Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chicago Bulls. Gdyby ściany mogły mówić - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Chicago Bulls. Gdyby ściany mogły mówić - ebook

Historie prosto z szatni legendarnych Byków.
Zajrzyj za kulisy najlepszej drużyny w historii NBA!

Wyobraź sobie, że znajdujesz się w szatni Chicago Bulls tuż po zdobyciu przez Byki mistrzostwa. Że w kasynie w Las Vegas grasz w kości z samym Dennisem Rodmanem. Że rozmawiasz przy piwie z Michaelem Jordanem, który przed chwilą zdobył 69 punktów. Że widzisz, jak Scottie Pippen w trakcie meczu rzuca krzesłem.

To wszystko przeżył autor tej książki. Jako akredytowany dziennikarz towarzyszył Bykom przez 11 lat – miał dostęp do ich szatni, spotykał się z zawodnikami prywatnie, z niektórymi nawet się zaprzyjaźnił. Stał się niemal częścią legendarnej drużyny, która w latach 1991–1998 aż sześć razy sięgała po mistrzostwo NBA i trwale zapisała się w historii koszykówki.

W tej książce Kent McDill dzieli się opowieściami, które nie ujrzały dotychczas światła dziennego. Chicago Bulls. Gdyby ściany mogły mówić ukazuje legendarny zespół Chicago Bulls z zupełnie nowej, nieznanej perspektywy. I pozwala zrozumieć, na czym polegał jego fenomen.

Żaden fan koszykówki nie może przejść obok tej lektury obojętnie!

 

Wydawać by się mogło, że nic więcej nie da się napisać na temat czasów świetności drużyny z Wietrznego Miasta. Nic bardziej mylnego! Chicago Bulls. Gdyby ściany mogły mówić to książka pełna anegdot, ciekawostek i wszelkiego rodzaju smaczków, które mogą wprawić w osłupienie nawet najwierniejszych kibiców jednej z najbardziej rozpoznawalnych drużyn w historii NBA.
Michał Górny, „MVP Magazyn”

Wiele razy marzyłem o tym, by móc posłuchać rozmów koszykarzy Chicago Bulls w szatni. Chciałem się na własnej skórze przekonać, jak Michael Jordan ruga kolegów z drużyny. Byłem ciekaw, jak Phil Jackson motywuje swoich graczy.  Zastanawiałem się, jak można poskromić Dennisa Rodmana i jak Scottie Pippen znosił bycie w cieniu MJ-a. Książka Kenta McDilla dała wyczerpujące odpowiedzi na nurtujące mnie przez lata pytania. Nie przeczytać – grzech. Przeczytać – obowiązek.
Tomasz Gawędzki, NBAHistoria.pl

Ta książka stanie się świętością na półkach wielu kibiców NBA w Polsce. Bulls z Michaelem Jordanem byli zjawiskiem daleko wykraczającym poza sport.  Autor zabiera nas w niedostępne wcześniej miejsca, pokazuje kulisy zdarzeń, których echa docierały do nas przez lata. Do tej pory nie było publikacji, która wyszła spod pióra człowieka tak blisko związanego z tym klubem.
Karol Śliwa, blog Karol Mówi…

Kent McDill miał pracę marzeń – podróżował z drużyną NBA jako dziennikarz. Poznał zawodników i trenerów, zwyczaje oraz zasady panujące w najlepszej lidze świata. A 25 lat temu była ona zupełnie inna niż ta, którą znamy dziś z Facebooka i YouTube’a. Dzięki tej książce poznacie z bliska legendarny zespół Chicago Bulls i Michaela Jordana. Wielu z Was wrócą wspomnienia z lat dzieciństwa, kiedy tak pasjonowaliśmy się NBA.
Michał Pacuda, ProBasket

BIOGRAM
Kent McDill – dziennikarską przygodę rozpoczął w 1978 roku. Dziennikarz „Daily Herald” oddelegowany do pisania o Chicago Bulls, który w latach 1988–1999 miał codzienny dostęp do drużyny Byków. Jako jedyny był w tej roli świadkiem wszystkich sześciu mistrzowskich tytułów NBA, które drużyna Chicago Bulls zdobyła w latach 90.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-541-3
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Stare powiedzenie głosi, że „w życiu najważniejszy jest odpowiedni timing”. Ocena dokonywanych przez nas wyborów – dobra bądź zła – często zależy tylko od momentu, w którym je podejmujemy.

Kiedy opowiadasz dowcip, kiedy przyrządzasz suflet, albo kiedy rzucasz do kosza – co jest najważniejsze?

Odpowiedni timing.

Gdy Kent poprosił mnie o napisanie przedmowy do jego książki, pomyślałem, jak dużo miałem szczęścia, że trafiłem do Bulls właśnie w takim momencie. Byłem we właściwym wieku i nie brakowało mi motywacji, żeby stać się częścią czegoś wyjątkowego. Miałem 31 lat i po dziewięciu wyczerpujących latach gry w New York Knicks byłem gotowy na zmianę. Nowy Jork to poważny sprawdzian charakteru dla każdego zawodowego sportowca. Jego mieszkańcy są zazwyczaj twardymi wielkomiejskimi obywatelami świata. Nie boją się wypowiedzieć swojego zdania, niezależnie od tego, czy kogoś ono interesuje. Są po prostu cholernie krytyczni, zwłaszcza kiedy mówią o sporcie.

Media odzwierciedlają i potęgują taki sposób myślenia. Albo trafiasz na szczyt, albo na ostatnią stronę „New York Post”, z nagłówkiem „Sprzedajcie go”. Dziennikarze bywają naprawdę podli. Mają jeden cel – upokorzyć cię. I szukają tylko mankamentów.

Kiedy więc pojechałem na wakacje na Hawaje po zakończeniu sezonu 1987/88 i zadzwonił do mnie Jerry Krause, dyrektor generalny Chicago Bulls, który poinformował mnie o transferze, odetchnąłem z ulgą. Pochodzimy z żoną z Sacramento, więc Środkowy Zachód był nam bliższy niż Wschodnie Wybrzeże. Mieliśmy nadzieję, że Chicago może nam dać coś, czego Nowy Jork nie był w stanie zaoferować.

Już po kilku godzinach szefostwo Bulls przywitało mnie na lotnisku, po czym przewieziono mnie do hotelu Knickerbocker na spotkanie z Jerrym. Rozmawialiśmy o drużynie i o moim miejscu w jej składzie. Jako starszy zawodnik miałem odgrywać rolę jednego z przywódców.

Wkrótce poznałem chicagowskich dziennikarzy, między innymi młodego Kenta McDilla. W ciągu dziewięciu lat spędzonych w Nowym Jorku nauczyłem się nieufności w stosunku do dziennikarzy, ale szybko się zorientowałem, że Kent i jego kumple nie mają złych zamiarów. Chcieli po prostu opisywać to, co dzieje się w Bulls. Byli raczej pomocni, niż szkodliwi, a ich pytania dotyczyły przede wszystkim drużyny i tego, jak zamierzam się w nią wpasować. Była tam grupa zawodników, która miała się stać rdzeniem zespołu – Scottie Pippen, Horace Grant, Michael Jordan, John Paxson i ja. Na ławce siedzieli Sam Vincent, Craig Hodges, Charles Davis, Brad Sellers i Dave Corzine. Nasz trener, Doug Collins, miał fantastyczny sztab szkoleniowy. Collins, Johnny Bach, Tex Winter, Phil Jackson i Jim Cleamons wnosili do niego wiele lat doświadczenia, koszykarską wiedzę i kreatywność. Doug uwielbiał doświadczonych graczy, przyjął mnie zatem z otwartymi ramionami i dał mi swobodę działania.

Chicago było dla mnie i dla mojej drużyny dużo lepszym miejscem do życia – zarówno na parkiecie, jak i poza nim. Podobały nam się Instytut Sztuki, Muzeum Historii Naturalnej, zoo w Parku Lincolna, centrum wystawiennicze McCormick Place, Akwarium Shedda i Oceanarium Abbotta. No i ludzie. Mieszkańcy Chicago są uprzejmi i mają raczej pozytywne nastawienie. Jeśli jesteś po ich stronie, to będą cię bronić.

Podobne podejście charakteryzowało dziennikarstwo sportowe. Wszyscy koszykarze nawiązują z mediami relację opartą na mieszaninie miłości i nienawiści. Dziennikarze chicagowscy pragną tego samego, co nowojorscy – chcą opisywać sensacyjne historie, które zainteresują ich czytelników, i chcą się w te historie zagłębiać. Nie wiem, czy dziennikarze z Chicago wykazują więcej empatii niż ich koledzy po fachu z Nowego Jorku, ale z pewnością są od tamtych bardziej odpowiedzialni. Zwłaszcza ci, którzy zajmują się opisywaniem tylko jednego klubu. Kent należał właśnie do takich dziennikarzy – towarzyszył drużynie zarówno podczas wszystkich delegacji, jak i meczów rozgrywanych na własnym parkiecie. Kiedy go lepiej poznałem, byłem w szoku. To facet godny zaufania, potrafiący słuchać, skromny, radosny, taki, z którym po prostu fajnie się pracuje. Jak to w ogóle możliwe, żeby dziennikarz sportowy miał wszystkie te wspaniałe cechy?

Jako zawodnik chcesz, żeby dziennikarz zadawał ci interesujące pytania, które pomogą mu spojrzeć na daną historię z różnych perspektyw. Możesz jedynie mieć nadzieję, że dziennikarz będzie na tyle uczciwy, by pamiętać również o twoim interesie. Szukasz w nim partnera, któremu będziesz mógł zaufać w szczerej rozmowie. A że tak wielu dziennikarzy zawiodło już twoje zaufanie, wcale nie jest to takie łatwe.

Ale Kent okazał się właśnie takim gościem. Był jedną z osób, dzięki którym lata spędzone w Chicago wspominam z przyjemnością. Był uczciwy, a kiedy trzeba – ostry, ale nawet po gorszym meczu nie musiałem się martwić, że przeczytam następnego dnia coś jednostronnie negatywnego albo bolesnego. A kiedy nasza drużyna grała coraz lepiej, moja więź z Kentem pozostała silna. Po prostu poznaliśmy się w idealnym momencie.

Mówiąc inaczej – timing nie mógł być lepszy.

Bill Cartwright

Maj 2014Wstęp

W 1988 roku miałem 32 lata i byłem wydawcą działu sportowego w United Press International w Chicago. Raptem dziesięć lat po skończeniu studiów miałem najwspanialszą pracę, jaką mogłem sobie wymarzyć – byłem sprawozdawcą wszystkich dyscyplin sportu w Chicago, sam podejmowałem decyzje, o których meczach napisać samemu, a jakie artykuły zlecić niezależnym dziennikarzom. Przygotowywałem felietony i reportaże, nadzorując relacje sportowe w ośmiu stanach na Środkowym Zachodzie USA.

Ale UPI borykała się z problemami finansowymi, musiałem więc spędzać mnóstwo czasu na użeraniu się z freelancerami, którzy nie otrzymywali za swoją pracę wynagrodzenia, martwiąc się przy okazji tym, czy ja sam dostanę na czas własną pensję. Co chwila pojawiały się obniżki wynagrodzeń, co chwila ktoś rezygnował z pracy. Czułem się trochę jak kapitan tonącego statku.

Kiedy więc Tim Sassone, mój kolega z dziennika „Daily Herald” z Arlington Heights w Illinois, poinformował mnie, że jego gazeta zamierza zainwestować w dział sportowy, i zasugerował, żebym wysłał swoje CV na stanowisko dziennikarza piszącego o jednym z klubów w Chicago, to oczywiście byłem tą propozycją zainteresowany. Dorastałem, czytając „Heralda”, i byłem pewien, że jestem na tyle dobry, by skutecznie rywalizować z reporterami innych chicagowskich gazet – „Tribune” i „Sun-Timesa”. Wielu moich kolegów pracowało jako dziennikarze przydzielani do drużyn z Chicago.

Znałem „Heralda”, bo dorastałem na północno-zachodnich przedmieściach Chicago, które z czasem zaczęły być przez pracowników redakcji nazywane „miastem »Heralda«”. Kiedy byłem dzieckiem, na łamach gazety można było nawet sprawdzić aktualne menu z naszej szkolnej stołówki, a gdy uczyłem się w liceum, czasami odnajdywałem swoje nazwisko w relacji z biegów przełajowych organizowanych w Conant High School.

Podczas rozmowy rekrutacyjnej z wydawcą sportowym, Jimem Cookiem, dowiedziałem się, że mają dwa wakaty: dla dziennikarza zajmującego się w pełnym wymiarze Chicago Bulls i reportera opisującego sporty uniwersyteckie – koszykówkę i futbol amerykański. Pierwsza posada wymagała ciągłych wyjazdów w delegacje po całych Stanach i relacjonowania koszykówki zawodowej. W ramach tej drugiej pracowałbym głównie na Środkowym Zachodzie i relacjonował mecze futbolowe uniwersytetów Northwestern, Illinois i Notre Dame oraz koszykarskie uczelni Illinois w Chicago, DePaul i Loyola.

Bardziej odpowiadało mi to drugie zajęcie.

Był rok 1988 i przez poprzednie trzy lata pisałem o Chicago Bulls.

Michaela Jordana znałem dość powierzchownie, z trenerem Dougiem Collinsem też miałem niezbyt bliskie relacje. Wiedziałem, że popularność NBA rośnie, ale należałem do szerokiej grupy osób, które nie były do końca pewne tego, jaka przyszłość czeka Byki i Jordana.

Przed przeprowadzką do Chicago w 1967 roku, kiedy miałem 11 lat, mieszkałem w Indianapolis i kibicowałem drużynie koszykówki Indiana University. Trener Indiany, Bob Knight, był dla mnie jak Bóg, a koszykówkę uniwersytecką uważałem za najlepszą dyscyplinę sportu na świecie.

Zanim przeniesiono mnie służbowo do Chicago, zaraz po ukończeniu w 1978 roku studiów na Uniwersytecie DePauw w Greencastle w Indianie, zostałem w UPI w Indianapolis wydawcą działu sportowego i relacjonowałem mecze Indiana Pacers. Moja opinia o zawodowej koszykówce tylko się wtedy potwierdziła – uważałem ją za wypaczoną wersję tej wspaniałej dyscypliny sportu, którą znałem i tak bardzo kochałem. Co to, do cholery, znaczy „faul przy rzucie”? Jakim cudem sędziowie odgwizdują takie faule po przypadkowym kontakcie z obrońcą, ale nie gwiżdżą przy brutalnych przepychankach, które trwają pod koszem praktycznie przy każdej akcji?

Poza tym relacjonowanie sportów uniwersyteckich było wspaniałym przeżyciem. Duch walki, niewinność, poczucie, że każdy mecz ma znaczenie – nie sposób było nie wciągnąć się w tę cudowną atmosferę. Mecze futbolowe były wielkimi wydarzeniami, a ja po pięcioletnim relacjonowaniu spotkań Indiany, Purdue czy Notre Dame wciąż byłem absolutnie napalony na relacjonowanie rozgrywek uczelnianych.

A koszykówka uniwersytecka była, jak już wspomniałem, sportem nad sportami. Nie było niczego lepszego niż relacjonowanie uczelnianych turniejów regionalnych. Nie mogłem się tego doczekać. Szefostwo „Heralda” rozmawiało równolegle z innym dziennikarzem, którego uważano za prawdziwego wymiatacza. Był to Bob Logan, który przez kilkadziesiąt lat pracował w „Tribune” i był pierwszym reporterem akredytowanym przy Bulls, po powstaniu klubu w 1966 roku. Nie miałem wątpliwości, że szefostwo gazety również powierzy mu pisanie o Bykach, żeby mógł wykorzystać swoje kompetencje i podzielić się wiedzą z czytelnikami z przedmieść Chicago. Pozycję miał już zbudowaną.

Ale kiedy „Herald” zatrudnił go w 1988 roku, Logan przekroczył już pięćdziesiątkę. Relacjonowanie poczynań Bulls było równoznaczne z koniecznością wyjazdu na 41 delegacji, zazwyczaj dwudniowych, rocznie. Wiedział już, czym to pachnie, robił to w przeszłości i nie miał ochoty do tego wracać.

Ja byłem dla odmiany młodym singlem (choć byłem już partnerem swojej przyszłej żony, którą miałem za dwa lata poślubić).

Zaproponowali mi więc pracę przy Bulls.

Oznaczało to większe pieniądze, szansę na to, żeby poznać organizację Bulls od wewnątrz, a także na wspólne, w dodatku opłacane, podróże z Jordanem i Bykami. Była to propozycja nie do odrzucenia. Powiedziałem więc: tak.

Choć w rzeczywistości marzyłem o relacjonowaniu sportów uniwersyteckich.

Z perspektywy czasu muszę jednak przyznać, że koniec końców wszystko się jakoś ułożyło.1. Pierwsze dni

Kiedy zacząłem pracę w „Daily Herald”, musiałem poradzić sobie z drobnym problemem.

Kilka tygodni wcześniej, zanim przyjąłem tę pracę, pojawiła się informacja, że Jordanowi urodziło się dziecko. Jego dziewczyna Juanita urodziła mu synka, ale PR-owcom Michaela udało się utrzymać to w tajemnicy przed opinią publiczną. W końcu sekret zdradził jeden z lokalnych dziennikarzy. Był to gość, który pisał o Bulls do „Heralda” w poprzednim sezonie, zanim szefostwo gazety podjęło decyzję o pełnej obsłudze dziennikarskiej wszystkich meczów, łącznie z wyjazdowymi, i zatrudniło do tego mnie.

Ktoś przekazał mi, że Jordan wściekł się, kiedy jego sprawy osobiste trafiły do mediów. Uznałem, że pewnie jest zły na dziennikarza, który o tym napisał. Nie chciałem źle zacząć naszej znajomości tylko dlatego, że pracuję w tej samej firmie, co tamten gość.

Ale zamierzałem też w odpowiednim stopniu dbać o dobre imię „Heralda”. Informacja nie została przecież zmyślona, a to, co zrobił Jordan, nie było nielegalne. Ale ludzie, którzy reprezentowali jego interesy z niespotykaną wcześniej w świecie sportu pasją, uznali, że lepiej będzie, jeśli informacja nie ujrzy światła dziennego.

Nie jestem człowiekiem, który pozwala tego typu problemy zamiatać pod dywan. Wolę od razu posprzątać brudy. Z doświadczenia wiem, że rzadko kiedy sytuacja wygląda tak źle, jak się ją przedstawia. I tym razem okazało się, że miałem rację.

Już przed pierwszym meczem, który miałem relacjonować, spotkałem się w szatni hali Chicago Stadium z Jordanem i przegadałem to z nim. Michael był bardzo miły. Z pewnością pomogło mi to, że pamiętał mnie z pracy dla UPI. I nawet jeśli wciąż miał pretensje do tego poprzedniego dziennikarza, to wobec mnie zachowywał się w porządku. Kto wie, może nawet mu ulżyło, że informacja ujrzała w końcu światło dzienne. Utrzymywanie w tajemnicy narodzin dziecka z nieprawego łoża nie jest łatwe. Zresztą wkrótce Michael ożenił się z Juanitą, mieli potem jeszcze dwoje dzieci, Jeffreya i Jasmine. Ich małżeństwo rozpadło się dopiero w 2006 roku.

Ja tymczasem musiałem pozyskać względy wszystkich członków sztabu szkoleniowego – trenerów, asystentów, fizjoterapeutów, specjalistów odpowiedzialnych za sprzęt, a nawet sekretarek. Pracując w UPI, w ogóle tych osób nie znałem, moje relacje z klubem były raczej powierzchowne. Ale jako reporter przypisany do drużyny musiałem zbliżyć się do wszystkich potencjalnych źródeł informacji. Na szczęście dzięki znajomościom z UPI nawiązałem już kontakty z ludźmi od PR-u. To okazało się przydatne – ci ludzie naprawdę wiedzieli wszystko o wszystkim, no i czasami uchylali mi rąbka tajemnicy. Nie wypuszczali na zewnątrz żadnych informacji, które mogłyby ich doprowadzić do utraty pracy, ale czasami dzięki tym drobiazgom udawało się opowiedzieć fajne historie.

Czułem, że muszę się jakoś uwiarygodnić. Pięć lat spędziłem, pisząc o koszykówce w Indianie, więc miałem do opowiedzenia kilka historyjek o trenerze uniwersyteckim, Bobbym Knighcie (byłem na przykład świadkiem, jak rzucił krzesłem na parkiet hali Assembly Hall w Bloomington). Przez te pięć lat pisałem też o Indiana Pacers. I relacjonowałem mecze koszykarskie rozgrywane w hali Hinkle Fieldhouse na kampusie Uniwersytetu Butlera. Widziałem w akcji wielu przyszłych zawodowców, kiedy byli jeszcze w liceum albo na studiach.

Denerwowałem się wtedy tym wszystkim, ale jednocześnie byłem zdeterminowany, by udowodnić, że się do tej pracy nadaję. Przecież pisałem o koszykówce. Co, chłopak z Indiany miałby sobie z tym nie poradzić?

Skoro kontrowersję z Jordanem należało już uznać za przeszłość, byłem gotów do rozpoczęcia najwspanialszej przygody mojego życia: relacjonowania losów Chicago Bulls. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zabierze mi to 11 następnych lat życia.2. Kręgle

Kiedy Byki zaczęły zdobywać tytuły mistrzowskie, wszystko się zmieniło. Zawodnicy przestali być tak dostępni, częściowo, żeby chronić ich przed ludźmi żerującymi na cudzej sławie, a częściowo chyba dlatego, że tak się po prostu dzieje ze sławnymi osobami.

Ale zanim zdobyli swój pierwszy mistrzowski tytuł w 1991 roku, byli tacy sami jak koszykarze z innych drużyn. Zabiegali o uwagę mediów. Łaknęli popularności wśród kibiców. Musieli być mili dla sponsorów. W latach osiemdziesiątych, przy okazji meczów przedsezonowych, Bulls musieli poświęcić jeden z wieczorów na spotkanie z finansującymi ich przedsiębiorcami i wziąć udział we wspólnych atrakcjach. Przez kilka lat z rzędu największą z nich były kręgle. Zaczęło się w 1988 roku – Bulls wynajęli klub Brunswick Lanes w Deerfield, w pobliżu swojego ośrodka treningowego. Każdy tor miał swojego sponsora, osobnego komentatora, reprezentanta mediów, a zawodnicy i trenerzy zmieniali się pomiędzy kolejnymi torami.

Z uwagi na wzrost kręgle nie są naturalną dyscypliną sportu dla koszykarzy. Ale obrońcy radzili sobie całkiem nieźle.

Jak pewnie się domyślacie, Michael Jordan radził sobie bardzo dobrze. W jednej z rund zaliczył strike’a, strącając wszystkie kręgle rzutem pomiędzy nogami. Twierdził, że rywalizuje w tej dyscyplinie po raz pierwszy w życiu.

Ale to nie on był największą gwiazdą wieczoru, tak przynajmniej uważał mój poprzednik w „Daily Herald”, Jim O’Donnell, który tak opisywał ten wieczór w 1988 roku: „Niekwestionowaną gwiazdą wieczoru był nowy reporter »Daily Herald«, Kent McDill, który zaliczył sześć strike’ów z rzędu i zdobył 207 punktów, zapewniając swojej drużynie zwycięstwo w rywalizacji dziennikarzy”.

I co ty na to, Michaelu Jordanie?

Nagrodą za zwycięstwo był sprzęt kręglarski oraz kręgiel podpisany przez wszystkich zawodników. Dzięki temu posiadam swój jedyny autograf Michaela Jordana i Sama Vincenta. À propos – Sam Vincent. Były obrońca uczelni Michigan State grał w Bulls przez dwa lata – od 1987 do 1989 roku, ale wtedy, w 1988, odmówił udziału w zawodach w kręgle. Nie był przy tym niemiły. Poświęcił swój czas sponsorom. Ale miał też bardzo dobry powód, żeby odmówić gry.

„Kręgle nie są częścią mojego dziedzictwa kulturowego” – powiedział.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: