Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

F. Chopin - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

F. Chopin - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 266 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pa­ris. – Im­pri­me­rie de MME veu­ve Don­dey-Du­pre… rue Sa­int-Lo­uis, 46.

F. CHO­PIN

PAR

F. Liszt

PA­RIS

M. ESCU­DIER, ÉDI­TEUR, RUE RI­CHE­LIEU, 102.

LE­IP­ZIG, BRE­IT­KOFF ET HAR­TEL, BRU­XE­LES, CHEZ SCHOTT

1852

Qu­elque re­gret­té qu'il soit, et par to­usles ar­ti­stes et par tous ceux qui l'ont con­nu, il nous est peut-ętre per­mis de do­uter que le mo­ment soit déjà venu, où, ap­précié à sa ju­ste va­leur, ce­lui dont la per­te nous est si par­ti­cu­li­ère­ment sen­si­ble, oc­cu­pe le haut rang que lui rése­rve pro­ba­ble­ment l'ave­nir.

S'il a été so­uvent pro­uvé que nul ri esl pro­phète cn son pays, n'es­til pas d'expérien­ce aus­si que les pro­phètes, c'est-à-dire les hom­mes de l'ave­nir, ceux qui le pres­sen­tent et le rap­pro­chent par leurs śu­vres, ne sont pas re­con­nus pro­phètes par leur temps?…..

Et nous n'ose­rions af­fir­mer qu'il en pût ętre au­tre ment. Les jeu­nes généra­tions d'ar­ti­stes au­ront beau pro­te­ster con­tre les re­tar­da­ta­ires, dont la co­utu­me in­va­ria­ble est d'as­som­mer les vi­vants avec les morts, pour les śu­vres mu­si­ca­les com­me pour cel­les d'au­tres arts, il est qu­elqu­efo­is rése­rvé au temps seul d'en révéler to­ute la be­au­té et tout le méri­te.

Les for­mes mul­ti­ples de Fart n'étant que des in­can­ta­tions di­ver­ses, de­sti­nées à évo­qu­er les sen­ti­ments et les pas­sions, pour les ren­dre sen­si­bles, tan­gi­bles en qu­elque sor­te, et en com­mu­ni­qu­er les frémis­se­ments, le génie se ma­ni­fe­ste par l'in­ven­tion de for­mes no­uvel­les ad­ap­tées par­fo­is à des sen­ti­ments quin'ont 'po­int en­co­re sur­gi dans le cerc­le en­chan­té. Peut-on espérer que dans ces arts où la sen­sa­tion est liée à l'émo­tion sans l'in­ter­média­ire de la pen­sée et de la réfle­xion, la seu­le in­tro­duc­tion de for­mes et de mo­des inu­si­tés ne soit déjà un ob­stac­le a la com­préhen­sion im­média­te d'une śu­vre?… La sur­pri­se et męme la fa­ti­gue, oc­ca­sion­nées par l'él­ran-geté des im­pres­sions in­con­nu­es qu'elle réve­il­le, ne la font-el­les pas pa­ra­ître au grand nom­bre com­me écri­te dans une lan­gue qu'on igno­re, et qui, par cela meme, sem­ble d'abord bar­ba­re?… La seu­le pe­ined'y ha­bi­tu­er l'ore­il­le suf­fît pour en re­bu­ter be­au­co­up, qui re­fu­sent opi­ni­âtre­ment de l'étu­dier avec su­ite. Ce sont en pre­mier lieu les or­ga­ni­sa­tions les plus vi­ves et les plus jeu­nes, qui, le mo­ins en­cha­înées par cet at­tra­it de l'ha­bi­tu­de, re­spec­ta­ble meme en ceux chez qui il est in­vin­ci­ble, se pren­nent de cu­rio­si­té, puis de pas­sion pour l'idio­me no­uve­au; c'est pa­rel­les qu'il pénètre et ga­gne les régions récal­ci­tran­tes du pu­blic, et que ce­lu­ici fi­nit par en sa­isir le sens, la por­tée, la con­struc­tion, et par ren­dre ju­sti­ce aux qu­ali­tés ou aux ri­ches­ses qu'il peut ren­fer­mer. Pour ces ra­isons, les mu­si­ciens qu­ine s'astre­ignent pas aux ro­uti­nes co­nven­tion­nel­les ont be­so­in glus que d'au­tres ar­ti­stes de l'aide du temps. Ils ne peu­vent môme espérer que la mort ap­por­te à leurs tra­vaux cet­te plus-va­lue in­stan­ta­née qu'elle don­ne à ceux des pe­in­tres, et au­cun d'eux ne po­ur­ra­it re­no­uve­ler au pro­fit de­ses ma­nu­scrits le sub­ter­fu­ge d'un des grands ma­îtres fla­mands, qui vo­ulut de son vi­vant explo­iter sa glo­ire fu­tu­re, en char­ge­ant sa fem­me de répan­dre le bru­it de son décès, pour fa­ire ren­chérir les to­iles dont il ava­it eu soin de gar­nir son ate­lier.

Qu­el­le que soit donc la po­pu­la­ri­té d'une par­tie des pro­duc­tions de ce­lui que les so­uf­fran­ces ava­ient bri­sé long­temps avant sa fin, ii est néan­mo­ins à présu­mer que la po­stéri­té aura pour ses ouvra­ges une es­ti­me mo­ins fri­vo­le et mo­ins légère que cel­le qui leur est en­co­re ac­cor­dée. Ceux qui, dans la su­ite, s'oc­cu­pe­ront de l'hi­sto­ire de la mu­si­que fe­ront sa part, et elle sera gran­de, lx ce­lui qui y ma­rqua par ua si rare génie mélo­di­que, par de si heu­reux et de si re­ma­rqu­ables agran­dis­se­ments du (issu har­mo­ni­que, que ses co­nqu­ę­tes se­ront avec ra­ison préférées à ma­in­te śu­vre de sur­fa­ce plus éten­due, jo­uée et re­jo­uée par un grand nom­bre d'in­stru­ments, chan­tée et re­chan­tée par la fo­ule des pri­me don­ne.

En se ren­fer­mant dans le ca­dre exc­lu­sif du pia­no, Cho­pin, a no­tre sens, a fait preu­ve d'une des qu­ali­tés les j)lus es­sen­tiel­les à un écri­va­in: la ju­ste ap­précia­tion de ia for­mo dans la­qu­el­le il lui est don­né d'excel­ler; el néan­mo­ins ce fait, dont nous lui fa­isons un sérieux méri­te, nu­isit A l'im­por­tan­ce de sa re­nom­mée. Dif­fi­ci­le­ment peut-ętre un au­tre en po­sses­sion dc si hau­tes fa­cul­tés mélo­di­qu­es et har­mo­ni­qu­es eùt-il rési­sté aux ten­ta­tions que présen­tent les chants de l'ar­chet, les al­lan­gu­is­se­ments de la flûte, les as­so­ur­dis­se­ments de la trom­pet­te que nous nous ob­sli­nons en­co­re à cro­ire la seu­le mes­sa­gère de la vie­il­le dées­se, dont nous bri­gu­ons les sub­i­tes fa­veurs. Qu­el­le co­nvic­tion réfléchie ne lui at-il pas fal­lu pour se bor­ner à un cerc­le plus ari­de en ap­pa­ren­ce, et y 'fa­ire odo­re par son génie ce qui sem­bla­it ne po­uvo­ir fleu­rir sur ce ter­ra­in? Qu­el­le pénétra­tion in­tu­iti­ve ne révèle pas ce cho­ix exc­lu­sif qui, ar­ra­chant les di­vers ef­fets des in­stru­ments à leur do­ma­ine ha­bi­tu­el, ou to­ute l'écu­me du bru­it fut ve­nue se bri­ser à leurs pieds, les trans­por­ta­it dans uifte sphère plus re­stre­in­te, mais plus idéa­li­sée? Qu­el­le con­fian­te aper­cep­tion des pu­is­san­ces fu­tu­res de son in­stru­ment a dû prési­der à cet­te re­non­cia­tion vo­lon­ta­ire d'un em­pi­ri­sme si répan­du, qu un au­tre eût pro­ba­ble­ment con­si­déré com­me un con­tre-sens d'en­le­ver d'aus­si gran­des pen­sées à leurs in­ter­prètes or­di­na­ires! Que nous de­vons sin­cère­ment ad­mi­rer cel­te uni­que préoc­cu­pa­tion du beau pour lui-męme, qui a so­ustra­it son ta­lent à la pro­pen­sion com­mu­ne de répar­tir en­tre une cen­ta­ine de pu­pi­tres cha­que brin de mélo­die, et lui fit au­gmen­ter les res­so­ur­ces de l'art, en en­se­ignant à les con­cen­trer dans un mo­in­dre espa­ce!

Loin d'am­bi­tion­ner les fra­cas de l'or­che­stre, Cho­pin se con­ten­ta de­vo­ir sa pen­sée in­tégra­le­ment re­pro­du­ite sur l'ivo­ire du cla­vier, réus­sis­sant dans son but de ne lui rien fa­ire per­dre en éner­gie, sans préten­dre aux ef­fets d'en­sem­ble et à la bros­se du déco­ra­teur. On n'a po­int as­sez sérieu­se­ment et as­sez at­ten­ti­ve­ment réfléchi sur la va­leur des des­sins de ce pin­ce­au déli­cat, ha­bi­tué qu'on est de nos jo­urs à ne con­si­dérer com­me com­po­si­teurs di­gnes d'un grand nom, que ceux qui ont la­is­sé pour le mo­ins une demi-do­uza­ine d'opéras, au­tant d'ora­to­rios et qu­elqu­es sym­pho­nies, de­man­dant ain­si à cha­que mu­si­cien de fa­ire tout, et un peu plus que tout. Cet­te no­tion, si généra­le­ment répan­due qu'elle soit, n'en est pas mo­ins d'une ju­stes­se (rès-pro­bléma­ti­que. Nous som­mes loin de con­te­ster la glo­ire plus dif­fi­ci­le à ob­te­nir, et la su­pério­ri­té réel­le des chan­tres épi­qu­es qui déplo­ient sur un lar­ge plan leurs śp len-di­des créa­tions; nia­is nous dési­re­rions qu'on ap­pli­qu­ât a la mu­si­que le prix qu'on met aux pro­por­tions ma­tériel­les dans les au­tres bran­ches des be­aux-arts, et qui, en pe­in­tu­re par exem­ple, pla­ce une to­ile de vingt po­uces car­ros, com­me la Vi­sion d'Eze­chiel, ou le Ci­me­ti­ère de Ruys-Daél, par­mi les chefs-d'śu­vre éva­lu­és plus haut que tel ta­ble­au de plus va­ste di­men­sion, fut-il d'un Ru­bens ou d'un Tin­fo­ref. En lit­téra­tu­re, Béran­ger es­til mo­ins un grand po­ète pour avo­ir res­ser­ré sa pen­sée dans les étro­ites li­mi­tes de la chan­son? Pétra­rque ne doit-il pas son Triom­phe à ses Son­nets, et de ceux qui ont le plus répété leurs su­aves ri­mes, en es­til be­au­co­up qui con­na­is­sent l'exi­sten­ce de son po­ème sur l'Afri­que? Nous ne sau­rions do­uter que les préju­gés qui di­spu­te­ra­ient en­co­re à l'ar­ti­ste n'ay­ant pro­du­it que des so­na­tes pa­re­il­les à cel­les de Franz Schu­bert, sa su­pério­ri­té d'écri­va­in sur tel au­tre qui aura par­ti­tion­né les pla­tes mélo­dies de bien des opéras que nous ne ci­te­rons pas, ne di­spa­ra­is­sent gra­du­el­le­ment, et qu'en mu­si­que aus­si, on ne fi­nis­se par te­nir comp­te sur­to­ut, dans les com­po­si­tions di­ver­ses, de l'élo­qu­en­ce et du ta­lent avec le­squ­els se­ront ex pri­més les pen­sées et les sen­ti­ments, qu­els que so­ient du re­ste l'espa­ce et les moy­ens em­ploy­és pour les in­ter­préter.

Or, on ne sau­ra­it s'ap­pli­qu­er à fa­ire une ana­ly­se in­tel­li­gen­te des tra­vaux de Cho­pin sans y tro­uver des be­au­tés d'un or­dre très éle­vé, d'une expres­sion par­fa­ite­ment neu­ve, et dune con­le­xtu­re har­mo­ni­que aus­si ori­gi­na­le que sa­van­te. Chez lui la har­dies­se se ju­sti­fie to­ujo­urs; la ri­ches­se, l'exu­béran­ce męme, n'exc­lu­ent pas la clar­té; la sin­gu­la­ri­té ne dégénère pas en bi­zar­re­rie ba­ro­que; les ci­se­lu­res ne sont pas désor­don­nées, et le luxe de l'or­ne­men­ta­tion ne sur­char­ge pas l'élégan­ce des li­gnes prin­ci­pa­les. Ses me­il­leurs ouvra­ges abon­dent en com­bi­na­isons qui, on peut le dire, for­ment épo­que dans le ma­nie­ment du sty­le mu­si­cal. Osées, bril­lan­tes, sédu­isan­tes, el­les dégu­isent leur pro­fon­deur sous tant de grâce, et leur ha­bi­le­té sous tant de char­me, que ce n'est qu'avec pe­ine qu'on pa­rvient à se so­ustra­ire as­sez à leur en­tra­înant at­tra­it pour les ju­ger à fro­id sous le po­int de vue de leur va­leur théo­ri­que; cel­le-ci a déjà été sen­tie, mais elle se fera de plus en plus re­con­na­ître, lor­sque sera ve­nu­le temps d'un exa­men at­ten­tif des se­rvi­ces ren­dus à l'art, du­rant la pério­de que Cho­pin a tra­ver­sée.

C'est à lui que nous de­vons cel­te exten­sion des ac­cords, soit pla­qu­és, soit en ar­pèges, soit en bal­te ries; ces si­nu­osi­tés chro­ma­ti­qu­es et en­har­mo­ni­qu­es, dont ses pa­ges of­frent de si frap­pants exem­ples; ces pe­tits gro­upes de no­tes su­ra­jo­utées, tom­bant com­me les gout­te­let­tes d'une ro­sée dia­prée, par-des­sus la fi­gu­re mélo­di­que. Il don­na à ce gen­re de pa­ru­re dont on n'ava­it en­co­re pris le mo­dèle que dans les fio­ri­tu­res de l'an­cien­ne gran­de éco­le de chant ita­lien, l'im­prévu et la va­ri­été, que ne com­por­ta­it pas la voix hu­ma­ine, se­rvi­le­ment co­pi­ée par­le pia­no dans des em­bel­lis­se­ments de­ve­nus stéréo­ty­pes et mo­no­to­nes. Il in­ven­ta ces ad­mi­ra­bles pro­gres­sions har­mo­ni­qu­es, qui ont doté d'un ca­rac­tère sérieux, męme les pa­ges qu ipar la légère­té de leur su­jet ne pa­ra­is­sa­ient pas de­vo­ir préten­dre à cet­te im­por­tan­ce. Mais, qu'im­por­te le su­jet? N'est-ce pas l'idée qu'on en fait ja­il­lir, l'émo­tion qu'on y fait vi­brer, qui l'élève, l'en­no­blit et le gran­dit? Que de mélan­co­lie, que de fi­nes­se, que de sa­ga­ci­té, que à'art sur­to­ut dans ces chefs-d'śu­vre de la­Fon­ta­ine, dont les su­jets sont si fa­mi­liers et les ti­tres si mo­de­stes! Ceux d'Etu­des et de Prélu­des le sont aus­si; po­ur­tant les mor­ce­aux de Cho­pin qui les por­tent, n'en re­ste­ront pas mo­ins des ty­pes de per­fec­tion, dans un gen­re qu'il a créé, et qui re­lève, ain­si que to­utes ses śu­vres, du ca­rac­tère de son génie po­éti­que. Écrits pre­sque en pre­mier lieu, ils sont em­pre­ints d'une ve­rve ju­véni­le qui s'ef­fa­ce dans qu­elqu­es-uns de­ses ouvra­ges sub­séqu­ents, plus éla­bo­rés, plus ache­vés, plus com­bi­nés, pour se per­dre tout à fait dans ses der­ni­ères pro­duc­tions d'une sen­si­bi­li­té su­re­xci­tée, qu'on di­ra­it ętre la re­cher­che de Vépu­ise­ment.

Si nous avions à par­ler ici en ter­mes d'éco­le du déve­lop­pe­ment de la mu­si­que de pia­no, nous dis­séqu­erions ces ma­gni­fi­qu­es pa­ges, qui of­frent une si ri­che gla­ne d'ob­se­rva­tions. Nous explo­re­rions en pre­mi­ère li­gne ces Noc­tur­nes, Bal­la­des, Im­promp­tus, Sche­rzos, qui tous sont ple­ins de raf­fi­ne­ments har­mo­ni­qu­es aus­si in­at­ten­dus qu'in­enlcn­dus. Nous les re­cher­che­rions éga­le­ment dans ses Po­lo­na­ises, Ma-zo­ures, Val­ses, Bo­léros. Mais ce n'est ni l'in­stant, nile lieu d'un tra­va­il pa­re­il, quin'of­fri­ra­it d'in­téręt qu'aux adep­tes du con­tre-po­int et de la bas­se chif­frée.

C'est par­le sen­ti­ment qui débor­de dc to­utes ces śu­vres, qu'el­les se sont répan­du­es et po­pu­la­ri­sées; sen­ti­ment émi­nem­ment ro­man­ti­que, in­di­vi­du­el, pro­pre à leur au­teur, et néan­mo­ins sym­pa­thi­que, non-seu­le­ment à ce pays qui lui doit une il­lu­stra­tion de plus, mais à tous ceux que pu­rent ja­ma­is to­uchér les in­for­tu­nes de l'exil el les at­ten­dris­se­ments de l'amo­ur.

Ne se con­ten­tant pas to­ujo­urs de ca­dres dont il éta­it li­bre de des­si­ner les con­to­urs si heu­reu­se­ment cho­isis par lui, Cho­pin vo­ulut aus­si enc­la­ver sa pen­sée dans les clas­si­qu­es bar­ri­ères. II a écrit de be­aux Con­cer­tos et de bel­les So­na­tes; to­ute­fo­is il n'est pas dif­fi­ci­le de di­stin­gu­er dans ces pro­duc­tions plus de vo­lon­té que d'in­spi­ra­tion. La sien­ne éta­it im­périeu­se, fan­ta­sque, ir­réfléchie. Ses al­lu­res ne po­uva­ient ętre que li­bres, et nous croy­ons qu'il a vio­len­té son génie, cha­que fois qu'il a cher­ché à l'astre­in­dre aux règles, aux clas­si­fi­ca­tions, à une or­don­nan­ce quin'éta­ient pas les sien­nes, et ne po­uva­ient con­cor­der avec les exi­gen­ces de son esprit, un de ceux dont la grâce se déplo­ie sur­to­ut lor­squ'ils sem­blent al­ler à la déri­ve.

Il a pu ętre en­tra­îné à dési­rer ce do­uble suc­cès, par l'exem­ple de son ami Mic­kie­wicz, qui après avo­ir été le pre­mier à do­ter sa lan­gue d'une po­ésie fan­ta­sti­que, fa­isant éco­le dès 1818 dans la lit­téra­tu­re sla­ve par­ses Dzia­dy et ses bal­la­des ro­man­ti­qu­es, pro­uva en­su­ite, en écri­vant Gra­ży­na et Wal­len­rod, qu'il sa­va­it aus­si triom­pher des dif­fi­cul­tés qu op­po­sent à l'in­spi­ra­tion, les en­tra­ves de la for­me clas­si­que, et qu'il éta­it éga­le­ment ma­ître lor­squ'il sa­isis­sa­it la lyre des an­ciens po­etes. Cho­pin, en fa­isant des ten­ta­ti­ves ana­lo­gu­es, n'a pas aus­si com­plète­ment réus­si à no­tre avis. Il n'a pu ma­in­te­nir dans le car­ré d'une co­upe an­gu­leu­se et ro­ide ce con­to­ur flot­tant et in­déter­mi­né qui fait le char­me de sa pen­sée. Il n'a pu y en­ser­rer cet­te in­déci­sion nu­ageu­se et es­tom­pée, qui en détru­isant to­utes les arę­tes de la for­me, la dra­pe de longs piis com­me de flo­cons bru­meux, tels que ceux dont éta­ient en­to­urées les be­au­tés ossia­ni­qu­es, lor­squ'el­les fa­isa­ient ap­pa­ra­ître aux mor­tels qu­elque su­ave pro­fil du mi­lieu des chan­ge­an­tes nu­ées.

Ces es­sa­is bril­lent po­ur­tant par une rare di­stinc­tion de sty­le, et ren­fer­ment des pas­sa­ges d'un haut in­téręt, des frag­ments dune sur­pre­nan­te gran­deur. Nous ci­te­rons Y Ada­gio du se­cond Con­cer­to, pour le­qu­el il ava­it une prédi­lec­tion ma­rqu­ée, et qu'il se pla­isa­it à re­di­re fréqu­em­ment. Les des­sins ac­ces­so­ires ap­par­tien­nent à la plus bel­le ma­ni­ère de Y au­teur, et la phra­se prin­ci­pa­le en est d'une lar­geur ad­mi­ra­ble. Elle al­ter­ne avec un réci­ta­tif qui pose le ton mi­neur et qui en est com­me l'an­ti­stro­phe. Tout ce mor­ce­au est d'une idéa­le per­fec­tion; son sen­ti­ment, tour à tour ra­dieux et ple­in d'api­to­ie­ment. 11 fait son­ger à un ma­gni­fi­que pay­sa­ge inon­dé de lu­mi­ère, lx qu­elque for­tu­née val­lée de Tem­pe qu'on au­ra­it fi­xée pour ętre le lieu d'un récit la­men­ta­ble, d'une scène at­tri­stan­te. On di­ra­it un ir­répa­ra­ble re­gret, ac­cu­eil­lant le cśur hu­ma­in en face d'une in­com­pa­ra­ble splen­deur de Ia na­tu­re; con­tra­ste so­ute­nu par une fu­sion de tons, une dégra­da­tion de te­in­tes at­ténérie qui em­pę­che que rien de heur­té

ou de bru­sque ne vien­ne fa­ire dis­so­nan­ce à l'im­pres­sion émo­uvan­te qu'il pro­du­it, et qui en meme temps mélan­co­li­se Ia joie et ras­sérène la do­uleur.

Po­ur­rions-nous ne pas par­ler de la Mar­che fu­nèbre in­ter­ca­lée dans sa pre­mi­ère so­na­te, qui a été or­che­strée et exécu­tée pour la pre­mi­ère fois à la cérémo­nie de­ses ob­sèqu­es? Au­ra­it-on pu tro­uver d'au­tres ac­cents pour expri­mer avec le męme na­vre­ment qu­els sen­ti­ments et qu­el­les lar­mes de­va­ient ac­com­pa­gner à son der­nier re­pos ce­lui qui ava­it com­pris d'une ma­ni­ère si sub­li­me com­ment on pleu­ra­it les gran­des per­tes! – Nous en­ten­dions dire un jour à un jeu­ne hom­me de son pays; Ces pa­ges n'au­ra­ient pu ętre écri­tes que par un Po­lo­na­is! En ef­fet, tout ce que le cor­tège d'une na­tion en­ti­ère, pleu­rant sa pro­pre mort, au­ra­it de so­len­nel et de déchi­rant, se re­tro­uve dans le glas fu­néra­ire qui sem­ble ici l'escor­ter. Tout le sen­ti­ment de my­sti­que espéran­ce, dc re­li­gieux ap­pel à une mi­séri­cor­de sur­hu­ma­ine, à une clémen­ce in­fi­nie et à une ju­sti­ce qui tient comp­te de cha­que tom­be et de cha­que ber­ce­au, to­ute la rési­gna­tion exal­tée qui a éc­la­ire de la lu­mi­ère des au­réo­les tant de do­uleurs et de désa­stres sup­por­tés avec l'héro­ïsme in­spi­ré des mar­tyrs chrétiens, réson­ne dans lo chant dont la sup­pli­ca­tion esl si déso­lée. Ce qu'il y a de plus pur, de plus sa­int, de plus rési­gné, de plus croy­ant el de plus espérant dans le cśur des fem­mes, des en­fants et des prę­tres y re­ten­tit, y frémit, y tres­sa­il­le avec d'in­di­ci­bles vi­bra­tions. On sent que ce n'est pas la mort d'un héros qu'on pleu­re, alors que d'au­tres héros re­stent pour le ven­ger, mais bien cel­le d'une généra­tion en­ti­ère qui a suc­com­bé, ne la­is­sant après elle que les fem­mes, les en­fants et les prę­tres. Cet­te mélo­pée si fu­nèbre et si la­men­ta­ble, est néan­mo­ins d'une si pénétran­te do­uceur, qu'elle sem­ble ne plus ve­nir dc cet­te ter­re. Ces sons qu'on di­ra­it at­ti­édis par la di­stan­ce im­po­sent un su­prę­me re­cu­eil­le­ment, com­me s'ils éta­ient chan­tés par les an­ges eux-mę­mes et flot­ta­ient déjà dans le ciel, aux alen­to­urs du trône di­vin. Ni eris, ni rau­qu­es gémis­se­ments, ni bla­sphèmes im­pies, ni fu­rieu­ses im­préca­tions ne tro­ublent un in­stant la pla­in­te, qu'on pren­dra­it ain­si pour de séra­phi­qu­es so­upirs. Le côté an(ique de la do­uleur en est to­ta­le­ment exc­lu. Rien n'y rap­pel­le les fu­reurs de Cas­san­dre, les aba­is­se­ments de Priam, les frénésies d'Hécu­be, les dése­spéran­ces des cap­ti­ves troy­en­nes. Une foi su­per­be anéan­tis­sant, dans les su­rvi­vants dc cel­te Llion chrétien­ne, l'amer­tu­me de la so­uf­fran­ce en męme temps que la lâche­té de l'abal­te­ment, leur do­uleur ne con­se­rve dus au­cu­ne de­ses ter­re­stres fa­ibles­ses, elle s'ar­ra­che de ce sol mo­ile de sang et de lar­mes; s'élan­ce vers Dieu, el nc sau­ra­it plus s'ad­res­ser qu'au Juge su­prę­me, tro­uvant pour l'im­plo­rer de si po­ignan­les pri­ères, quen les éco­utant no­tre cśur se bri­se en nous-mę­mes, sous une au­gu­ste com­pas­sion.

On au­ra­it po­ur­lant tort de cro­ire que to­utes les com­po­si­tions de Cho­pin sont dépo­urvu­es des sen­ti­ments dont il a dépo­uil­lé ce sub­li­me élan, et dont l'hom­me n'est peut-ętre pas à męme de res­sen­tir con­stam­ment l'éner­gi­que ab­néga­tion, la co­ura­geu­se do­uceur. De so­ur­des co­lères, des ra­ges éto­uf­fées, se ren­con­trent dans ma­ints pas­sa­ges de­ses śu­vres, et plu­sieurs de­ses Etu­des, aus­si bien que ses Sche­rzos, dépe­ignent une exa­spéra­tion con­cen­trée, et do­mi­née par un dése­spo­ir, tan­tôt iro­ni­que, tan­tôt hau­ta­in. Ces som­bres apo­stro­phes de sa muse ont pas­sé plus in­a­pe­rçu­es et mo­ins com­pri­ses que ses po­èmes d'un plus ten­dre co­lo­ris. Le ca­rac­tère per­son­nel de Cho­pin a pu y con­tri­bu­er. Bie­nve­il­lant, af­fa­ble, fa­ci­le dans ses rap­ports, dune hu­meur éga­le et en­jo­uée, il la­is­sa­it peu so­upçon­ner les se­crètes co­nvul­sions qui l'agi­ta­ient.

Ce ca­rac­tère n'éta­it pas fa­ci­le à sa­isir. Il se com­po­sa­it de mil­le nu­an­ces, qui se cro­isa­ient et se dégu­isa­ient les unes les au­tres, d'une ma­ni­ère in­déchif­fra­ble a pri­ma vi­sta. Il éta­it aisé de se mépren­dre sur le fond de sa pen­sée, com­me avec les Sla­ves en général, chez qui la loy­au­té et la fran­chi­se, la fa­mi­lia­ri­té et la cap­tan­te de­si­nvol­lu­ra des ma­ni­ères, n'im­pli­qu­ent nul­le­ment la con­fian­ce et l'épan­che­ment. Leurs sen­ti­ments se révèlent et se ca­chent, com­me les re­plis re­tors d'un ser­pent en­ro­ulé sur lui-môme. Il faut at­ten­ti­ve­ment les exa­mi­ner, pour tro­uver l'en­cha­îne­ment de leurs an­ne­aux. Il y au­ra­it de la na­ïve­té à pren­dre au mot leur com­pli­men­teu­se po­li­tes­se, leur mo­de­stie préten­due. Les for­mu­les de cet­te po­li­tes­se et de cet­te mo­de­stie tien­nent à leurs mśurs qui se res­sen­tent sin­gu­li­ère­ment de leurs an­ciens rap­ports avec l'Orient. Sans se con-ta­gier le mo­ins du mon­de de la ta­ci­tur­ni­té mu­sul­ma­ne, ils ont ap­pris d'elle une rése­rve défian­te sur to­usles su­jets qui tien­nent aux cor­des déli­ca­tes et in­ti­mes; si bien, qu'on peut à peu près ętre to­ujo­urs cer­ta­in, lor­squ'ils par­lent d'eux-mę­mes, qu'ils gar­dent vis-à-vis de leur in­ter­lo­cu­teur des réti­cen­ces qui leur as­su­rent sur lui un avan­ta­ge d'in­tel­li­gen­ce ou de sen­ti­ment, en lui la­is­sant igno­rer tel­le cir­con­stan­ce ou tel mo­bi­le se­cret par le­squ­els ils se­ra­ient le plus ad­mi­rés ou le mo­ins es­ti­més, et qu'ils déro­bent sous un so­uri­re lin, in­ter­ro­ga­teur, et d'une im­per­cep­ti­ble ra­il­le­rie. Se com­pla­isant en to­ute oc­cur­ren­ce dans le pla­isir delà my­sti­fi­ca­tion, de­pu­is les plus spi­ri­tu­el­les et les plus bo­uf­fon­nes, ju­squ'aux plus amères et aux plus lu­gu­bres, on di­ra­it qu'ils vo­ient dans cet­te mo­qu­eu­se su­per­che­rie, une for­mu­le de déda­in à la su­pério­ri­té qu'ils s'ad­ju­gent in­térieu­re­ment, mais qu'ils vo­ilent avec le soin et la ruse des op­pri­més.

L'or­ga­ni­sa­tion chéti­ve et de­bi­le de Cho­pin ne lui per­met­tant pas l'expres­sion éner­gi­que de­ses pas­sions, il ne li­vra­it h ses amis que ce qu'el­les ava­ient de doux et d'af­fec­tu­eux. Dans le mon­de pres­sé et préoc­cu­pé des gran­des vil­les, où nul n'ale lo­isir de de­vi­ner l'énig­me des de­sti­nées d'au­trui, où cha­cun n'est jugé que sur son ac­ti­vi­té extérieu­re, bien peu sans do­ute son­gent a pren­dre la pe­ine de je­ter un coup d'śil qui dépas­se la su­per­fi­cie des ca­rac­tères. Mais ceux que des rap­ports in­ti­mes et fréqu­ents rap­pro­cha­ient de Cho­pin, ava­ient oc­ca­sion d'aper­ce­vo­ir à cer­ta­ins mo­ments, l'im­pa­tien­ce et l'en­nui qu'il res­sen­ta­it d'ętre si promp­te­ment cru sur pa­ro­le. Et l'ar­ti­ste ne po­uva­it ven­ger l'hom­me!… D'une san­té trop fa­ible pour tra­hir cel­le im­pa­tien­ce par la véhémen­ce de son jeu, il cher­cha­it à se dédom­ma­ger en écri­vant ces pa­ges, qu'il aima­it à en­ten­dre exécu­ter avec la vi­gu­eur qui lui fa­isa­it défaut, et dans le­squ­el­les sur­na­gent les ran­cu­nes pas­sion­nées de l'hom­me plus pro­fon­dément at­te­int par cer­ta­ines bles­su­res qu'il ne lui pla­ît de l'avo­uer, com­me sur­na­ge­ra­ient au­to­ur d'une fréga­te pa­vo­isée qu­oique près de som­brer, les lam­be­aux de­ses flancs ar­ra­chés par les flots.

Ces im­pres­sions ont eu d'au­tant plus d'im­por­tan­ce dans la vie de Cho­pin, qu'el­les se sont ma­ni­fe­stées sen­si­ble­ment dans ses ouvra­ges. El­les ont peu h peu at­te­int une sor­ted'ira­sci­bi­li­té ma­la­di­ve qui, ar­ri­vée au po­int d'un trem­ble­ment fébri­le, a pro­du­it ce con­to­ur­ne­ment, cet­te tor­sion de sa pen­sée, qu'on ob­se­rve dans ses der­niers écrits. – Suf­fo­qu­ant pre­sque, sous l'op­pres­sion de­ses vio­len­ces répri­mées, ne se se­rvant plus de l'art que pour se don­ner à lui-męme sa pro­pre tra­gédie, après avo­ir fa­ti­gué son sen­ti­ment, il se prit à le sub­ti­li­ser. On re­tro­uve dans les feu­il­les qu'il a pu­bli­ées sous ces in­flu­en­ces, qu­elqu­echo­se des émo­tions alam­bi­qu­ées de Jean Paul, au­qu­el il fal­la­it les sur­pri­ses cau­sées par les phéno­mènes de la na­tu­re et de la phy­si­que, les sen­sa­tions d'ef­fro­is vo­lup­tu­eux dues à des ac­ci­dents im­prévoy­ables dans Tor­dre na­tu­rel des cho­ses, les mor­bi­des su­re­xci­ta­tions d'un ce­rve­au hal­lu­ci­né, pour re­mu­er un cśur ma­céré de pas­sions et bla­sé sur la so­uf­fran­ce. La mélo­die de­vient to­ur­men­tée, une sen­si­bi­li­té ne­rveu­se et in­qu­iète amène un re­ma­nie­ment de mo­tifs d'une per­si­stan­ce achar­née, péni­ble com­me le spec­tac­le des tor­tu­res que cau­sent ces ma­la­dies de l'âme ou du corps, quin'ont que la mort pour re­mède. Cho­pin éla­it en pro­ie à une de ces ma­la­dies qui, em­pi­rant d'an­née en an­née, l'a en­le­vé jeu­ne en­co­re; et dans les pro­duc­tions dont nous par­lons, on re­tro­uve les tra­ces des so­uf­fran­ces aigu­ës qui le dévo­ra­ient, com­me on tro­uve­ra­it dans un beau corps cel­les des grif­fes d'un oise­au de pro­ie.

2

Ces aber­ra­tions de sen­ti­ment, qu­ine pa­rvien­nent po­ur­tant ja­ma­is h di­mi­nu­er la rare qu­ali­té de l'étof­fe har­mo­ni­que, qu'el­les ren­dent au con­tra­ire plus cu­rieu­se à étu­dier, ne se ren­con­trent que peu dans les pi­èces de Cho­pin les plus con­nu­es et les plus ha­bi­tu­el­le­ment go­ûtées. Ses Po­lo­na­ises, qui sont mo­ins re­cher­chées qu'el­les nele méri­tent, h cau­se des dif­fi­cul­tés que présen­te leur par­fa­ite exécu­tion, ap­par­tien­nent à ses plus bel­les in­spi­ra­tions; el­les ne rap­pel­lent nul­le­ment les Po­lo­na­ises mi­gnar­des et far­dées à la Pom­pa­do­ur, tel­les que les ont pro­pa­gées les or­che­stres dans les bais, les vir­tu­oses dans les con certs, et le réper­to­ire re­bat­tu de Ia mu­si­que ma­ni­érée et af­fa­die des sa­lons. D'un rhy­th­me éner­gi­que, el­les font tres­sa­il­lir et ga­lva­ni­sent to­utes les tor­peurs de nos in­dif­féren­ces. Les plus no­bles sen­ti­ments tra­di­tion­nels de l'an­cien­ne Po­lo­gne y sont re­cu­eil­lis. Un sen­ti­ment de fer­me déter­mi­na­tion jo­int à la gra­vi­té, – ce qui, dit-on, éta­it l'apa­na­ge de­ses grands hom­mes d'au­tre­fo­is, –y frap­pe tout d'abord. Mar­tia­les pour la plu­part, la bra­vo­ure et la va­leur y sont ren­du­es avec Ia sim­pli­ci­té d'ac­cent qui fa­isa­it, chez cel­le na­tion gu­er­ri­ère, le tra­it di­stinc­tif de ces qu­ali­tés. El­les re­spi­rent une for­ce cal­me et réfléchie, et l'on cro­it y re­vo­ir ces an­ti­qu­es Po­lo­na­is tels que nous les dépe­ignent leurs chro­ni­qu­es: d'une or­ga­ni­sa­tion mas­si­ve, d'une in­tel­li­gen­ce déli­ée, d'une pi­été sérieu­se, d'un co­ura­ge in­domp­ta­ble, męlé à une co­ur­to­isie et à une ga­lan­te­rie, quin'aban­don­nent les en­fants de la Po­lo­gne ni sur le champ de ba­ta­il­le, ni la ve­il­le, nile len­de­ma­in du com­bat. Cet­te co­ur­to­isie éla­it tel­le­ment in­héren­te à leur na­tu­re que mal­gré la com­pres­sion que des ha­bi­tu­des rap­pro­chées de cel­les de leurs vo­isins et en­ne­mis, les in­fi­dèles de Stam­bo­ul, leur fa­isa­ient exer­cer ja­dis sur les fem­mes, en­le­sre­fou-lant dans la vie do­me­sti­que et en les te­nant to­ujo­urs à Vom­bre d'une tu­tel­le léga­le, elle a néan­mo­ins glo­ri­fié ou im­nio­vla­li­sé dans leurs an­na­les, des re­ines qui fu­rent des sa­in­tes, des vas­sa­les qui de­vin­rent des re­ines, de bel­les su­jet­tes, pour le­squ­el­les les uns ri­squ­èrent, les au­tres per­di­rent des trônes, aus­si bien qu'une ter­ri­ble Sfo­rza, une in­tri­gan­te d'Àrqu­ien, une Gon­za­gue co­qu­et­te.

Chez les Po­lo­na­is des temps pas­sés, une male réso­lu­tion s'unis­sant à cet­te ar­den­te dévo­tion pour les ob­jets de leur amo­ur, qui dic­ta­it to­usles ma­tins à So­bie­ski, en face des éten­dards du Cro­is­sant, aus­si nom­breux que les épis d'un champ, de si ten­dres bil­lets doux à sa fem­me, pre­na­it une te­in­te sin­gu­li­ère et im­po­san­te, dans l'ha­bi­tu­de de leur ma­in­tien, no­ble ju­squ'à une légère em­pha­se. Us ne po­uva­ient ma­nqu­er d'en con­trac­ter le goût, en con­tem­plant les plus be­aux ty­pes de ma­ni­ères so­len­nel­les dans les sec­ta­leurs de l'is­la­mi­sme, dont ils ap­précia­ient et ga­gna­ient les qu­ali­tés, tout en com­bat­tant leurs enva­his­se­ments. Ils sa­va­ient com­me eux fa­ire précéder leurs ac­tes d'une in­tel­li­gen­te déli­béra­tion, qui sem­bla­it ren­dre présen­te à cha­cun la de­vi­se du prin­ce Bo­le­slas de Po­me­ra­nie: Ent ivieg's, dann wag's, Pèse d'abord, et puis ose! et qui re­haus­sa­it leurs mo­uve­ments dune cer­ta­ine fier­té pom­peu­se, en leur la­is­sant une aisan­ce et une li­ber­té d'esprit ac­ces­si­bles aux plus légers so­ucis de leurs ten­dres­ses, aux plus éphémères cra­in­tes de leur cśur, aux plus fu­ti­les in­téręts de leur vie. Com­me ils met­ta­ient leur hon­neur à la fa­ire pay­er cher, ils aima­ient à l'em­bel­lir, et, mieux que cela, ils sa­va­ient aus­si aimer ce qui l'em­bel­lis­sa­it, et révérer ce qui la leur ren­da­it précieu­se.

Leurs che­va­le­re­squ­es héro­ïsmes éta­ient sanc­tion­nés par leur al­ti­ère di­gni­té, et une prémédi­ta­tion co­nva­in­cue ajo­utant les res­sorts de la ra­ison aux éner­gies de la ver­tu, ils réus­sis­sa­ient à se fo­ire ad­mi­rer de to­usles ages, de to­usles esprits, et de leurs ad­ver­sa­ires mę­mes. C'éta­it une sor­te de sa­ges­se téméra­ire, de pru­den­ce ha­sar­deu­se, de fa­na­ti­sme fa­ta­li­ste, dont la ma­ni­fe­sta­tion hi­sto­ri­que la plus célébrée et la plus ma­rqu­an­te fut l'expédi­tion de So­bie­ski, alors qu'il sau­va Vien­ne et frap­pa d'un coup mor­tel l'em­pi­re Ot­to­man, va­in­cu en­fin dans cet­te lon­gue lut­te so­ute­nue de part et d'au­tre avec tant de pro­ues­se, d'éc­lat et de mu­tu­el­les déféren­ces, en­tre deux en­ne­mis aus­si ir­récon­ci­lia­bles dans leurs com­bats, que ma­gna­ni­mes dans leurs trę­ves.

En éco­utant qu­elqu­es-unes des Po­lo­na­ises de Cho­pin, on cro­it en­ten­dre la démar­che plus que fer­me, pe­san­te, d'hom­mes af­fron­tant avec l'or­gu­eil de la va­il­lan­ce, tout ce que le sort po­uva­it avo­ir d'in­ju­ste. Par in­te­rval­le, l'on cro­it voir pas­ser des gro­upes ma­gni­fi­qu­es, tels que les des­si­na­it Paul Véro­nèse; l'ima­gi­na­tion les re­vęt du ri­che co­stu­me des vieux si­èc­les: bro­carts d'or, ve­lo­urs, sa­tins ra­ma­ges, zi­be­li­nes ser­pen­tan­tes et mo­el­leu­ses, man­ches ac­cor te­ment re­je­lées sur l'épau­le, sa­bres da­ma­squ­inés, ri­ches joy­aux, chaus­su­res ro­uges du sang fo­ulé ou jau­nes com­me Tór, ce­in­tu­res h fran­ges on­du­leu­ses; – gu­im­pes sévères, cor­sa­ges en ca­ra­pa­ces de per­les, tra­înes bru­is­san­tes, co­if­fu­res élin­ce­lan­tes de ru­bis ou ver­doy­an­tes d'éme­rau­des, so­uliers mi­gnons bro­dés d'am­bre, gants par­fu­més des sa­chets d'un ha­rem. Ces gro­upes se déta­chent sur le fond in­co­lo­re du temps di­spa­ru, en­to­urés des somp­tu­eux ta­pis de la Per­se, des meu­bles fi­li­gra­nes de Con­stan­ti­no­ple, de to­ute la fa­stu­eu­se pro­di­ga­li­té de ces ma­gnats qui pu­isa­ient dans des fon­ta­ines de To­kay, avec leurs go­be­lets de ver­me­il bos­se­lés de méda­il­lons, et fer­ra­ient d'ar­gent leurs co­ur­siers ara­bes, sur­mon­tant tous leurs écus­sons de la meme co­uron­ne, que l'élec­tioi po­uva­it ren­dre roy­ale, et qui, leur fa­isant mépri­ser tout au­tre ti­tre, éta­it seu­le por­tée com­me in­si­gne de leur glo­rieu­se éga­li­té.

Le ca­rac­tère pri­mi­tif de la dan­se po­lo­na­ise est as­sez dif­fi­ci­le à de­vi­ner ma­in­te­nant, tant elle est dégénérée, au dire de ceux qui l'ont vu exécu­ter au com­men­ce­ment de ce si­èc­le en­co­re. On com­prend à quel po­in­tel­le doit leur sem­bler de­ve­nue fade, cn son­ge­ant que la plu­part des dan­ses na­tio­na­les ne peu­vent gu­ère con­se­rver leur ori­gi­na­li­té pri­mi­ti­ve, lor­sque le co­stu­me qui y éta­it ap­pro­prié n'est plus en usa­ge, et que la Po­lo­na­ise sur­to­ut si ab­so­lu­ment dénu­ée de mo­uve­ments ra­pi­des, de pas véri­ta­bles dans le sens cho­régra­phi­que du mot, de po­ses dif­fi­ci­les et uni­for­mes: que la Po­lo­na­ise, in­ven­tée bien plus pour déploy­er l'osten­ta­tion que la séduc­tion, de­va­it bien­tôt per­dre de sa pom­peu­se im­por­tan­ce, desa suf­fi­san­ce or­gu­eil­leu­se, etse chan­ger en pro­me­na­de cir­cu­la­ire peu in­téres­san­te, dès que les hom­mes fu­rent pri­vés des ac­ces­so­ires néces­sa­ires pour que leurs ge­stes vins­sent ani­mer par leur jeu et leur pan­to­mi­me sa for­mu­le si sim­ple, ren­due au­jo­urd'hui déci­dément mo­no­to­ne. On n'ima­gi­ne­ra­it pas les nom­breux in­ci­dents et la mi­mi­que expres­si­ve qu'on y in­tro­du­isa­it ja­dis, sans les récits et les exem­ples de qu­elqu­es vie­il­lards qui por­tent en­co­re l'an­cien ha­bil­le­ment Po­lo­na­is. Par une excep­tion as­sez rare, cet­te dan­se éta­it de­sti­née à fa­ire sur­to­ut re­ma­rqu­er les hom­mes, à met­tre en évi­den­ce et fa­ire ad­mi­rer leur be­au­té, leur bel air, leur con­te­nan­ce mar­tia­le et co­ur­to­ise. (Ces deux épi­tli­ètcs ne défi­nis­sent-el­les pas le ca­rac­tère po­lo­na­is?,..) Le­nom męme de la dan­se est du gen­re ma­scu­lin dans l'ori­gi­nal, et ce n'est que par un ma­len­ten­du évi­dent qu'on l'a tra­du­it au fémi­nin.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: