Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cień anioła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cień anioła - ebook

Karol Sobota na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym - ma podobne problemy i zainteresowania jak tysiące współczesnych nastolatków. Wszystko zmienia się jednak pewnego dnia, gdy Karol na jednej z warszawskich ulic wpada na... anioła. A potem zdaje sobie sprawę, że aniołów jest dużo, dużo więcej.
Kim są i czego chcą od chłopaka?
Kto jest kim? Kto kogo udaje?
Kto jest dobry, a kto zły?

Spis treści

Magika

Paola

Próba sił

Dwie lewe ręce

Dziesiąty wymiar

Czerwone światło

Jestem twoim

Pasztet z glonów i kisiel z rabarbaru

Ryżo afa

Japońskie anioły i chińskie kino

Po tej i tamtej stronie

Wędrowcy i cienie

List do ojca

Do zobaczenia w Paryżu

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-259-0621-4
Rozmiar pliku: 454 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I Magika

Ka­rol zbiegł po skrzy­pią­cych drew­nia­nych scho­dach, tu­piąc gło­śno i jak zwy­kle li­cząc stop­nie. Cią­gle było ich dzie­więć­dzie­siąt sześć, choć nie­któ­re tak nad­gry­zio­ne zę­bem cza­su, że nie wie­dział, czy uznać je jesz­cze za całe, czy może już za pół albo ćwierć. Ze­sko­czył z kil­ku ostat­nich i z hu­kiem wy­lą­do­wał na par­te­rze, pod drzwia­mi miesz­ka­nia pani Ru­si­nek. Wła­ści­ciel­ka chy­ba cza­to­wa­ła po dru­giej stro­nie, bo na­tych­miast po­ja­wi­ła się na klat­ce scho­do­wej i za­czę­ła krzy­czeć:

– Ma­rek! Prze­stań tu­pać, ty ło­bu­zie! Scho­ro­wa­ny czło­wiek nie ma chwi­li spo­ko­ju, bo ten lata od rana! Je­steś taki sam jak twój oj­ciec! So­bo­ty…

Resz­ta zda­nia, praw­do­po­dob­nie moc­no nie­cen­zu­ral­na, uto­nę­ła w huku za­trza­śnię­tych gwał­tow­nie drzwi i ja­zgo­cie kłó­tli­we­go kun­dla pani Ru­si­nek, za­mknię­te­go w głę­bi miesz­ka­nia. Echo szcze­ka­nia nio­sło się po miesz­ka­niu jak po gór­skim wą­wo­zie. Pew­nie dla­te­go, że ogrom­ne, stu­me­tro­we lo­kum było pra­wie pu­ste. Lo­ka­to­rzy szep­ta­li mię­dzy sobą, że kie­dyś sta­ło w nim mnó­stwo cen­nych an­ty­ków, ale wła­ści­ciel­ka wy­prze­da­wa­ła je po ko­lei i nie zo­sta­ło jej już nic poza łóż­kiem i sto­łem.

Pani Ru­si­nek mia­ła po­nad sie­dem­dzie­siąt lat i cią­gle my­li­ła Ka­ro­la z jego oj­cem Mar­kiem, a cza­sa­mi na­wet z dziad­kiem Igna­cym. Chło­pak nie­zli­czo­ną ilość razy obie­cy­wał mat­ce, że nie bę­dzie draż­nił są­siad­ki z par­te­ru, ale bez prze­rwy o tych swo­ich obiet­ni­cach za­po­mi­nał. Te­raz przez mo­ment chciał na­wet za­pu­kać do drzwi ner­wo­wej sta­rusz­ki i prze­pro­sić, jed­nak po chwi­li na­my­słu zre­zy­gno­wał.

– Pew­nie zno­wu by na mnie na­wrzesz­cza­ła – mruk­nął i już miał łup­nąć z ca­łej siły drzwia­mi wyj­ścio­wy­mi, ale w ostat­niej chwi­li zła­pał je i za­mknął naj­ci­szej jak po­tra­fił.

Gdy zna­lazł się na po­dwór­ku, po­ma­chał ka­mien­ne­mu anio­ło­wi z po­nu­rą twa­rzą, któ­ry stał w ką­cie i po­pę­dził do bra­my. Gdy­by się obej­rzał, zo­ba­czył­by, że anioł od­wza­jem­nił po­zdro­wie­nie. Ka­rol prze­pło­szył sta­do go­łę­bi, któ­re po­si­la­ło się okru­cha­mi wy­sy­pa­ny­mi przed pie­kar­nią przez jed­ną z wła­ści­cie­lek. Pta­ki ze­rwa­ły się z gło­śnym ło­po­tem skrzy­deł i po chwi­li już ich nie było. Tyl­ko w po­wie­trzu za­wi­ro­wa­ło kil­ka bia­łych piór. Chło­pak pod­niósł je z chod­ni­ka.

„Będę miał na skrzy­dła anio­ła dla Ka­ra­lu­cha. Ostat­nio cią­gle o nie nu­dzi. – Uśmiech­nął się na myśl o młod­szej sio­strze i już miał scho­wać pió­ra, gdy coś go za­sta­no­wi­ło. – Co one ta­kie wiel­kie? Zmu­to­wa­ne te go­łę­bie czy jak? Cze­go oni do tego chle­ba do­sy­pu­ją?” – Po­krę­cił gło­wą, wrzu­cił zdo­bycz do ple­ca­ka, sla­lo­mem wy­mi­nął trzy dzie­cin­ne wóz­ki i do­biegł do skrzy­żo­wa­nia z Mar­szał­kow­ską.

Miał pe­cha, bo świa­tła zmie­ni­ły się na czer­wo­ne. Ro­zej­rzał się. Z pla­cu Kon­sty­tu­cji wła­śnie ru­sza­ły dwa tram­wa­je.

„Je­śli chcę na któ­ryś z nich zdą­żyć, to…” – Wy­cze­kał na prze­rwę mię­dzy pę­dzą­cy­mi sa­mo­cho­da­mi i już miał ru­szyć do przo­du, gdy na­gle ktoś szarp­nął go moc­no za rę­kaw.

Tuż przed jego no­sem uli­cą śmi­gnę­ło czar­ne audi A4, prze­kra­cza­jąc do­zwo­lo­ną w tym miej­scu pręd­kość o ja­kieś osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów na go­dzi­nę i nie­mal prze­jeż­dża­jąc mu po sto­pach. Ka­rol od­wró­cił się. Za nim sta­ła dziew­czy­na, wciąż trzy­ma­jąc go za ło­kieć. Z dłu­gi­mi wło­sa­mi opa­da­ją­cy­mi na twarz, prze­wią­za­ny­mi ko­lo­ro­wą chust­ką, w dżin­so­wych dzwo­nach, z kil­ko­ma sznu­ra­mi ko­ra­li­ków na szyi wy­glą­da­ła jak hi­pi­ska. Ale naj­dziw­niej­sze było to, że na ple­cach mia­ła… skrzy­dło. Wiel­kie bia­łe skrzy­dło!

– Hej, ty! – za­wo­ła­ła. – Gdzie le­ziesz?

Znie­cier­pli­wio­ny Ka­rol wy­szarp­nął rękę.

– Dzię­ki – burk­nął, choć tak na­praw­dę był pe­wien, że uda­ło­by mu się bez pro­ble­mu omi­nąć pę­dzą­cy sa­mo­chód. W koń­cu ro­bił to już nie­raz.

W tym sa­mym mo­men­cie świa­tła zmie­ni­ły się na zie­lo­ne i tłum po­pchnął go w stro­nę przy­stan­ku. Wsiadł do tram­wa­ju i wyj­rzał przez okno, szu­ka­jąc wzro­kiem dziew­czy­ny, ale gdzieś prze­pa­dła. Za to zza rogu No­wo­grodz­kiej wy­bie­gi fa­cet z ak­tów­ką, któ­ry też miał skrzy­dło na ple­cach. Sta­nął na świa­tłach i za­cho­wy­wał się, jak­by nie bar­dzo wie­dział, co ro­bić. W koń­cu prze­szedł z in­ny­mi, ale był wy­raź­nie zde­ner­wo­wa­ny. Gdy obok prze­je­chał au­to­bus, usko­czył w tył, prze­ra­żo­ny.

„Skąd dzi­siaj w tym mie­ście tylu dzi­wa­ków? – skrzy­wił się So­bo­ta i na­tych­miast wpadł na naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ne roz­wią­za­nie za­gad­ki: – Pew­nie krę­cą re­ali­ty show albo te­le­tur­niej. Po­prze­bie­ra­li lu­dzi jak kre­ty­nów i wy­sła­li na uli­ce. Mu­szę zro­bić parę fo­tek. Może któ­raś nada się na kon­kurs”.

Się­gnął do ple­ca­ka, wy­grze­bał mały apa­rat cy­fro­wy i sfo­to­gra­fo­wał fa­ce­ta z ak­tów­ką i jesz­cze ja­kie­goś go­ścia ze skrzy­dłem, któ­ry usi­ło­wał się wła­do­wać do za­tło­czo­ne­go 522, ale skrzy­dło mu się nie zmie­ści­ło i zo­stał na przy­stan­ku. A po­tem pstryk­nął zdję­cie wy­jąt­ko­wo ład­nej blon­dyn­ce, któ­ra nie­źle wy­glą­da­ła w ko­lo­ro­wym pon­cho, na­rzu­co­nym na skrzy­dło.

Ka­rol wo­lał co praw­da zdję­cia ro­bio­ne ana­lo­go­wym pen­ta­xem z te­le­obiek­ty­wem (pre­zent od dziad­ka na gwiazd­kę dwa lata temu, wy­szu­ka­ny na pchlim tar­gu w Kra­ko­wie), ale tam­ten sprzęt był za cięż­ki i zaj­mo­wał za dużo miej­sca w ple­ca­ku. No i oj­czym uznał, że ktoś mógł­by go ukraść w szko­le, a mama jak zwy­kle się z nim zgo­dzi­ła.

„O! Jesz­cze je­den! – Ka­rol zła­pał w kadr fa­ce­ta ze skrzy­dłem, któ­ry je­chał na ro­we­rze Świę­to­krzy­ską. – Za­py­tam Wojt­ka. On pew­nie wie, co to za nowy idio­tyzm, bo jego mama bez prze­rwy oglą­da te cha­ło­wa­te pro­gra­my. Swo­ją dro­gą to cie­ka­we, jak im to skrzy­dło za­mo­co­wa­li, bo żad­nych sznur­ków nie wi­dać. I dla­cze­go tyl­ko jed­no? Może przez oszczęd­ność?”.

W domu So­bo­tów nie było te­le­wi­zo­ra, bo oj­czym uwa­żał, że pap­ka ser­wo­wa­na przez me­dia za­mie­nia mózg w gąb­kę, któ­ra wchło­nie naj­więk­szą głu­po­tę, a na do­da­tek za­bie­ra czas, któ­ry moż­na po­świę­cić na cie­kaw­sze rze­czy. Mama ofi­cjal­nie się z nim oczy­wi­ście zga­dza­ła, ale Ka­rol wie­dział, że po kry­jo­mu oglą­da na kom­pu­te­rze se­ria­le. Jemu do­stęp do za­ka­za­ne­go owo­cu za­pew­niał Woj­tek i jego pięć­dzie­się­cio­ca­lo­wa pla­zma. Brak te­le­wi­zo­ra był jed­nym z po­wo­dów nie­ustan­nych spięć mię­dzy oj­czy­mem a Ka­ro­lem. Chło­pak uwa­żał, że re­zy­gna­cja z po­sia­da­nia od­bior­ni­ka jest idio­ty­zmem. Oj­czym na­to­miast wprost prze­ciw­nie – za idio­tyzm uwa­żał wszyst­ko, co w te­le­wi­zji moż­na było zo­ba­czyć.

– Znam parę osób, któ­re od cią­głe­go oglą­da­nia te­le­wi­zji kom­plet­nie się od­móż­dży­ły – ar­gu­men­to­wał.

– To tak jak­by nie no­sić bu­tów, bo się ko­muś od­ci­ski zro­bi­ły! – od­ci­nał się Ka­rol za każ­dym ra­zem, gdy brak od­bior­ni­ka unie­moż­li­wiał mu oglą­da­nie ja­kie­goś faj­ne­go pro­gra­mu albo fil­mu. – I nie prze­cho­dzić przez uli­cę, bo ko­goś sa­mo­chód roz­je­chał.

– Ro­zu­miem, do cze­go zmie­rzasz – od­po­wia­dał oj­czym. – Cho­dzi ci o to, że z więk­szo­ści rze­czy moż­na ko­rzy­stać albo w spo­sób roz­sąd­ny, albo w spo­sób za­gra­ża­ją­cy zdro­wiu?

– No wła­śnie – przy­tak­nął Ka­rol za­do­wo­lo­ny, że wy­cho­dzi na jego.

– Zga­dzam się z tobą. Ale są też rze­czy, z któ­rych le­piej nie ko­rzy­stać wca­le, bo nie mają żad­nej war­to­ści. I do nich za­li­czam te­le­wi­zję. Buty na­to­miast mo­żesz no­sić, nie mam nic prze­ciw­ko temu. Je­ste­śmy na­wet skłon­ni wy­asy­gno­wać na nie spo­rą kwo­tę, żeby ci się nie po­ro­bi­ły od­ci­ski.

Gdy Ka­rol wy­siadł na pla­cu Ban­ko­wym, owi­nął się szczel­niej kurt­ką i na­cią­gnął na gło­wę kap­tur. Po­czą­tek maja nie na­le­żał tego roku do prze­sad­nie cie­płych, na­to­miast na pew­no do re­kor­do­wo mo­krych. Ro­zej­rzał się za miej­scem, w któ­rym mógł­by się usta­wić, żeby roz­dać ulot­ki. To był pierw­szy dzień jego pra­cy. Naj­lep­sze wy­da­ło mu się wej­ście do me­tra. Po chwi­li z sa­tys­fak­cją stwier­dził, że pod­jął traf­ną de­cy­zję. Szyb win­dy osła­niał go od wia­tru, a lu­dzie zwal­nia­li obok nie­go, tło­cząc się na scho­dach do przej­ścia pod­ziem­ne­go. Mimo to przez kil­ka­na­ście ko­lej­nych mi­nut za­le­d­wie kil­ka osób wzię­ło od nie­go świst­ki z ofer­tą szko­ły ję­zy­ko­wej. Na­gle pod­je­chał ro­we­rem star­szy o kil­ka lat chło­pak. Na kie­row­ni­cy miał za­wie­szo­ny pę­ka­ty ple­cak.

– Za­ją­łeś moje miej­sce, ziom. Spa­daj ty­gry­sem! Ale już! -wark­nął i wy­cią­gnął z ple­ca­ka gru­by plik ulo­tek.

Ka­rol od­su­nął się, usiadł na mur­ku i za­czął ob­ser­wo­wać nie­zna­jo­me­go. Za­fa­scy­no­wa­ły go jego ru­chy. Chło­pak pod­su­wał bo­wiem ulot­ki w taki spo­sób, że ręce prze­chod­niów same się po nie wy­cią­ga­ły.

„Jak­by ja­kiś ma­gnes miał, czy co.” – po­my­ślał Ka­rol i od­ru­cho­wo za­czął na­śla­do­wać ge­sty nie­zna­jo­me­go. Lek­ko zgiąć ło­kieć, pół­ob­rót, wy­prost ręki, zno­wu pół­ob­rót.

Chło­pak za­uwa­żył jego ćwi­cze­nia. Naj­wy­raź­niej nie bar­dzo mu się one spodo­ba­ły, bo odło­żył ple­cak i z za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi ru­szył w stro­nę Ka­ro­la. Był od nie­go o gło­wę wyż­szy i ład­nych parę ki­lo­gra­mów cięż­szy, ale mło­dy So­bo­ta od kil­ku lat ćwi­czył judo i cał­kiem nie­źle so­bie ra­dził na ma­cie. Rzu­cił więc kurt­kę na mu­rek i cze­kał spo­koj­nie.

Osi­łek pew­nie dłu­go po­tem za­sta­na­wiał się, jak to się sta­ło, że w jed­nej chwi­li stał i wy­gra­żał kur­du­plo­wi w zie­lo­nej blu­zie, a w na­stęp­nej już lą­do­wał na chod­ni­ku. Po­ko­na­ny, le­żał i mru­gał nie­pew­nie, aż Ka­rol za­nie­po­ko­ił się, czy go przy­pad­kiem nie uszko­dził. Niby sto­so­wał się do wszyst­kich za­le­ceń tre­ne­ra, ale nig­dy nic nie wia­do­mo. Na­chy­lił się nad le­żą­cym.

– Nie­ee! – Chło­pak za­sło­nił się rę­ka­mi, jak­by w oba­wie przed ko­lej­nym cio­sem.

– Co tu się dzie­je? – Obok za­trzy­mał się ra­dio­wóz, z któ­re­go wy­siadł po­li­cjant.

– Ten chu­li­gan! Ten chu­li­gan na­padł na tego dru­gie­go!

Ka­rol po­cząt­ko­wo spoj­rzał z wdzięcz­no­ścią na ko­bie­tę z wóz­kiem na za­ku­py, ale mina mu zrze­dła, gdy zro­zu­miał, że mówi o nim!

– Może mu na­wet krę­go­słup zła­mał, ło­buz je­den, bo tam­ten się nie ru­sza – ode­zwał się za­dzi­wia­ją­co cien­kim gło­sem gru­by męż­czy­zna w zie­lo­nym pro­chow­cu.

Po­li­cjant pod­szedł do Ka­ro­la i przyj­rzał mu się uważ­nie.

– Po­każ le­gi­ty­ma­cję! A w ogó­le dla­cze­go o tej po­rze nie je­steś w szko­le? – za­py­tał, pod­czas gdy jego ko­le­ga z ra­dio­wo­zu wzy­wał po­go­to­wie.

– Za­czy­nam do­pie­ro o dzie­sią­tej – wy­ja­śnił nie­chęt­nie So­bo­ta i ski­nął gło­wą w stro­nę le­żą­ce­go. – Nie chcia­łem mu zro­bić krzyw­dy. To było judo.

– Chu­li­gan! Chu­li­gan! – krzy­cza­ła sta­rusz­ka. – Wszyst­ko wi­dzia­łam, pa­nie po­li­cjan­cie! Tam­ten stał spo­koj­nie i ulot­ki roz­da­wał, a ten się na nie­go rzu­cił.

– Ja też wszyst­ko wi­dzia­łem – ode­zwał się na­gle ktoś za ple­ca­mi Ka­ro­la. – To ten, co leży, za­cze­pił tego dru­gie­go.

Ka­rol od­wró­cił się i zo­ba­czył parę na sku­te­rze. Kil­ka lat star­szy od nie­go chło­pak i dziew­czy­na, chy­ba w jego wie­ku, z bu­rzą ru­dych wło­sów, któ­re opa­da­ły jej na twarz. Obo­je w skó­rza­nych kurt­kach i spodniach. Po­li­cjant spoj­rzał na nich z po­wąt­pie­wa­niem. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że bar­dziej tra­fi­ła mu do prze­ko­na­nia wer­sja ko­bie­ty z wóz­kiem i męż­czy­zny w pro­chow­cu, ale z dru­giej stro­ny mu­siał też wziąć pod uwa­gę sło­wa mło­dych lu­dzi. Nie chciał tra­fić na pierw­szą stro­nę ja­kie­goś szma­tław­ca, któ­ry zro­bi z nie­go tę­pe­go gli­nę, kie­ru­ją­ce­go się w swo­jej pra­cy ste­reo­ty­pa­mi. Już otwie­rał usta, żeby opo­wie­dzieć się po czy­jejś stro­nie, gdy na­gle roz­legł się prze­cią­gły sy­gnał i na chod­nik wje­cha­ła ka­ret­ka. Ra­tow­nik po­chy­lił się nad le­żą­cym chło­pa­kiem i za­czął go ba­dać.

– Krę­go­słup chy­ba w po­rząd­ku, choć prze­świe­tlić nie za­wa­dzi – po­wie­dział, po czym zbli­żył się do po­li­cjan­ta i coś mu szep­nął do ucha.

Gli­niarz pod­szedł do Ka­ro­la. Wska­zał jego ręce i za­żą­dał:

– Pod­wiń!

So­bo­ta po­słusz­nie pod­cią­gnął do łok­ci rę­ka­wy blu­zy.

– Wy­żej!

Chło­pak pod­wi­nął rę­ka­wy aż do ra­mion.

– No to wszyst­ko ja­sne – krzyk­nął po­li­cjant do ra­tow­ni­ków. – Bój­ka nar­ko­ma­nów. Oby­dwaj mają śla­dy po igłach na rę­kach. Nie­wy­klu­czo­ne, że to di­ler i klient. Trze­ba tyl­ko usta­lić, któ­ry jest któ­ry.

– Ale to ukłu­cia od in­su­li­ny – pró­bo­wał wy­ja­śnić Ka­rol. – O, pro­szę!

Po­ka­zał si­li­ko­no­wą opa­skę z na­pi­sem: „Je­stem cho­ry na cu­krzy­cę, po­daj mi coś słod­kie­go i we­zwij le­ka­rza”.

– Te­raz każ­dy może so­bie coś ta­kie­go ku­pić przez in­ter­net. Sam wi­dzia­łem ta­kie ga­dże­ty na Al­le­gro. Wszyst­ko wy­ja­śni się po ba­da­niu krwi – po­wie­dział ra­tow­nik i od­wró­cił się w stro­nę po­li­cjan­ta. – To, co? Za­bie­rać ich?

– Za­bie­raj­cie! – stwier­dził funk­cjo­na­riusz, za­do­wo­lo­ny, że chło­pa­ka­mi zaj­mie się te­raz wy­dział do wal­ki z nar­ko­ty­ka­mi.

Gdy do le­żą­ce­go na chod­ni­ku zbli­ży­ła się eki­pa z no­sza­mi, ten na­gle ze­rwał się i za­czął ucie­kać, po­trą­ca­jąc sto­ją­cych wo­kół lu­dzi. Po­li­cjan­ci rzu­ci­li się za nim. Ka­rol zo­stał z ra­tow­ni­ka­mi, choć może też po­wi­nien był uciec. I pew­nie tak by zro­bił, gdy­by nie dziew­czy­na na sku­te­rze.

– Je­dziesz z nami! – po­wie­dział je­den z ra­tow­ni­ków, po­tęż­ny bro­dacz z ta­tu­ażem na dło­ni. – Tam­ten chy­ba już nie po­trze­bu­je po­mo­cy me­dycz­nej. Przy­wio­zą go do szpi­ta­la ra­dio­wo­zem. Wsia­daj, mło­dy, szko­da cza­su, mamy jesz­cze inne we­zwa­nia. Na szczę­ście nic z za­gro­że­niem ży­cia. Jesz­cze by tego bra­ko­wa­ło, żeby przez ja­kie­goś ćpu­na przy­zwo­ity czło­wiek się prze­krę­cił. Tfu!

– A po­tem bę­dzie na nas – do­dał dru­gi i spoj­rzał z nie­chę­cią na So­bo­tę. – Że niby spe­cjal­nie się spóź­ni­li­śmy.

Ka­rol wsiadł po­słusz­nie z ra­tow­ni­ka­mi do ka­ret­ki. Gdy ru­sza­li, wyj­rzał przez okno. Więk­szość lu­dzi już się ro­ze­szła, ale chło­pak i dziew­czy­na na sku­te­rze cią­gle jesz­cze tam sta­li… Po chwi­li stra­cił ich z oczu. Ra­tow­ni­cy nie byli sko­rzy do roz­mo­wy z nim, więc So­bo­ta za­to­nął we wła­snych my­ślach. Nie są­dził, że pra­ca przy roz­da­wa­niu ulo­tek za­koń­czy się tak szyb­ko i w taki spo­sób. A wszyst­ko z po­wo­du pe­cho­wej wy­pra­wy nad Ze­grze sprzed paru dni. Aż się skrzy­wił na samo wspo­mnie­nie.

To była nie­dzie­la i aku­rat wy­pa­da­ły uro­dzi­ny ciot­ki Gra­ży­ny. Ka­rol nie miał naj­mniej­szej ocho­ty na nie pójść, bo nie lu­bił ciot­ki, któ­ra wiecz­nie kry­ty­ko­wa­ła mamę, a na do­da­tek upar­cie ser­wo­wa­ła go­ściom sa­łat­kę z roz­go­to­wa­nych ziem­nia­ków pły­wa­ją­cych w ni­sko­tłusz­czo­wym ma­jo­ne­zie i za­kal­co­wa­ty tort z po­pę­ka­ną sko­ru­pą z zie­lo­ne­go albo nie­bie­skie­go lu­kru. Beee! Wy­my­ślił więc na po­cze­ka­niu ja­kiś ma­sa­kry­tycz­ny spraw­dzian z ma­te­ma­ty­ki, ob­sta­wił się pod­ręcz­ni­ka­mi i za­szan­ta­żo­wał mamę, że je­śli każe mu iść na ciot­czy­ne imie­ni­ny, to on na pew­no do­sta­nie je­dyn­kę i bę­dzie za­gro­żo­ny. Mama uwie­rzy­ła, oj­czym chy­ba nie, ale dla świę­te­go spo­ko­ju po­zwo­lił Ka­ro­lo­wi zo­stać w domu, oczy­wi­ście pod wa­run­kiem, że bę­dzie się uczył. Pech chciał, że chwi­lę po wyj­ściu ro­dzi­ny za­dzwo­nił Woj­tek, któ­ry chciał wy­cią­gnąć Ka­ro­la nad Wi­słę. Mie­li wy­sko­czyć na sku­te­rach na dwie go­dzi­ny, pstryk­nąć parę fo­tek na ła­chach po pra­skiej stro­nie i wró­cić, za­nim skoń­czy się po­sia­dó­wa u ciot­ki.

So­bo­ta miał na­dzie­ję, że w koń­cu uda mu się zro­bić zdję­cie, któ­re bę­dzie mógł po­słać na kon­kurs. Staw­ka była duża – wy­jazd na warsz­ta­ty fo­to­gra­ficz­ne do Pa­ry­ża. Na­praw­dę było się więc o co bić. Co z tego, je­śli od kil­ku mie­się­cy nie uda­ło mu się tra­fić na nic na­praw­dę cie­ka­we­go. Wszę­dzie nuda, nuda i jesz­cze raz nuda!

„Może tym ra­zem wy­pa­li?…” – po­my­ślał tego po­po­łu­dnia, wy­kra­da­jąc się z domu.

Nie­ste­ty, nie prze­wi­dział, że Ba­sia po raz pierw­szy do­sta­nie ka­wa­łek słyn­ne­go tor­tu z zie­lo­ną po­le­wą, zwy­mio­tu­je na stół, ciot­ka się śmier­tel­nie ob­ra­zi i ro­dzi­ce wró­cą po go­dzi­nie. Ka­rol aż się wzdry­gnął na wspo­mnie­nie awan­tu­ry, jaką zro­bił oj­czym. No i za karę za­bra­li mu kie­szon­ko­we, któ­re i tak nie było nig­dy po­ra­ża­ją­co wy­so­kie.

– Kwe­stię okła­my­wa­nia mat­ki po­mi­nę, bo je­śli sam nie wi­dzisz w tym nic złe­go, to od mo­je­go tru­cia nie roz­ja­śni ci się w gło­wie. Po­nie­waż jed­nak naj­wi­docz­niej nie mu­sisz się aż tak dużo uczyć, jak nam usi­ło­wa­łeś wmó­wić, i masz czas na wy­ciecz­ki z ko­le­ga­mi, rów­nie do­brze mo­żesz zna­leźć so­bie ja­kąś pra­cę i za­ro­bić na swo­je kie­szon­ko­we.

Ka­rol li­czył na to, że mama jak zwy­kle wy­ne­go­cju­je dla nie­go ja­kieś nad­zwy­czaj­ne zła­go­dze­nie kary, ale ona od­wró­ci­ła się i po­szła do sy­pial­ni.

– Wy­sia­daj! – Ode­zwał się na­gle bro­da­ty ra­tow­nik.

Izba przy­jęć pę­ka­ła w szwach. Ka­rol już my­ślał, że mu się upie­cze i bę­dzie mógł iść do szko­ły, jed­nak męż­czy­zna naj­wi­docz­niej bar­dzo po­waż­nie trak­to­wał swo­ją pra­cę.

– Nie ru­szaj się stąd – po­wie­dział i gdzieś prze­padł.

Ka­rol ulo­ko­wał się na pa­ra­pe­cie. Czas mi­jał, a ra­tow­nik nie wra­cał. Gdy­by nie to, że za­brał ze sobą jego le­gi­ty­ma­cję szkol­ną, So­bo­ty już by tu nie było.

Po ja­kimś cza­sie z nu­dów za­czął przy­glą­dać się lu­dziom. Pod ścia­ną sie­dział in­wa­li­da na wóz­ku. Miał na so­bie cien­ką pi­ża­mę i trząsł się z zim­na. Na do­da­tek z nóg spa­dły mu ja­kieś pa­pie­ry, któ­re bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał pod­nieść, co­raz bar­dziej zsu­wa­jąc się z wóz­ka. Ka­rol ru­szył w jego kie­run­ku, gdy na­gle drzwi z na­pi­sem „Tyl­ko dla per­so­ne­lu” otwo­rzy­ły się i na ko­ry­tarz wy­szła blon­dyn­ka w sta­ro­mod­nym far­tu­chu le­kar­skim. Chło­pak wi­dział już taki strój na sta­rych zdję­ciach bab­ci, któ­ra też była le­kar­ką. Ko­bie­ta pod­nio­sła z pod­ło­gi pa­pie­ry, po­ło­ży­ła je na ko­la­nach męż­czy­zny i opa­tu­li­ła go ko­cem, któ­ry wy­ję­ła spod pa­chy. Ka­rol za­uwa­żył, że ma opa­lo­ną skó­rę, jak­by to był śro­dek lata, a nie maj. Może była w so­la­rium albo wła­śnie wró­ci­ła z eg­zo­tycz­nych wa­ka­cji.

– W koń­cu nie wszę­dzie o tej po­rze roku jest mo­kro i zim­no – mruk­nął do sie­bie chło­pak i się­gnął po kurt­kę, bo okna na szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu były wy­pa­czo­ne i so­lid­nie przez nie wia­ło.

– Wszyst­ko bę­dzie do­brze, tato – po­wie­dzia­ła le­kar­ka, a po­tem po­gła­ska­ła cho­re­go męż­czy­znę po ręce, od­wró­ci­ła się i znik­nę­ła za drzwia­mi ga­bi­ne­tu. Ka­rol otwo­rzył usta ze zdu­mie­nia, bo na ple­cach mia­ła iden­tycz­ne skrzy­dło jak lu­dzie, któ­rych wi­dział na Mar­szał­kow­skiej.

„W szpi­ta­lu też krę­cą ten re­ali­ty show?” – zdzi­wił się.

Na­gle za­to­czył się na ścia­nę, po­pchnię­ty przez ko­goś.

– Prze­pra­szam! – Ko­bie­ta w gra­na­to­wym płasz­czu od­blo­ko­wa­ła koła wóz­ka. – Już je­stem, pa­nie Kost­ku. Chcia­łam po­ży­czyć koc, żeby pan się nie prze­zię­bił, ale mi nie dali. O, ktoś pana jed­nak przy­krył. – Uśmiech­nę­ła się do Ka­ro­la. – Dzię­ku­ję, mło­dy czło­wie­ku.

– Nie, to nie ja – za­prze­czył chło­pak. – To cór­ka tego pana przy­nio­sła koc.

– Cór­ka…? – Ko­bie­ta spoj­rza­ła na nie­go dziw­nie. – Coś ci się mu­sia­ło po­my­lić, chłop­cze. Jego cór­ka uto­pi­ła się w Ze­grzu w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych. Mia­ła dwa­dzie­ścia pięć lat. Le­d­wo me­dy­cy­nę skoń­czy­ła. To był bar­dzo gło­śny wy­pa­dek, na­wet w ga­ze­tach pi­sa­li. No, mo­że­my już je­chać, pa­nie Kost­ku. Jesz­cze tyl­ko wstą­pi­my do ap­te­ki.

Ko­bie­ta wto­czy­ła wó­zek do win­dy, a Ka­rol usiadł z po­wro­tem na pa­ra­pe­cie.

– Hej, chłop­cze, nie śpij! – Bro­da­ty ra­tow­nik klep­nął go w ra­mię. – Te­raz my.

– Ka­rol? – zdzi­wił się na wi­dok So­bo­ty dok­tor Lu­bec­ki. – Coś nie tak? Źle się czu­jesz?

– Znasz tego chło­pa­ka? – za­py­tał zdzi­wio­ny ra­tow­nik.

– No pew­nie. To syn mo­ich zna­jo­mych, no i mój pa­cjent. Ja­kiś czas temu za­przy­jaź­ni­łem się z jego cu­krzy­cą. Za­po­mnia­łeś rano o in­su­li­nie? To do cie­bie nie­po­dob­ne. Je­steś moim naj­bar­dziej zdy­scy­pli­no­wa­nym pa­cjen­tem. Do tej pory za­wsze sta­wia­łem cię in­nym za wzór. Mam to zmie­nić? A może masz ja­kieś sen­sa­cje po tej no­wej in­su­li­nie, któ­rą ci ostat­nio prze­pi­sa­łem? – Przy­szło mu do gło­wy – To eks­pe­ry­men­tal­na te­ra­pia, więc wszyst­ko jest moż­li­we.

– Nie, tyl­ko. – Ka­rol nie bar­dzo wie­dział, jak to wszyst­ko wy­ja­śnić w kil­ku sło­wach.

– Po­li­cja go zgar­nę­ła, bo obił mor­dę ja­kie­muś nar­ko­ma­no­wi – ra­tow­nik przed­sta­wił sy­tu­ację za nie­go, choć może nie do koń­ca tak, jak­by so­bie mło­dy So­bo­ta ży­czył. – Przez te śla­dy na ra­mio­nach my­śle­li, że ćpa.

– Pró­bo­wa­łem wy­tłu­ma­czyć po­li­cjan­tom. Po­ka­zy­wa­łem im to, ale mi nie uwie­rzy­li. – Ka­rol wy­cią­gnął rękę z opa­ską.

– Po­każ. – Le­karz schy­lił się, żeby do­kład­niej się przyj­rzeć. – Daw­niej to lu­dzie so­bie kart­ki do pod­szew­ki przy­szy­wa­li. Ale kto bę­dzie za­glą­dał pod ubra­nie ko­muś, kto się za­ta­cza i beł­ko­cze? Jesz­cze obrzy­ga albo co. A jak trzeź­wy, to oskar­ży o mo­le­sto­wa­nie. Nie­je­den z taką kart­ką lą­do­wał w izbie wy­trzeź­wień. A to jest na­praw­dę su­per! Może uda mi się na­mó­wić mo­ich pa­cjen­tów, żeby też so­bie ta­kie ku­pi­li. Dzię­ki nim czu­li­by się pew­niej na uli­cy. No i co ja mam z tobą zro­bić, Ka­rol? Dla­cze­go nie je­steś w szko­le?

– Bo mam lek­cje do­pie­ro na dzie­sią­tą. – Chło­pak spoj­rzał na ze­gar wi­szą­cy nad szaf­ką z le­ka­mi. – To zna­czy, kur­de, mia­łem. Już wpół do je­de­na­stej. No to mam prze­chla­pa­ne. Pierw­sza ma­te­ma­ty­ka!

Le­karz po­ki­wał gło­wą i się­gnął po dłu­go­pis.

– Oj, Ka­rol, Ka­rol! Nie po­wi­nie­nem tego ro­bić, ale na­pi­szę ci za­świad­cze­nie, że by­łeś u nas. Masz! – Po­dał chłop­cu dru­czek. – Ty na­praw­dę roz­ło­ży­łeś na ło­pat­ki ja­kie­goś go­ścia na przy­stan­ku? A mó­wią, że jak cu­krzyk, to od razu cher­lak. Mu­sisz kie­dyś przyjść na spo­tka­nie z mo­imi cu­krzy­ka­mi, to przy­najm­niej kil­ku od­zy­ska wia­rę we wła­sne siły.

– To był cios judo. Sam mi pan dok­tor po­zwo­lił. A tam­te­mu nic się nie sta­ło. – Ka­rol mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką.

W tym sa­mym mo­men­cie drzwi izby przy­jęć otwo­rzy­ły się i wje­cha­ły no­sze, na któ­rych le­żał chło­pak spod me­tra. Miał koł­nierz or­to­pe­dycz­ny i po­dra­pa­ną twarz.

– Zła­pa­li­śmy dru­gie­go – po­wie­dział po­li­cjant, któ­ry wszedł za ra­tow­ni­ka­mi.

Ka­rol po­znał, że to ten sam, któ­ry go prze­słu­chi­wał.

– Dru­gie­go? – Dok­tor Lu­bec­ki nie zro­zu­miał.

– No, dru­gie­go z tych nar­ko­ma­nów, co się po­bi­li na przy­stan­ku – wy­ja­śnił funk­cjo­na­riusz.

Le­karz pod­szedł do no­szy i przyj­rzał się le­żą­ce­mu na nich de­li­kwen­to­wi, a po­tem prze­niósł zdu­mio­ny wzrok na Ka­ro­la.

– To nie ja! Na­praw­dę! – Chło­pak pod­niósł ręce. – Ten koł­nierz i te za­dra­pa­nia to nie ja!

Lu­bec­ki spoj­rzał py­ta­ją­co na po­li­cjan­ta.

– Wpadł na sta­rusz­kę, któ­ra je­cha­ła ścież­ką ro­we­ro­wą. Prze­wró­cił ją i po­tłukł jej ja­kieś sło­iki, któ­re mia­ła w ko­szy­ku na ra­mie­niu. Sta­rusz­ka się zde­ner­wo­wa­ła, no i zdzie­li­ła go tym ko­szy­kiem.

– I ko­szy­kiem uszko­dzi­ła mu szyj­ny od­ci­nek krę­go­słu­pa? – za­py­tał zdzi­wio­ny le­karz i de­li­kat­nie zdjął pa­cjen­to­wi koł­nierz or­to­pe­dycz­ny. – A to co?

– Dno od ko­szy­ka, z wi­kli­ny czy cze­goś w tym sty­lu – wy­ja­śnił je­den z ra­tow­ni­ków. – Nie mo­gli­śmy zdjąć, bo się za­kli­no­wa­ło, no to za­pa­ko­wa­li­śmy go w koł­nierz, bo strasz­nie łbem rzu­cał i ba­li­śmy się, że mu ta wi­kli­na tęt­ni­cę uszko­dzi.

– To ja już pój­dę – rzu­cił Ka­rol, wziął swo­je za­świad­cze­nie i wy­szedł.

Nikt go nie za­trzy­my­wał, bo aku­rat trwa­ła na­ra­da, jak zdjąć wi­kli­no­wy ko­szyk.

– A dla­cze­go on tak śmier­dzi? – za­py­tał le­karz.

– Bo w tych sło­ikach sta­rusz­ka mia­ła żar­cie dla ko­tów. Ja­kieś ryby chy­ba. Wiesz, jak śmier­dzi w ka­ret­ce? Ja­cek na sy­gna­le je­chał, bo in­a­czej wszy­scy by­śmy się chy­ba po­rzy­ga­li.

Ka­rol wy­szedł ze szpi­ta­la. Pod ap­te­ką stał in­wa­lidz­ki wó­zek, a obok sie­dzia­ła ja­sno­wło­sa le­kar­ka. Ta sama, któ­rą wi­dział wcze­śniej. Na wi­dok chło­pa­ka uśmiech­nę­ła się, po­ma­cha­ła mu i po­wie­dzia­ła coś do męż­czy­zny na wóz­ku.

So­bo­ta do­tarł do szko­ły w po­ło­wie dru­giej lek­cji, któ­rą tego dnia był ję­zyk pol­ski. Po­ka­zał pro­fe­so­ro­wi Rud­nic­kie­mu za­świad­cze­nie od le­ka­rza i usiadł w ław­ce pod oknem. Otwo­rzył ze­szyt i słu­cha­jąc jed­nym uchem na­uczy­cie­la, za­czął bez­wied­nie kre­ślić coś na kart­kach. Ze zdu­mie­niem do­strzegł, że plą­ta­ni­na li­nii ukła­da się w po­stać anio­ła z twa­rzą… dziew­czy­ny na sku­te­rze.

Anio­ły za­czął ry­so­wać jesz­cze w przed­szko­lu. Na­wet gdy do­sta­wał od przed­szko­lan­ki sa­mo­cho­dzik czy pa­ja­cy­ka do po­ko­lo­ro­wa­nia, upar­cie od­wra­cał kart­kę i kre­ślił po­sta­ci ze skrzy­dła­mi. Nie­ste­ty, jego pra­ce nie zdo­by­wa­ły uzna­nia pań i nig­dy nie tra­fia­ły na przed­szkol­ną wy­staw­kę. Na szczę­ście ma­łe­go Ka­rol­ka to wca­le nie ob­cho­dzi­ło. Po­dob­nie jak cią­gną­ca się za nim opi­nia, że musi być opóź­nio­ny w roz­wo­ju, bo prze­cież chło­piec w jego wie­ku już po­wi­nien umieć na­ry­so­wać czło­wie­ka z de­ta­la­mi w po­sta­ci dwóch nóg, dwóch rąk, gło­wy (osa­dzo­nej na szyi) i pię­ciu pal­ców u każ­dej z rąk. Tym­cza­sem po­sta­ci two­rzo­ne przez ma­łe­go So­bo­tę z gru­py Kra­sno­lud­ków nóg nie mia­ły wca­le, za to obo­wiąz­ko­wo były wy­po­sa­żo­ne w jed­no ogrom­ne skrzy­dło. Dla­cze­go jed­no? Tego Ka­rol nie po­tra­fił wy­ja­śnić. Gdzieś pod ko­niec trze­ciej kla­sy pod­sta­wów­ki, gdy uro­dzi­ła się Ba­sia, Ka­rol prze­stał ry­so­wać anio­ły. Dla­cze­go dzi­siaj zno­wu so­bie o nich przy­po­mniał?

Nie za­uwa­żył, że na­uczy­ciel, nie prze­ry­wa­jąc wy­kła­du, ru­szył w jego stro­nę. Zo­rien­to­wał się do­pie­ro, gdy wy­jął mu ze­szyt z ręki.

– Anio­ły… – po­wie­dział, przy­glą­da­jąc się ry­sun­kom Ka­ro­la. – Tro­chę się roz­mi­ną­łeś, So­bo­ta, z te­ma­tem dzi­siej­szej lek­cji, ale nie za bar­dzo. Oma­wia­my Dzia­dy, czy­li też me­ta­fi­zy­ka. Co masz na ten te­mat do po­wie­dze­nia?

Ka­rol już otwie­rał usta, ale uprze­dzi­ła go Ka­ro­li­na Bo­rek, któ­ra sie­dzia­ła pod ścia­ną.

– Dzia­dy po­win­no się wy­kre­ślić z li­sty lek­tur szkol­nych, bo Mic­kie­wicz był tchó­rzem i zdraj­cą. Sły­sza­łam ostat­nio, jak je­den pro­fe­sor mó­wił w pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym – rzu­ci­ła, po­to­czy­ła trium­fu­ją­cym wzro­kiem po kla­sie i usia­dła.

– Hm – mruk­nął Rud­nic­ki i spoj­rzał uważ­nie na uczen­ni­cę. – A czy ten pro­fe­sor ja­koś uza­sad­nił swój po­gląd?

– Nie wiem, bo przy­szła młod­sza sio­stra i prze­łą­czy­ła na You Can Dan­ce – przy­zna­ła nie­chęt­nie Ka­ro­li­na.

Kla­sa ryk­nę­ła śmie­chem.

– Ci­sza! – Na­uczy­ciel ude­rzył kil­ka razy pię­ścią w ław­kę. – A może ktoś z was po­tra­fi sam po­wie­dzieć, zna­jąc, mam na­dzie­ję, hi­sto­rię, dla­cze­go zda­niem tego pro­fe­so­ra Mic­kie­wicz był zdraj­cą?

W kla­sie za­le­gła ci­sza.

– Pod­po­wiem wam, że cho­dzi­ło o po­wsta­nie. – Rud­nic­ki co­raz le­piej się ba­wił.

– Nie wziął udzia­łu w po­wsta­niu stycz­nio­wym? – pró­bo­wał zgad­nąć Ar­tur Ka­li­na.

– No nie wziął, masz ra­cję – przy­znał na­uczy­ciel.

Ar­tur wstał, ukło­nił się, a kla­sa za­czę­ła mu bić bra­wo. Ale

Rud­nic­ki uci­szył ich, pod­no­sząc rękę.

– Nie wziął udzia­łu w po­wsta­niu stycz­nio­wym, bo już wte­dy nie żył. Ar­tu­ro­wi cho­dzi­ło pew­nie o po­wsta­nie li­sto­pa­do­we. Ale cie­szę się, Ka­li­na, że ci się nie po­my­li­ło z po­wsta­niem war­szaw­skim, bo i ta­kich igno­ran­tów już wi­dzia­łem w tej szko­le. No to wie­my już, że Mic­kie­wicz nie wziął udzia­łu w po­wsta­niu li­sto­pa­do­wym. Czy fak­tycz­nie był tchó­rzem? Jak my­ślisz, So­bo­ta? I czy dla­te­go, że był tchó­rzem, jego książ­ki po­win­ny zo­stać wy­co­fa­ne z li­sty lek­tur? – zwró­cił się do Ka­ro­la.

– Po­win­ny – od­po­wie­dział So­bo­ta, a po kla­sie prze­bie­gi szmer po­dzi­wu i apro­ba­ty. – Ale nie dla­te­go, że był zdraj­cą. Po co nam dzi­siaj Dzia­dy, pso­rze? Dzie­więt­na­sty wiek daw­no mi­nął, Pol­ska nie jest już żad­nym Chry­stu­sem na­ro­dów, tyl­ko kra­jem Unii Eu­ro­pej­skiej. Ja bym wo­lał po­czy­tać coś bar­dziej współ­cze­sne­go.

– A co kon­kret­nie? Masz ja­kiś po­mysł? – drą­żył te­mat Rud­nic­ki. – Nie mam co praw­da doj­ścia do mi­ni­ster­stwa edu­ka­cji i nie mogę ci za­gwa­ran­to­wać re­ali­za­cji po­my­słu, ale chęt­nie usły­szę, co pro­po­nu­jesz.

Ka­rol już miał po­wie­dzieć, że za­pro­po­no­wał­by, na przy­kład, Bu­szu­ją­ce­go w zbo­żu Sa­lin­ge­ra, ale nie zdą­żył, bo drzwi się otwo­rzy­ły i wszedł dy­rek­tor szko­ły, a za nim. So­bo­ta na­tych­miast roz­po­znał tę dziew­czy­nę. Za­miast skó­rza­nych spodni i kurt­ki mia­ła te­raz wy­tar­te dżin­sy i zie­lo­ny swe­ter z du­żym gol­fem, ale jej pło­mien­nie rude wło­sy od razu przy­ku­ły jego wzrok.

„Cie­ka­we, jak by wy­glą­da­ły sfo­to­gra­fo­wa­ne z fil­trem zmięk­cza­ją­cym – za­czął się za­sta­na­wiać Ka­rol. – Nie! Le­piej przy bar­dzo ostrym świe­tle sło­necz­nym z fil­trem po­la­ry­za­cyj­nym. A może z fil­trem pod­czer­wo­nym?”.

– Przy­pro­wa­dzi­łem panu nową uczen­ni­cę – za­anon­so­wał go­ścia dy­rek­tor. – Niech się sama przed­sta­wi kla­sie, bo ja mam na­ra­dę w ku­ra­to­rium.

Wy­biegł, trza­ska­jąc drzwia­mi. Na ko­ry­ta­rzu ode­tchną! z ulgą. Od­kąd przed wie­lu laty, jesz­cze jako na­uczy­ciel w tech­ni­kum ho­te­lar­skim, zo­stał pod­czas prak­tyk w Fo­rum we­pchnię­ty przez ma­tu­rzy­stów do pral­ki i za­mknię­ty w niej na go­dzi­nę, ucznio­wie w więk­szej gru­pie bu­dzi­li w nim strach. Na szczę­ście te­raz jako dy­rek­tor mógł ich uni­kać i na­wet nie mu­siał tak czę­sto brać środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych. Wresz­cie za­czął prze­sy­piać całe noce i nie wpa­dał w pa­ni­kę, gdy mu­siał od­dać gar­ni­tur do pral­ni.

Tym­cza­sem ucznio­wie, nie­świa­do­mi stra­chu, jaki po raz ko­lej­ny wzbu­dzi­li w swo­im dy­rek­to­rze, wpa­try­wa­li się z za­cie­ka­wie­niem w nową ko­le­żan­kę. Po­mię­dzy ław­ka­mi prze­pły­wa­ły ko­men­ta­rze. Po­chleb­ne rzu­ca­ne niby-szep­tem przez mę­ską część kla­sy, i iro­nicz­ne – mam­ro­ta­ne pod no­sem przez część żeń­ską.

– Wi­ta­my, mło­da damo. – Na­uczy­ciel zna­ny był z kur­tu­azji wo­bec ko­biet, na­wet gdy sta­wiał im je­dyn­ki na se­mestr. – Tra­fi­łaś na bar­dzo cie­ka­wą lek­cję. Twoi nowi ko­le­dzy wła­śnie oba­li­li obo­wią­zu­ją­cy ka­non lek­tur i mu­si­my wy­brać ja­kieś nowe. Chęt­nie wy­słu­cham two­ich pro­po­zy­cji, ale może naj­pierw się przed­staw.

– Mag­da­le­na Mar­czyń­ska, ale wszy­scy mó­wią na mnie Ma­gi­ka – od­po­wie­dzia­ła dziew­czy­na, a Ka­rol miał oka­zję po raz pierw­szy usły­szeć jej głos. Był ni­ski, cie­pły i chło­pak dał­by dużo, żeby usły­szeć, jak jego wła­ści­ciel­ka się śmie­je. Wła­ści­wie nie prze­pa­dał za śmie­chem dziew­cząt w swo­im wie­ku – jego zda­niem był zbyt gło­śny i pi­skli­wy. Naj­bar­dziej lu­bił, gdy śmia­ła się jego mama, choć, nie­ste­ty, nie ro­bi­ła tego zbyt czę­sto. Jej śmiech był dźwięcz­ny i za­wsze lek­ko stłu­mio­ny, zu­peł­nie jak­by ktoś prze­sy­py­wał szkla­ne kul­ki w drew­nia­nym pu­deł­ku wy­ło­żo­nym ak­sa­mi­tem. Z nie­wia­do­me­go po­wo­du Ka­rol był prze­ko­na­ny, że ta dziew­czy­na musi się śmiać w taki sam spo­sób.

Ma­gi­ka nie była ład­na, ra­czej bar­dzo prze­cięt­na. Ktoś mógł­by ją na­wet uznać za brzyd­ką. Bla­da twarz, czę­ścio­wo przy­sło­nię­ta ogni­sty­mi wło­sa­mi, nie przy­ku­wa­ła uwa­gi żad­nym de­ta­lem, któ­ry mógł­by utkwić w pa­mię­ci. A jed­nak coś nie po­zwa­la­ło Ka­ro­lo­wi ode­rwać od nie­zna­jo­mej wzro­ku. Gdy pa­da­ło na nią świa­tło, jej syl­wet­ka zle­wa­ła się z nie­śmia­łą jesz­cze zie­le­nią drzew za oknem, obok któ­re­go sie­dzia­ła, a dziew­czy­na zda­wa­ła się uno­sić nad zie­mią. Przy­po­mi­na­ła chło­pa­ko­wi jed­ne­go z tych anio­łów, któ­re po­dzi­wiał jako dziec­ko, gdy bab­cia za­bie­ra­ła go w Nie­dzie­lę Wiel­ka­noc­ną na re­zu­rek­cję. Przez ko­lo­ro­we wi­tra­że wpa­da­ły do ko­ścio­ła pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca, a anio­ły pod­ry­wa­ły się ze swo­ich miejsc i krą­ży­ły pod ko­pu­łą. A może to był tyl­ko sen dziec­ka, zbyt wcze­śnie wy­rwa­ne­go ze snu i zmę­czo­ne­go dłu­gim spa­ce­rem z ich domu na Sta­re Mia­sto?

– Ma­gi­ko… Do­brze za­pa­mię­ta­łem two­je imię, praw­da? A więc, Ma­gi­ko, czy masz ja­kieś pro­po­zy­cje lek­tur szkol­nych, któ­re obec­nych tu mło­dych lu­dzi by­ły­by w sta­nie za­in­te­re­so­wać? Przy­najm­niej na tyle, żeby nie spa­li na lek­cji. Ka­zu­ba! Do cie­bie mó­wię.

– Tak, pso­rze? – Sie­dzą­cy pod ścia­ną chło­pak ze­rwał się, prze­wra­ca­jąc krze­sło, po czym po­wiódł po kla­sie nie­przy­tom­nym wzro­kiem. – Prze­pra­szam, ale nie sły­sza­łem py­ta­nia.

– To śpij da­lej. Do­bra­noc! Py­ta­łem two­ją nową ko­le­żan­kę, co nam za­pro­po­nu­je do czy­ta­nia.

– Bu­szu­ją­ce­go w zbo­żu Sa­lin­ge­ra – od­po­wie­dzia­ła Ma­gi­ka. – To moja ulu­bio­na książ­ka.

Ka­rol nie wie­rzył wła­snym uszom. Prze­cież on chciał po­wie­dzieć to samo! Jak to moż­li­we?

Póź­nym po­po­łu­dniem roz­pa­da­ło się na do­bre. So­bo­ta po wyj­ściu ze szko­ły na­cią­gnął kap­tur na gło­wę i ru­szył w stro­nę przy­stan­ku, prze­ska­ku­jąc przez ka­łu­że. Był po­twor­nie głod­ny i naj­chęt­niej po­pę­dził­by od razu do domu na obiad, ale mu­siał jesz­cze roz­dać ulot­ki, któ­re cią­gle miał w tor­bie. Usta­wił się w tym sa­mym miej­scu co rano i… kom­plet­nie mu nie szło. Nie­licz­ni prze­chod­nie byli tak sku­pie­ni na jak naj­szyb­szej uciecz­ce przed desz­czem, że chy­ba na­wet go nie wi­dzie­li. Zre­zy­gno­wa­ny za­czął po­wta­rzać ru­chy, któ­re pod­pa­trzył rano. O dzi­wo lu­dzie za­czę­li na­gle się za­trzy­my­wać i brać ulot­ki. Ka­rol roz­ocho­cił się i po­sta­no­wił uroz­ma­icić do­tych­cza­so­wy re­per­tu­ar wy­my­ślo­ny­mi przez sie­bie ru­cha­mi. Już po chwi­li miał cał­kiem spo­re gro­no wi­dzów. Na­gle pod­je­chał sku­ter i za­trzy­mał się nie­da­le­ko przy­stan­ku. To był ten sam chło­pak, któ­re­go Ka­rol wi­dział rano, a za nim zno­wu sie­dzia­ła Ma­gi­ka. Kiw­nął jej gło­wą, a ona mu po­ma­cha­ła, a po­tem po­wie­dzia­ła coś do swo­je­go to­wa­rzy­sza. Ten ze­sko­czył ze sku­te­ra i ru­szył w stro­nę mło­de­go So­bo­ty.

– Kur­de! Ten też ma do mnie ja­kieś wąty? – Ka­rol od­ru­cho­wo przy­jął po­zy­cję, w któ­rej naj­ła­twiej ode­przeć cios.

Ale nie­zna­jo­my nie za­mie­rzał go prze­ga­niać z miej­sca.

– Faj­nie się ru­szasz, kolo – po­wie­dział i klep­nął Ka­ro­la w ra­mię. – Jak chcesz, to mo­żesz przyjść do nas na pró­bę.

– Do was? – So­bo­ta wzru­szył bez­rad­nie ra­mio­na­mi.

– Mamy ze­spół hi­pho­po­wy Ście­ma. Po­szu­kaj nas na fej­sie i wpad­nij. Ćwi­czy­my w każ­dy czwar­tek w Domu Kul­tu­ry na Ur­sy­no­wie. No to hej­ka!

Wsiadł na sku­ter i już chciał ru­szyć, ale dziew­czy­na zno­wu coś do nie­go po­wie­dzia­ła. Znie­cier­pli­wio­ny kiw­nął gło­wą. Ma­gi­ka ze­sko­czy­ła z sio­deł­ka i po­de­szła do Ka­ro­la. Chwy­ci­ła kil­ka ulo­tek i po­bie­gła z po­wro­tem. Sku­ter ru­szył i po chwi­li para znik­nę­ła za ro­giem.

So­bo­ta po­stał jesz­cze go­dzi­nę, roz­dał resz­tę re­klam i na­resz­cie mógł iść do domu. Na­gle ko­mór­ka scho­wa­na w tor­bie za­czę­ła wi­bro­wać w ryt­mie hip-hopu. Dzwo­ni­ła mama.

– Słu­cham? – ode­brał, wy­krę­ca­jąc szy­ję, żeby do­ko­nać rze­czy pra­wie nie­moż­li­wej, czy­li po­roz­ma­wiać przez ko­mór­kę, nie uży­wa­jąc rąk i nie do­ty­ka­jąc po­licz­kiem mo­kre­go koł­nie­rza kurt­ki.

– Zo­sta­ję dłu­żej w pra­cy – po­in­for­mo­wa­ła go mama i wes­tchnę­ła. – Ba­się z przed­szko­la ode­brał dzia­dek, ale ty mu­sisz przy­wieźć ją do domu. Zrób obiad. Ja­kąś mro­żon­kę pod­grzej. Może pie­ro­gi albo piz­zę?

– OK, na­kar­mię Ka­ra­lu­cha. Bę­dzie w po­rzo, nie martw się muma – po­wie­dział, zwra­ca­jąc się do niej sta­rym za­po­mnia­nym już sło­wem, któ­re wy­my­ślił w dzie­ciń­stwie. Chciał ją roz­ba­wić, ale chy­ba na­wet tego nie za­uwa­ży­ła. Roz­łą­czy­ła się.

Pod­je­chał au­to­bus, któ­rym Ka­rol zwy­kle wra­cał do domu. Z ża­lem pa­trzył, jak lu­dzie lo­ku­ją się w su­chym, cie­płym i wy­jąt­ko­wo luź­nym wnę­trzu. Po pięt­na­stu mi­nu­tach przy­je­chał na­stęp­ny – ten, któ­rym mógł do­trzeć do dziad­ka – nie­ogrze­wa­ny, prze­peł­nio­ny, na zmia­nę sto­ją­cy w kor­kach i wlo­ką­cy się jak śli­mak. W do­dat­ku ja­kaś sta­rusz­ka z mo­krym skrzy­dłem anio­ła, wy­sta­ją­cym spod bu­rej, nie­mod­nej je­sion­ki, wla­ła mu do bu­tów całą wodę ze swo­je­go pa­ra­so­la. Za­uwa­żyw­szy to, po­sła­ła mu zza gru­bych szkieł prze­pra­sza­ją­ce spoj­rze­nie wy­bla­kłych oczu, za­bra­ła pa­ra­sol znad jego bu­tów, za to wbi­ła mu drew­nia­ną rącz­kę pod że­bra.

Chło­pak wy­siadł z ulgą po paru przy­stan­kach i pę­dem ru­szył przed sie­bie. Za­trzy­mał się przed warsz­ta­tem ze­gar­mi­strza. W wi­try­nie stał por­ce­la­no­wy spo­ry ze­gar, ale w środ­ku ni­ko­go nie było.

„Dziw­ne! Gdzie oni się po­dzia­li?” – Ka­rol na­ci­snął klam­kę i wszedł do środ­ka przy dźwię­ku dzwo­necz­ka nad drzwia­mi. Na za­ple­czu, gdzie dzia­dek miał swo­je miesz­ka­nie – je­den ma­leń­ki po­ko­ik z ku­chen­ną wnę­ką i ła­zien­ką – roz­le­gły się cięż­kie kro­ki. Do warsz­ta­tu wsu­nął się wy­so­ki, chu­dy męż­czy­zna.

– Cześć, dziad­ku! Mama przy­sła­ła mnie po Ka­ra­lu­cha – po­wie­dział Ka­rol, rzu­ca­jąc w kąt mo­krą kurt­kę.

– Da­łem jej obiad i za­snę­ła – mruk­nął dzia­dek.

– Tak od razu? – zdzi­wił się chło­pak, któ­ry wie­dział, że jego sio­stra nie zno­si po­po­łu­dnio­wych drze­mek i z tego po­wo­du jest zmo­rą wszyst­kich przed­szkol­nych opie­ku­nek.

– Nie, po prze­czy­ta­niu ca­łej książ­ki z baj­ka­mi – od­sap­nął star­szy pan So­bo­ta i uda­jąc po­twor­ne wy­czer­pa­nie, opadł na fo­tel. – Ty też pew­nie je­steś głod­ny?

– Jesz­cze jak! A w domu nie ma obia­du… – rzu­cił chło­pak.

Dzia­dek znik­nął na za­ple­czu, a po chwi­li wró­cił z garn­kiem ja­rzy­no­wej. Ka­rol za­czął po­chła­niać łap­czy­wie zupę, pach­ną­cą zio­ła­mi i ja­ki­miś dziw­ny­mi przy­pra­wa­mi.

– Szko­da, że mama nie umie tak go­to­wać – roz­ma­rzył się w pew­nym mo­men­cie i za­mie­szał cho­chlą w garn­ku, żeby do­kład­nie wy­brać reszt­ki po­tra­wy.

– No, no! – Dzia­dek naj­pierw po­gro­ził mu żar­to­bli­wie pal­cem, ale za­raz po­tem do­dał – To fakt. Ko­bie­ty w na­szej ro­dzi­nie ra­czej mar­nie go­tu­ją. Two­ja bab­cia raz chcia­ła zro­bić kar­to­flan­kę, bo nie­opatrz­nie po­wie­dzia­łem, że lu­bię. Wy­czy­ta­ła w książ­ce ku­char­skiej, że trze­ba po­kro­ić ziem­nia­ki w kost­kę, no to po­kro­iła. Szko­da, że tam nie na­pi­sa­li, że trze­ba je wcze­śniej obrać i umyć. To cud, że nie mam ka­mi­cy po tym pia­chu, co go wte­dy zja­dłem. Z ko­lei two­ja mama za­raz po ślu­bie usma­ży­ła na­le­śni­ki i o mało ca­łej ka­mie­ni­cy na Wspól­nej z dy­mem nie pu­ści­ła. I jesz­cze ciot­ka Gra­ży­na i jej…

– Tort z zie­lo­nym lu­krem – do­koń­czył za nie­go Ka­rol i skrzy­wił się z obrzy­dze­niem. – Ka­ra­luch się po nim ostat­nio roz­cho­ro­wał.

Chło­pak za­spo­ko­ił głód, odło­żył łyż­kę i za­py­tał:

– Dziad­ku, dla­cze­go te wszyst­kie ze­ga­ry tu­taj nie cho­dzą?

– Bo nie lu­bię ty­ka­nia. – Męż­czy­zna uśmiech­nął się.

– Ale ja py­tam po­waż­nie! – Ka­rol nie zno­sił, gdy do­ro­śli trak­to­wa­li go jak małe dziec­ko.

– Bo każ­dy z nich za­trzy­mał się w ja­kiejś nie­zwy­kle waż­nej chwi­li w czy­imś ży­ciu. Ten mały por­ce­la­no­wy na 4.45. O tej go­dzi­nie uro­dzi­ła się two­ja sio­stra.

– A przy­po­mnij, któ­ry jest mój – po­pro­sił Ka­rol.

– Prze­cież tyle razy ci go po­ka­zy­wa­łem! Ten drew­nia­ny kwa­dra­to­wy – po­wie­dział dzia­dek, wska­zu­jąc w kie­run­ku za­ku­rzo­nej pół­ki.

Ka­rol wziął ze­gar do ręki.

– Mama mó­wi­ła, że uro­dzi­łem się za pięt­na­ście ósma. Ale na nim jest za dwa­dzie­ścia. Prze­sta­wię go.

Prze­su­nął wska­zów­ki.

W tym mo­men­cie dzia­dek od­wró­cił się gwał­tow­nie i wy­rwał mu ze­gar z ręki.

– Nie ru­szaj! – krzyk­nął ostro.

– Ale dla­cze­go? Ja tyl­ko. – Chło­pak był za­sko­czo­ny. Star­szy So­bo­ta nig­dy jesz­cze nie skar­cił w taki spo­sób wnu­ka.

W tym sa­mym mo­men­cie coś upa­dło na za­ple­czu, a za­raz po­tem roz­legł się płacz prze­stra­szo­ne­go dziec­ka.

– Pew­nie ma­łej przy­śni­ło się coś złe­go – po­wie­dział dzia­dek swo­im zwy­kłym ła­god­nym to­nem. – Zbie­raj­cie się już do domu. Mama nie­dłu­go wró­ci.

Po wyj­ściu Ka­ro­la i Basi Igna­cy So­bo­ta stał przez chwi­lę w oknie i pa­trzył za nimi. Nie­któ­re ze­ga­ry w warsz­ta­cie na­gle za­czę­ły cho­dzić, choć nikt ich nie na­krę­cał. Ze­gar­mistrz spoj­rzał prze­ra­żo­ny na prze­su­wa­ją­ce się wska­zów­ki. Ten ruch i mia­ro­we ty­ka­nie nie mo­gły ozna­czać ni­cze­go do­bre­go. To już się kie­dyś zda­rzy­ło, i to dwu­krot­nie. W maju 1969 roku nie­spo­dzie­wa­nie ru­szy­ły wska­zów­ki ze­ga­ra, któ­ry stał w jego pra­cow­ni na Po­li­tech­ni­ce. A po­tem, dzie­sięć lat temu, w tym miesz­ka­niu. Męż­czy­zna prze­sta­wił wska­zów­ki prze­su­nię­te przez Ka­ro­la, wzru­szył ra­mio­na­mi i scho­wał ze­gar głę­bo­ko do szu­fla­dy ko­mo­dy. Się­gnął po le­żą­ce tam zdję­cie mło­dej uśmiech­nię­tej dziew­czy­ny w oku­la­rach, do­tknął ko­lo­ro­wej chust­ki, ro­ze­rwa­ne­go sznur­ka bursz­ty­nów i dłu­gie­go bia­łe­go pió­ra.

– Dał­byś so­bie spo­kój, sta­ry – skar­cił sam sie­bie i ener­gicz­nie za­trza­snął szu­fla­dę. – Ja­kieś głu­po­ty ci się roją. Po pro­stu nie lu­bisz ty­ka­nia ze­ga­rów i tyle. Dzia­ła ci na ner­wy!

Za­mknął drzwi warsz­ta­tu i po­szedł do szo­py w po­dwó­rzu, gdzie trzy­mał sta­ry mo­to­cykl. War­kot sil­ni­ka dzia­łał na nie­go uspo­ka­ja­ją­co.

– W prze­ci­wień­stwie do tych par­szy­wych ze­ga­rów – mruk­nął i wziął się za czysz­cze­nie gaź­ni­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: