Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ciche niewiasty: opowiadania historyczne dla dorastającej młodzieży - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ciche niewiasty: opowiadania historyczne dla dorastającej młodzieży - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 490 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PA­TRY­CY­USZ­KA.

Im kto wy­żej stoi, tem ja­śniej

świe­cić po­wi­nien przy­kła­dem.

T. J.

Za cza­sów, kie­dy cała za­chod­nia Eu­ro­pa na­le­ża­ła do Rzy­mian, w po­bli­żu mia­sta To­le­do (1), w dzi­siej­szej Hisz­pa­nii, znaj­do­wa­ła się pięk­na wil­la. Pew­ne­go razu o zmro­ku sie­dzia­ła tam wła­śnie w ogro­dzie mło­da dziew­czy­na; bia­ła lnia­na jej sza­ta, sre­brem ha­fto­wa­na, świad­czy­ła o po­cho­dze­niu wy­so­kiem. Była to Le­oka­dya, sie­ro­ta po moż­nym Rzy­mia­ni­nie, któ­re­go ród od daw­na w Hisz­pa­nii był osiadł.

Klom­by cud­nych traw i kwia­tów ota­cza­ły mło­dą dziew­czy­nę; z po­śród mir­tów i po­ma­rańcz wy­zie­ra­ły mar­mu­ro­we fau­ny i nim­fy; wo­do­try­ski mi­łym szme­rem – (1) Rzym­skie To­le­tum.

na­peł­nia­ły ogród, wtó­ru­jąc szcze­bio­to­wi pta­sząt prze­róż­nych.

Lata dzie­cin­ne Le­oka­dyi upły­nę­ły w piesz­czo­tach i zbyt­kach. Ro­dzi­ce obo­je już ze­szli ze świa­ta, zo­sta­wiw­szy jej jed­nak nie­za­leż­ność ma­jąt­ko­wą. Przy­ja­ciół jej nie bra­kło; wy­kształ­co­na, wy­cho­wa­na w za­sa­dach re­li­gii chrze­ści­jań­skiej, mia­ła ona prócz tego skąd czer­pać po­cie­chę, – to też, mimo sie­roc­twa, czo­ło jej było za­wsze po­god­ne, a wzrok ja­sny. U stóp jej stał w tej chwi­li kosz, pe­łen kwia­tów świe­żo ze­rwa­nych, z któ­rych ona wiła wień­ce, uwi­te kła­dąc obok sie­bie na ka­mien­nej ław­ce. Snać jed­nak myśl jej nie sa­my­mi tyl­ko wień­ca­mi była za­ję­ta, gdyż co chwi­la oglą­da­ła się poza sie­bie, jak gdy­by ko­goś wy­cze­ku­jąc.

I nie wy­cze­ki­wa­ła na próż­no, bo nie­ba­wem uka­za­ła się w ogro­dzie ja­kaś po­stać nie­wie­ścia, śpiesz­nym kro­kiem zdą­ża­ją­ca wi­docz­nie ku niej. Była to ko­bie­ta co naj­mniej trzy­dzie­sto­let­nia. Le­oka­dya po­wi­ta­ła ją uśmie­chem.

– Je­steś na­resz­cie! – rze­kła – usiądź na chwi­lę.

– Już wszyst­ko go­to­we – od­par­ła tam­ta, sia­da­jąc na ka­mien­nej ław­ce obok pięk­nej pa­try­cy­usz­ki. – Pew­na je­stem, że bę­dziesz za­do­wo­lo­na – cią­gnę­ła da­lej: – ka­pli­ca tak pięk­nie przy­stro­jo­na, oj­ciec Jan obie­cał, że sta­wi się o pół­no­cy; uprze­dzi­łam prze­to wszyst­kich, by się ze­bra­li nie­co wcze­śniej; prócz ojca Jana, z księ­ży obie­ca­li przyjść jesz­cze bra­cia Fran­ci­szek i Ka­rol…

– Jak­że to do­brze! Obaj śpie­wa­ją tak pięk­nie, obec­ność ich pod­nie­sie uro­czy­stość – prze­rwa­ła mó­wią­cej Le­oka­dya. – A czy o ni­kim z na­szych nie za­po­mnia­łaś?

– Zda­je mi się, że nie.

Dziew­czę uśmiech­nę­ło się.

– Dzię­ku­ję ci, Łu­cyo – rze­kła ser­decz­nie. – Oto wień­ce. Czy dość ich uwi­łam?

– Aż nad­to. Za­nio­sę je za­raz do ka­pli­cy, a po­tem wró­cę do cie­bie.

– I pój­dzie­my na prze­chadz­kę. Wra­caj więc na­tych­miast.

Łu­cya była przy­ja­ciół­ką a za­ra­zem opie­kun­ką mło­dziuch­nej pa­try­cy­usz­ki. Krew­na da­le­ka jej mat­ki, tak­że sa­mot­na – gdy dziew­czy­na sie­ro­tą zo­sta­ła, za­miesz­ka­ła przy niej i po­ko­cha­ły się ser­decz­nie obie sa­mot­ni­ce.Łu­cya nie­ba­wem po­wró­ci­ła. Po­wstaw­szy z ław­ki, Le­oka­dya po­da­ła jej ra­mię i już mia­ły odejść w głąb' ogro­du, gdy na­raz Łu­cya przy­sta­nę­ła.

– Zda­je mi się, że brat twój stry­jecz­ny Kne­jusz idzie ku nam – rze­kła.

– A tak, to on. Trze­ba mu przy­po­mnieć dzi­siej­szą uro­czy­stość – za­wo­ła­ła Le­oka­dya. – Czyś go uprze­dzi­ła?

– Jed­ne­go z naj­pierw­szych. Jak­że­bym go po­mi­nąć mia­ła! Toż brat twój i chrze­ści­ja­nin od ko­leb­ki – od­par­ła Łu­cya.

Po chwi­li Kne­jusz wi­tał ku­zyn­ki głę­bo­kim, peł­nym sza­cun­ku ukło­nem.

– Wi­dzę cię na­resz­cie, pięk­na Le­oka­dyo! – za wo­łał.

– Czy masz mi coś waż­ne­go do po­wie­dze­nia? – za­py­ta­ła dziew­czy­na, pa­trząc ba­daw­czo na jego twarz chmur­ną i stro­ska­ną.

– Czy nas kto nie sły­szy? – za­py­tał nie­spo­koj­nie.

– Czy do­brej, czy złej wie­ści je­steś zwia­stu­nem? – za­py­ta­ła Le­oka­dya.

– Złej, bar­dzo na­wet złej; lecz tą wie­ścią ustrzedz cię mogę od nie­szczę­ścia.

– Nie­ma ni­ko­go koło nas; mów więc, nie dręcz…

Kne­jusz wes­tchnął; zda­wał się na­my­ślać, w ja­kie sło­wa przy­brać wieść, by mniej prze­ra­zi­ła obie ko­bie­ty.

Znie­cier­pli­wi­ło to Le­oka­dyę.

– Są­dzić­by moż­na, że masz mnie za dziec­ko bo­jaź­li­we – ode­zwa­ła się to­nem nie­za­do­wo­le­nia.

– A więc słu­chaj: Ce­sarz Dy­okle­cy­an przy­słał no­we­go wiel­ko­rząd­cę do Hisz­pa­nii.

– Kogo? – spy­ta­ła Łu­cya.

– Da­cy­ana.

Na twa­rzy Le­oka­dyi od­ma­lo­wał się nie­po­kój.

– Czy tego za­cię­te­go wro­ga chrze­ści­jan? – spy­ta­ła zni­żo­nym to­nem.

– Tego sa­me­go – po­twier­dził Kne­jusz.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia. Nie mó­wiąc nic do sie­bie, do­tar­li zwol­na do bra­my wil­li; tu­taj za­trzy­ma­li się.

– Przy­po­mi­nam ci, bra­cie, uro­czy­stość dzi­siej­szą – ode­zwa­ła się Le­oka­dya spo­koj­nym już zu­peł­nie gło­sem; – dziś, koło pół­no­cy, znaj­dziesz mnie w pod­ziem­nej na­szej ka­pli­cy.

– Ależ to sza­leń­stwo ta uro­czy­stość! – gło­sem pod­nie­sio­nym od­parł mło­dy czło­wiek. – Czyż zgu­bić chcesz sie­bie ko­niecz­nie? Dla­te­go wła­śnie tu przy­bie­głem, byś mia­ła jesz­cze czas ją od­wo­łać. Da­cy­an przy­wiózł po­dob­no ze sobą cały za­stęp szpie­gów, któ­rzy wy­śle­dzą nas nie­chyb­nie…

Le­oka­dya dum­nie pod­nio­sła gło­wę.

– Rzy­mian­ką i chrze­ści­jan­ką je­stem – od­par­ła, – a więc uczu­cie trwo­gi mi obce. Pa­mię­tać o tem win­nam tyl­ko, że świe­cę przy­kła­dem ni­żej sto­ją­cym, że oczy tłu­mu na mnie są zwró­co­ne.

– Ależ Da­cy­an ma moc ka­ra­nia śmier­cią tych, co chrze­ści­ja­na­mi wy­zna­wać się będą – prze­kła­dał Kne­jusz.

– Na śmierć jam go­to­wa. By ży­cie oca­lić, nie wy­rzek­nę się tego, w co wie­rzę, co oj­ciec na­uczył mnie od ko­leb­ki czcić i sza­no­wać.

– Czyż nie mo­że­my czcić w ta­jem­ni­cy, nie wy­ja­wia­jąc tego, co w ser­cu mamy?

– O, nie, nie! my mu­si­my gło­śno swo­je prze­ko­na­nia wy­zna­wać, aby do­dać otu­chy in­nym. Przy­rze­ka­li­śmy im nie­bo za mę­czeń­stwo; dziś więc, je­śli cof­nie­my się przed niem, po­wie­dzą, że­śmy kła­ma­li… bo gdy­by­śmy w nie­bo wie­rzy­li, szli­by­śmy z uśmie­chem na śmierć.

Kne­jusz gło­wę po­chy­lił.

– Po­dzi­wiam – rzekł – twą od­wa­gę, lecz nie pój­dę za twym przy­kła­dem; tu­szę jesz­cze, że, wró­ciw­szy do domu, roz­wa­żysz me sło­wa, ka­żesz dom swój szczel­nie na noc za­mknąć i nie do­pu­ścisz do sie­bie ni­ko­go. Da­cy­an wie, co to dziś za dzień dla chrze­ści­jan, i pe­wien je­stem, że pil­nie na­ka­zał nas śle­dzić. Kto ży­cie oca­lić pra­gnie, jak naj­ci­szej za­cho­wać się te­raz po­wi­nien.

– Nie ten żyje, we­dług mnie, kto wsta­je ze snu do to, by dzień we­so­ło spę­dzić, lecz ten, któ­ry ko­cha i dzia­ła – od­par­ła Le­oka­dya.

I z temi sło­wy ski­nę­ła wy­nio­śle gło­wą mło­dzień­co­wi, i nie po­na­wia­jąc za­pro­sze­nia, od­da­li­ła się do sie­bie.

– Je­śli wie­lu ta­kich wśród nas, jak on, Chry­stus nig­dy nie zwy­cię­ży – rze­kła smut­nym gło­sem, wcho­dząc do pa­ła­cu.

– Nie lę­kaj się – od­par­ła Łu­cya; – dziś nas garst­ka, ju­tro mi­lio­ny będą; mę­czeń­stwo jed­nych obu­dzi drze­mią­cych i za­wo­ła­ją gło­śno: "my tak­że chrze­ści­ja­na­mi je­ste­śmy!" a mę­czeń­stwa upa­mięt­nią nie­za­wod­nie rzą­dy Da­cy­ana w Hisz­pa­nii. Chodź­my do ka­pli­cy; mo­dlić się nam trze­ba te­raz gor­li­wiej, niż kie­dy­kol­wiek, bo nie wie­my, czy go­dzi­na na­sza już nie na­de­szła.

To mó­wiąc, ob­ję­ła ra­mie­niem Le­oka­dyę i po­cią­gnę­ła ją ze sobą.

I po­dą­ży­ły do pod­ziem­nej ka­pli­cy, któ­rą jesz­cze oj­ciec Le­oka­dyi zbu­do­wać ka­zał. Był to dzień Wiel­kiej So­bo­ty. Łu­cya przy­stro­iła już w wień­ce i krze­wy całą ka­pli­cę, któ­ra czy­ni­ła w tej chwi­li, przy mi­go­ta­niu sła­bych świa­te­łek lamp olej­nych, wra­że­nie wiel­kie­go gro­bu, uma­jo­ne­go kwia­ta­mi.

Le­oka­dya i Łu­cya uklę­kły u stóp krzy­ża; lubo nie zdra­dzi­ły one tego, jed­nak­że wieść, ja­kiej Kne­jusz im udzie­lił, prze­ję­ła je nie tyl­ko smut­kiem, lecz i trwo­gą, – ale ci­sza uro­czy­sta, pa­nu­ją­ca w ka­pli­cy, i go­rą­ca mo­dli­twa zwy­cię­ży­ły nie­ba­wem uczu­cie, któ­re­go obie się wsty­dzi­ły, i spo­kój wró­cił im do serc. Za­czę­ły się wsłu­chi­wać, czy po­boż­ni nie nad­cho­dzą. Upły­nę­ła jesz­cze dłu­ga go­dzi­na w zu­peł­nym spo­ko­ju, któ­ry po­wró­cił im osta­tecz­nie rów­no­wa­gę, wresz­cie roz­legł się poza drzwia­mi ka­pli­cy ha­łas nie­wy­raź­ny.

– Idą! – szep­nę­ła Le­oka­dya.

– Sły­szę – od­par­ła Łu­cya, i pod­nió­sł­szy się, po­dą­ży­ła ku drzwiom przed­sion­ka.

– Kto idzie? – spy­ta­ła.

– Brat w Chry­stu­sie – od­parł głos nie­zna­jo­my. Było to ha­sło. Drzwi się roz­war­ły i uka­za­ło się kil­ka nie­wiast, za­kwe­fio­nych czar­ny­mi we­lo­na­mi. Zna­la­zł­szy się w ka­pli­cy, od­sło­ni­ły one twa­rze i po­dą­ży­ły w mil­cze­niu do gro­bu Chry­stu­sa; uklę­kły ra­je­ni i mo­dlić się po­czę­ły ci­cho. Łu­cya zbli­ży­ła się do Le­oka­dyi.

Nie­ba­wem znów od­głos kro­ków i ha­sło "Brat w Chry­stu­sie" sły­szeć się dały. Ka­pli­ca za­czę­ła się na­peł­niać. Łu­cya po­de­szła do oł­ta­rza, wy­do­by­ła z pod stop­ni, do nie­go pro­wa­dzą­cych, pęk świec wo­sko­wych, i za­pa­liw­szy je, roz­da­ła wszyst­kim. Ja­sność nie­mal dzien­na roz­la­ła się w ka­pli­cy; czuć było zbli­ża­ją­cą się uro­czy­stą go­dzi­nę, go­dzi­nę zmar­twych­wsta­nia Bo­ga­czło­wie­ka.

Przy­był na­resz­cie ksiądz Jan, a z nim dwaj mło­dzi ka­pła­ni – wszy­scy trzej w świą­tecz­nych sza­tach, sto­sow­nych do chwi­li; zbli­ży­li się na­przód do oł­ta­rza i tam, klę­cząc na stop­niach, czas ia­kiś mo­dli­li się w ci­chem sku­pie­niu, po­czem przy­stą­pi­li do gro­bu. Ksiądz Jan ukląkł, ujął drżą­ce­mi od wzru­sze­nia rę­ka­mi krzyż, a wznió­sł­szy go w górę, gło­sem brzmią­cym szcze­rą ra­do­ścią za­in­to­no­wał:

"We­so­ły nam dzień dziś na­stał, któ­re­go z nas każ­dy żą­dał:

Tego dnia Chry­stus zmar­twych­wstał – Al­le­lu­ja! Al­le­lu­ja!"

I po­stą­pił z krzy­żem, wznie­sio­nym, w górę ku drzwiom ka­pli­cy. Obok nie­go szli bra­cia Ka­rol i Fran­ci­szek. Pięk­ne ich gło­sy łą­czy­ły się z gło­sem star­ca i wzbi­ja­ły się po­nad wszyst­kie inne. Po­boż­ni, sku­piw­szy się poza nimi, ob­cho­dzi­li ra­zem do­oko­ła ob­szer­ną ka­pli­cę. Ra­do­sny śpiew od­bi­jał się od ścian pod­zie­mia. Była to w isto­cie pięk­na, wspa­nia­ła uro­czy­stość. Wszyst­kie twa­rze sta­ły się po­god­ne, wszyst­kie spoj­rze­nia we­se­lem ja­śnia­ły.

"Król nie­bie­ski k' nam za­wi­tał, jako ślicz­ny kwiat za­kwi­tał. Po śmier­ci się nam po­ka­zał – Al­le­lu­ja! Al­le­lu­ja!"

Gdy obe­szli trzy­krot­nie wo­ko­ło ka­pli­cę, oj­ciec Jan po­sta­wił krzyż na oł­ta­rzu, po­czem zwró­cił się do ze­bra­nych.

– Dzie­ci! oto wie­ścią smut­ną z wami się po­dzie­lę – ode­zwał się drżą­cym gło­sem: – przy­był do mia­sta na­sze­go Da­cy­an, nowy wiel­ko­rząd­ca Hisz­pa­nii, za­cię­ty wróg chrze­ści­jan, wy­sła­ny do nas przez prze­śla­dow­cę wy­znaw­ców Chry­stu­sa, ce­sa­rza Dy­okle­cy­ana. Już na pla­cach mia­sta wzno­szą rusz­to­wa­nia, na któ­rych mają mę­czyć wier­nych. Da­cy­an ka­zał spi­sać so­bie na­zwi­ska po­są­dzo­nych o wy­zna­wa­nie nauk Chry­stu­sa… Dzie­ci, oto go­dzi­na pró­by na­de­szła! Ufam, że wy­trwa­cie, że nie za­po­mni­cie, jaki jest cel wa­sze­go ży­cia, że krzy­ża ża­den z was ze stra­chu się nie za­prze.

Obec­ni uklę­kli wszy­scy.

– Po­bło­go­sław nas, oj­cze, aby­śmy męki się nie zlę­kli, nie ule­gli po­ku­som – ode­zwa­ła się czy­stym i spo­koj­nym gło­sem Le­oka­dya.

Sta­rzec wy­cią­gnął dło­nie nad po­chy­lo­ne­mi przed nim gło­wa­mi, wzrok wzniósł w górę.

– Pa­nie! daj im tę ła­skę, aby przez nich chwa­ła Two­ja gło­śniej­szą się sta­ła; daj im mę­stwo, by nie ulę­kli się groź­by; siłę, by wy­trwa­li; wia­rę, by nie zwąt­pi­li!…

Głos jego scichł ze wzru­sze­nia, koń­czył po ci­chu mo­dli­twę.

– Te­raz ro­zej­dzie­my się – prze­mó­wił po chwi­li znów gło­śno; – nie­chaj każ­dy w ci­szy i sku­pie­niu przy­go­to­wu­je się w domu do wiel­kiej pró­by, jaka go cze­ka może nie­dłu­go.

– Po­zwól im, oj­cze, spo­żyć jesz­cze ucztę, któ­rą dla swych go­ści przy­go­to­wać ka­za­łam; mam na­dzie­ję, że i ty do niej za­sią­dziesz – ode­zwa­ła się Le­oka­dya.

– Nie pora te­raz na uczty – od­parł po­waż­nie sta­rzec; – ju­tro nie­jed­na mat­ka nad zgo­nem syna lub cór­ki, nie­jed­ne dzie­ci nad stra­tą ro­dzi­ców pła­kać będą. Nie pora na uczty; mo­dlić się te­raz przy­stoi, wzy­wać ła­ski nie­ba. Ostroż­ność na­szem ha­słem być win­na. Speł­ni­li­śmy to, cze­go ser­ca na­sze żą­da­ły: uczci­li­śmy dzień Zmar­twych­wsta­nia Chry­stu­sa. Te­raz ro­zejdź­my się.

– Le­piej wiesz ode mnie, oj­cze, co czy­nić na­le­ży – od­par­ła Le­oka­dya i kor­nie po­chy­li­ła gło­wę.

Sta­rzec krzyż na­kre­ślił nad jej gło­wą, po­czem ku drzwiom ka­pli­cy się skie­ro­wał. Za chwi­lę pu­sto się w niej cał­kiem zro­bi­ło.

Le­oka­dya z Łu­cyą od­da­li­ły się rów­nież i na spo­czy­nek się uda­ły. Usnę­ły ci­cho, jak gdy­by nie wie­dzia­ły nic o tem, że okrut­ny Da­cy­an już go­ści w To­le­do, że lada dzień przy­wo­łać je moie do sie­bie, by za­py­tać, czy praw­dą jest, iż sze­rzą w mie­ście na­ukę Chry­stu­sa.

Na­za­jutrz, spo­koj­ne i po­god­ne jak zwy­kle, uda­ły się do ka­pli­cy na msze, któ­rą każ­dej nie­dzie­li od­pra­wiał u nich ksiądz Jan. Wła­śnie wra­ca­ły z niej, z za­mia­rem uda­nia się do ogro­du, gdy sta­nął przez nimi sta­ry słu­ga domu bla­dy i drżą­cy.

– Pani! – ode­zwał się gło­sem, w któ­rym smu­tek i trwo­ga mie­sza­ły się ra­zem – przy­szli dwaj wy­słań­cy Da­cy­ana.

– I cze­góż drżysz, Ja­kó­bie? – od­par­ła spo­koj­nie Le­oka­dya. – Kto wy­zna­je dziś wia­rę Chry­stu­sa, wie, że wcze­śniej czy póź­niej śmierć za nią po­nie­sie. Jam się z tą my­ślą daw­no już oswo­iła… Cze­go chcą ode mnie?

– Mó­wią, że Da­cy­an wzy­wa cię, pani, do sie­bie – rzekł Ja­kób i łzy wiel­kie po­la­ły się z jego oczu.

Lek­ka bla­dość po­kry­ła twarz Le­oka­dyi; nie zdra­dzi­ła jed­nak­że ani jed­nem sło­wem oba­wy.

– Po­wiedz im, że Le­oka­dya zja­wi się za go­dzi­nę w pa­ła­cu wiel­ko­rząd­cy – rze­kła spo­koj­nie.

A gdy sta­ry słu­ga od­da­lił się chwiej­nym kro­kiem, zwró­ci­ła się rów­nież spo­koj­na do Łu­cyi:

– No, bądź zdro­wa!…

– I tyś mo­gła choć na chwi­lę przy­pu­ścić, że cię; pusz­czę samą? – prze­rwa­ła Łu­cya. – O, Le­oka­dyo, czyż za­słu­ży­łam na to?

Le­oka­dya nic nie od­rze­kła, rzu­ci­ła się tyl­ko przy­ja­ciół­ce na szy­ję i uści­snę­ła ją czu­le.

Oto­czo­ny urzęd­ni­ka­mi rzym­ski­mi i stra­żą, Da­cy­an cze­kał nie­cier­pli­wie na dum­ną pa­try­cy­usz­kę. W spi­sie chrze­ści­jan, któ­ry usłuż­ni po­chleb­cy po­da­li wiel­ko­rząd­cy, na pierw­szem miej­scu wy­mie­nio­ne było imię Le­oka­dyi, – a kie­dy za­py­tał, co to za jed­na, po­wie­dzia­no mu, że przod­ko­wie jej zaj­mo­wa­li wy­so­kie urzę­dy w Hisz­pa­nii, że jest wła­ści­ciel­ką pięk­ne­go ma­jąt­ku, że, dzię­ki wy­kształ­ce­niu wy­so­kie­mu, wy­wie­ra wpływ nie tyl­ko na niż­sze kla­sy, lecz i na moż­nych.

Da­cy­an był pe­wien, że sta­nie przed nim ko­bie­ta już w wie­ku doj­rza­łym, – to też, gdy Le­oka­dya z Łu­cyą sta­wi­ły się przed nim, nie pa­trząc na dziew­czę, zwró­cił się do Łu­cyi i gło­sem su­ro­wym za­py­tał:

– Czy praw­dą jest, Le­oka­dyo, że, do rodu pa­try­cy­uszów na­le­żąc, po­łą­czy­łaś się z mo­tło­chem, czczą­cym Ga­li­lej­czy­ka, co gło­sił, że nie­wol­nik panu jest rów­ny?

– Jam jest Le­oka­dya – ode­zwa­ła się śmia­ło mło­da pa­try­cy­usz­ka; – to, co mó­wi­li o mnie, praw­dą jest: schy­lam po­kor­nie czo­ło przed na­uką, jaką Chry­stus gło­sił; nie tyl­ko sama ją wy­zna­ję, lecz dru­gich jej uczę.

Da­cy­an spoj­rzał na nią bar­dziej zdu­mio­ny, niż… gniew­ny.

– A czy wiesz, nie­roz­waż­ne dziec­ko, że ce­sarz Dy­okle­cy­an wy­słał mnie po to do Hisz­pa­nii, bym ka­rał su­ro­wo tych, któ­rzy tę na­ukę roz­sze­rza­ją? – za­py­tał.

– Wiem, lecz nie prze­stra­sza mnie to wca­le. Umrzeć za praw­dę, umrzeć za to, co się ko­cha, toć chwa­ła i szczę­ście naj­wyż­sze – od­par­ła Le­oka­dya.

– Umrzeć ci nie po­zwo­lę, boś za mło­da na to, by śmierć po­ślu­biać; zmu­szę cię, byś się wy­rze­kła Chry­stu­sa; będę cię póty drę­czył, póki upo­ru twe­go nie zła­mię – rzekł Da­cy­an.

Le­oka­dya pod­nio­sła na nie­go wzrok spo­koj­ny.

– Nie zmu­sisz mnie, Da­cy­anie – od­par­ła z god­no­ścią. – In­ne­go Boga, niż tego, któ­re­go czczę, nig­dy wy­zna­wać nie będę; chrze­ści­jan­ką je­stem i zo­sta­nę nią do śmier­ci.

– Nie­god­naś rodu, z któ­re­go po­cho­dzisz! – krzyk­nął Da­cy­an. – Przod­ko­wie twoi nie bra­ta­li się z po­spól­stwem, sza­no­wa­li sie­bie. Raz jesz­cze wzy­wam cię, wy­rzek­nij się Chry­stu­sa. Pa­try­cy­usz­ce ne przy­stoi wy­zna­wać wia­rę nie­wol­ni­ków.

Le­oka­dya uśmiech­nę­ła się po­błaż­li­wie.

– Nie znasz tej na­uki, dla­te­go tak mó­wisz – rze­kła; – gdy­byś ją znał, po­wie­dział­byś: "pa­try­cy­usz­ką je­steś, po­win­naś więc wy­trwać w tem, co gło­si­łaś ciem­nym i bied­nym… " Ka­mien­ne wa­sze bogi nig­dy ode mnie po­kło­nów nie od­bie­ra­ły i od­bie­rać nie będą, bo gar­dzę nimi.

– Do­syć! – stłu­mio­nym z gnie­wu gło­sem syk­nął Da­cy­an. – Po­nie­waż uzna­jesz się być słu­żeb­ni­cą Ga­li­lej­czy­ka, któ­ry umarł ha­nieb­nie na krzy­żu, będę cię miał za nie­wol­ni­cę.

To po­wie­dziaw­szy, zwró­cił się do żoł­nie­rzy, sto­ją­cych opo­dal.

– Ró­zga­mi niech ją ćwi­czą do­pó­ty, do­pó­ki nie za­wo­ła: "wy­rze­kam się Ga­li­lej­czy­ka, " lub póki z bólu nie omdle­je.

– Pa­nie! toż dziec­ko jesz­cze! – za­wo­ła­ła Łu­cya, pa­da­jąc na ko­la­na przed Da­cy­anem i skła­da­jąc ręce bła­gal­nie.

– Skłoń, by się wy­rze­kła wia­ry, jaką wy­zna­je, a oca­lisz ją – od­parł Da­cy­an; – in­a­czej zaś i sie­bie zgu­bisz.Łu­cya po­dą­ży­ła za Le­oka­dya. Żoł­nie­rze obie oto­czy­li i wy­pro­wa­dzi­li z pa­ła­cu. Gdy wy­szły na dzie­dzi­niec, spo­tka­ły tam tłum chrze­ści­jan; spi­sa­ni na li­ście, po­da­nej Da­cy­ano­wi, już wszy­scy byli zwo­ła­ni do pa­ła­cu wiel­ko­rząd­cy; uj­rzaw­szy Le­oka­dyę, oto­czo­ną żoł­nie­rza­mi, po­czę­li pła­kać, ci­snę­li się do niej z py­ta­nia­mi:

– Czy praw­dą jest, że idziesz, sio­stro, na męki?

– Nie płacz­cie, mili bra­cia – mó­wi­ła im ła­god­nie, – ra­czej dzię­kuj­cie za mnie Bogu, że mi po­zwa­la cier­pieć za Chry­stu­sa, i pro­ście Go, aby mnie do koń­ca nie opusz­czał. A ty, Łu­cyo, wróć do domu – do­da­ła: – póki mo­żesz, czyń, co­śmy do­tych­czas ra­zem czy­ni­ły.

Wie­dząc, iż opo­rem spra­wi tyl­ko przy­krość dziew­czę­ciu, Łu­cya wró­ci­ła zgnę­bio­na do domu.

Bez jęku, bez łzy znio­sła od­waż­nie Le­oka­dya sro­mot­ną kare; omdla­łą i krwią zbro­czo­ną za­wle­czo­no przed Da­cy­ana i tam, gdy przy­tom­ność od­zy­ska­ła, dźwi­gnąw­szy się z wy­sił­kiem z zie­mi, rze­kła:

– Męcz da­lej… Nie wy­rze­kłam się Chry­stu­sa. Roz­gnie­wa­ny wiel­ko­rząd­ca ka­zał ją wtrą­cić do wię­zie­nia; od­wie­dzał ją tam co­dzien­nie i to ła­god­nie prze­ma­wiał do niej, obie­cu­jąc ła­ska­mi ob­sy­pać, je­śli wy­rzek­nie się swej wia­ry, – to gro­ził i ska­zy­wał na nowe ka­tu­sze.

Le­oka­dya obiet­nic i gróźb słu­cha­ła w mil­cze­niu, męki zno­si­ła od­waż­nie, a gdy zo­sta­wa­ła sama w wię­zie­niu, klę­cząc, bła­ga­ła Boga o siłę do wy­trwa­nia.

Pew­ne­go dnia, gdy zbo­la­ła i zmę­czo­na py­ta­ła sie­bie, na ja­kie męki ska­że ją ju­tro okrut­nik, otwar­ły się drzwi wię­zie­nia i na pro­gu uka­zał się Kne­jusz, a za nim jej sta­ry, wier­ny słu­ga, Ja­kób, z ja­kiemś za­wi­niąt­kiem w ręku. Okrzyk ra­do­ści wy­rwał się z ust Le­oka­dyi. Za­po­mnia­ła o żalu do ku­zy­na, to­wa­rzy­sza za­baw dzie­cin­nych. Pod­nió­sł­szy się prze­to śpiesz­nie, bie­gła ku nie­mu z wy­cią­gnię­te­mi rę­ka­mi na po­wi­ta­nie.

– Le­oka­dyo – ode­zwał się Kne­jusz, kła­dąc bra­ter­ski po­ca­łu­nek na jej czo­le, – je­steś wol­ną. By­łem u Da­cy­ana… póty bła­ga­łem go, póty za tobą prze­ma­wia­łem, aż wresz­cie po­zwo­lił wy­pro­wa­dzić cię z tego lo­chu ciem­ne­go. Sta­ry Ja­kób przy­niósł ci sza­tę, sto­sow­ną do twe­go po­ło­że­nia. Prze­bierz się; wró­cę tu­taj za chwi­lę po cie­bie.

To po­wie­dziaw­szy, ode­brał z rąk słu­gi za­wi­niąt­ko i, nie cze­ka­jąc po­dzię­ko­wań odu­rzo­nej nie­spo­dzia­nem szczę­ściem sio­stry, od­da­lił się szyb­ko, a z nim ra­zem Ja­kób.

Ru­mie­niec ży­cia ob­lał twarz Le­oka­dyi. Zrzu­ci­ła pręd­ko zbru­dzo­ną w wil­got­nem wię­zie­niu suk­nię i świe­żą po­czę­ła przy­wdzie­wać.

– A więc będę wol­ną! – szep­ta­ła sama do sie­bie – wró­cę do domu, do Lu­cyi.

I ro­iła, iż wkrót­ce usią­dzie w cie­niu kwit­ną­cych ole­an­drów w pięk­nym swo­im ogro­dzie, oprze gło­wę o ra­mię wier­nej przy­ja­ciół­ki, a ta szep­tać jej bę­dzie o tem, jak tę­sk­ni­ła za nią; i ma­rzy­ła bied­na, jak pa­trzeć bę­dzie w ja­sne błę­ki­ty, nad nią roz­po­star­te, na­pa­wać się wo­nią kwia­tów, słu­chać śpie­wu pta­sząt i szme­ru wo­do­try­sków; a po­tem przyj­dą wi­tać ją zna­jo­mi… mię­dzy nimi bę­dzie i Kne­jusz. Prze­ba­czy­ła mu już cał­kiem jego chwi­lo­wą bo­jaź­li­wość, bę­dzie go te­raz ko­cha­ła nie tyl­ko jako bra­ta, lecz tak­że jak tego, któ­re­mu ży­cie win­na. Ona ko­cha ży­cic i pra­gnie żyć jesz­cze – wszak ma do­pie­ro lat ośm­na­ście… a świat taki pięk­ny!

Na­resz­cie wło­ży­ła suk­nię. Już nie usia­dła, lecz sto­jąc, cze­ka nie­cier­pli­wie po­wro­tu bra­ta.

– Oby nie ka­zał tyl­ko cze­kać dłu­go na sie­bie! – mówi w du­szy.

To wię­zie­nie, w któ­rem tyle ty­go­dni cier­pli­wie prze­ży­ła, te­raz wy­da­je się jej nie do znie­sie­nia.

Drzwi lo­chu nie­ba­wem zno­wu się roz­war­ły i "do­bry" Kne­jusz wszedł, ra­do­ścią pro­mie­nie­ją­cy. Tym ra­zem był sam.

– Ju­żeś prze­bra­na – rzekł z za­do­wo­le­niem; – po­daj mi ra­mię, pój­dzie­my do Da­cy­ana.

– Do Da­cy­ana? – po­wtó­rzy­ła z lę­kiem. To imię dresz­czem ją prze­ję­ło.

– Cze­mu Lu­cya nie przy­szła z tobą, Kne­ju­szu? – za­py­ta­ła znów nie­spo­koj­nie dzie­wi­ca, za­trzy­mu­jąc się na pro­gu wię­zie­nia i pa­trząc ba­daw­czo w twarz bra­ta.

– Łu­cya w wię­zie­niu – od­parł Kne­jusz. – Chodź do Da­cy­ana… uczyń to, co ja wczo­raj dla cie­bie uczy­ni­łem, a on Łu­cyę uwol­ni.

– A có­żeś ty uczy­nił?

– Po­kło­ni­łem się bo­gom rzym­skim – od­po­wie­dział ci­cho Kne­jusz i oczy spu­ścił ku zie­mi.

Le­oka­dya wy­rwa­ła gwał­tow­nie dłoń swo­ją z dło­ni bra­ta i cof­nę­ła się w głąb' wię­zie­nia.

– Po­kło­ni­łeś się bo­gom rzym­skim, by mnie oca­lić? – po­wtó­rzy­ła jak­by sen­na. – Nie, to nie… praw­da!…. po­wiedz, że to nie­praw­da! – do­da­ła gwał­tow­nie.

On zbli­żył się ku niej i rękę wy­cią­gnął.

– Bądź­że roz­sąd­ną – rzekł nie­cier­pli­wym to­nem; – czyż przez to prze­sta­łem być chrze­ści­ja­ni­nem? Drwię so­bie z ich bał­wa­nów, czczę Chry­stu­sa, jak za­wsze. A czyż uczy­ni­łem komu krzyw­dę, zgi­na­jąc przed Jo­wi­szem ko­la­no? Cie­bie zaś oca­li­łem.

– Kosz­tem ilu dusz! – prze­rwa­ła Le­oka­dya. – Iluż zgor­szy­łeś! A je­śli ju­tro za two­im przy­kła­dem choć­by tyl­ko kil­ku z po­śród nas toż samo uczy­ni, cóż wów­czas?…

Kne­jusz stał, mil­cząc, z gło­wą zwie­szo­ną.

– Nie chcę wol­no­ści, za któ­rą zba­wie­niem du­szy bliź­ni moi pła­cić będą – po ma­łej chwi­li cią­gnę­ła Le­oka­dya; – tyś dał im przy­kład złe­go, ja twój błąd na­pra­wię: pój­dę od­waż­nie na męki i za­wo­łam na cały głos, by naj­dal­si mnie sły­sze­li: "Umie­ram z ra­do­ścią! z pal­mą mę­czeń­ską do nie­ba idę!"

– Le­oka­dyo! bła­gam cię, nie upie­raj się!…. Je­steś mło­da, pięk­na, bo­ga­ta!… Czyż ci nie żal tego wszyst­kie­go? – od­wa­żył się zno­wu prze­mó­wić Kne­jusz, z bła­gal­nym wy­ra­zem twa­rzy, zbli­ża­jąc się do sio­stry. – Po­myśl, że w two­jej mocy Łu­cyę oca­lić.

– Idź i nie kuś mnie! – zła­ma­nym gło­sem rze­kła Le­oka­dya i po­wlo­kła się bla­da śmier­tel­nie w głąb lo­chu, gdzie oparł­szy gło­wę o wil­got­ną ścia­nę wię­zie­nia, wy­szep­ta­ła:

– Za­bi­łeś mnie, bra­cie!…

On są­dził, że za­chwiał jej sta­łość, gdyż słów tych nie do­sły­szał i rzu­cił się ku niej, obie ręce wy­cią­gnąw­szy.

– Le­oka­dyo, wes­przyj się na mem ra­mie­niu… pój­dzie­my ra­zem.

Lecz ona pod­nio­sła gło­wę i groź­nie spoj­rza­ła na nie­go.

– Precz ode mnie! – krzyk­nę­ła i usu­nę­ła się na­wpół ze­mdlo­na na zie­mię.

Po­wia­do­mio­ny o sta­now­czym opo­rze Le­oka­dyi, Da­cy­an wy­dał na nią wy­rok śmier­ci: mia­ła być rzu­co­na dzi­kim zwie­rzę­tom na po­żar­cie; chciał wszak­że raz jesz­cze spró­bo­wać zmięk­czyć jej opór, wy­brał się prze­to sam raz jesz­cze do wię­zie­nia. Był to po­god­ny ra­nek – zło­ty pro­mień słoń­ca wkradł się przez szpa­rę wię­zien­nej ścia­ny i oświe­cił ciem­ną celę mę­czen­ni­cy. Da­cy­an za­trzy­mał się w pro­gu. Le­oka­dya zda­wa­ła się drze­mać. Le­ża­ła ona na zie­mi, z gło­wą opar­tą na ka­mie­niu, na któ­rym sama krzyż so­bie wy­rzeź­bi­la. Spo­kój bło­gi świe­cił z jej twa­rzy, na któ­rej ani śla­du cier­pie­nia wi­dać nie było. Da­cy­an chciał ją obu­dzić – zbli­żył się więc, i po­chy­liw­szy się ku niej, rzekł:

– Le­oka­dyo, przy­sze­dłem wol­ność ci oznaj­mić… Jed­nej rze­czy tyl­ko żą­dam: przy­rzek­nij mi, iż wia­ry, jaką wy­zna­jesz, uczyć dru­gich nie bę­dziesz.

Le­oka­dya nie zbu­dzi­ła się wszak­że. Po­wtó­rzył więc gło­śniej swo­ją obiet­ni­cę, lecz i tym ra­zem mil­cze­nie mu od­po­wie­dzia­ło. Wów­czas ręką do­tknął jej ra­mie­nia i na­gle od­sko­czył w tył: na twa­rzy jego od­ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie; chłód, jaki po­czuł, prze­jął go za­bo­bon­ną trwo­gą. Wy­szedł na­tych­miast z celi wię­zien­nej, przy­wo­łał żoł­nie­rzy i ka­zał im zbu­dzić Le­oka­dyę. Żoł­nie­rze wró­ci­li nie­ba­wem i oznaj­mi­li mu, że mę­czen­ni­ca nie żyje.

Wte­dy Da­cy­an wpadł w tak sza­lo­ny gniew, że ka­zał cia­ło Le­oka­dyi dzi­kim zwie­rzę­tom rzu­cić na po­żar­cie. Gdy wier­ni przy­ja­cie­le Le­oka­dyi do­wie­dzie­li się o tem, zbie­gli się na miej­sce, gdzie wy­rok był speł­nio­ny, i ze­braw­szy po­szar­pa­ne szcząt­ki, ze czcią je po­cho­wa­li. Dziś na miej­scu tem wzno­si się w mie­ście To­le­do pięk­ny ko­ściół ka­to­lic­ki. Le­oka­dya umar­ła roku 303.MĘ­CZEN­NI­CE.

Z naj­cięż­szych chwil ży­cia wy­pły­wa czę­sto dla nas ra­dość i zba­wie­nie.

T. J.

Pięć ko­ło­wrot­ków war­czy we­so­ło, pięć mło­dych dziew­cząt śpie­wa przy nich, chi­cho­cze i żar­ty sy­pie. Jed­na z nich, w bia­łej sza­cie, zło­tą prze­pa­skę ma na czo­le – to Ur­szu­la, cór­ka Do­nia­ta, jed­ne­go z dziel­nych kró­lów sta­rej Bry­ta­nii, któ­rzy nie ule­gli pa­no­wa­niu Rzy­mian (1). Pięć ko­ło­wrot­ków war­czy we­so­ło; przy szó­stym brak pra­cow­ni­cy, lecz – (1) Rzy­mia­nie dwa razy zdo­by­wa­li Bre­ta­nię, dziś An­glią zwa­na: po raz pierw­szy pod Ce­za­rem, po raz dru­gi w pierw­szym wie­ku po Chry­stu­sie, – lecz nig­dy ca­łej nie zdo­by­li; tyl­ko część po­łu­dnio­wa za­mie­nio­ną zo­sta­ią na pro­win­cyą rzym­ską, w pół­noc­nej zaś były kró­le­stwa nie­za­leż­ne na­wet za czu­bów po­tę­gi Rzy­mu.

na­snu­te nici świad­czą, że i przy tym ktoś przed chwi­lą pra­co­wał, dziś może jesz­cze. Wtem w przy­le­głej kom­na­cie roz­le­gły się kro­ki lek­kie, chy­że – roz­chy­li­ła się opo­na, kry­ją­ca wej­ście do po­ko­ju, i szó­sta to­wa­rzysz­ka w nich sta­nę­ła.

– We­so­łą wieść wam nio­sę, sio­stry – rze­kła wcho­dzą­ca z uśmie­chem: – dzie­dzi­niec pe­łen go­ści, po­dob­no z Ar­mo­ry­ki…

– A więc go­ście brat­ni – ozwa­ła się po­waż­na, ciem­no­oka Ju­lia, od ko­ło­wrot­ka wzrok pod­no­sząc na zwia­stun­kę do­brej wie­ści.

– Ar­mo­ry­ka prze­cież w Gal­lii się znaj­du­je – od­par­ła tam­ta.

– A czyż nie wiesz o tem, Te­klo, że w Gal­lii miesz­ka­ją rów­nież Cel­to­wie? – wtrą­ci­ła się do roz­mo­wy Ur­szu­la. – Miesz­kań­cy zaś Ar­mo­ry­ki tem jesz­cze z nami zbra­ta­ni, iż świa­tło wia­ry chrze­ści­jań­skiej już oży­wia ich ser­ca. Mó­wił mi oj­ciec jesz­cze wczo­raj, że Ko­nan Me­ria­dek, wiel­ko­rząd­ca Ar­mo­ry­ki, jest jego przy­ja­cie­lem, że go sza­nu­je wiel­ce za pra­cę gor­li­wą nad roz­sze­rze­niem pięk­nej na­uki chrze­ści­jań­skiej wśród Gal­lów.

– Mniej­sza o to w tej chwi­li, co szla­chet­ny Ko­nan robi u sie­bie – od­par­ła z uśmie­chem Te­kla; – to waż­niej­sze dla nas, że go­ści mamy. Król Do­niat po­słów przy­ja­cie­la przy­jąć pew­no ze­chce god­nie, wy­pra­wi ucztę na ich cześć, na ucztę cór­kę za­pro­si, a kró­lew­na dwór swój dzie­wi­czy za­bie­rze ze sobą i go­ści zo­ba­czym… a już całe pól roku ob­cej twa­rzy nie wi­dzia­ły­śmy.

– Mó­wisz, jak pa­sta i pło­cha dziew­czy­na – ode­zwa­ła się po­waż­nie Ur­szu­la. – Są­dzi­łam, że znasz inne ucie­chy, któ­rych nam nie brak wszak­że, a wi­dzę, że te ucie­chy cię nu­dzą.

Te­kla się za­ru­mie­ni­ła.

– Czyż pani moja nie zna mnie jesz­cze? – od­par­ła z wy­mów­ką. – Lu­bię śmiać się, ba­wić, lecz gdy po­trze­ba, umiem być po­waż­ną.

– Nie gnie­waj się, Te­klo; żar­to­wa­łam tyl­ko – od­par­ła kró­lew­na; wy­cią­gnę­ła ra­mio­na do swej to­wa­rzysz­ki i uści­snę­ła ją czu­le. – Któż w pań­stwie kró­la Do­nia­ta nie wie, że Te­kla pierw­szą jest mię­dzy we­so­ły­mi, lecz pierw­szą tak­że wśród pra­cu­ją­cych i naj­chęt­niej­szą w nie­sie­niu po­mo­cy bliź­nim?

– Ur­szu­lo! oj­ciec cię wzy­wa – ozwał się na­raz poza nie­mi głos po­waż­ny.

Dziew­czę­ta wró­ci­ły do ko­ło­wrot­ków i kół­ka war­czeć po­czę­ły. Do po­ko­ju we­szła sę­dzi­wa nie­wia­sta; wzro­kiem za­do­wo­le­nia obie­gła pil­ne pra­cow­ni­ce i po­wtó­rzy­ła we­zwa­nie.

Kró­lew­na pod­nio­sła się.

– Czy mam iść na­tych­miast, Bar­ba­ro? – spy­ta­ła.

– Na­tych­miast – od­rze­kła sta­ra och­mi­strzy­ni; – pój­dzie­my ra­zem.

I wy­szły obie z kom­na­ty dzie­wi­czej.

– Je­stem pew­ną, że szla­chet­ny Ko­nan wy­słał swa­tów do kró­la Do­nia­ta – ode­zwa­ła się Te­kla. – Je­śli Ur­szu­la swa­tów przyj­mie, po­wiem jej: "gdzie­kol­wiek losy twe cię za­pro­wa­dzą, mnie za­wsze przy swym boku zo­ba­czysz. "

– I mnie! i mnie! – za­wtó­ro­wa­ły jej dziew­czę­ta.

Ko­ło­wrot­ki umil­kły zno­wu – za­nie­po­ko­jo­nym rzu­co­nem przez Te­klę przy­pusz­cze­niem dziew­czę­tom było już nie do pra­cy; mi­nę­ła dłu­ga, peł­na wy­cze­ki­wa­nia nie­cier­pli­we­go go­dzi­na, zmar­no­wa­na na… próż­nej roz­mo­wie, na naj­roz­ma­it­szych do­my­słach. Wresz­cie wró­ci­ła kró­lew­na. Uj­rzaw­szy ją wcho­dzą­cą, wszyst­kie po­bie­gły do niej i oto­czy­ły ko­łem; każ­da mia­ła ja­kieś py­ta­nie na ustach, lecz spoj­rzaw­szy na Ur­szu­lę, żad­na nie od­wa­ży­ła się go wy­mó­wić – tyle smut­ku było w jej twa­rzy.

– A to­bie co się sta­ło, pani naj­droż­sza? – od­wa­ży­ła się pierw­sza za­py­tać Te­kla.

Ur­szu­la usia­dła przy swym ko­ło­wrot­ku i ręce sple­cio­ne opu­ści­ła na ko­la­na.

– Więc mam rzu­cić na­sze łąki kwie­ci­ste i sta­re lasy, co tak szu­mią pięk­nie; na­sze góry smut­ne,. z któ­rych wzro­kiem mogę się­gać tak da­le­ko! – mó­wi­ła gło­sem zła­ma­nym sama do sie­bie; – więc mam po­że­gnać na za­wsze kmie­ce cha­ty, któ­rych go­ściem co­dzien­nym by­wa­łam, i to nie­bo oj­czy­ste, i tę zie­mię ko­cha­ną, peł­ną le­gend, po­dań bo­ha­ter­skich, mo­gił pra­oj­ców. O, nie! nie… ja tego nie zdo­łam uczy­nić! Łzy wiel­kie, czy­ste, po­to­czy­ły się po jej mło­dziut­kiej twa­rzycz­ce i mó­wić da­lej nie po­zwo­li­ły. Dziew­czę­ta pa­trza­ły na nią zdu­mio­ne, wy­lę­kłe, a py­tać nie śmia­ły o przy­czy­nę łez. I zno­wu pierw­sza od­wa­ży­ła się prze­mó­wić Te­kla. Zbli­żyw­szy się ci­cho do pła­czą­cej, przy­klę­kła u jej nóg.

– Cze­go roz­pa­czasz, kró­lew­no? – za­py­ta­ła nie­śmia­ło.

– Ko­nan Me­ria­dek, wiel­ko­rząd­ca Ar­mo­ry­ki, wy­słał po­sel­stwo do ojca, pro­sząc, by mu mnie dał za żonę – od­par­ła Ur­szu­la i z gło­śnem szlo­cha­niem rzu­ci­ła się przy­ja­ciół­ce na szy­ję.

– Wszak­że wie­dzia­łaś od daw­na, że kie­dyś wyj­dziesz za mąż – od­rze­kła Te­kla; – każ­dą z nas praw­do­po­dob­nie cze­ka ten sam los z cza­sem.

– Lecz nie są­dzi­łam, iż po­że­gnam wów­czas Bry­ta­nię, że będę zmu­szo­na po­że­gnać wszyst­kich i wszyst­ko, co uko­cha­łam od ko­leb­ki, miłą pra­cę, ja­kiej od lat paru od­da­wać się po­czę­łam.

– Serc ko­cha­ją­cych cię, kró­lew­no, nie zbrak­nie ci, gdzie­kol­wiek­bądź losy cię za­gna­ją – rze­kła Te­kla; – zresz­tą pój­dzie­my wszyst­kie z tobą.

– Cho­ciaż­by­ście nie chcia­ły, po­je­chać bę­dzie­cie zmu­szo­ne, gdyż Ko­nan pro­sił ojca, by wy­stał ze mną kil­ka dzie­wic chrze­ści­jań­skich. Wo­dzo­wie jego wojsk pra­gną bo­wiem rów­nież się że­nić, a po­ga­nek nie po­ślu­bią. Wo­la­ła­bym może, żeby cho­ciaż część was tu­taj zo­sta­ła, gdyż pra­cę prze­ze mnie roz­po­czę­tą pro­wa­dzi­ły­by­ście da­lej… Lecz nie!…. ani wy, ani ja nie po­je­dzie­my.

To po­wie­dziaw­szy, Ur­szu­la otar­ła łzy i gło­wę śmia­ło pod­nio­sła.

– Ojcu sprze­ci­wiać się my­ślisz, za­cne­mu twe­mu ojcu, któ­re­go wszy­scy pod­da­ni nie tyl­ko ko­cha­ją, lecz sza­nu­ją, czczą nie­mal? – za­py­ta­ła Bar­ba­ra, któ­ra wła­śnie we­szła do po­ko­ju.

Ru­mie­niec wy­biegł na bla­dą twarz Ur­szu­li, oczy jej pięk­nym bla­skiem za­ja­śnia­ły.

– Nie chcę po­rzu­cić Bry­ta­nii, któ­rej miesz­kań­com po­trzeb­na je­stem – od­par­ta sta­now­czym to­nem

– W Gal­lii znaj­dziesz ob­szer­niej­sze jesz­cze pole do dzia­ła­nia – rze­kła Bar­ba­ra. – Za­miast smu­cić się i wy­rze­kać, po­dzię­kuj Bogu, Ur­szu­lo, iż daje ci moż­ność być jesz­cze po­ży­tecz­niej­szą, niż by­łaś do­tych­czas. W pań­stwie twe­go ojca jest już wie­lu chrze­ści­jan, a w Ar­mo­ry­ce, sły­szę, szczu­pła ich licz­ba. Ile­kroć spo­ty­ka nas coś nie­spo­dzie­wa­ne­go, co nas gnę­bi i mar­twi, a cze­go sami na sie­bie nie ścią­gnę­li­śmy i prze­ciw cze­mu wal­czyć nie mo­że­my, wów­czas naj­le­piej ten czy­ni, kto z po­ko­rą wolę Boga przyj­mu­je, wie­rząc sil­nie, że to, co jest, jest dla do­bra jego; że to, co nie­szczę­ściem na­zy­wa, przy­nie­sie z cza­sem jemu lub bliź­nim jego po­cie­chę i ko­rzyść.

– Lub bliź­nim jego – po­wtó­rzy­ła z go­ry­czą Te­kla.

Bar­ba­ra nie prze­rwa­ła so­bie mowy.

– Ser­ca wa­sze tę­sk­nić będą za Bry­ta­nią… nie wąt­pię o tem ani na chwi­lę; lecz czyż przy­pusz­czać mo­gły­ście, iż ży­cie cale upły­nie wam, jak pły­nę­ło do­tąd? – cią­gnę­ła da­lej. – Po­cie­chą wa­szej tę­sk­no­ty bę­dzie myśl, iż przez was świa­tło wia­ry sze­rzej na zie­mi się roz­la­ło.

– Już wi­dzę, żem win­na; prze­ko­na­łaś mnie, Bar­ba­ro – ode­zwa­ła się smut­nym, lecz spo­koj­nym gło­sem Ur­szu­la. – Nie będę wię­cej sar­kać; uklęk­nę i po­mo­dlę się, by otu­cha wstą­pi­ła w me ser­ce.

Bar­ba­ra ob­ję­ła ją ra­mie­niem i do ser­ca przy­ci­snę­ła.

– Nie wąt­pi­łam, że speł­nisz wolę ojca – rze­kła, ca­łu­jąc ją w czo­ło.

Zbli­żył się wresz­cie ów waż­ny dzień w ży­ciu Ur­szu­li i jej to­wa­rzy­szek. Po­bło­go­sła­wio­ne przez ro­dzi­ców, wsia­dły na okręt, któ­ry miał je za­wieźć do Ar­mo­ry­ki. Kil­ka star­szych nie­wiast i kil­ku dwo­rzan Do­nia­ta, któ­rych opie­ce król cór­kę swą po­wie­rzy!, oraz po­sło­wie Ko­na­na, je­cha­li z nie­mi ra­zem.

Nie­bo było ja­sne, kil­ka za­le­d­wo pie­rza­stych ob­ło­ków wa­łę­sa­ło się po niem. Wody cie­śni­ny z ci­cha szep­ta­ły i wszyst­ko wró­ży­ło po­go­dę sta­lą. Po­dróż­ni byli prze­to spo­koj­ni, lecz smu­tek pa­no­wał wśród nich. Kró­lew­na tę­sk­nym wzro­kiem że­gna­ła ro­dzin­ne brze­gi, to­wa­rzysz­ki jej łzy mia­ły w oczach, a po­sło­wie Ko­na­na, cho­ciaż za­do­wo­le­ni byli, że speł­ni­li ży­cze­nie swe­go pana, jed­nak wo­bec smut­ku więk­szo­ści nie śmie­li we­so­ło­ści oka­zy­wać.

Po­wo­li wie­czór za­padł ci­chy i po­god­ny. Znu­żo­na po­dró­żą Ur­szu­la we­zwa­ła to­wa­rzysz­ki na spo­czy­nek; uda­ły się więc wszyst­kie do ka­ju­ty, gdzie usnę­ły nie­ba­wem twar­do. Jak dłu­go spa­ły, nie wie­dzia­ły tego same. Na­głe wstrzą­śnie­nie stat­ku zbu­dzi­ło je do­pie­ro. Po­rwa­ły się wszyst­kie z po­ście­li i na po­kład wy­bie­gły. Dzień już świ­tał. Miast onych pie­rza­stych ob­ło­ków, któ­re wczo­raj­sze­go dnia tak wdzięcz­nie stro­iły nie­bo, dziś kry­ła je sza­ra, po­sęp­na, groź­na chmu­ra o po­szar­pa­nych brze­gach. Ła­god­ny wie­trzyk prze­mie­nił się w sza­lo­ny, gniew­ny wi­cher, któ­ry rzu­cał ka­pry­śnie stat­kiem to w pra­wo, to w lewo, wył zło­wro­go i ża­gla­mi sza­mo­tał wście­kle. Słoń­ce, któ­re nie daw­no wsta­ło, zbla­dło, niby ze stra­chu przed po­sęp­ną chmu­rą, gna­ną wi­chrem z sza­lo­ną szyb­ko­ścią ku nie­mu.

– Bu­rza! bu­rza! – wo­ła­no do­ko­ła wśród zgieł­ku nie­sły­cha­ne­go.

Majt­ko­wie bie­gli do lin i wio­seł, po­sło­wie Ko­na­na i dwo­rza­nie Do­nia­ta sta­ra­li się im po­ma­gać; ko­bie­ty ła­ma­ły ręce i pła­ka­ły, lub mo­dląc się gło­śno, ra­tun­ku wzy­wa­ły. Spo­koj­nie za­cho­wy­wa­ła się tyl­ko kró­lew­na. Oparł­szy się o maszt stat­ku, pa­trza­ła w mil­cze­niu na pie­nią­ce się bał­wa­ny, rzu­ca­ją­ce, jak pił­ką, lek­kim stat­kiem, to pię­trzą­ce się w szkla­ne góry, to za­pa­da­ją­ce w ot­chła­nie.

W stra­chu, jaki wszyst­kich ogar­nął, Te­kla w pierw­szej chwi­li za­po­mnia­ła o kró­lew­nie; lecz gdy mo­dli­twa uspo­ko­iła co­kol­wiek jej ser­ce, po­czę­ła szu­kać jej wzro­kiem, a spo­strze­gł­szy sto­ją­cą spo­koj­nie, po­de­szła ku niej.

– Zda­jesz się nic a nic nie lę­kać tej strasz­nej bu­rzy, kró­lew­no? – rze­kła, pa­trząc na nią z po­dzi­wem.

– Nie lę­kam się, bo wie­rzę, że co­kol­wiek mnie spo­tka, z wolą Boga się sta­nie – od­par­ła Ur­szu­la. – Mo­że­śmy gdzie­in­dziej po­trzeb­niej­sze, niż w Ar­mo­ry­ce, i bu­rza tam nas nie­sie.

Jesz­cze mó­wi­ła, gdy na­raz uczu­li wszy­scy gwał­tow­ne wstrzą­śnie­nie stat­ku, któ­ry na­stęp­nie sta­nął nie­ru­cho­mo. Jęki i pła­cze ko­biet uci­chły.

– Do­bi­li­śmy do lądu! – ozwał się po chwi­li głos do­wód­cy stat­ku. – Wy­sia­dać! Wi­cher, jak nas przy­parł do brze­gu, tak rów­nie ła­two ode­gnać może.

Nie zwa­ża­jąc na po­to­ki desz­czu, pa­no­wie po­pro­wa­dzi­li kró­lew­nę i jej to­wa­rzysz­ki do jed­nej z chat, któ­rych kil­ka w po­bli­żu brze­gu wi­dać było. Ubo­ga ry­bacz­ka, miesz­ka­ją­ca w niej, przy­ję­ła je go­ścin­nie, a do­wie­dziaw­szy się, jak do­stoj­nych go­ści bu­rza jej przy­sła­ła, wy­do­by­ła co tyl­ko mia­ła w domu naj­smacz­niej­sze­go, po­czę­ła czę­sto­wać i ba­wić roz­mo­wą.

Za­miast do Ar­mo­ry­ki, po­dróż­ni do­pły­nę­li do Gal­lii bel­gij­skiej. Nie roz­pa­cza­li jed­nak; nikt nie zgi­nął pod­czas nie­bez­pie­czeń­stwa, dzię­ko­wa­li więc za to w my­śli Bogu i skrom­nym po­sił­kiem się za­da­wal­nia­li.

Pod go­ścin­nym da­chem ry­bacz­ki prze­cze­kać po­sta­no­wio­no bu­rzę. Pa­no­wie w są­sied­niej cha­cie zna­leź­li schro­nie­nie.

Po­wo­li wi­cher ucichł i nie­bo się roz­ja­śni­ło. Ur­szu­la chcia­ła prze­to po­wró­cić na sta­tek i wy­sła­ła jed­ne­go z pa­nów, aby się do­wie­dział, kie­dy w po­dróż pu­ścić się zno­wu moż­na, – lecz otrzy­ma­ła nie­po­myśl­ną od­po­wiedź, iż nie prę­dzej, jak za parę dni, gdyż spód stat­ku zo­stał uszko­dzo­ny. Nie było rady – trze­ba było pro­sić ry­ba­ków, by im nie od­mó­wi­li i nadal go­ścin­no­ści. Bied­ni ci lu­dzie jak naj­chęt­niej ustą­pi­li wła­snych miesz­kań roz­bit­kom.

Tu ry­ba­cy, któ­rzy z dal­szych stron na ma­łych ło­dziach przy­pły­wa­li, udzie­li­li im wie­ści nie­po­myśl­nych: mó­wi­li oni, że po­dob­no nie­ja­ki Mak­sym, do­wód­ca wojsk ce­sa­rza Gra­cy­ana, zbun­to­waw­szy się prze­ciw nie­mu, zrzu­cił go z tro­nu i sam ce­sa­rzem się ogło­sił; że te­raz woj­ska jego wkro­czy­ły do Gal­lii i tam sze­rzą zdo­by­cze.

Po­gło­skom tym nie­do­wie­rza­li pa­no­wie, jed­nak­że ra­dzić po­czę­li, jaką dro­gę obrać do mia­sta Na­mne­tów (1), by unik­nąć spo­tka­nia z Mak­sy­mem. Po dłu­gich na­ra­dach po­sta­no­wio­no wresz­cie, że uda­dzą się do uj­ścia Renu, a po­tem rze­ką tą po­pły­ną w górę; świe­że zaś i pew­niej­sze wie­ści zde­cy­du­ją o dal­szym kie­run­ku dro­gi.

Pusz­czo­no się na­resz­cie w dro­gę i tym ra­zem bez wy­pad­ku po­dróż­ni do­bi­li do celu, lecz nie­ste­ty miesz­kań­cy mia­sta Ubiów (2) nie tyl­ko że po­twier­dzi­li owe nie­po­ko­ją­ce wie­ści, lecz do­da­li jesz­cze, że ce­sarz Gra­cy­an, nie czu­jąc się sam na si­łach, aby wal­czyć z Mak­sy­mem, we­zwał na po­moc dzi­kie hor­dy Hun­nów; że bar­ba­rzyń­cy ci już gra­su­ją nad Re­nem w wie­lu miej­scach; że lada dzień spo­dzie­wać się ich moż­na.

Gdy po­wtó­rzo­no tę wieść Ur­szu­li, od­par­ła spo­koj­nie:

– Nie po­bie­gnę na­prze­ciw bar­ba­rzyń­ców, lecz… ucie­kać też przed nimi nie będę, gdyż nie wiem, gdzie ra­tu­nek; będę cze­ka­ła tu cier­pli­wie i niech się speł­ni wola Boża: jam na śmierć go­to­wa.

I zo­sta­li wszy­scy w mie­ście Ubiów. Nie mar­no­wa­ła wszak­że cza­su Ur­szu­la: wśród po­gań­skiej lud­no­ści mia­sta roz­le­głe było pole do dzia­ła­nia – z to­wa­rzysz­ka­mi więc swe­mi pra­co­wa­ła wy­trwa­le, krze­wiąc wśród ciem­nych miesz­kań­ców Ko­lo­nii świa­tło wia­ry; a ile­kroć uda­ło się jej kogo na­wró­cić, wra- – (1) Con­di­vie­num, dzi­siej­sze Nan­tes.

(2) Co­lo­nia Agrip­pi­na, dzi­siaj Ko­lo­nia.

cała wów­czas we­so­ła z po­boż­nej wy­ciecz­ki i mó­wi­ła:

– Od­da­ły­śmy się z uf­no­ścią Bogu i Bóg kie­ro­wał na­szym okrę­tem: po­trzeb­ne by­ły­śmy tu­taj.

Mi­nę­ło Ur­szu­li kil­ka spo­koj­nych dni. Wśród pra­cy po­ży­tecz­nej nie mia­ła cza­su tę­sk­nić za Bry­ta­nią, – nie py­ta­ła też nie­spo­koj­nie, kie­dy wresz­cie do­sta­nie się do Ar­mo­ry­ki. Tym­cza­sem ran­ka jed­ne­go, gdy z to­wa­rzysz­ka­mi wy­bie­ra­ła się na zwy­kłą po­boż­ną wy­ciecz­kę, wbiegł do jej po­ko­ju je­den ze star­szych dwo­rzan, bla­dy i zmie­sza­ny wi­docz­nie.

– Co wam jest, Wa­ri­ku? – spy­ta­ła go Ur­szu­la.

– Po­sel­stwo przy­by­ło do cie­bie, pani – od­parł sta­rzec drżą­cym gło­sem.

– Po­sel­stwo? – po­wtó­rzy­ła to­nem zdzi­wio­nym kró­lew­na, nie poj­mu­jąc po­mie­sza­nia dwo­rza­ni­na – czy od Ko­na­na?

– Od Gau­se­na, wo­dza owych hord dzi­kich – od­parł ci­szej.

Ur­szu­la po­bla­dła.

– Gdzież są? – spy­ta­ła.

– Przed do­mem cze­ka­ją.

Nie wzy­wa­jąc ni­ko­go za sobą, kró­lew­na po­dą­ży­ła przed dom; lecz gdy na pro­gu drzwi sta­nę­ła, dreszcz ją prze­biegł. Na ma­łych ko­ni­kach uj­rza­ła ja­kieś po­sta­cie, któ­re za­le­d­wie do lu­dzi były po­dob­ne. Śnia­de, pła­skie ich twa­rze zwie­rzę­cy wy­raz mia­ły; ma­leń­kie oczy błysz­cza­ły zło­śli­wo­ścią; przy­bra­ni w ba­ra­nie ko­żu­chy z fu­trem na wierzch wy­wró­co­nem, zda­wa­li się cali być, jak zwie­rzę­ta, ob­ro­śli wło­sem.

Ur­szu­la mi­mo­wo­li cof­nę­ła się w głąb' miesz­ka­nia, lecz wnet za­pa­no­wa­ła nad sobą i wy­szła zno­wu przed dom.

– Cze­go żą­da­cie ode mnie, po­sło­wie Gau­se­na? – spy­ta­ła mową miej­sco­wych miesz­kań­ców, któ­rej się na­uczy­ła pod­czas po­dró­ży.

Je­den wy­stą­pił na przód.

– Wódz nasz chce sam mó­wić z na­rze­czo­ną Ko­na­na, wiel­ko­rząd­cy Ar­mo­ry­ki, i żąda, by cór­ka Do­nia­ta przy­by­ła do nie­go bez­zwłocz­nie wraz ze swe­mi to­wa­rzysz­ka­mi – od­parł tą samą mową.

– Wola Gau­se­na speł­nio­ną bę­dzie – rze­kła Ur­szu­la, bo wie­dzia­ła do­brze, iż opór na nic się tu nie przy­da.

Wró­ci­ła smut­na lecz spo­koj­na do sie­bie.

– Przy­wdziej­cie stro­je świą­tecz­ne i bądź­cie od­waż­ne – rze­kła do mło­dych to­wa­rzy­szek; – wódz Hun­nów nas wi­dzieć pra­gnie, a więc iść mu­si­my.

Dziew­czę­ta po­czę­ły pła­kać i skar­żyć się… na swą dolę.

– My­śla­łam, że sil­niej­sza w was wia­ra w po­tę­gę Bożą – rze­kła do nich Ur­szu­la z lek­ką wy­mów­ką. – Jam spo­koj­na, bo wie­rzę, że kie­dy nas Bóg oca­lił od bu­rzy, bo­śmy tu­taj po­trzeb­ne były, to i z mocy Hun­nów wy­ba­wi, je­śli słu­żyć Mu jesz­cze bę­dzie­my mo­gły; a je­śli śmier­cią wię­cej do­bre­go zdzia­ła­my, to umrzeć nam każe, a wte­dy nie będę ży­cia ża­ło­wa­ła.

Sło­wa te uspo­ko­iły wszyst­kie dziew­czę­ta, po­szły więc od­waż­nie z po­sła­mi bar­ba­rzyń­ski­mi do strasz­ne­go ich wo­dza.

Gau­sen chciał do­stać do nie­wo­li na­rze­czo­ną Ko­na­na po to tyl­ko, by ją za­mor­do­wać, – lecz gdy mło­da, pięk­na i szla­chet­na Ur­szu­la, przy­bra­na w bia­łą sza­tę, oto­czo­na po­dob­ne­mi do niej dzie­wi­ca­mi, sta­nę­ła przed nim, zmie­szał się i, za­miast rzu­cić na nią wy­rok śmier­ci, rzekł:

– Cór­ko Do­nia­ta! w mocy twej jest wiel­kie szczę­ście; je­śli ze­chcesz, ju­tro przed tobą ty­sią­ce czo­łem o zie­mię ude­rzą; po­wiedz tyl­ko: "wy­rze­kam się Ko­na­na, a zo­sta­ję żoną Gau­se­na. "

– Pier­wej chrzest przyj­mij, a po­tem po­wtórz tę proś­bę – od­par­ła spo­koj­nie Ur­szu­la.

Twarz Gau­se­na po­ciem­nia­ła z gnie­wu.

– Czyż nie wiesz, że w mocy mo­jej twe ży­cie? Prze­ma­wiasz jak kró­lo­wa, a moją nie­wol­ni­cą je­steś: bo gdy ski­nę, umrzesz w tej chwi­li! – za­wo­łał wódz po­nu­rym gło­sem.

– Śmier­ci się nie lę­ka­my, ani ja, ani moje to­wa­rzysz­ki.

– Prze­ko­nam się, o ile się jej nie lę­kasz.

To po­wie­dziaw­szy, dzi­ki wódz Hun­nów ski­nął na jed­ne­go z żoł­nie­rzy.

– Łuk z ple­ców! – wrza­snął – strza­łę na­ło­żyć!…. niech jed­na z or­sza­ku kró­lew­ny we krwi u nóg swej pani pad­nie.

Strza­ła świ­snę­ła – i za­nim Ur­szu­la zdo­ła­ła zro­zu­mieć okrut­ny wy­rok, już uko­cha­na jej Te­kla osu­nę­ła się na zie­mię, a na bia­łej jej suk­ni uka­za­ła się krwa­wa pla­ma.

Ur­szu­la po­chy­li­ła się ku niej i ra­mie­niem ob­ję­ła.

– Umie­ram! – szep­nę­ła Te­kla, ca­łu­jąc ją na po­że­gna­nie. – Obyż śmierć moja na­wró­ci­ła tych bar­ba­rzyń­ców!

– Nie­ba­wem pój­dę za tobą! To roz­sta­nie chwi­lo­we – rze­kła Ur­szu­la; – do wi­dze­nia, sio­stro.

Gau­sen spoj­rzał zdu­mio­ny na te od­waż­ne ko­bie­ty, lecz spo­kój ich po­draż­nił gniew jego bar­dziej jesz­cze.

– Puść tru­pa, a mnie po­wiedz: "wy­rze­kam się Ko­na­na i wia­ry jego!" – krzyk­nął.

Ur­szu­la zło­ży­ła zwol­na przy­ja­ciół­kę na zie­mi i zwró­ci­ła się do bar­ba­rzyń­cy:

– Wia­ry mej nie wy­rzek­nę się nig­dy!

– A więc umrzesz na­tych­miast! – ochry­płym z gnie­wu gło­sem wrza­snął Gau­sen i ski­nął na żoł­nie­rzy. – Nie szczędź­cie żad­nej! – za­wo­łał.

I wnet pięć strzał prze­szy­ło po­wie­trze i pięć mło­dziuch­nych dziew­cząt, krwią zbro­czo­nych, pa­dło u stóp tro­nu wo­dza Hun­nów, jak li­lie kosą pod­cię­te. I peł­na gro­zy ci­sza oto­czy­ła go.

Bar­ba­rzyń­cy zlę­kli się ohyd­ne­go czy­nu i – o dzi­wo! – kil­ku z nich zgię­ło ko­la­na i po­chy­li­ło kor­nie czo­ła przed mę­czen­ni­ca­mi.

Wtem dźwi­gnę­ła się z zie­mi Ur­szu­la, wy­cią­gnę­ła ku nim bia­łą rękę i twarz jej za­ja­śnia­ła bło­giem za­do­wo­le­niem.

– Nie żal mi ży­cia, gdym na­wet ta­kich na­wró­cić po­tra­fi­ła – rze­kła; – oto bło­go­sła­wię was i chrzczę krwią moją wła­sną!… Bądź­cie wier­ny­mi Chry­stu­so­wi.

I upa­dła zno­wu zwol­na na zie­mię, by wię­cej oczu nie otwo­rzyć.

Ci, któ­rych na­wró­ci­ła, pod­ję­li ze czcią cia­ła mę­czen­nic i po­cho­wa­li je uro­czy­ście. Okrut­ny Gau­sen opo­ru nie sta­wiał: zląkł się tego Boga, któ­ry tak dziw­ną od­wa­gę wlać na­wet w ser­ca nie­wie­ście po­tra­fił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: