Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cień Sułtana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cień Sułtana - ebook

Gdzie kończy się „Wspaniałe stulecie” zaczyna się powieść Paszyńskiej.

Jest rok 1566. Sulejman Prawodawca wyrusza na kolejną wyprawę przeciwko Habsburgom. Kampania ma być ukoronowaniem jego rządów, ostatecznym zwycięstwem Imperium Osmańskiego nad chrześcijańską Europą. Na drodze staje mu Nikola Subicz Żriński, dowódca niewielkiej twierdzy Szigetvar.

Niespodziewanie jednak sułtan Sulejman umiera, a wielki wezyr Mehmed Pasza Sokollu postanawia zataić ten fakt przed wojskiem, aby nie dopuścić do rozpadu Imperium Osmańskiego…

Napisana z rozmachem, niezwykle plastyczna, porywająca opowieść. Udane połączenie historii i fikcji literackiej, w której na tle wielkiej polityki, intryg, spisków, zdrad, zamachów i brutalnej walki o władzę rozgrywają się ludzkie dramaty: miłość przeplata się z lękiem, a z uśpienia budzą się demony uczuć z przeszłości.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-515-7
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sierpień 1524

Kadiluk Wyszegradzki – Bośnia

IMPERIUM OSMAŃSKIE

1

Niewysokie, jasne wieżyczki cerkwi Wniebowstąpienia Pańskiego odcinały się na tle ciemnozielonych pagórków. Zasadzone wzdłuż drogi prowadzącej ku świątyni krępe drzewka, uginające się pod ciężarem niezebranych jeszcze owoców, tworzyły malowniczą alejkę. Delikatny wietrzyk wprawiał liście w drżenie i rozsiewał wokół świeży zapach owoców. Wśród gałęzi, skryte przed ludzkim wzrokiem, monotonnie bzyczały dziesiątki owadów. Tu i ówdzie w powietrze wzbijały się wielobarwne motyle.

Nagle senną atmosferę krajobrazu letniego bałkańskiego popołudnia zburzyła grupa konnych. Jeźdźcy z hukiem dziesiątków kopyt zjechali ze wzgórza i wpadli pomiędzy drzewa, wzbijając w powietrze tumany rdzawego kurzu. Pędzili przed siebie, nie rozglądając się na boki, z oczami utkwionymi w szczyt wzgórza, gdzie w falującym od gorąca powietrzu majaczył niewyraźny kształt świątyni. W ich ruchach dało się wyczuć napięcie drapieżników, które zbyt długo polują na swoją ofiarę. Byli w drodze od wielu godzin. Za każdym kolejnym pagórkiem wydawało się im, że cel podróży jest już blisko, że od stóp wzgórza klasztornego dzieli ich zaledwie kilka chwil niezbyt forsownej jazdy, jednak szybko okazywało się, że było to tylko złudzenie, jakby i ukształtowanie terenu chciało ich powstrzymać, zmusić, by zawrócili z obranej drogi, zostawili ten mały, nieważny dla nikogo poza jego mieszkańcami zakątek bałkańskiego świata w spokoju.

Jeźdźcy pozostawali jednak niewzruszeni. Gnali w tamtą stronę, nawet na chwilę nie zwalniając tempa, ignorując odległość, zmęczenie i piętrzące się trudności. Mimo pośpiechu w ich zachowaniu czy ruchach nie było ani nerwowości właściwej posłańcom wiozącym ważne wieści, ani strachu uciekinierów. Twarze jeźdźców nie wyrażały żadnych emocji – były zimne i obojętne, choć ciała mieli naprężone do granic możliwości, jak cięciwy łuków gotowych do strzału.

Mimo upału na okolicznych polach trwały żniwa. Ścinane zboża z suchym szelestem opadały na ziemię. Słychać było jedynie świst ostrzy i donośne nawoływania wieśniaków, ułatwiające im podtrzymanie rytmu sianokosów. Gdy jeźdźcy pojawili się na horyzoncie, zapadła cisza. Żniwiarze jeden po drugim rzucali kosy w wysokie łany, spuszczali wzrok, żegnali się, zdejmowali czapki i starali się czym prędzej usunąć z pola widzenia konnych. Tylko brudne, półnagie dzieci, nie zważając na ostrzeżenia rodziców, wdrapywały się na drzewka owocowe, by z ukrycia podejrzeć niecodzienne zjawisko, jakim była kolorowa kawalkada wyłaniająca się z kurzawy. Jednak ku wielkiemu niezadowoleniu malców, konni przejechali spiesznie wzdłuż pól ani razu nie spojrzawszy w górę. Po chwili jedynym dowodem na to, że kiedykolwiek tędy przejeżdżali był pył, opadający na spieczoną od słońca piaszczystą ścieżkę, i kilkanaście jabłek roztrzaskanych pod naciskiem końskich kopyt.

Zza kolejnego wzgórza wyłoniła się całość zabudowań klasztornych monastyru Mileševa, serbskiego centrum kultury i milczącego oporu przeciw władzy osmańskiej. Kopuły cerkiewne lśniły w popołudniowym słońcu. Ów łagodny wietrzyk, przyjemnie chłodzący zmęczone upałem ciała konnych i ich wierzchowców, przyniósł szmer pobliskiego potoku, szum drzew i coś jeszcze, inne, dawno niesłyszane dźwięki.

Wysoki, zgrabny mężczyzna, którego głowę zdobił śnieżnobiały turban z kilkudziesięcioma rubinami, wysunął się nieco przed czoło kawalkady. Miał miedzianą cerę, delikatne, choć zarazem niezwykle męskie rysy. Spiczasta, ciemna broda dodawała mu urody i powagi. Ubrany był w wielobarwne szaty, mimo wysokiej temperatury zakrywające niemal każdy skrawek jego ciała. Mężczyzna zmrużył oczy i nie przerywając jazdy, próbował wychwycić, czym były owe zakłócające melodię przyrody tony. Niespodziewanie, jakby w odpowiedzi na jego zainteresowanie, dźwięk stał się głośniejszy i wyraźniejszy, do pierwszego dołączyły dziesiątki innych. Delikatne, chłopięce głosy, niesione przez wiatry i skalne echo, wypełniły okolicę. Śpiew był czysty i pełen mocy, z którą śpiewać potrafią tylko małe dzieci, niewinne dusze wielbiące swojego Boga.

Mężczyzna gwałtownie wstrzymał konia. W ślad za nim mechanicznie – jak trybiki doskonale naoliwionej machiny – w milczeniu zatrzymali się pozostali członkowie niewielkiego oddziału. Tymczasem mężczyzna zeskoczył z wierzchowca. Jego lekkie szaty zatrzepotały w powietrzu niczym skrzydła ogromnego ptaka. Bezszelestnie opadł na ziemię. Wziął w palce odrobinę przydrożnego pyłu i roztarł ją w zamyśleniu. Następnie wyprostował się, wstrzymał oddech, zamknął oczy i obrócił się powoli wokół własnej osi, wytężając słuch. Gdy po chwili ponownie je otworzył, dało się w nich dostrzec stalowy błysk. W odpowiedzi na pytające spojrzenia towarzyszy skinął głową w stronę zabudowań klasztornych. Był pewien, że pieśń dochodziła właśnie z tamtego wzgórza.

Przez krótką chwilę zawahał się, czy nie powinien od razu podążyć w tę stronę. Oszczędziłby wówczas sobie i podkomendnym kolejnej godziny jazdy w upale. Szybko jednak zwalczył pokusę. Rozkaz był rozkazem i należało go wykonać bez względu na cenę. Jego myśli nie miały znaczenia. Jego wygoda była niczym. Nie miał prawa odczuwać zmęczenia. Nie posiadał własnej woli. Był psem, niczym więcej. Znaczył mniej niż pył czy ziarnko piasku. Był własnością Króla Królów, Cienia Allaha – sułtana Sulejmana Prawodawcy. Jedynym celem i powodem, dla którego żył, było wypełnianie jego rozkazów.

Rzucił ostatnie spojrzenie na monastyr, po czym wskoczył na konia i zawrócił go w stronę biegnącej nieco w prawo, pooranej koleinami ścieżyny, najprawdopodobniej drogi do miasteczka Rudo wiodącej przez wieś Sokolovići. Byli już blisko celu. Jeździec spiął wierzchowca, zmuszając zaniepokojone nagłym postojem zwierzę do posłuszeństwa, a następnie uniósł dłoń, dając znać pozostałym, by podążyli za nim. Nie padło ani jedno słowo. Cała drużyna ponownie ruszyła w drogę, odprowadzana milknącą z każdym krokiem pieśnią.

2

Ostatnia przed jutrzejszą uroczystością ku czci świętego Sawy próba klasztornego chóru dobiegała końca. Ten dzień mieszkańcy okolicznych wsi fetowali niemal równie uroczyście jak Zmartwychwstanie Pańskie. Święty Sawa był ich patronem, opiekunem, strażnikiem, kimś o wiele bliższym i bardziej swojskim od Chrystusa, choćby dlatego, że urodził się na bałkańskiej ziemi. Przygotowania do uroczystości trwały od wielu tygodni. Zaraz po obchodach Wielkiej Nocy mieszkańcy okolicznych wsi zaczynali sposobić się do jarmarku. Cieśle mieli pełne ręce roboty. Oprócz tradycyjnych napraw narzędzi gospodarskich, które musiały być wykonane na przednówku, budowali nowe i reperowali stare budy jarmarczne. Kobiety grępowały, przędły i tkały materiały, które następnie farbiarze bielili i barwili na różnorakie kolory. Na kilka tygodni przed jarmarkiem gospodarstwa wiejskich farbiarzy były niemal niewidoczne zza wielobarwnych połaci materiałów, rozwieszonych gdzie tylko się dało, by schły w promieniach wczesnoletniego słońca. Piekarze przygotowywali zakwasy pod miodowe ciasta, które przez kilka tygodni musiały leżakować w chłodzie. Z piwnic wytaczano beczki piwa i zeszłorocznego wina jabłkowego. Bogatsze kobiety całą zimę przygotowywały suknie na festyn, który rokrocznie odbywał się we wsi na placu targowym, dokąd wszyscy udawali się po uroczystej mszy świętej w klasztorze. Biedniejsze przeszywały zeszłoroczne stroje, ozdabiając je wstążkami i nowymi haftami. Z każdym dniem podekscytowanie rosło.

Mnisi, także zgodnie ze zwyczajem, przygotowywali na jarmark warzone w klasztorze sery z ziołami. Jednak najważniejszym elementem, za który byli odpowiedzialni przy tej okazji, było przygotowanie oprawy muzycznej uroczystości. Chłopięcy chór był dumą klasztoru Mileševa i chlubą mieszkańców okolicy.

Po skończonej właśnie próbie wyszło kilkudziesięciu chłopców różnego wzrostu i wieku. Byli tam malcy, których oczy znajdowały się na wysokości ołtarza i młodzieńcy u progu dorosłości. Wszyscy jednakowo bosi, ubrani w nieskazitelnie białe komże, narzucone na podarte ubrania, odmawiali wieczorne pacierze przed rozejściem się do domów. Trwali w nabożnym uniesieniu, z przymkniętymi oczami, recytując po łacinie modlitwy, których treści nie pojmowali. Byli jednak pewni, że przemawiają w języku rozumianym przez Boga o wiele lepiej niż bośniacka mowa. Ta świadomość napełniała ich serca dumą, wywołując wzruszenie, które plątało im słowa modlitwy.

Jeden z nich – ciemnowłosy, smagły kilkunastoletni chłopak, któremu biała szata ledwo zakrywała kolana – zamiast patrzeć na mnicha odprawiającego nabożeństwo, bacznie przyglądał się czemuś ponad głową pobożnego starca. Bajica Sokolović obserwował grę promieni zachodzącego słońca, które przecisnąwszy się przez wąziutkie szpary okien, tańczyły na pokrywających ściany freskach. Światło ożywiło zdobiące świątynne mury obrazy. Zastygłe grymasy świętych zmieniały się w pełne emocji twarze ludzi, którzy zajrzeli za zasłonę wieczności. Lecz i podobizny diabłów stały się w jednej chwili rzeczywiste, gdy w ich oczach zajaśniały iskierki życia. Dreszcz przeszedł po plecach chłopca. Czym prędzej przeniósł wzrok na jasne postacie tworzące chór anielski tuż przy zagięciu ściany. Delikatne uśmiechy niebiańskich posłańców, oświetlonych delikatną łuną światła odbijającego się w namalowanych złotą farbą aureolach, na nowo napełniły jego duszę pokojem i radością. Na wszelki wypadek ominął wzrokiem freski ukazujące piekło i obrócił się do nich plecami.

Na przeciwległej ścianie światło migotało wszystkimi kolorami tęczy, na które barwiły je szkiełka świątynnych witraży. Ściana ta wydawała się niezwykle jasna w porównaniu z półmrokiem panującym wewnątrz kaplicy i w przeciwieństwie do reszty pomieszczenia – pełna życia. Widok ten bez reszty pochłonął uwagę chłopca i wywołał o wiele większe wzruszenie niż obco brzmiące słowa modlitwy. W tej czarownej chwili, obserwując grę nieustraszonego światła w ciemnościach świątyni, Bajo był pewien, że Bóg istnieje. Żadna ziemska siła nie zdołałaby stworzyć czegoś tak pięknego. Poczuł, że przepełnia go niepohamowana, niewysłowiona wdzięczność za wszystko, czego doświadczał każdego dnia. Pomyślał o dobrej matce i jej drobnych, miękkich dłoniach, którymi pogładziła jego policzek, gdy wychodził na próbę, o uśmiechu zapracowanego ojca, o braciach i małej siostrze, która tak zabawnie naśladowała go we wszystkim, i o pieczonych jabłkach, których naje się do syta podczas jutrzejszych uroczystości. Poczuł się szczęśliwy jak nigdy dotąd. Przepełniający go spokój jeszcze się pogłębił, aż ogarnęło go owo dziwne, rzadko się pojawiające, choć znane każdemu, uczucie zjednoczenia z Wszechświatem, przekonanie, że wszystko jest na swoim miejscu, dokładnie tak jak być powinno, jak tego wymagał porządek wszechrzeczy.

Modlitwa dobiegła końca. Szmer kroków wyrwał Bajo z zamyślenia. Spojrzał po raz ostatni na postacie świętych, posłał im uszczęśliwiony uśmiech i podążył za pozostałymi chórzystami, którzy w trwożnej, pełnej nabożeństwa ciszy opuszczali świątynię. Dopiero gdy zamknęły się z nimi odrzwia cerkwi, a późnopopołudniowe słońce oświetliło ich twarze ciepłym, złotym blaskiem, zaczęli znów zachowywać się jak mali chłopcy, rozmawiać, śmiać się, przekrzykiwać, potrącać.

3

– Bajo! Bajo!

Stojący u szczytu schodów chłopiec usłyszał za sobą głos stryja i obrócił się.

Wielki jak niedźwiedź mnich, podkasawszy nieco habit, biegł ku niemu co sił w nogach, przeskakując po kilka stopni naraz. Niecodzienne zachowanie stryja i jego niezgrabne podskoki wywołały falę wesołości wśród chłopców. Śmiali się, dogadywali mężczyźnie, pokazywali go palcami, lecz gdy był już niebezpiecznie blisko, rozpierzchli się na wszystkie strony świata.

– Jeszcze się z wami policzę! – wykrzyknął mnich, rwącym się od wysiłku głosem, wymachując zaciśniętą pięścią w kierunku uciekinierów.

Odpowiedziała mu kolejna fala dziecięcych śmiechów. Stryj był powszechnie lubiany i wszyscy wiedzieli, że niedźwiedziowaty mnich wbrew swemu wyglądowi jest ostoją wyrozumiałości i łagodności.

Bajo się nie śmiał. Patrzył na krewnego, nie rozumiejąc, co się dzieje. Zwykle opanowany i spokojny stryj, zajęty od rana do nocy modlitwą, pracą w skryptorium i ogrodzie warzywnym, wyglądał na mocno zaniepokojonego. Po jego zaczerwienionej z wysiłku twarzy spływały krople potu. Dopadł chłopca. Oparł swą ciężką dłoń o pobrudzonych inkaustem palcach na jego wątłym ramieniu i dłuższą chwilę nic nie mówił, uspokajając oddech.

– Bajo, dobrze, że cię znalazłem – wysapał, a zaraz potem porwał bratanka w ramiona, zamykając jego długie, jeszcze nieproporcjonalne ciało w żelaznym uścisku.

Nieco skrępowany tym wybuchem czułości chłopiec, nie widząc innego wyjścia, przytulił się do szerokiej piersi stryja i wsłuchując się w głośne bicie jego serca, zastanawiał się, co też mogło go aż do tego stopnia wyprowadzić z równowagi.

– Już dobrze, dobrze – powtarzał stryj, choć Bajo odniósł wrażenie, że mówi bardziej do siebie niż do niego. – A teraz chodź ze mną.

Po tych słowach otarł brzegiem rękawa wilgotne czoło i klepnął bratanka krzepiąco w plecy z taką siłą, że drobny, chudy jak brzozowa witka Bajo na dłuższą chwilę stracił oddech.

– Prędzej, prędzej – przynaglał stryj. – Musimy cię ukryć.

W odpowiedzi na te słowa serce Bajo zabiło mocniej. Błogi nastrój opuścił go bezpowrotnie. W jego myślach pojawiły się straszliwe przypuszczenia, których nie śmiał jednak wypowiedzieć na głos.

Od miesięcy po wsi krążyły pogłoski o planowanym przez osmańskich najeźdźców spisie ludności całego Imperium. Spisu bośniackich i hercegowińskich mieszkańców Sandžaku, na podstawie którego miały zostać ustalone nowe prawa, a przede wszystkim obowiązki, zwłaszcza podatkowe, spodziewano się najwcześniej jesienią.

Wszyscy wiedzieli już także, że sułtan wydał ferman głoszący, iż tegorocznemu spisowi towarzyszyć będzie dewszirme, czyli pobór chrześcijańskich chłopców, którzy w przyszłości mieli zasilić korpusy janczarskie lub służbę osmańskiego dworu. Pocieszano się jednak, że tym razem dewszirme ominie ich wioskę. Branka odbywała się raz na kilka lat według ściśle ustalonego porządku, a w Sokolovići miała miejsce całkiem niedawno. Chłopcu stanęła przed oczami twarz kuzyna, którego zabrano ostatnim razem, wiosną minionego roku. Kilkanaście lat wcześniej wzięto stąd także pierworodnego syna dobrego Jakuba Sokolovicia. Powiadano, że w krótkim czasie dosłużył się wysokiego stanowiska i przysyłał rodzicom znaczne sumy, ale złoto nie zdołało przywrócić spokoju ducha jego ojcu. Wkrótce po tym, jak odebrano mu także młodszego syna, siwawe włosy Jakuba zbielały zupełnie, a potem podupadł na zdrowiu i wreszcie zmarł, nim nadeszła kolejna wiosna. Mówiono, że umarł z tęsknoty za synami i z żalu, że nigdy już ich nie spotka, bo dusze jego dzieci, które zmuszono do odstąpienia od wiary chrześcijańskiej, skazane będą na wieczne potępienie. Tym sposobem Imperium Osmańskie zabrało Jakubowi nie tylko synów, ale i życie.

Bajo wzdrygnął się na to wspomnienie i zaczął ze wszystkich sił modlić się, by dobry Bóg ochronił jego ojca przed podobnym losem.

Drżąc na całym ciele, ledwo panując nad własnymi nogami, które nagle wydały mu się jakby obce, miękkie i bezwładne, powlókł się za stryjem podążającym w przeciwnym kierunku niż gromada chłopców. Bajo bezwiednie obejrzał się za przyjaciółmi. Ich roześmiane twarze promieniały radością i niczym niezmąconym spokojem. Na tle pomarańczowego słońca wyglądali jak istoty z innej rzeczywistości, nieskażone niepokojem i lękami tego świata.

– Szybciej – głos stryja wyrwał go z zamyślenia.

Bajo rzucił ostatnie, tęskne spojrzenie w stronę grupki chłopców, którzy schodzili właśnie na ścieżkę wiodącą do Sokolovići, w której wszyscy mieszkali, do domu. Zachodzące słońce zabarwiło nieboskłon na czerwono. Bajo krzyknął przerażony, bo nagle pod wpływem dziwnego widzenia zdało mu się, że światło jest wielką falą krwi zalewającą i pochłaniającą jego kolegów.

Stryj nie spytał o nic, nie chciał tracić czasu na rozmowy. Pchnął oszołomionego chłopca przed sobą i ruszył za nim, raz po raz z niepokojem zerkając za siebie, w stronę głównej bramy klasztornej. Bajo dał się ponieść własnym nogom, choć w głowie miał zamęt. Odkąd stracił z oczu pozostałych chłopców, nie mógł zebrać myśli, a w ustach odczuwał niewytłumaczalną gorycz. Miał wrażenie, że oto bez zapowiedzi nadszedł koniec jakiejś epoki, coś bezpowrotnie minęło. Przymknął oczy, by wygnać spod powiek obraz szczęśliwych twarzy przyjaciół idących ku morzu czerwieni.

Stryj nacisnął dźwignię po lewej stronie starych drzwi, wiodących do klasztornego składu mebli. Ku zdziwieniu chłopca nagle tuż przed ich stopami rozstąpiła się ziemia i ujrzał kilka nierównych kamiennych stopni prowadzących w ciemną czeluść. Bajo zawahał się. Stryj jednak śmiało zszedł na dół.

– Prędzej. Chodź! – syknął zniecierpliwiony, a widząc wahanie bratanka, złapał go za przegub i pociągnął za sobą.

Wpadli w niski, kamienny tunel, tak wąski, że Bajo przez chwilę obawiał się, czy stryj zdoła się przezeń przecisnąć. Wewnątrz było zupełnie ciemno. Czerń otaczała ich ze wszystkich stron. Nie zwalniając kroku, by nadążyć za stryjem, podniósł rękę i rozczapierzył palce, usiłując dostrzec choćby zarys własnej dłoni. Nie udało się. Nieomal czuł, jak macki mroku oplatają się wokół jego rąk i bosych stóp. Ciemność pochłaniała go. Drżał z zimna i przerażenia. Szli dzwoniącymi od ech korytarzami tak długo, że Bajo przez chwilę bał się, iż ten tunel nigdy się nie skończy. Miał wrażenie, że wilgotne ściany, których istnienia był świadom, a których nie mógł dostrzec, zaczęły się przysuwać. Brakowało mu powietrza. Ciemność wlewała się do jego serca, dławiła w gardle niemy krzyk. Zakręciło mu się w głowie.

W tym samym momencie pojawiła się sina smuga światła przeciskająca się przez szpary w drzwiach tuż przed nimi. Drzwi były odrapane i spróchniałe. Gdy stryj je pchnął, Bajo modlił się w duchu, by się nie rozpadły i nie uwięziły ich tu na zawsze. Już niczego się nie bał, o niczym nie myślał, chciał tylko wydostać się stąd jak najprędzej. Wyszli na słabo oświetlony korytarz. Na jego końcu znajdowała się mosiężna krata, która zgrzytnęła przeraźliwie, jakby od dawna nie była otwierana. Za nią ukryte były kolejne, tym razem solidne, drewniane, kute żelazem drzwi. Stryj otworzył je kluczem, którego Bajo nigdy przedtem nie widział. Za drzwiami było wejście do kolejnego tunelu. Chłopiec znów poczuł strach, jeszcze silniejszy niż poprzednio. Chciał się cofnąć, uciec, ale stryj nie pozwolił mu się zatrzymać. Parł naprzód, ciągnąc bratanka za sobą. Na szczęście tunel okazał się dużo krótszy, sporo szerszy i ku zadowoleniu chłopca oświetlony światłem z wąziuteńkich szparek na sklepieniu. Wszędobylskie kłęby kurzu i olbrzymie połacie pajęczyn potwierdziły jego przypuszczenia, że ta droga nie była często używana.

Chwilę później, kiedy przeszli przez kolejne drzwi, w nozdrza uderzył ich skwaśniały i lekko słodkawy zapach fermentujących napitków. Znaleźli się w klasztornej gorzelni, gdzie warzono słynne na całą okolicę trunki, przez jednych traktowane jak lekarstwo dla ciała, przez innych jako remedium na ból duszy. Stryj odetchnął z wyraźną ulgą. Oparł się o ścianę i otarł pot z czoła. Następnie sięgnął po spory bukłak leżący nieopodal, odkorkował go zębami, wypluł korek i pociągnął solidny łyk.

– Pij, mój chłopcze – rzekł władczo, podając Bajo bukłak.

A widząc jego wahanie, dodał:

– Pij, pij. Wierz mi, przyda ci się. Jeśli wrócisz do domu żywy, twoja matka tak się ucieszy, że wybaczy ci i to.

Bajo nieufnie podniósł bukłak do ust i upił odrobinę. Poczuł, jak coś pali go w gardle, trawi żarem przełyk, rozlewa się gorącem po całym ciele, odbierając zdolność oddychania. Zakaszlał, wypluwając resztki trunku na klepisko. Stryj zaśmiał się i wyjąwszy z rąk chłopca bukłak, pociągnął raz jeszcze. Pił długo i łapczywie, aż z jego ust pociekła szkarłatna strużka. Po plecach chłopca przebiegł niemiły dreszcz. Odwrócił wzrok i rozejrzał się po wnętrzu piwniczki. Wokół pod ścianami, w równych rzędach stały wielkie beczki z trunkami. Dobywały się z nich dziwne odgłosy, jakby syki rozwścieczonych smoków. Bajo przysunął się nieznacznie bliżej stryja. Ten, najwyraźniej zaspokoiwszy pragnienie, otarł twarz wierzchem dłoni, odrzucił naczynie w kąt i spojrzał na zlęknionego bratanka.

– Chodźmy tam! – rzekł, wskazując ukrytą za stosem pustych beczułek sznurową drabinkę, której Bajo dotąd nie zauważył.

Wspięli się po chwiejnej konstrukcji i przez klapę w suficie wyszli na wewnętrzny dziedziniec, nieopodal bocznej furty klasztornej, przez którą w dni targowe wyjeżdżały wozy z towarami na sprzedaż, pochodzącymi z warzywników, sadów i ogrodów uprawianych przez zakonników. Skierowali się ku zabudowaniom gospodarczym. Mimo przerażenia, które ściskało go za gardło i odbierało zdolność panowania nad własnym ciałem, Bajo potoczył wokół zaciekawionym wzrokiem.

Zaledwie w czerwcu skończył pobierać tu nauki na kursie literatury, a od jesieni miał zostać klerykiem. Od dziecka niemal codziennie odwiedzał mury klasztoru Mileševa, spędzając w monastyrze mnóstwo czasu, lecz nigdy wcześniej nie był w klauzurze. Ta część dostępna były wyłącznie dla mnichów i służby klasztornej, a naruszenie zakazu pojawiania się tu było surowo karane chłostą. Tajemniczy labirynt wąskich tuneli okazał się przejściem do samego serca klasztoru, skrytego przed oczami tego świata.

Gdy chłopak zaspokoił pierwszą ciekawość, dostrzegł niepokój odmalowujący się na twarzy stryja. Wówczas i jego uderzyły pustka i niespotykana cisza panująca wokoło. Echo niosło odgłos ich kroków, odbijało je od murowanych ścian dormitorium i milkło. Zatrzymali się jednocześnie, nasłuchując. W ciszy rozbrzmiewało jedynie brzęczenie pszczół w różaneczniku za oknami. Nikt nie kręcił się po dziedzińcu, przy wejściu do obory leżały porzucone w pośpiechu grabie z małą kępką siana na widłach, krzywo ustawiony wóz nieskutecznie zastawiał wjazd przez bramę z murów zewnętrznych. Wszystko to tworzyło spokojną, a zarazem złowrogą scenerię. Stryj westchnął ciężko, przeżegnał się, uniósł do ust spoczywający na piersi krucyfiks i ucałował go, ale nic nie powiedział. Ruszył w dalszą drogę, a przerażony Bajo poszedł za nim.

Wbiegli do refektarza położonego we wschodnim skrzydle. W pomieszczeniu było niemal zupełnie ciemno. Smuga światła, która wpadła wraz z nimi przez otwarte drzwi, oświetliła wąski pas podłogi pomiędzy ławami. Pod jedną z nich dostrzegli odciętą ludzką dłoń w lśniącej kałuży. Bajo znieruchomiał. Poczuł uderzenie gorąca, a zaraz potem okropne zimno. Fala mdłości podeszła mu do gardła. Zatrząsł się i zwymiotował na kamienną posadzkę. Stryj po omacku, posuwając się ostrożnie wzdłuż ścian, doszedł do stolika, na którym leżał zapas świec. Zapalił jedną z nich. Jasność ciepłego płomienia dodała Bajo otuchy, jednak nie na długo. Oderwał wzrok od źródła światła i podążył za spojrzeniem stryja, który wpatrywał się w coś skrytego dotąd w cieniu. Dokładnie naprzeciwko miejsca, w którym stali, leżały bezwładnie rzucone jedno na drugie ciała kilkunastu mnichów. Pomiędzy zwłokami przyobleczonymi w habity wyróżniała się sylwetka młodzieńca w długiej, płóciennej koszuli i prostych spodniach. Bajo natychmiast rozpoznał Witalija, świeckiego brata służebnego, prawą rękę stryja, swojego przyjaciela, który jeszcze poprzedniego dnia pokazywał mu, jak uzyskiwać inkaust z kory dębowej. Ten sam Witalij, wczoraj tak pełen entuzjazmu, roześmiany i serdeczny, leżał teraz bez życia, przywalony zwłokami grubawego brata pracującego w stajniach klasztornych. Witalij miał otwarte oczy. Bajo wydawało się, że jego niewidzący wzrok przeszywa go na wskroś. Dostrzegał w martwym spojrzeniu przyjaciela zdziwienie i niewytłumaczalny wyrzut. Kolejny atak mdłości szarpnął jego wnętrznościami. Jednak tym razem nawet się nie poruszył, zobojętniały nagle nie tylko na wszystko wokół, ale i na to, co działo się z jego własnym ciałem. Nie wiedział, jak długo wpatrywał się w oczy Witalija. Po chwili, a może godzinie, uczuł, jak na jego ramieniu zaciska się czyjaś dłoń.

– Idziemy… – szepnął stryj drżącym głosem.

Chłopiec, wciąż patrząc na zwłoki przyjaciela, zaczął cofać się w głąb korytarza, ciągnięty przez stryja. Nagle, wiedziony niewytłumaczalnym instynktem, wyszarpnął się z jego uścisku i podbiegł do stosu ciał. Jak w transie wyciągnął rękę i szybkim ruchem dłoni zamknął oczy Witalija. W tej samej chwili usłyszał tętent końskich kopyt. Nie odwracając się za siebie, skoczył w ciemność korytarza, gdzie czekał na niego krewniak. Nie mogli jednak odejść. W tej samej bowiem chwili ktoś podszedł do drzwi refektarza. Bajo i stryj wiedzieli, że kamienne ściany, wypełnione po brzegi martwą ciszą, poniosłyby ich kroki głośnym echem, natychmiast zdradzając ich obecność. Skryci w mroku obserwowali wnętrze komnaty.

Drzwi rozwarły się na oścież. W plamie jaskrawego światła ukazała się ciemna postać na wysokim koniu. Zachodzące słońce tworzyło wokół jeźdźca nieziemską poświatę. Bajo zmrużył oczy. Mężczyzna zeskoczył z wierzchowca, opadł na ziemię, po czym wyprostował się, jednocześnie wyciągając z pochwy szablę, i rozejrzał się czujnie wokoło. Wszystkie te czynności wykonał błyskawicznie. Zrobił krok w głąb pomieszczenia i znalazł się w kręgu światła świecy. Oczy Bajo zdążyły już przywyknąć do jasności i mógł uważniej przyjrzeć się intruzowi, który naruszył ciszę klasztornej komnaty. Jeździec w dziwnym nakryciu głowy ozdobionym rubinami, w których migotało wątłe światło świecy, podszedł do stosu ciał. Dotknął czoła Witalija i wyszeptał kilka niezrozumiałych słów. Bajo przyglądał się jego twarzy i był pewien, że dostrzega na niej smutek. Nagle mężczyzna odwrócił się w jego stronę tak szybko, iż o tym, że wykonał jakikolwiek ruch świadczyło jedynie leciutkie falowanie jego szat. Bajo nie zdążył zareagować. Był pewien, że mimo kryjących go ciemności mężczyzna wyczuł jego obecność. Ich oczy spotkały się na jedną przerażająco długą chwilę, która chłopcu wydawała się wiecznością. W jego głowie zapanowała cisza – owa tajemnicza, pełna spokoju cisza, która często towarzyszy człowiekowi przed opuszczeniem tego świata. Nie myślał o nikim i niczym, stał twarzą w twarz ze śmiercią i czuł, jak strach ustępuje miejsca niewytłumaczalnej uldze. I wtedy mężczyzna odwrócił wzrok.

Po chwili do komnaty wbiegło kilku innych żołnierzy. Postać w turbanie wydawała im polecenia w gardłowym, chrapliwym języku, którego brzmienie przypominało chłopcu ptasi skrzek. Mężczyźni zaczęli wynosić zwłoki mnichów na dziedziniec.

– Teraz – syknął mu do ucha stryj. – Prędko.

Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Bajo puścił się pędem w ślad za mnichem. Zamrożony na chwilę strach znów opanował jego serce, wyostrzając zmysły i pobudzając do działania. Każdy krok wydawał mu się głośny jak huk spienionego, wiosennego potoku, każdy oddech donośniejszy od krzyku. Patrzył na ciemną plamę habitu stryja i czuł się jak biblijny Lot, którego żonę chwila słabości kosztowała życie.

Wybiegli na klasztorne pastwisko. Światłość dogasających promieni chylącego się ku końcowi dnia wydała się chłopcu oślepiająco jasna. Zmrużył oczy. Zanim jego wzrok na dobre przyzwyczaił się do blasku, zdołali już minąć pastwisko i niezauważeni przez nikogo wpadli do lasu. Po krótkim marszu znaleźli się na niewielkiej polance. Ostatni promień światła zgasł. Minął dzień wigilii uroczystości świętego Sawy. Mrok wieczora zgęstniał. Wszystko wokół pogrążało się w ciemności, która naraz wydała się Bajo zbawienna.

– Stryju… – szepnął zduszonym z emocji głosem. – Co teraz będzie?

Mnich dłuższą chwilę milczał, wpatrując się w czyste, letnie niebo, na którym jedna po drugiej zaczęły pojawiać się gwiazdy.

– Cokolwiek się stanie, będzie wolą Bożą – wyszeptał. – A teraz śpij. Rano wrócimy do Sokolovići…

Chłopiec pierwszy raz tego wieczora pomyślał o wiosce i rodzinnym domu. Przypomniał sobie o rodzicach i rodzeństwie. Nagle przed oczami stanął mu stos ciał w refektarzu i na chwilę zabrakło mu tchu.

– Już im nie pomożesz – powiedział stryj, jakby jego myśli przeszły tymi samymi ścieżkami. – Jeśli coś miało się wydarzyć, już się stało i będziemy musieli obaj z tym żyć. Jednak dopóki nie wiemy, co wydarzyło się w Sokolovići, musimy mieć nadzieję. A teraz śpij. Jutro będziemy potrzebowali dużo sił.

To mówiąc, mnich ciężko opadł na leśne poszycie, wyciągnął nogi, podpierając głowę na wystającym korzeniu drzewa, i odwrócił się do bratanka plecami. Po chwili Bajo usłyszał, jak jego oddech staje się coraz bardziej miarowy, aż wreszcie przeszedł w ciche chrapanie.

Sam także ułożył się na pachnącym słońcem, jeszcze ciepłym mchu. Nic już nie mówił, tylko wpatrywał się w ciemność szeroko otwartymi oczami, przekonany, że tej nocy nie zmruży oka. Po chwili gwiazdy zaczęły układać się w kształty. Zobaczył łagodną twarz matki, podobną do twarzy anioła ze świątynnego fresku. Bajo w półśnie uśmiechnął się do niej i gotów był przysiąc, że matka odpowiedziała mu tym samym. Gwiazdy zawirowały, a on zapadł w głęboki sen.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: