przyznać, że dwa razy (tylko dwa na kilkanaście) spotkałem się w pracach o Casanovie z imieniem Girolamo – Hieronim. Nie będę twierdził, że Casanova nigdy nie używał tego imienia, bo człowiek o tylu nazwiskach i takiej fantazji mógł sobie pozwolić na cały komplet imion. Najważniejsze jednak jest to, że w egzemplarzu Pamiętników, który mi posłużył do niniejszego wyboru i przekładu (wyd. Flammariona), w t. I, str. 23 Casanova przyznaje się do imienia Jacob (cytuję: „hebrajskiego Jacob”). Zostańmy więc wierni jego woli. I temu, co wyryte na tablicy cmentarnej.
Tadeusz EvertMoja rodzina – Dzieciństwo
Kajetan Józef Jakub Casanova uległ wdziękom aktorki imieniem Fragoletta, grywającej rolę subretek, i opuścił dla niej swoją rodzinę. Zakochany i nie mając z czego żyć, postanowił wykorzystać własną osobę w celach zarobkowych. Poświęcił się sztuce tanecznej i przez lat pięć występował na deskach scenicznych, gdzie wyróżniał się bardziej rozwiązłością obyczajów niż talentem.
Czy to niestałością, czy to zazdrością wiedziony porzucił Fragolettę i przyłączył się w Wenecji do trupy komediantów produkujących się w teatrze św. Samuela. Naprzeciwko domu, w którym mieszkał, miał swą siedzibę szewc nazwiskiem Hieronim Farusi, ze swą żoną Marzią i jedyną córką Zanettą, niezwykłej urody, w wieku lat szesnastu. Młody komediant zakochał się w tej dziewczynie i zdołał przemówić do jej uczuć, a następnie nakłonić ją, aby dała się porwać. Był to jedyny sposób, ażeby ją posiąść, jako że Kajetan Józef nigdy by nie uzyskał zgody Marzii, a tym bardziej Hieronima; w ich oczach bowiem komediant był osobą wszeteczną. Młodzi kochankowie zaopatrzeni w odpowiednie dokumenty i w towarzystwie dwóch świadków stawili się przed oblicze patriarchy weneckiego, który pobłogosławił ich związek małżeński. Marzia, matka Zanetty, podniosła wielki lament, ojciec zaś umarł ze zgryzoty. Urodziłem się z tego stadła po dziewięciu miesiącach, 2 kwietnia 1725 roku.
W roku następnym matka pozostawiła mnie u babki, która przebaczyła jej, gdy się dowiedziała, że ojciec nie będzie nalegał, aby występowała na scenie. Taką obietnicę dają wszyscy komedianci, żeniąc się z mieszczankami. Nie dotrzymują jej jednak nigdy, bo one wcale na jej dotrzymanie nie nalegają. Zresztą szczęśliwie się stało, że moja matka wstąpiła na scenę, bo gdyby nie to, zostawszy w dziewięć lat potem wdową obarczoną sześciorgiem dzieci, jakże by je wychowała?
Pamięć moja rozwinęła się na początku sierpnia 1733 roku. Miałem wtedy lat osiem i cztery miesiące. Nie pamiętam nic z tego, co się przedtem ze mną działo. A oto co wtedy zaszło:
Stałem w kącie pokoju, twarzą do ściany, podtrzymując rękami głowę i wpatrzony w krew ściekającą obficie z nosa na podłogę. Moja babka Marzia, której byłem ulubieńcem, podeszła do mnie, obmyła mi twarz zimną wodą i nikomu nic nie mówiąc, zabrała mnie z sobą do gondoli i kazała się zawieźć na wyspę Murano, o pół mili od Wenecji.
Po opuszczeniu gondoli weszliśmy do jakiejś rudery, gdzie zastaliśmy starą kobietę, trzymającą w objęciach czarnego kota i otoczoną kilkunastu innymi kotami. Była to czarownica. Obie staruszki wdały się w długi dyskurs, którego byłem zapewne przedmiotem. Po czym czarownica, dostawszy od mojej babki srebrnego dukata, otworzyła skrzynię, wzięła mnie na ręce i zamknęła w tej skrzyni, mówiąc, żebym się nie lękał, co wystarczyłoby, aby mnie napełnić przerażeniem, gdybym nie był całkowicie ogłupiały. Siedziałem więc w kącie skrzyni, trzymając chustkę przy wciąż krwawiącym nosie, obojętny na hałas z zewnątrz. Słyszałem kolejno śpiewy, płacze, krzyki i stukanie w skrzynię. Nic mnie to nie obchodziło. Wreszcie czarownica wydobyła mnie ze skrzyni. Krew ciekła już mniej gwałtownie. Ta nadzwyczajna baba, wypieściwszy mnie na wszystkie strony, rozebrała mnie, położyła do łóżka, spaliła jakieś ziela, zebrała dym w prześcieradło, owinęła mnie nim, odmówiła zaklęcia, odwinęła prześcieradło i dała mi do zjedzenia pięć pastylek o przyjemnym smaku. Następnie natarła mi skronie maścią o słodkim zapachu, ubrała mnie i orzekła, iż krwotok powoli ustanie, o ile nikomu nie powiem, co zrobiła, aby mnie wyleczyć, w razie zaś gdybym komukolwiek wyjawił ten sekret, czeka mnie śmierć niechybna z upływu krwi.
Po tej podróży do Murano krwawiłem jeszcze z nosa czas jakiś, ale coraz mniej z dniem każdym, a moja pamięć rozwinęła się stopniowo. Nauczyłem się czytać w miesiąc niespełna.
Ojciec mój rozstał się z życiem w kwiecie wieku, mając lat trzydzieści sześć zaledwie. Do grobu odprowadził go szczery żal publiczności, a zwłaszcza szlachty, która doceniała zarówno jego znajomość mechaniki, jak i urodzenie wyższe od zawodu, jaki mu uprawiać przyszło. Na dwa dni przed śmiercią ojciec, czując, że koniec się zbliża, kazał mnie i memu rodzeństwu zebrać się przy swoim łożu, w obecności żony i panów Grimani, szlachciców weneckich, aby ich ubłagać o opiekę nad nami. Udzieliwszy nam błogosławieństwa, zażądał od mej szlochającej matki, aby zaprzysięgła, iż żadnego z dzieci nie wychowa dla teatru, gdzie – gdyby nie zgubna namiętność – nigdy by się sam nie znalazł. Matka złożyła to uroczyste przyrzeczenie, a trzej patrycjusze poręczyli jego moc obowiązującą. Przemyślność dopomogła matce w dotrzymaniu słowa… Aczkolwiek młoda i piękna, odrzuciła wszystkich ubiegających się o jej rękę i ufna w łaskę Opatrzności wierzyła, iż zdoła nas sama wychować.
Pan Baffo, wielki przyjaciel mego ojca, wzniosły geniusz, niezrównany poeta, najsprośniejszy ze wszystkich uprawiających ten rodzaj twórczości, dopomógł w oddaniu mnie do szkoły w Padwie. Pobożna gorliwość inkwizytorów Republiki Weneckiej przyczyniła się do jego sławy; prześladując bowiem jego manuskrypty, podnieśli znacznie ich wartość. A powinni byli wiedzieć, iż spreta exolescunt, czyli wzgarda podnosi cenę.
Ksiądz Grimani podjął się wynaleźć dla mnie dobrą stancję za pośrednictwem swego znajomego, chemika nazwiskiem Ottaviani, mieszkającego w Padwie, gdzie był również antykwariuszem. Przyszło mu to z łatwością i 2 kwietnia 1734 roku, w dziewiątą rocznicę moich urodzin, wyruszyliśmy: ksiądz Grimani, pan Baffo, moja matka i ja statkiem zwanym burchiello wzdłuż kanału Brenta do Padwy.
Burchiello jest to jakby pływający domek. Pod otwartym pomostem znajduje się sala z gabinetami, po obu zaś jej stronach, na rufie i na dziobie, są pomieszczenia dla służby. Sala ma kształt długiego prostokąta o oszklonych oknach, zaopatrzonych w okiennice.
Matka wstała o świcie i otworzyła okno naprzeciwko mego łóżka. Obudziłem się więc pod wpływem padających wprost na moją twarz promieni wschodzącego słońca. Łóżko było zbyt niskie, abym mógł dostrzec ląd; przez okno widziałem tylko wierzchołki drzew rosnących na brzegu rzeki. Łódź płynęła tak łagodnie, że nie mogłem się tego domyślić, i przesuwające się szybko przed mymi oczyma drzewa napełniły mnie nie lada zdumieniem.
– Mamo! – zawołałem. – Drzewa chodzą!
W tej chwili weszli obaj nasi towarzysze podróży i obserwując moje zdziwienie, zapytali o przyczynę.
– Jakim sposobem – odpowiedziałem – drzewa chodzą?
Roześmieli się, a matka, westchnąwszy, rzekła pogardliwym tonem:
– To łódź się porusza, nie drzewa. Ubieraj się.
Zrozumiałem natychmiast istotę tego zjawiska.
– A zatem – rzekłem – jest możliwe, że słońce również się nie porusza, lecz to my się przesuwamy z zachodu na wschód.
Zbeształa mnie zacna matka za wypowiadanie takich głupstw, a ksiądz Grimani nuże biadać nad tępotą mego umysłu. Mnie zaś, skonfundowanemu doszczętnie, na płacz się zbierało. Pan Baffo przywrócił mi równowagę ducha. Ucałował mnie serdecznie i rzekł:
– Masz rację, moje dziecko. Rozumuj zawsze śmiało i nie dbaj o śmiech innych.
Na co zapytała go moja matka, czy aby nie zwariował, lecz filozof nie odpowiedział jej nawet i tłumaczył mi dalej teorię przeznaczoną po prostu dla mego zdrowego rozsądku. Była to pierwsza przyjemność, jakiej zakosztowałem w życiu.
Do Padwy przybyliśmy wczesnym rankiem i udaliśmy się do domu Ottavianiego, a jego żona upieściła mnie i ucałowała serdecznie.
Ottaviani zaprowadził nas do domu, gdzie miałem pozostać na stancji, około pięćdziesięciu kroków od jego mieszkania, w parafii św. Michała, u starej Kroatki, która wynajmowała swoje pierwsze piętro pani Mida, żonie pułkownika. Otwarto przed nią mój kuferek i wręczono jej spis wszystkiego, co zawierał. Następnie wyliczono jej sześć cekinów⁴, z góry za sześć miesięcy. W zamian za tę drobną sumę miała mnie żywić, opierać i kształcić w szkole. Po czym ucałowano mnie, polecono słuchać we wszystkim jej rozkazów i w ten sposób mnie się pozbyto.Bettinę biorą za opętaną – Ojciec Mancia – Ospa – Wyjeżdżam do Padwy
Nazajutrz ku rozpaczy całej rodziny diabeł, który opętał Bettinę, usadowił się w jej umyśle. Doktor Gozzi powiedział mi, że musi być opętana, gdyby bowiem to był tylko obłęd, nie potraktowałaby tak przekornie kapucyna, i postanowił wezwać do niej ojca Mancia, dominikanina, nie mniej sławnego egzorcystę, o którym mówiono, że z każdą opętaną dziewczyną potrafi sobie poradzić.
Był to wysoki i majestatyczny mężczyzna w wieku lat około trzydziestu, blondyn o niebieskich oczach, piękny jak Apollo belwederski, z tą różnicą, że nie triumf i pycha, ale skromność malowała się na jego obliczu.
Gdy weszliśmy, Bettina spała lub udawała, że śpi. Ojciec Mancia pokropił ją wodą święconą. Otworzyła oczy, spojrzała na mnicha i zamknęła je natychmiast. Po czym otworzyła je znowu, przyjrzała mu się nieco lepiej i z wdzięcznie pochyloną główką niby to zasnęła. Egzorcysta wydobył z kieszeni rytuał⁸ i stułę, założył ją sobie na szyję, relikwiarz umieścił na piersi Bettiny i z arcypoważną miną kazał nam klęknąć i modlić się. Klęczeliśmy tak przez pół godziny, gdy on cicho coś czytał. Doktor powiedział nam, że mnich przyjdzie nazajutrz i przyrzeka, o ile Bettina nie jest obłąkana, uwolnić ją od złego ducha w ciągu trzech godzin.
Na drugi dzień Bettina ciskała się w najlepsze i plotła największe niedorzeczności, których nie przerwała nawet na widok przystojnego egzorcysty; on zaś słuchał tego z przyjemnością przez kwadrans, a później kazał nam wszystkim opuścić pokój. Usłuchaliśmy go niezwłocznie. Drzwi pozostały otwarte, ale któż by śmiał zaglądać? Trzy godziny panowała tam głucha cisza. W południe mnich nas zawołał. Bettina była smutna, lecz najzupełniej potulna, gdy egzorcysta zwijał manatki. Odchodząc, wyraził nadzieję, że jego zabiegi okażą się skuteczne.
Przekonałem się jednak wkrótce, iż Bettina nie była ani opętana, ani żadnemu obłędowi nie uległa. Stało się to w przeddzień Święta Oczyszczenia Matki Boskiej; doktor Gozzi zwykł nas prowadzić do parafii św. Augustyna, gdzie spowiadaliśmy się u księży dominikanów. Gdy zapowiedział to nam przy stole, matka jego dodała, że powinniśmy – tak samo jak ona – zwrócić się o absolucję do świątobliwego ojca Mancia. Nazajutrz raniutko Bettina wręczyła mi kartkę:
Możesz mnie nienawidzić, lecz uszanuj moją cześć i spokój duszy. Żaden z was nie może się spowiadać u ojca Mancia. Ty jeden potrafisz do tego nie dopuścić.
Nie umiem nawet wyrazić litości, jaka mnie ogarnęła, gdym czytał ową kartkę. Odpowiedziałem jednak w te słowa:
Rozumiem, że pomimo tajemnicy spowiedzi pomysł twej matki ci nie dogadza. Ale dlaczego nie zwracasz się w tej sprawie do Cordianiego, twego amanta?
Na co odpisała:
Nie rozmawiałam z Cordianim od owej fatalnej nocy, na skutek której tyle wycierpiałam. Nie przemówię do niego już nigdy i tobie tylko pragnę zawdzięczać cześć i życie.
Zdecydowany okazać Bettinie pomoc, której się po mnie spodziewała, skorzystałem z odpowiedniej chwili przy kładzeniu się do snu i powiedziałem doktorowi Gozzi, że sumienie mi nakazuje prosić, abym mógł udać się do innego spowiednika, i że nie chciałbym się pod tym względem różnić od kolegów. Zacny mój profesor zgodził się chętnie.
Pewnego popołudnia leżałem w łóżku z powodu małej ranki na nodze, gdy doktor Gozzi był w kościele ze swymi uczniami. Skorzystała z tego Bettina, przyszła do mego pokoju i usiadła na łóżku. Spodziewałem się tego i widząc, że nadszedł moment decydujących wyjaśnień, powitałem ją z radością. Wyznałem, że już jej nie kocham, gdyż sama zniweczyła w zarodku moją piękną miłość.
– Wszystko, coś mi powiedział – zaczęła Bettina – opiera się na złym zrozumieniu i na pozorach. Nie kocham Cordianiego i nigdym go nie kochała. Cordiani – ciągnęła dalej – oświadczył mi się już w tydzień po przyjeździe i błagał, abym za niego wyszła, zaraz gdy zakończy studia, bo wtedy jego ojciec poprosi o moją rękę. Odparłam, że znam go za mało, że nie chcę wyjść za niego i proszę, aby zostawił mnie w spokoju. Jednak Cordiani widział nas razem i tegoż dnia po kolacji spadło na mnie pierwsze nieszczęście. Wsunął mi ten bilecik i ten list do ręki.
To mówiąc, Bettina podała mi list i kartkę tej treści:
Albo wpuść mnie dziś do swojego pokoju, zostawiając uchylone drzwi na podwórze, albo będziesz musiała jutro tłumaczyć się przed doktorem, bo mu oddam ten list, którego kopię tu widzisz!
W liście Cordiani opisywał doktorowi, jak to jego siostra spędza ranki na karygodnej rozpuście ze mną, gdy on odprawia mszę.
– Po namyśle, którego sprawa wymagała – dorzuciła Bettina – zdecydowałam się wysłuchać potwora. Przy pierwszej uwadze na temat oszczerstwa zawartego w liście Cordiani rzekł mi, że to żadne oszczerstwo, bo przez dziurę w suficie nad twoim łóżkiem widział ze strychu, cośmy robili owego ranka, i zakończył tym, że zdradzi to wszystko memu bratu i matce, jeżeli odmówię mu tego, czegom tobie udzieliła.
Następnie Cordiani usiłował namówić ją do wspólnej ucieczki do Ferrary, gdzie miał stryja.
– Serce mi krwawiło na myśl o tobie – dodała – ale nie mam sobie nic do wyrzucenia i nic też między nami nie zaszło, co by mnie czyniło niegodną twojego szacunku.
Byłem głęboko wzruszony, mimo że całe jej opowiadanie, choć mogło być prawdą, wydawało mi się k łamstwem. Bawiło mnie jednak udawanie, iż biorę jej słowa za dobrą monetę. Dialog ten ciążył mi jednak coraz bardziej i zapytałem wreszcie, co mogę dla niej uczynić. Odpowiedziała smętnym tonem, że o ile serce mi nic nie dyktuje, ona sama nie wie, czego się winna ode mnie domagać. Chcąc ją pocieszyć, rzekłem, że jedynym sposobem odzyskania mojej miłości będzie obietnica, iż zrezygnuje z usług przystojnego egzorcysty.
Po kolacji służąca niepytana powiedziała mi, że Bettina położyła się do łóżka z silną gorączką. Mogła to być rzecz naturalna, jednak wątpiłem. Nazajutrz Olivo, stwierdziwszy silną gorączkę, rzekł doktorowi, że chora majaczy i bredzi, ale że to z gorączki, nie z opętania. Gorączka nie ustępowała i czwartego dnia ukazała się wysypka. Biedna dziewczyna była nią tak pokryta, że nie pozostało wolnego kawałka skóry. Dziewiątego dnia wezwano księdza ze świętymi olejami.
W dwa lata później Bettina, z którą już tylko braterskie łączyły mnie uczucia, wyszła za mąż za szewca nazwiskiem Pigozzo, skończonego szubrawca, który ją maltretował i do nędzy doprowadził.
Ja zaś studiowałem tymczasem w Padwie prawo i mając lat szesnaście, otrzymałem stopień doktora iuris utriusque⁹ na podstawie dwóch tez: z prawa cywilnego de testamentis¹⁰ oraz utrum Hebraei possint construere novas synagogas¹¹ – z prawa kanonicznego. Prawdziwym moim powołaniem były studia medyczne i czułem wyraźną inklinację do tego zawodu. Jednakże żądano ode mnie, abym zgłębiał wiedzę prawniczą, do której czułem wstręt nieodparty. Tłumaczono mi, iż nie dojdę do fortuny inaczej, jeno będąc adwokatem, a co gorzej – adwokatem eklezjastycznym¹². Gdyby mi pozwolono iść za własnym gustem, zostałbym lekarzem, stan, w którym szarlataństwo oddaje jeszcze większe usługi niż w palestrze.
Obowiązek uczęszczania na wykłady umożliwił mi samotne wycieczki do miasta i chcąc wykorzystać nieznaną mi dotychczas pełnię wolności, nie omieszkałem pokumać się z najsłynniejszymi ze studentów; otóż ten rodzaj ludzi to wyłącznie libertyni, gracze, opoje, dziwkarze, birbanty, urwisy i zbereźniki niezdolne do żadnych szlachetnych uczuć.
W tych czasach studenci w Padwie cieszyli się wielkimi przywilejami i w ich obronie nieraz popełniali zbrodnie. Nie karano ich z obawy, by zbytnia surowość nie zmniejszyła napływu scholarzy¹³, którzy zjeżdżali się z całej Europy do tego sławnego uniwersytetu. Rząd wenecki trzymał się następującej zasady: sowicie opłacać profesorów o wielkim nazwisku i pozostawiać ich uczniom jak najwięcej swobody. Prowadząc ten nowy dla mnie tryb życia i nie chcąc uchodzić za mniej zamożnego od mych nowych przyjaciół, wydawałem więcej, niż mnie stać było. Sprzedałem więc lub zastawiłem wszystko, co posiadałem, oraz zaciągnąłem długi, których nie mogłem spłacić. Nie wiedząc, co począć, napisałem do mojej kochanej babki, która miast przysłać pieniądze, przyjechała do Padwy i podziękowawszy doktorowi Gozzi i Bettinie za ich starania, zabrała mnie pierwszego października 1739 roku z powrotem do Wenecji.