Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cienie Barcelony - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 sierpnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cienie Barcelony - ebook

W Barcelonie znikają dzieci. Ich matki, prostytutki, boją się zgłaszać porwania policji. Po mieście krąży jednak coraz więcej pogłosek, które w końcu docierają do porywczego i niestroniącego od kieliszka inspektora Moisésa Corva. Szukając poszlak, policjant trafia do szemranych barów, teatrów, gabinetów fałszywych lekarzy i podejrzanych mieszkań. Śledztwo doprowadza go wreszcie do luksusowego burdelu Xalet del Moro i kasyna Arrabassada, gdzie wpływowi ludzie prowadzą potajemnie dochodowy interes związany z pedofilią.

Fabuła książki została oparta na prawdziwych zdarzeniach, mających miejsce w Barcelonie na początku XX wieku. Ich niechlubną bohaterką była tak zwana wampirzyca z ulicy Ponent.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7554-995-9
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„O by śmierć była dla mnie większym odrodzeniem!”

JOAN MARAGALL

Pieśń duchowa

„Rubieże, które dzielą życie od śmierci, są co najmniej mroczne i nieokreślone”.

EDGAR ALLAN POE

Przedwczesny pogrzeb¹

Sanguinem universae carnis non comedetis, quia anima omnis carnis sanguis eius est: et, quicumque comederit illum, interibit².

Trzecia Księga Mojżeszowa 17,14

‒ Czym ryzykowaliśmy?

‒ Własną skórą.

CLINT EASTWOOD

Za kilka dolarów więcej

1. Edgar Allan Poe, Opowiadania, tłum. Sławomir Studniarz, Warszawa 2002.

2. „Nie będziecie spożywać krwi żadnego ciała, bo życie wszelkiego ciała jest w jego krwi. Ktokolwiek by ją spożywał, będzie wyłączony”, Biblia Tysiąclecia Online, Księga Kapłańska, tłum. ks. Jerzy Wirszyłło.1

W tej chwili jestem głosem w twojej głowie. Pacierzem odmawianym na klęczkach przy łóżku przez kogoś bliskiego lub przyjacielem, który nie umie czytać po cichu, kiedy się uczysz, albo wspomnieniem wywołanym przez jakiś zapach. Jestem mężczyzną, jestem kobietą, jestem wiatrem i kartką papieru; podróżnym, myśliwym i niańką (o ironio!); kimś, kto podaje ci kolację i kto sprawia ci przyjemność, kto okłada cię kijem i kto cię słucha; napojem parzącym twoje gardło, deszczem przenikającym do szpiku kości, odbiciem nocy w oknie i płaczem nienakarmionego niemowlęcia.

Jestem wszystkim i mogę być wszędzie. Moje zachowanie (jeśli to adekwatne słowo) bardziej pasuje do mężczyzny niż kobiety. Mimo to ludzie często zwracają się do mnie w rodzaju żeńskim: gdyby Pani, jeśli Wielmożna Ś., Nieubłagalna (to określenie pochodzące z Baśni z tysiąca i jednej nocy lubię szczególnie i uważam, że brzmi bardzo poetycko). Można to wytłumaczyć w całkiem logiczny sposób: kobiety są esencją ludzkiego gatunku, początkiem wszystkiego. Dającymi życie. Będącymi całkowitym moim przeciwieństwem. Stoimy na przeciwległych końcach liny. Nie darzę was nienawiścią (nie posiadam uczuć, kieruje mną jedynie ciekawość), ale nie jestem też taki jak wy. Jestem bardziej mężczyzną ‒ niszczycielem. Mężczyźni potrafią tylko niszczyć, unicestwiać, dominować we wszystkich możliwych dziedzinach i zabijać. Moglibyście na to odpowiedzieć, że bez mężczyzn nie byłoby również dzieci. Nonsens. Mężczyzna nie rodzi. Wystarczy, że wejdzie w kobietę i zostawi w niej nasienie, swój niszczycielski ślad. W pewien sposób zabija ją, a ona poświęca się, by mogło powstać nowe życie. Kobiety będą rodzić, wychowywać dzieci i czuwać, żeby życie trwało dalej. Dlatego chcę opowiedzieć wam historię Enriquety Martí, która choć kobieta, była inna niż pozostałe.

Zapomnijcie więc o czaszkach, szkieletach, ciemnych szatach i kosach; zapomnijcie o średniowiecznych wyobrażeniach bezcielesnej twarzy i pustych oczodołów, o gęstej mgle i jękach cierpienia, łańcuchach, posępnym rechocie i widmach. Nie jestem tą istotą z ulic wypełnionych stosami zwłok, Najwyższym Sędzią ani zakapturzonym katem… chociaż mogę nim być. Tym wszystkim jesteście wy sami, z waszymi fantazjami, lękami i koszmarami.

Nie jestem końcem drogi ‒ jestem drogą.

Lecz przestańmy już mówić o mnie, bo to nie ma sensu ani do niczego nie prowadzi. Rozpocznijmy wreszcie opowieść, dla której tu jestem.

Ludzie nieznający się na tej robocie twierdzą, że najtrudniejsze jest pierwsze wbicie łopaty w ziemię.

Czarna Gęba napina mięśnie, nadstawia uszu niczym myśliwski pies. Czuje zapach wilgotnej ziemi, potu Jednookiego, słonej morskiej bryzy. Ręce zaciśnięte na stylisku łopaty, wyłupiaste oczy, okrągłe niczym księżyc zalewający blaskiem cmentarne alejki.

Krzyk obudzonej mewy jest jak sztych lęku. Co to było? Nic, nic, to tylko ptak.

Jednooki, wysoki i szczupły, stracił oko podczas Tragicznego Tygodnia, bezzębny uśmiech, skóra w krostach, kopie obok Czarnej Gęby. Ostatni raz byli razem na Montjuïc latem, po zwłoki. Przyjechali wozem Jednookiego, który za dnia sprzedaje w mieście mięso skupowane w rzeźniach. Przerzucili łopaty przez ogrodzenie i sami przez nie przeszli. Z każdego punktu na górze widać nawet najmniejsze światełko, dlatego nie zapalają lampy, dopóki nie osłoni ich gąszcz grobowców. Jednooki nie chce, żeby nakrył go stróż nocny albo policja ani zasłużyć sobie na przezwisko Ślepiec.

‒ Co doktor robi z tymi trupami?

‒ Kogo to obchodzi?

‒ Dobrze nam płaci za towar, który mógłby wziąć sobie ze szpitala.

‒ A co ty wiesz o medycynie? Nie ch każdy pilnuje swojego nosa. Doktor niech robi, co mu się podoba, a my napełniajmy worki.

Dół robi się coraz głębszy. Obie cmentarne hieny kopią coraz szybciej, już niewiele brakuje, żeby dotrzeć do trumny.

‒ Ale jego nigdy nie wsadzą do pudła. To konował, a my jesteśmy nikim.

‒ Przymknij się i nie wywołuj wilka z lasu. A o niego się nie martw. Lepiej uważaj, żeby ciebie psy nie złapały i żebyś sam nie wylądował w pierdlu. Dawaj wino, bo spociłem się jak ruda mysz.

Czarna Gęba wyjmuje z worka bukłak i podaje kumplowi. Sam napije się później. Hierarchię wyznacza doświadczenie, a jego towarzysz ma na koncie więcej wykopanych dołów. Przecież Czarna Gęba jest jeszcze szczeniakiem, nieopierzonym żółtodziobem, porzuconym przez ojca, matkę, Boga i pieniądze. Żyje w nędzy w nadbudówce z gołębnikiem na dachu kamienicy przy ulicy Lluna, je, kiedy coś się trafi albo coś ukradnie, co zazwyczaj oznacza jedno i to samo. Jedyną bliską mu osobą jest stary ślepiec mieszkający w tym samym budynku i mimo że od lat nie widzi ani nie gra na gitarze, udziela lekcji gry dzieciom, a dla dorosłych wyrabia maści i kremy, które – jak twierdzi – leczą wszelkiego rodzaju dolegliwości. Nazywa się León Domènech i nigdy się nie czepia, kiedy z gołębnika raz na jakiś czas zniknie jeden z ptaków. Dlaczego mówią na ciebie Czarna Gęba, chłopcze? ‒ zapytał go kiedyś, nie mogąc zobaczyć zaschniętej krwi na wargach i brudnego pióra we włosach chłopaka.

‒ Szybko, szybko, kończmy już, bo zaraz zacznie świtać.

W milczeniu przez dłuższą chwilę skupiają się na kopaniu ziemi, niczym skazańcy. Głuchy odgłos uderzenia łopaty wskazuje, że dotarli do drewna. Oczyszczają jego powierzchnię z ziemi i szukają gwoździ. Czarna Gęba podważa dwa paznokciami, kalecząc się do krwi. Tymczasem Jednooki wciska ostrze łopaty w szczelinę między wiekiem a pudłem. Trach, lecą drzazgi, wieko na wpół otwarte. Jego przejęty partner unosi je. Nie jest w stanie powstrzymać okrzyku przerażenia.

‒ Cholera! ‒ mruczy Jednooki.

‒ Tego właśnie szukaliś my?

‒ Tak. ‒ Rozkłada kartkę papieru, którą wyjął z kieszeni. ‒ Zobacz sam.

‒ Nie umiem czytać.

‒ To jest mapa…

Stojąc w rozkroku nad zwłokami pozbawionymi głowy, Czarna Gęba stwierdza:

‒ Kimkolwiek był ten człowiek, na pewno nie zmarł na febrę.

Jednooki wychodzi z dołu i opiera brodę o szczyt styliska. Zamyka oczy i na chwilę się zamyśla.

‒ Doktor nie będzie go chciał.

Czarna Gęba bierze nieboszczyka pod pachy i podnosi.

‒ Ciężki jak trup.

Jednooki nie jest w nastroju do żartów.

‒ Najświeższy też nie jest. Spójrz, ile robali! ‒ Zbliża lampkę do Czarnej Gęby, który spostrzega, że robaki obłażą mu ręce i spadają na spodnie, a inne wchodzą do butów. Szyja trupa jest bardziej ożywiona, niż się spodziewał. Chłopak rozgląda się po trumnie w poszukiwaniu głowy.

‒ To mężczyzna czy kobieta?

‒ Chyba nie chcesz go sobie zostawić?

‒ Mogę ją porządnie umyć…

‒ To facet.

‒ W takim razie nie ma mowy, nie jestem pedałem.

Cisza. Nadleciała mewa i uważnie im się przygląda. Sprawia wrażenie, jakby mówiła: „Jeśli wy go nie chcecie, to ja nim nie pogardzę”.

‒ Być może Pani będzie go chciała.

Wciąż klęcząc w grobie, Czarna Gęba odwraca się przerażony. Wspomnienie o niej i widok Jednookiego, który stoi nad nim z łopatą i lampką, mrozi mu krew w żyłach.

‒ Pani?

‒ Podaj mi wszystko, co znajdziesz przy nim wartościowego, i wyciągnijmy go wreszcie stąd.

Z bezgłowymi zwłokami w worku ruszają w kierunku bramy. W rozkopanym grobie mewa wydziobuje resztki.

‒ Nie lubię Pani ‒ Czarna Gęba zbiera się w końcu na odwagę.

‒ Nie pleć bzdur.

‒ Nie podoba mi się. Wiesz, co się o niej mówi.

Jednooki odwraca głowę, żeby na niego spojrzeć. Biedny dzieciak. Kiedy docierają do wozu, podaje chłopakowi blaszany krzyżyk, który znaleźli przy nieboszczyku.

‒ Jeśli zjadłeś na kolację czosnek, nie masz się czego obawiać ‒ wybucha śmiechem.

‒ Giselle, jesteś najlepszą francuską dziwką ze wszystkich francuskich dziwek urodzonych w Sant Boi.

Moisès Corvo siedzi na brzegu łóżka zasłanego pogniecioną pościelą z zaschniętymi od tygodni plamami po innych klientach, w pokoju unosi się odór seksu. Kobieta leży naga, z ciałem wygiętym w literę S, podrapanymi plecami i dwoma siniakami po wewnętrznej stronie ud. Włosy rozrzucone na poduszce i spojrzenie utkwione w Moisèsie, uważne, pozbawione emocji, ale również strachu, który towarzyszy jej po przespaniu się z kimkolwiek, kto może zafundować jej kolację. Moisès Corvo traktuje ją dobrze. Na tyle dobrze, na ile potrafi traktować kogoś ten dwumetrowy chłop o gromkim głosie, sile wołu i ramionach długich jak u małp z cyrku. Kiedy się ubiera, Giselle głaszcze go po plecach. Włożył już spodnie, szelki wiszą mu po bokach, w szorstkich rękach trzyma koszulę jak chustkę do nosa. Odwraca się i uśmiecha do niej, ustami i tymi swoimi błękitnymi oczami. Twarz z obrazu el Greca, zmierzwione włosy, brwi spiczaste niczym podpis notariusza, orli nos, wydatny, podobnie jak dolna warga. Jesteś podobny do króla, mówi mu w domu żona. Ale on nigdy nie ma pewności, czy chodzi jej o jego wygląd, czy upodobanie do kobiet, im bardziej rozwiązłych i nagich, tym lepiej.

‒ Przyjdziesz jutro?

‒ Kto wie. Może nie dożyję jutra.

‒ Nie mów tak.

‒ To nie zadawaj głupich pytań.

‒ Boję się, Moisèsie. Wolałabym, żebyś bywał tutaj częściej.

‒ Czego się boisz? Znów tego łajdaka, który… ‒ Moisès nie pamięta jego imienia. Tylko odgłos łamanych żeber w jednym z zaułków ulicy l’Arc del Teatre.

‒ Nie. Boję się potwora.

‒ Potwora? ‒ Bezwiednie zbliża rękę do rozporka.

‒ Wszyscy o nim mówią. Dzieci znikają bez śladu. Boję się o mojego Toneta.

‒ Nie zniknęło żadne dziecko, Giselle. To wymysły plotkujących w bramach starych bab, które mają dość biegających wszędzie i dokazujących dzieciaków.

‒ Córeczka Dority.

‒ Czyja? ‒ Moisès wstał, ubrany, z papierosem w ustach, czyści buty.

‒ Dority. Ma, miała czteroletnią córkę. Od dwóch tygodni nikt o niej nic nie wie.

‒ Nigdy jej nie widziałem.

‒ To dlatego, że Dorita jej nie pokazuje. Myślisz, że dziwki chodzą po ulicy ze swoimi dziećmi, żeby wzbudzać litość?

Zdenerwowana Giselle również wstaje i okrywa się starym, nadjedzonym przez mole szlafrokiem.

‒ Nie krzycz. ‒ Moisès rusza w stronę drzwi. Wystarczy, że żona ciosa mu kołki na głowie, nie potrzeba mu jeszcze dziwki na dokładkę.

‒ Nie odchodź!

‒ A co mam zrobić? Zostać tu przez całą noc i czekać na jakąś zjawę?

‒ Miej oko na mojego Toneta. Nie proszę cię o nic więcej.

‒ Do widzenia. ‒ Unosi rękę, wkłada płaszcz i wychodzi.

Pokój Giselle znajduje się na piętrze baru La Mina, przy ulicy Caçadors. Corvo z udawaną godnością schodzi schodami, które prowadzą powszechnie wiadomo dokąd, i podchodzi do baru. Pomieszczenie jest tak zadymione, że ma wrażenie, iż znalazł się na dworcu kolejowym. Lolo, niski, łysy, ze spojrzeniem śniętej ryby i w poplamionej tłuszczem koszuli, pospiesznie podchodzi, żeby go obsłużyć.

‒ Jedną anyżówkę.

‒ Giselle ci nie wystarczyła?

‒ Muszę usunąć z ust twój zapach, bo za często ją posuwasz.

‒ To relacje czysto handlowe ‒ rechocze Lolo, odwraca się i odchodzi do innego klienta.

Moisès Corvo wypija alkohol jednym haustem. Jest ósma wieczorem, za wcześnie na rozpoczęcie pracy i zbyt późno, żeby wpaść do domu. Ulica Balmes jest za daleko. Jeśli się trochę porozgląda, na pewno zauważy jakiegoś znajomego, bo z widzenia zna tu większość klientów. Lepiej jednak nie patrzeć nikomu w oczy, żeby uniknąć jakiegoś niechcianego spotkania. Po pięciu minutach na schodach pojawia się Giselle i podchodzi do Lola. Kuli się w sobie, jak gdyby wyparowała z niej cała frywolność, jaką okazywała w pokoju na piętrze. Wymiana monet i spojrzeń, Lolo przesyła jej w powietrzu buziaka i Giselle pospiesznie wychodzi. Mija Martíneza, a ten ogląda się za nią, potem zaś zamawia duże grzane piwo i wdaje się w pogawędkę z Ortegą, tak już wstawionym, że nie obchodzi go, iż jego żona zaprosiła do domu Juli Tres Juevos, który wcześniej obrabował dwa zakotwiczone w porcie angielskie statki z pomocą Miquela, teraz przy stoliku w kącie pochłaniającego pajdę chleba z suszoną kiełbasą. Mówiąc krótko, dzień jak co dzień.

‒ Lolo! ‒ woła Moisès, starając się przekrzyczeć gwar. Właściciel baru podchodzi do niego.

‒ Jeszcze jeden? ‒ Lolo ma zamiar splunąć do szklanki, żeby wyczyścić ją przed napełnieniem.

‒ Nie, nie. Chciałem cię o coś zapytać. ‒ Lolo z uwagą pochyla się do przodu. ‒ Czy słyszałeś coś o potworze porywającym dzieci?

Lolo wybucha śmiechem.

‒ Giselle ci o nim nagadała, co?

‒ Słyszałeś coś? Tak czy nie?

Lolo waha się, rozgląda w obawie, że ktoś może ich usłyszeć. Trudno.

‒ Tak. Mówi się, że zniknęło już ośmioro dzieci. Dziewczyny są podenerwowane, ale że są… no wiesz, kim są, nikt tego nie zgłosił. Są dziwkami, a nimi policja interesuje się tylko wtedy, gdy musi.

‒ Ty to powiedziałeś. Znasz jakąś, której…

‒ Tak, Doritę.

‒ Jeszcze którąś?

‒ Àngels.

‒ Flądrę?

‒ A znasz jakąś inną Àngels? Mniej więcej dwa tygodnie temu zniknęła jej Josefina. Biedne pisklątko, ma zaledwie dwa lata. Od tamtej pory Àngels nie wychodzi z domu.

‒ I jak to się stało?

‒ Kto ją tam wie. Pewnie po pijaku zostawiła ją u kogoś, zgubiła na targu albo stało się jeszcze coś innego.

Obok Moisèsa na barowej ladzie rozparł się łokciami mężczyzna z sumiastym wąsem.

‒ Lolo, podaj mi to samo, co ma ten drań.

‒ Malsano. Wiedziałem, że wkrótce się pojawisz ‒ mówi Moisès, nie patrząc na niego.

‒ Anyżówki czy goryczy? ‒ pyta Lolo.

‒ Czy w tym lokalu to nie jedno i to samo?

Lolo odchodzi, zastanawiając się, czy w tym żarcie nie kryje się ziarno prawdy.

‒ Mamy robotę, Sherlocku.

‒ Jeszcze raz nazwiesz mnie Sherlockiem i rozkwaszę ci gębę.

‒ Ej, ej, ej… ‒ Juan Malsano unosi rękę w geście pojednania, a drugą odchyla połę marynarki, spod której ukazuje się rewolwer. ‒ Nie podskakuj, bo jest nas sześciu przeciwko tobie jednemu.

Podchodzę do Jednookiego, żeby niepostrzeżenie zabrać mu duszę. Nie wie, że za chwilę go złapię. Obserwuję go, jak ukryty w uliczce Mendizábal czeka na koniec przedstawienia. Pani lubi operę i pieniądze. Ludzi udających kogoś innego, pełne przepychu kostiumy, wielkie namiętności, tragedie i nieszczęścia. Fałszywy świat pozorów, teatralności i ceremoniałów, daleki od rzeczywistości. Świat fałszu. Jednooki przynajmniej nie wstydzi się siebie, nie musi udawać kogoś, kim nie jest. Nie jestem gorszy od motłochu, który po zakończonym przedstawieniu wyjdzie, kłując wszystkich w oczy zawieszonymi na sobie klejnotami, mówi do siebie. Pretensjonalna muzyka, słyszalna w obrębie trzech ulic, cichnie. Za jakiś czas, kiedy wszyscy powiedzą już sobie wszystko, czego w rzeczywistości nie myślą, kiedy kochanki umówią się na schadzkę za kilka godzin z wpływowymi przedsiębiorcami w jakimś mieszkanku w Eixample, rozpocznie się parada. Jednooki czai się po zaułkach, bo na Rambli kręci się zbyt wielu żebraków. Straż miejska skupi się tak bardzo na ich przepędzaniu, żeby zrobić miejsce dla samochodu pana Sostresa, przyszłego burmistrza miasta (chociaż po remisie z Lerrouxem w wyborach z dwunastego listopada zostanie wybrany dopiero dwudziestego dziewiątego grudnia), że w tej śmierdzącej uliczce na tyłach teatru Liceu nikt nie zwróci uwagi na Jednookiego. Nikt oprócz mnie. Chociaż nie może mnie zobaczyć ani poczuć, ponieważ jestem teraz cieniem czekającym na jego duszę. Jednooki nie rozumie, dlaczego barcelońscy burżuje zachwycają się tym Niemcem, Wagnerem. Ile razy ci sami pajace mogą oglądać śpiewaka beczącego po niemiecku, którego nikt nie rozumie. Pieprzona opera. Porządną muzykę słychać, gdy dziwka krzyczy w ciepłym łóżku, myśli. I śmieje się, pokazując bezzębne dziąsła. Dzisiaj nikogo nie okradnie, chociaż to nic trudnego. Przyszedł zobaczyć się z Panią i dlatego ja przyszedłem po niego. Jednooki ma coś, co może ją zainteresować, ponieważ opera i pieniądze nie są jej jedynymi pasjami.

Słyszy stukot końskich kopyt i wie, że zaczynają wychodzić. Może je sobie wyobrazić, wystrojone w kosztowności i futra, idące pod rękę ze swoimi mężami. Chętnie zerżnąłby kilka z nich, żeby im pokazać, na czym polega prawdziwy męski występ. Jednooki chroni się przed niechcianymi spojrzeniami w mroku uliczki bez latarni, aż w końcu ją dostrzega. Pani różni się od innych kobiet. Idzie sama, z wysoko uniesioną głową, drobnym i szybkim krokiem. Zaciśnięte usta, beznamiętny wyraz twarzy, niczym u figury woskowej. Ręce założone pod biustem, ubrana we wspaniałą bordową suknię z aplikacjami, sięgającą jej do stóp. Zebrane w kok włosy odkrywają długą szyję przypominającą słup dymu. Jednooki oblizuje usta i jej pożąda. Zbliżyć się do niej to jak wyjrzeć z okna na najwyższym piętrze budynku: wrażenie, że zaraz się spadnie, jest równie potężne, co nieodparte.

Jednooki wychodzi z ulicy Unió i przez chwilę idzie za Panią, dopóki wokół są ludzie. Jest ciemno, ale nie na tyle, żeby wybiła już godzina czarownic. Do życia budzi się półświatek. Kiedy Pani skręca w ulicę Oleguer, mężczyzna przyspiesza kroku. Sapie, nie jest już najmłodszy, cholera jasna, i woła:

‒ Proszę pani!

Kobieta odwraca się i patrzy na niego w milczeniu. Jednooki podbiega do niej, nie wiedząc, że to ostatnia rzecz, jaką robi przed śmiercią.

Kiedy dwie godziny później Moisès Corvo i Juan Malsano pojawiają się na miejscu, ulica pęka w szwach od gapiów.

‒ Sherlock Holmes jest pedantem. Pieprzony formalista uważający, że skoro skończył studia, to może rozwiązać każdy problem jak matematyczne działanie.

‒ Ale przecież je rozwiązuje, prawda? ‒ Malsano kpi z niego. Wie, gdzie wbić szpilę, żeby zabolało.

‒ Od początku daje ciała. Dla niego wszystko jest logiką, logiką i tylko logiką. Nawet najbardziej nieracjonalne zdarzenia.

‒ A tak nie jest…

‒ Nie! Przecież wiesz. Świat tak nie działa: zdarzają się błędy, kombinacje, nieporozumienia. Holmes lekceważy czynnik zaskoczenia.

‒ Ale rozwiązuje sprawy ‒ upiera się Malsano.

‒ To fikcja literacka. Nie da się znaleźć rozwiązania w każdym przypadku za pomocą łańcucha przyczyn i skutków, ponieważ zawsze ktoś go naruszy. Kryminaliści działają w pojedynkę.

‒ W odróżnieniu od Holmesa. ‒ Malsano uśmiecha się kpiąco pod wąsem.

‒ Holmesa, a tym bardziej Dupina.

‒ Kogo?

Moisès Corvo uderzeniem ręki odpycha mężczyznę, który stając na palcach, próbuje dojrzeć nieboszczyka. W rzeczywistości to jeden z niewielu obecnych tam mężczyzn, ponieważ większość zbiegowiska stanowią kobiety. Chociaż krzywią się z odrazą, żadna nie chce stracić miejsca obserwacji, tłocząc się wokół Jednookiego. Oburzony mężczyzna próbuje się postawić, ale widok rosłego Moisèsa uprzytamnia mu, że rychło może podzielić los nieboszczyka, więc postanawia milczeć i mieć nadzieję, że żadna z kobiet nie zacznie z niego szydzić.

‒ Dupina, detektywa Edgara Allana Poego, jeszcze gorszego od Holmesa. Sherlocka możemy przynajmniej poznać dzięki Watsonowi, który nigdy nie traci pogody ducha, mimo że pyszałkowaty detektyw traktuje go jak gówno. Niech pani odsunie się, do cholery, nie za późno na gapienie się? ‒ Corvo jest wściekły. ‒ Dupin przypomina maszynę do rozwiązywania przestępstw, oderwaną od rzeczywistości. Chciałbym zobaczyć go poza książką, w prawdziwym życiu, a nie szukającego jakiejś głupiej małpy zabójcy.

‒ Ale musi być ktoś, kogo lubisz…

‒ Lestrade. Lubię Lestrade’a. Policjanta ze Scotland Yardu, który wykonuje swoją pracę, mimo że Holmes uparcie próbuje go upokorzyć.

‒ Za dużo czytasz.

‒ A ty za dużo gadasz… Daj sobie spokój, co?

Podchodzą do dwóch strażników miejskich blokujących przejście. Dostrzegają ciało, a przynajmniej jego zarys pod prześcieradłem nasiąkniętym krwią.

Kobiety z tłumu płaczą i mamroczą coś bez ładu i składu, jakby leżący na ziemi nieszczęśnik naprawdę je obchodził. Kieszonkowiec obszukuje kieszenie tych kilku obecnych mężczyzn, którzy w geście pocieszenia przytulają kobiety do siebie, by poczuć ich obfite biusty. Moisès daje złodziejaszkowi po łapach i ten bierze nogi za pas. Na widok policjantów jeden ze strażników miejskich próbuje rozproszyć tłum, który kompletnie to ignoruje. Strażnik przybiera surową minę, marszczy czoło, ale dopiero po kilku groźbach udaje mu się zrobić wąskie przejście.

‒ Asensi, co się tu, do cholery, stało? – pyta Moisès.

‒ Jeszcze się pytasz? A jak myślisz? To Jednooki. Pewnie zaczaił się na ludzi wychodzących z teatru, nie przypuszczając, że sam zostanie gwiazdą wieczoru.

‒ Jak to się stało? – Podchodzą bliżej, a Juan unosi prześcieradło, które na kilka sekund odkleja się od ciała ofiary.

‒ Nie wiemy. Nikt nic nie widział, dopóki nie znaleziono go w takim stanie.

‒ Domyślam się, że nikogo nie aresztowaliście.

‒ Dobrze się domyślasz.

Moisès wbija w niego wzrok i Asensi rozumie, że na ten dzień wyczerpał już cały limit zażyłości. Trup leży w kałuży krwi, powykręcane ciało, palce zakrzywione jak szpony, jedno oko skierowane w niebo, drugie – pusty oczodół prowadzący do piekła. Wygląda jak biały chrząszcz. Moisès kuca przy Juanie, ale nie jest w stanie się skoncentrować. Słyszy wokół siebie tylko komentarze gapiów, którzy odkąd pojawili się policjanci, wydają się jeszcze bardziej podnieceni. Boicie się mnie, choć tworzę wam ulubione widowisko: kiedy się zjawiam, nie możecie oderwać wzroku.

Zawsze zjawiają się, kiedy zło już się stało, słyszę komentarz wychudzonej kobiety.

‒ Czy nie jest za wcześnie na takie zesztywnienie? ‒ pyta Juan.

Moisès dotyka zimnych palców Jednookiego, w których jest teraz tyle życia, co w poręczy schodów. Wykrzywiona, blada jak papier twarz i groteskowy grymas na ustach. Wykrwawił się, myśli Moisès, ale nie widzę żadnej rany. Szyję pokrywa krew, w ciemności przypominająca smołę.

‒ To panika. Śmierć była tak nagła, że zesztywniał z przerażenia. ‒ Podwija mu rękawy, odsłaniając przedramiona. ‒ Nie ma śladów walki, ale ułożenie ciała sugeruje, że znajdował się na wprost napastnika.

‒ Nie spodziewał się go. Ale jak się wykrwawił?

Potwór, słyszy Moisès. Wokół narasta zgiełk.

‒ Asensi, zabierz stąd, do cholery, tę hołotę. Nic tu po nich.

Asensi próbuje wypełnić polecenie, ale ludzie go lekceważą. Cofają się o metr, żeby po chwili znów podejść bliżej, kiedy Asensi, równie zafascynowany, odwraca głowę, żeby spojrzeć na nieboszczyka. Moisès wyciąga chustkę do nosa i ściera krew z szyi ofiary, odnajdując w końcu to, czego szukał. Kawałek oderwanego ciała ze zwisającą wokół skórą. Moisès wkłada w ranę prawy palec wskazujący, kolejny raz utwierdzając Malsana w przekonaniu, że ma coś z głową.

‒ Prosto w tętnicę szyjną. Ktokolwiek to był, zaatakował wprost i brutalnie.

Coraz większe poruszenie na ulicy. Jest blady! Wyssano z niego całą krew!

‒ Ale to nie jest rana cięta ani postrzałowa ‒ Juan głośno wyraża swoje obawy. Domyśla się, jak powstała, lecz nie chce w to uwierzyć.

‒ Nacięcie jest półkoliste, ale nierówne. Jakby zrobione małą piłą. Chociaż piła spowodowałaby większe uszkodzenia i pozostałyby ślady walki. Na ciele nie widać żadnych innych śladów. Tak czy inaczej, powinniśmy zaczekać na wyniki sekcji zwłok…

‒ Sądzisz, że to możliwe?

Moisès przekręca zwłoki na brzuch, jakby przewracał worek. Bo tak właśnie jest, trup to dla niego tyle co worek, zwykła praca. Ściąga z niego kurtkę i scyzorykiem rozcina koszulę na plecach. Krzyk gapiów znów wyprowadza z równowagi Asensiego, który tym razem zaczyna grozić tłuszczy pałką. Chociaż sam też jest zaintrygowany. Moisès uważnie ogląda ramiona zabitego. Prosi o latarkę, którą podaje mu drugi strażnik. Na prawym bicepsie znajdują się cztery małe fioletowe ślady w kształcie półksiężyca. Na lewym ramieniu trzy.

‒ Dopadli go od przodu. Napastnik złapał go od przodu… i ugryzł.

Jakaś kobieta mdleje. Moisès odwraca się, słysząc zamieszanie.

‒ Ugryzienie. ‒ Juan nadal wpatruje się w Jednookiego. ‒ Ktoś odgryzł mu kawałek ciała.

Zjawia się reporter, uzbrojony w notatnik i ołówek.

‒ Inspektorze Corvo! ‒ woła.

‒ Nie teraz, Quim.

‒ Człowieku, nie bądź taki. Przecież jeszcze nie ostygł!

Juan wstaje i podchodzi do dziennikarza.

‒ Chcesz sprawdzić na własnej skórze, jak się stygnie?

Mężczyzna kręci przecząco głową.

‒ To się zamknij.

O tej porze okolice od ulicy Sant Pau aż po park Ciutadella huczą od plotki, że potwór jest nienasycony.

W chwili pojawienia się sędziego Fernanda de Prata słychać płacz dwojga niemowląt, domagających się uwagi matki. Jak na dźwięk fabrycznej syreny publiczność zaczyna się rozchodzić. Jedni idą sprawdzić, czy ich dzieci są bezpieczne w domu, nawet jeśli śpią pod zawszonymi kocami. Inni starają się uniknąć spotkania z sędzią, by przypadkiem nie przypomniał im, że powinni stawić się w sądzie, zapłacić zaległy mandat czy odsiedzieć areszt. Niektórzy gapie wiedzą, że nadszedł czas przesłuchań i policjanci zaczną przepytywać każdego, kto ma usta i uszy, a w tej dzielnicy lepiej być niemym i ślepym niż martwym jak ten nieszczęśnik, który zaczyna śmierdzieć, chociaż przypuszczalnie śmierdział już przedtem.

Na widok Fernanda de Prata wysiadającego z wielkim hałasem na ulicy Sant Pau z hispano-suizy, z wściekłością na twarzy, płaszczem zarzuconym na piżamę i fajką w ustach, Czarna Gęba odwraca się na pięcie i odchodzi ulicą Om w kierunku portowych doków, gdzie stoi wóz Jednookiego z ciałem wykopanym na cmentarzu Montjuïc. Dojeżdża do portu najeżonego kołyszącymi się w rytm fal masztami i upewniwszy się, że w poblizu nie ma żadnego wścibskiego obserwatora, pozbywa się zwłok, które wpadają do wody z głuchym pluskiem, niczym kamień. Czarna Gęba bierze nogi za pas, porzucając wóz Jednookiego. Już go nie potrzebuje, mówi do siebie, i wraca do domu, do gołębnika przy ulicy Lluna, rozglądając się w ciemnościach skrywających wampiry.

Fernando de Prat patrzy na leżące na ziemi zwłoki bez większego zainteresowania i rozmawia rutynowo z Moisèsem i Malsanem. Udaje, że chce się dowiedzieć wszystkiego o zdarzeniu, ale myśli tylko o tym, żeby zakończyć ten cholerny dyżur i wrócić do łóżka.

‒ Gdybyśmy przynajmniej mieli aparaty fotograficzne ‒ narzeka Corvo, kiedy De Prat żąda od niego protokołu na następny dzień.

‒ Niech pan sporządzi rysunki, jak pan to robi przez całe życie.

‒ Czasami życie się kończy, panie sędzio, i przechodzimy do innego, lepszego. Sugerowałbym, żeby porozmawiał pan na ten temat z naszym dzisiejszym honorowym gościem, sądzę jednak, że jego odpowiedź byłaby nieco chłodna.

Sędzia ignoruje sarkazm Corva, ponieważ właśnie zjawia się lekarz.

‒ Proszę stwierdzić zgon, bo chcę wreszcie pójść spać.

Doktor Ortiz, wąsy podkręcone do góry i lekarska torba w ręce, jest człowiekiem małomównym. Pochyla się nad nieboszczykiem i przykłada małe lusterko do jego ust.

‒ Być może będzie pan umiał powiedzieć nam coś więcej o ranie na szyi, doktorze ‒ mówi Corvo. Nie otrzymuje jednak odpowiedzi.

Lekarz szuka pulsu, ogląda oczy i wstaje.

‒ Przywieźcie mi go do szpitala.

Po czym podaje rękę sędziemu i odchodzi tam, skąd przyszedł. Fernando de Prat, Moisès i Malsano znają go dobrze. Tak samo jak siebie nawzajem. Łączy ich wiele takich nocnych spotkań nad ciałami nieboszczyków. Sędzia stwierdza, że na dzisiaj to już wszystko, a jutro będzie nowy dzień, jeśli Bóg da. Inspektorzy czekają, aż ciało zostanie zabrane. Stoją tylko we dwóch na pustej ulicy, w towarzystwie kulawego psa, który podchodzi, warcząc, i zaczyna lizać kałużę stężałej krwi na bruku.

Przy ulicy Ponent dwadzieścia dziewięć, niezbyt daleko od miejsca, gdzie znaleziono Jednookiego, Salvador Vaquer już od jakiegoś czasu leży w łóżku. Czekając w gabinecie na powrót Enriquety, poczuł, że zamykają się mu oczy. Wstał więc i zajrzał do pokoju śpiącej o tej porze małej Angeliny. Zamknął drzwi na klucz i otworzył komórkę, w której siedzi na sienniku córka Dority. Płacząc.

‒ Co się stało, kochanie? ‒ Salvador podszedł do niej i pogłaskał po krótkich, byle jak obciętych włosach.

‒ Boję się ‒ zachlipała.

‒ Czego? Nie ma się czego bać. ‒ Przejechał palcami po szyi, a potem po klatce piersiowej dziewczynki. Miała najwyżej cztery lata.

‒ Chcę do mamy…

‒ Ja tutaj jestem, laleczko, jestem tutaj.

Teraz Salvador wącha palce, na których pozostał zapach dziecka, i z łóżka słyszy odgłos przekręcanego w zamku klucza i kroki wchodzącej żony. Czuje ukłucie wyrzutów sumienia i chociaż jest zimno, zaczyna się pocić. Nadstawia uszu niczym pies łowiecki i wyobraża sobie, jak Enriqueta przechodzi najpierw przez jadalnię, potem kuchnię i dociera do komórki, przed którą się zatrzymuje. Cisza.

Enriqueta otwiera drzwi sypialni i Salvador udaje, że śpi. Rozbiera się po ciemku i kładzie do łóżka. Obejmuje go od tyłu. Salvador zagryza usta, czując na żebrach chłód jej palców. Ona wzdycha głęboko i wypuszcza przez zęby powietrze z sykiem przypominającym odgłos wydawany przez węża. Gryzie męża w ucho, a potem liże jego kark, zsuwając jednocześnie rękę w dół jego ciała, by w końcu uchwycić zdobycz. Salvador odwraca się i ją całuje: jej wargi są gorące i słone.

Jak krew.2

Tłuszcz oblepia płytki. Zlew jest zatkany. Płomienie piecyka rysują kołyszące się cienie, które drżą jak widma. To jedyne oznaki życia, nieważne, jak bardzo pozorne, w kostnicy szpitala Clínic. Na jednym ze stołów leży pozszywane ciało Jednookiego, blade, sztywne, z sińcami na plecach, ramionach i nogach. Wydaje się mniej martwy niż bezgłowy trup leżący na stole obok, jeśli weźmie się pod uwagę dolatujący od niego smród. Zwłoki znaleziono wczesnym rankiem, pływające w porcie pod chmarą mew. W rzeczywistości nikt nie zwróciłby na nie uwagi, gdyby nie awanturujące się ptaki, które walczyły o kawałki mięsa pod pomnikiem Kolumba. Doktor Ortiz uznał, że to sam odkrywca Ameryki wskazał palcem umrzyka, jakby żądał, żeby go wreszcie stamtąd zabrano. Teraz lekarz tupie o posadzkę, raz lewą nogą, raz prawą, żeby odstraszyć karaluchy, które zwęszyły wyżerkę.

‒ Rozpoczął pan wieczorek taneczny bez nas?! ‒ woła Moisès, pojawiając się u szczytu kręconych schodów prowadzących do sali sekcyjnej. ‒ Mam nadzieję, że zdążę poprosić do tańca najbrzydszą pannę…

I patrzy na bezgłowe zwłoki. Lekarz marszczy brwi i podaje mu rękę. W ten sam sposób wita się z Juanem, który idzie z tyłu.

‒ Dobry wieczór.

Wszyscy wiedzą, że to tylko formalność. Doktor Ortiz nie wierzy, że ten wieczór jest dobry. Zasadniczo nie wierzy, by cokolwiek było dobre. Wezwał ich, ponieważ chce im coś pokazać na ukąszonym ciele.

‒ Do rzeczy, doktorze ‒ ponagla go Juan. ‒ Nie spaliśmy prawie całą dobę, a chciałbym się jeszcze zdrzemnąć przed zakończeniem zmiany.

‒ Tutaj są wolne łóżka i towarzystwo, które nie narzeka ‒ odpowiada Moisès.

‒ Skończyliście już tę farsę, panowie, czy mam zacząć pobierać opłatę za wstęp?

‒ Co z tym tutaj? Wiadomo, skąd się wziął?

‒ Był tu już nie tak dawno temu. ‒ Lekarz, z braku głowy, puka w klatkę piersiową zwłok i na nogi Juana spada chmara robaków.

‒ Kurwa mać!

Moisès pochyla się nad trupem, zasłaniając nos i usta chusteczką z wyhaftowanymi swoimi inicjałami. To jedyna rzecz od żony, jaką nosi przy sobie.

‒ Faktycznie mamy tutaj najlepszy dowód na istnienie życia po śmierci. Dużo życia. – Smród jest nie do zniesienia, zwłaszcza że dzięki dymowi z piecyka wręcz dławi. Doktor Ortiz wie doskonale, co zrobić, żeby szybko pozbyć się gości.

‒ Jak już wspomniałem, był wcześniej moim klientem. To jakiś nieszczęśnik, który rzucił się pod pociąg i przywieziono go w takim stanie. Cóż, może nie aż w takim jak teraz.

‒ Wobec tego co ta męska Maria Antonina robiła w porcie? Czy wśród trupów też nastała ta idiotyczna moda na kąpiele?

‒ Panie Corvo, udam, że nie słyszę pańskich niesmacznych wtrętów, i zwrócę się do pańskiego towarzysza, inspektora Sáncheza, ponieważ w rzeczywistości to on prowadzi tę sprawę.

Buenaventura Sánchez. Policjant idealny. Gdyby Juli Vallmitjana¹ pisał o glinach zamiast o hołocie, Buenaventura Sánchez stałby się jego bohaterem. Wysoki, postawny, włosy ostrzyżone na jeża i jasne oczy, obłudny uśmiech i poklepywanie po plecach, facet wiedzący wszystko o zbrodni i jej zwalczaniu. Ulubiony policjant szefa barcelońskiej prefektury, Joségo Millána Astraya, który nie może się go nachwalić, podczas gdy Buenaventura łasi się do jego nóg i przed pójściem spać przynosi mu w zębach kapcie. Wobec każdego innego zachowuje się jak bufon wiedzący, że daleko zajdzie, a przynajmniej jest o tym przekonany. Juan Malsano nie może na niego patrzeć, a Moisès Corvo już raz dał mu w pysk.

‒ Czy inspektor Sànchez tu był? Wydaje mi się, że wyczuwam jego zapach…

‒ Przyszedł dzisiaj po południu z doktorem Saforcadą, by ten przeprowadził sekcję zwłok osobnika, w którego sprawie panów wezwałem.

‒ Co w takim razie znalazł doktor Saforcada? ‒ pyta Juan.

‒ Pańskiego potwora. Jest człowiekiem. A przynajmniej istotą ludzką z inklinacjami do nekrofagii.

‒ W takim razie możemy wykluczyć wilkołaka i hrabiego Drakulę?

‒ Inspektorze Corvo, niech pan spojrzy. ‒ Lekarz staje przy Jednookim i ujmuje jego ramiona. ‒ Cztery siniaki na jednym ramieniu i trzy na drugim. Czy coś to panu mówi?

‒ Że przed śmiercią ktoś go złapał od przodu. Ktoś silny…

‒ To oczywista odpowiedź. Niech pan się zastanowi. Dlaczego na jednym są cztery, a na drugim trzy ślady?

‒ Ponieważ mordercy brakuje jednego palca?

‒ Ektrodaktylia². Możliwe. Co więcej, zawęziłoby to istotnie zakres poszukiwań.

‒ Nasza kartoteka daktyloskopijna jest nadal ograniczona ‒ mówi Juan, skubiąc palcami wąsy. Od tak wielu lat oddycha powietrzem takim jak tu, że smród rozkładających się ciał czuje dopiero na ubraniu, kiedy nad ranem się rozbiera i kładzie spać.

‒ Tak ‒ kontynuuje temat Moisès. ‒ Profesor Oloriz nie angażuje się za bardzo w jej tworzenie. Poza tym wielu ludzi wróciło z wojny w Maroku bez rąk, z nogawkami spodni zawiązanymi na supeł na wysokości kolana czy w sosnowej trumnie.

‒ Powiedziałem, że istnieje taka możliwość. Co jeszcze?

Cisza.

‒ Miał jedną rękę czymś zajętą.

Obraca ramię Jednookiego czerstwą bagietką i zbliża do niego światło, dzięki któremu staje się widoczny czwarty siniak, mniejszy od pozostałych i bardziej podłużny.

‒ Trzymał nóż?

‒ Wtedy rana byłaby cięta. To musiało być jakieś ostre narzędzie, jak szpikulec.

‒ Ale nie ma żadnej rany zadanej szpikulcem.

‒ Na pierwszy rzut oka, ale przecież nie po to go tu ściągnęliśmy, żeby śpiewał nam arie operetkowe, prawda?

‒ Jeśli chce pan dolę z wpływów za bilety wstępu na naszą farsę, wystarczy, że pan nam o tym powie, doktorze – mruczy Moisés.

Lekarz staje przy ogolonej i porządnie pozszywanej głowie Jednookiego i otwiera ranę na szyi. Pół życia tracicie, żeby mnie odnaleźć, a drugą połowę uciekacie przede mną. Maltretujecie, przetrząsacie zwłoki w poszukiwaniu wyjaśnień w ciałach noszących moje znamię. Kto? Jak? Dlaczego? Odpowiedzi znajdują się w zasięgu tych, którzy obmacują trupy jak ktoś, kto szuka rozwiązania równania matematycznego.

‒ To ludzkie ugryzienie. Przemawia za tym szerokość, ślady zębów pasujących do ludzkiej szczęki i zaczerwienienie skóry. Ale zabójca nie ugryzł go od razu. Musiałby być prawdziwą bestią, żeby rzucić się na ofiarę, nawet bardzo słabą, i odgryźć jej kawałek szyi.

Moisès zagląda do rany, ale nic w niej nie widzi.

‒ Tutaj ‒ kontynuuje lekarz. ‒ Ta rana po wewnętrznej stronie nie jest ugryzieniem. Zadano ją bronią tnąco-kłującą, jak szpikulec.

‒ Jak szpikulec.

‒ Albo szpilka do włosów.

‒ Jaki morderca użyłby szpilki do włosów?

‒ Jaki morderca wysysa z ofiary krew?

Moisès Corvo zamyka oczy i wspomnienie gór Riffu uderza w niego z taką samą intensywnością jak zaduch w pomieszczeniu, w którym się znajdują. Żołnierze zjadający ludzkie mięso, żeby przeżyć. Czy to znaczy, że byli potworami? Czy on sam, odcinając palce i uszy zabitym wrogom, żeby zdobyć coś w rodzaju głupiej pamiątki z pobytu w Afryce, był potworem?

‒ Kto mógłby to zrobić? ‒ pyta Juan.

‒ To wy jesteście policjantami, panowie. Ja jestem tylko lekarzem. Tam leżą jego rzeczy, nikt ich nie ruszał.

Moisès podnosi ze stołu ubrania i je rozkłada. Zaczyna od pogniecionej marynarki, potem ogląda koszulę. Wyczuwa stwardnienia tam, gdzie są plamy zaschniętej krwi, ale w innych miejscach tkanina jest nadal śliska i wilgotna. Nic wartego uwagi, dopóki Juan nie wyciąga z kieszeni spodni pomiętej kartki. Widnieje na niej narysowana ołówkiem mapa. Na odwrocie – szczęście się do nich uśmiechnęło ‒ wizytówka jakiegoś lekarza.

‒ Doktor Isaac von Baumgarten ‒ czyta Juan. ‒ Zna go pan?

‒ Nie.

‒ Ale przecież to lekarz, jak pan… ‒ W głosie Malsana słychać irytację.

Doktor Ortiz gryzie się w język. Niedługo sobie pójdą, zostawiając go jedynie w towarzystwie tych, z którymi wiąże go nić porozumienia. Nieboszczycy są na tyle uprzejmi, że przez całą noc nie wygadują bzdur i nie oczekują grzecznych odpowiedzi.

Barcelona jest podstarzałą damą o rozdartej duszy, porzuconą przez tysiąc kochanków, niemającą zamiaru jednak się do tego przyznać. Za każdym razem, kiedy się rozrasta, spogląda na siebie w lustrze, zauważa zachodzące zmiany i przetacza w siebie całkiem nową krew, doprowadzając ją do wrzenia. W końcu pęka jak motyli kokon. Nieufność staje się pierwszym etapem odmiennego stanu: nikt nie jest pewien, czy człowiek, obok którego żył przez wiele lat, którego uważał za dobrego sąsiada, teraz nie stanie się jego wrogiem. Nagle ujawniają się dystanse, różnice pomiędzy barcelończykami stają się oczywiste i każdy chowa się w swoim świecie, gotowy do obrony lub ataku. W ten właśnie sposób przemoc, drugi etap metamorfozy larwy motyla, staje się zjawiskiem nieodwracalnym. Za sprawą jednej iskry, z jakiegoś powodu albo bez powodu, pod pretekstem wymyślonym na poczekaniu starsza pani znów pokrywa się bliznami, płonie, krzyczy jak oszalała i składa mi hołd. W tym czasie przechadzam się widziany przez wszystkich po ulicach miasta, które mi się oddaje, i wchodzę w tysiące ciał chcących mi się przypodobać. Zbieram dusze garściami, nie zwracając uwagi na imiona ani twarze. Wycięci mieczami Żydzi czy płonące klasztory. Krew i ogień tworzą sadzę, którą Barcelona znów umaże swoją twarz, żeby z powrotem się zestarzeć. Ostatnim stadium jest odnowa, udawajmy, że nic się nie wydarzyło, chociaż teraz wszystko się zmieniło. Miasto staje się mądrzejszą, a jednocześnie bardziej zbolałą kobietą.

Właśnie w tych oznakach upływu czasu, uliczkach starego miasta Moisès Corvo i Juan Malsano starają się odkryć źródło zła, które przestało być jedynie pogłoską i teraz wzbudza strach. A minęły zaledwie trzy lata od ostatniej fali przemocy. Weszli w ulicę Raurich, ciemne, wilgotne gardło, mgła przesłania żółtawe światło latarń i panuje grobowa cisza. Dochodzą do numeru dwadzieścia, pod którym mieszka doktor Isaac von Baumgarten.

W chwili gdy ten, na wpół zaspany, uchyla drzwi, jakaś dziwka przecina ulicę Tres Llits z klientem. Malsano wydaje się, że to pewien znany polityk, więc odwraca wzrok i próbuje przypomnieć sobie jego nazwisko, być może kiedyś mu się przyda. Później zapisze je sobie w notesie, obok notatek sporządzonych na temat dziwnego doktora von Baumgartena.

Isaac von Baumgarten jest niski i tęgi, ale nieprzesadnie. Rude włosy zwykle starannie uczesane, chociaż nie o tej porze. W czym mogę panom pomóc, ma opuchłe od snu oczy i włożył szlafrok na piżamę. Jest chłodno, zadrżał na widok policyjnych legitymacji, Matko Boska, już mnie namierzyli.

‒ Pan doktor? ‒ pyta Malsano, butem blokując drzwi.

‒ Tak? ‒ Boi się.

‒ Czy zna pan Jednookiego? ‒ Corvo przechodzi do rzeczy; jest noc, późna godzina, a on jest policjantem, nie potrzebuje usprawiedliwienia.

‒ Nie. ‒ Mężczyzna kłamie, ale spojrzenie małych, błękitnych jak lód, opuchniętych od snu oczu go zdradza.

‒ Jak w takim razie pan nam to wytłumaczy? ‒ Pokazuje wizytówkę, wyraźnie widoczne imię i nazwisko, wyblakłe, lecz czytelne.

‒ Skąd panowie ją mają?

‒ Wpuści nas pan? ‒ Malsanowi zmarzły nogi. Poza tym niewygodnie jest rozmawiać w progu. Doktor von Baumgarten nie może się zdecydować, więc Moisès Corvo popycha drzwi i wchodzi.

Wnętrze nie do końca przypomina gabinet lekarski, ale nie jest również prywatnym mieszkaniem. Przedpokój, z krzywymi ścianami, wygląda surowo. Puste ściany z zielonkawą tapetą, oświetlone elektryczną lampą, którą atakuje cierpiąca na bezsenność ćma. Żadnego prywatnego zdjęcia ani najmniejszego świadectwa życia rodzinnego, zauważa Moisès.

‒ Skąd pan go zna?

‒ Pomaga mi.

Corvo dostrzega też, że mężczyzna nie wie, co zrobić z rękami.

‒ W czym?

‒ Pomaga mi i już.

‒ Pracuje dla pana?

‒ Niezupełnie, ale załatwia dla mnie różne sprawy. Napiją się panowie kawy? ‒ Wymawia głoskę „s” z nieznanym akcentem.

‒ Jeśli przyjmę zaproszenie, pan też się jej napije i wtedy będę musiał przybić pana do ściany, żeby nie dostać choroby morskiej od patrzenia, jak pan się trzęsie i chybocze.

‒ Ja, eee…

‒ Czy pracował sam?

‒ Ja?

‒ Jednooki.

‒ Tak… to znaczy, nie. ‒ Nie widział go od dwóch dni, odkąd posłał go po zwłoki na cmentarz Montjuïc. To jego wizytówka i na pewno jest na niej szkic, który sam sporządził. ‒ Czasami przychodził z jakimś smarkaczem. Chłopak rzadko się odzywał. Nigdy tu nie wchodził. Czekał na zewnątrz, jak piesek.

‒ Wie pan, jak się nazywa?

‒ Nie pochodzę stąd. Nikogo nie znam, a tych, których znam, wolałbym nie znać.

‒ Teraz poznał pan nas, doktorze, i będzie dla pana lepiej, jeśli pan sobie przypomni. ‒ Malsano rozgląda się po przedpokoju i staje przed zamkniętymi drzwiami. Klucz od nich doktor von Baumgarten ma w kieszeni i głaszcze go spoconymi palcami.

‒ Od jak dawna pan tu mieszka? ‒ Corvo pyta dalej.

‒ Czy mógłbym wiedzieć, o co chodzi? ‒ Lekarz podchodzi od drzwi.

‒ Nie zrozumiał pan mojego pytania? ‒ odpowiada Corvo.

‒ Od niecałych dwóch lat. Jestem Austriakiem.

‒ I co pan tutaj robi? ‒ Malsano czuje znużenie. Otwiera szufladę stojącej przy drzwiach szafki. Żadnych szpikulców, żadnych kłów. Najwyraźniej kiedy doktor wychodzi na spacer, nie przebiera się za wampira.

‒ Ma pan przyjaciół? ‒ Corvo pyta z drwiną w głosie.

‒ Jestem lekarzem. Mają panowie moją wizytówkę.

‒ Austriacki lekarz. Chyba nie jest pan jednym z tych psychoanalityków, którzy mnożą się jak grzyby po deszczu, co?

‒ Nie, nie. To banda naciągaczy, którzy uważają się za naukowców, sprowadzając wszystko do pieprzenia się. Ja jestem frenologiem, ze szkoły pozytywistycznej.

‒ No proszę, Lombroso ‒ mówi Moisès. ‒ Znam kilka jego teorii o anarchizmie. ‒ Nie dodaje jednak, że przeczytał o nich w książce Człowiek – zbrodniarz, którą z nudów przeglądał w drukarni, gdzie pracuje jego brat, i tylko dlatego, że rozbawił go tytuł.

‒ Czy mogą mi panowie w końcu powiedzieć, co się stało? Czy on nie żyje? ‒ Doktor von Baumgarten przejmuje inicjatywę.

‒ Skąd to przypuszczenie?

‒ Domyślam się, że w innym wypadku policja nie nachodziłaby mnie o tej porze.

‒ Przynieśliśmy panu kubek ciepłego mleka na dobranoc ‒ mruczy Corvo. ‒ Ale chyba nie jest pan zbyt spragniony. Jak się nazywa chłopak, który przychodził z Jednookim?

‒ Znam tylko jego przezwisko. Zawsze nazywał go Czarną Gębą.

‒ Widzi pan, że jednak zdołał pan coś sobie przypomnieć… Gdzie mogę go znaleźć?

‒ To Jednooki zawsze do mnie przychodził.

‒ Z przyjemnością zaprosilibyśmy go tutaj, ale ma mały problem… jak by to powiedzieć… ze śmiercią.

Teraz bym się uśmiechnął. Podoba mi się Moisès Corvo ze swoim czarnym poczuciem humoru, tak podobnym do mojego.

‒ Panowie, jest późno i w niczym więcej wam nie pomogę. Wybaczcie, ale wracam do łóżka.

Moisès Corvo wkłada kapelusz i zapina płaszcz. Na pierwszy raz wystarczy, ale ten typ wie więcej, niż mówi, jeszcze go odwiedzą.

‒ Żegnam, panie…

‒ Corvo i Malsano ‒ odpowiada Juan, kiedy stoją już w progu.

Idą do ulicy Ferran, gdzie panuje większy ruch. Jest koniec tygodnia i marynarze zeszli ze statków zacumowanych w porcie w poszukiwaniu nocnych atrakcji.

‒ Chodźmy do Napoleóna ‒ mówi Moisès Corvo głośno.

Kinematograf mieszczący się na Rambli Santa Mònica, zamknięty o tej porze, jest jednocześnie miejscem pracy i mieszkaniem Sebastiána, kinooperatora. Po ostatnim seansie, gdy widzowie rozchodzą się do domów lub łóżek (co nie zawsze oznacza to samo miejsce), otwiera policjantowi drzwi i wpuszcza go do kabiny. Rozmawiają, kiedy zakłada na projektor taśmę z jednym z tych modnych obecnie włoskich filmów, przekazuje inspektorowi najnowsze plotki, które z czasem okazują się istotnymi informacjami, i palą jak smoki, tworząc na widowni ścianę dymu odbijającą film rzucany na ekran. Sebastián zna inspektora z czasów wojny, służyli w tym samym oddziale, a przed kilku laty odnalazł spokój w Napoleónie. To właśnie Corvo aresztował go na początku wieku za obrabowanie na Dworcu Północnym wagonu pełnego obrazów sfałszowanych w Belgii, i to również Corvo, kiedy Sebastián wyszedł z więzienia, znalazł mu pracę w kinie. Bez urazy, wykonujesz swoją pracę i jeśli mnie aresztowałeś, to nie z pobudek osobistych. Teraz, z dwójką dzieci, których prawie nie widuje, Sebastián, błękitne oczy i nos jak dziób papugi, uspokoił się, chociaż nadal jest psem na baby. Dlatego Moisès, też kobieciarz, czuje się swobodnie w jego towarzystwie.

Dzisiaj obudzą go obaj inspektorzy, wyświetli im jakiś film i pogadają przez chwilę. Najwyższy czas, żeby zburzyć młotem rosnący wokół nich mur tajemnicy.

Nie mają pojęcia, jakie potworności czają się za nim.

1. Juli Vallmitjana i Colomines Barcelona, 1873‒1937 kataloński złotnik, pisarz i dramaturg (przyp. tłum.).

2. Defekt genetyczny, charakteryzujący się brakiem lub niepełnym rozwojem palców kończyn (przyp. red.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: