Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu - ebook

Clovis LaFay ma kłopoty rodzinne. Nieżyjący już ojciec miał reputację czarnego maga, znacznie starszy przyrodni brat jest wrogo nastawiony, a dzieci tego ostatniego… No cóż, na pewne zaburzenia nie ma jeszcze nazw – jest rok 1873 – co nie znaczy, że nie istnieją te zjawiska.

John Dobson, dawny przyjaciel Clovisa i nadinspektor świeżo utworzonej jednostki wydziału detektywistycznego londyńskiej policji metropolitalnej również ma liczne problemy. Z pieniędzmi nie jest najlepiej, z prowincji przyjechała młodsza siostra, podwładni krzywo patrzą na zwierzchnictwo młodego eksporucznika artylerii, a najgorsze, że w Londynie drastycznie brakuje egzorcystów!

Alicja Dobson waha się: zamążpójście czy pielęgniarstwo? Sęk w tym, że konkurenci się nie tłoczą, a zajęcia z magii leczenia na kursie pielęgniarskim okazały się nie całkiem tym, na co miała nadzieję. Clovis LaFay chętnie służy pomocą w tym drugim problemie, a kto wie, może i w pierwszym? Chociaż czegoś się jakby boi…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-673-1
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Retrospekcja 1

1869

Porucznik John Dobson stał przed swoim bezpośrednim zwierzchnikiem w kwaterze wojsk artyleryjskich Jej Królewskiej Mości w Kairze, zastanawiając się, od jakiej temperatury ludzki mózg się roztapia i czy jemu się to już przytrafiło. Natura zdecydowanie nie stworzyła go do życia w tropikach. Było lato, upał panował straszliwy, a do tego, mimo moskitier w oknach, pod sufitem krążyły stada much, brzęcząc usypiająco. Na szczęście rozkazy wyrażone były wyraźnie i raczej prostym językiem:

– Jakiś stary wariat wymyślił sobie wyprawę archeologiczną do Lykopolis. Zaraz po wylewach Nilu, bez porządnych namiotów, bez moskitier, bez niczego. Oczywiście nigdzie nie dotarli, bo połowa tych przeklętych durniów, a może teraz już wszyscy, leży z malarią, jeden wącha kwiatki od spodu. Kazałbym im iść w cholerę, ale wariat jest podobno ważny. Zajmiesz się tym.

– Tak jest, sir. Czy mogę wziąć ze sobą doktora Reida z oddziałem sanitarnym?

– Weź, co chcesz, tylko nie schrzań tego, Dobson. Rozumiemy się?

To, że cały Egipt należałoby otoczyć szczelnym kordonem i wpuszczać tylko tych, którzy udowodnią przed komisją, że umieją się samodzielnie podetrzeć, było jedną z nielicznych kwestii, co do których porucznik Dobson całkowicie zgadzał się z poglądami majora Claytona, choć być może sam aż tak barwnie by tego nie wyraził. Moda na wykopaliska zaczęła się na dobre i naprawdę czasem aż trudno było uwierzyć, jakie idiotyzmy ludzie potrafili przy okazji popełnić. Dopóki Francuzi trzymali łapę na dostępie do zabytków, sprawy szły gładko (acz raczej nie z punktu widzenia brytyjskich egiptologów), ale później wszystko się posypało. A zbieranie tego, co się posypało, dosyć często przypadało w udziale armii.

Ekspedycję odnaleźli bez problemów. Ku pewnemu zdziwieniu Johna „stary wariat” okazał się nie żadnym amatorem, ale profesorem Jonathanem Cleasbym z uniwersytetu w Edynburgu, znanym nawet jemu jako wybitny historyk starożytności. Fakt, że przywiózł ze sobą żonę, faktycznie mógł wywoływać wątpliwości co do jego poczytalności, z drugiej strony pani Cleasby w przeciwieństwie do męża wydawała się przynajmniej egzystować w czasie teraźniejszym. Gdyby nie ona, ustalenie nawet tak podstawowych faktów jak to, ile osób mają ze sobą, jak się one nazywają, czy są chore i gdzie aktualnie przebywają, graniczyłoby z niemożliwością.

– Jeszcze ten chłopiec, który dołączył do nas już we Francji. Bardzo inteligentny młody człowiek, świetne przygotowanie historyczne, namawiałem go na studia u nas, ale niestety, tak zdolnych na ogół Oxbridge zabiera, przynajmniej Anglików… Jak on się nazywa, moja droga? Jakoś na S… Czy może na F?

– Clovis LaFay, kochanie.

John Dobson drgnął.

Po zebraniu informacji i pobieżnym oglądzie obozu okazało się, że sytuacja na szczęście wcale nie jest aż tak zła, jak to major Clayton przedstawił. Ofiara śmiertelna nadal była tylko jedna i był nią pechowy sekretarz profesora Cleasby’ego, u którego do malarii dołączyła się krwawa biegunka. W chininę byli całkiem dobrze zaopatrzeni (John nie miał już żadnych wątpliwości dzięki komu) i nawet moskitiery się znalazły. Nowych zachorowań nie stwierdzono.

Skoro tak, można było trochę czasu poświęcić na sprawy prywatne.

– Chodziłem do szkoły z Clovisem LaFayem. Czy bardzo jest chory?

– Och, jak to dobrze! Proszę, niech go pan odwiedzi! Na początku znosił chorobę lepiej niż inni, ale od przedwczoraj mocno gorączkuje. To naprawdę uroczy młodzieniec i bardzo dobrze wychowany, tylko – dodała pani Cleasby z przepraszającym uśmiechem – trochę… trudny jako pacjent.

Wskazała właściwy namiot i zaczekała, aż John wejdzie do środka. LaFay leżał na posłaniu chyba w samej koszuli, przykryty prześcieradłem. W czasie, gdy się nie widzieli, musiał rosnąć jak na drożdżach, bo wyglądało na to, że wreszcie dobił do wzrostu odpowiedniego do wieku. Natomiast nadal był chudy, choć pewnie malaria też miała z tym coś wspólnego. Rzeczywiście paskudnie go wzięło. Gorąco od niego aż buchało, usta miał spierzchnięte, a oczy – kiedy już je otworzył, gdy John przyłożył mu mokry kompres na głowę – szkliste i dość nieprzytomne.

– Czy jesteś halucynacją?

Na takie pytanie nie bardzo można było odpowiedzieć inaczej jak tylko zaprzeczeniem.

LaFay chyba nie uwierzył, bo ciągle przyglądał mu się podejrzliwie.

– Wszyscy tak mówią – powiedział ponuro. – Z drugiej strony – zastanowił się – ty nie kłamiesz. Może i jesteś prawdziwy?

John Dobson nie dał się wciągnąć w rozważanie tego paradoksu logicznego. Zamiast tego zapytał Clovisa, czy mu czegoś nie potrzeba.

– Nie, dziękuję. Miło, że wpadłeś. Był tu przedtem Frederick, nie widziałeś go? Ale on nic nie mówił, stał tylko tam w kącie – LaFay wykonał nieskoordynowany ruch ręką – i patrzył na mnie, jak on to potrafi. Przestraszył mnie. – Zadygotał. – Myślisz, że on też był prawdziwy?

– Nie sądzę.

– Miałem nadzieję, że chociaż przyjdzie z Letittią. Kobiety z rodziny odwiedzają cię, jak jesteś chory, prawda? Tak jest przyjęte. Ale nie przyszła. Niedługo będzie jej pierwszy sezon, na pewno jest zajęta. – Znów zadygotał i zamilkł. – A nie, zapomniałem. Ona mnie już nie lubi – dodał po chwili żałośnie i wykrzywił usta w podkówkę. – Nie chce ze mną rozmawiać. Pewnie i tak by nie przyszła.

– Czy twój dziadek wie, że tu jesteś? – tak jakoś naturalnie się Dobsonowi to pytanie wyrwało.

– Kto?

– Twój dziadek. Mówiłeś kiedyś, że jest twoim opiekunem.

– Wicehrabia Paulton? Tak, wie. – LaFay zamyślił się, po czym zmienił zdanie: – Nie, chyba nie wie. A może jednak wie? Jego radca prawny wie, bo wysłał pieniądze do konsulatu – uzupełnił w nagłym przypływie przytomności.

– Pozwolił ci na tę podróż?

– Radca prawny? – Zdumione spojrzenie. – Przecież nie może mi zabronić.

Spokojnie, chłopak nie robi tego umyślnie. To nie jego wina, że ma gorączkę.

– Wicehrabia Paulton. Pytałeś go, zanim tu przyjechałeś?

– On ze mną nie rozmawia – wzruszył ramionami. – Też mnie nie lubi. Chciałem się z nim zobaczyć, gdy tylko skończyłem szkołę. Nigdy go nie widziałem, może na pogrzebie mamy, ale nie pamiętam… Miło by było mieć kogoś z rodziny, kto przynajmniej może na ciebie patrzeć, prawda? Jego radca mówił, że wicehrabia nie opuszcza domu. Napisałem mu, że rozumiem, sam przyjadę, to w końcu nie tak daleko… Odpisał mi w końcu – oczy Clovisa błyszczały teraz chyba nie tylko od gorączki – że nie utrzymuje stosunków z rodziną LaFayów.

Słuchanie wypowiedzi majora Claytona znacznie wzbogacało słownictwo jego podwładnych i charakter Richarda Grovera, wicehrabiego Paulton, John mógł teraz określić w myślach bardzo precyzyjnie.

LaFay przymknął oczy i wydawało się, że zasypia, ale zaraz je otworzył.

– Przepraszam, Dobson, mógłbyś mi podać wodę? Strasznie mi się chce pić.

– Proszę. Kiedy ostatnio brałeś chininę?

– Nie brałem. Nie potrzebuję. – LaFay ożywił się nagle i uśmiechnął radośnie. – Wiesz, Fracastoro miał rację, to niesamowite! Nikt mu nie wierzył, a choroby naprawdę są wywoływane przez takie małe stworzonka. W Paryżu mówili. I mówili, że nekromanta może je w sobie zwizualizować i zabijać pojedynczo, zrobili na to cykl sekwencji. I można, jak się dobrze skupić. Widać je. Pływają we krwi i machają ogonkami. Nawet śmiesznie to wygląda. Można je łapać, to też zabawne. Tylko ostatnio trochę dużo się ich tam zrobiło. I glyfy jakoś nie bardzo mi wychodzą – dodał z lekkim zawstydzeniem. – Nie wiesz przypadkiem dlaczego?

Porucznik Dobson wziął głęboki oddech. Potem drugi. Nie pomogło. Do diabła z dobrymi manierami.

– LaFay – warknął – przestań paplać i posłuchaj. Powiem ci tylko dwie rzeczy. Nie, trzy. Po pierwsze, masz szczęście, że jesteś chory. Po drugie, masz szczęście, że nie jesteśmy już w szkole. Po trzecie, jak nie weźmiesz zaraz chininy i nie będziesz jej brał regularnie, zapomnę o dwóch pierwszych, wezmę trzcinkę i spuszczę ci lanie. Jasne?

Clovis LaFay zamrugał.

– Jasne, Dobson, nie krzycz.

Posłuchał. I dobrze. Bo John Dobson faktycznie prawie nigdy nie kłamał.

O konieczności powrotu do Kairu profesor Cleasby z pewnym trudem, ale w końcu dał się przekonać. John jednak nie mógł im towarzyszyć – zaraz tego wieczoru przybył posłaniec z rozkazem, by wszyscy oficerowie kinemanci natychmiast powrócili do swoich oddziałów. Następne dni nie pozostawiały czasu na nic poza obowiązkami związanymi z mobilizacją. Przed udaniem się na okręt, dokąd go oddelegowano wraz z całym oddziałem artyleryjskim, wytargował dzień urlopu, który częściowo wykorzystał na odszukanie LaFaya. Chłopak miał szczęście: konsul okazał się znajomym Fredericka LaFaya, jednak na tyle dalekim, że nie zdawał sobie sprawy, iż zajęcie się jego przyrodnim bratem niekoniecznie musi być potraktowane przez hrabiego jako przysługa, i zaoferował Clovisowi pobyt we własnym domu.

John zastał go na werandzie, gdzie LaFay pół leżał, pół siedział w fotelu. Skórę miał żółtawą, ale ewidentnie już nie gorączkował. John zdążył przedtem zamienić słowo z lekarzem, który opiekował się Clovisem, i usłyszał, że kuracja postępuje dobrze i że w tak młodym organizmie malaria nie powinna zostawić żadnych trwałych śladów.

Przywitał się i nie bardzo wiedział, co powiedzieć. A nie, było coś.

– Czytałem, że zimą zdobyliście drużynowo brąz w Aldershot – wydusił z siebie. – Pierwszy medal dla szkoły w szermierce od dziesięciu lat. Dobra robota.

LaFay apatycznie skinął głową.

– Podobno indywidualnie miałbyś spore szanse nawet na srebro, gdybyś w ćwierćfinale nie trafił na Alana Fitzroya z Harrow. Straszny pech.

Clovis wykazał pewne oznaki ożywienia.

– Drugi rok z rzędu – mruknął. – Poprzednio w eliminacjach.

Temat chyba został wyczerpany. Co teraz? Udawać, że od czasu szkoły się nie widzieli? Spróbować jakoś delikatnie wysondować, czy LaFay pamięta ich poprzednie spotkanie? Dyplomacja nie była najmocniejszą stroną Johna Dobsona.

– Słuchaj, co do naszej rozmowy wtedy…

LaFay wbił oczy w podłogę werandy.

– To rzeczywiście byłeś ty? – spytał wyraźnie zażenowany. – Nie byłem pewien. Chyba ci strasznych bzdur nagadałem.

Niestety, wyglądało na to, że pamięta każdy szczegół.

– Chciałem cię przeprosić…

Clovis spojrzał teraz wprost na niego i wzruszył ramionami.

– Nie ma za co. Miałeś rację. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Ten profesor nawet nie twierdził, że tak się można wyleczyć. Chyba chciałem się sprawdzić. Z febrą nie myśli się najlepiej.

W wieku lat osiemnastu, świeżo po opuszczeniu szkoły, w ogóle nie myśli się najlepiej, skonstatował w duchu John. Siebie samego uważał za na ogół dość rozsądnego, ale gdy sobie teraz przypominał, jakie pomysły wpadały mu do głowy w tym wieku, dziękował niebiosom za armię.

LaFay westchnął.

– Ta wyprawa naprawdę niezwykle ciekawie się zapowiadała… Szkoda. Bardzo mało wiadomo o magii w starożytnym Egipcie. Wykopaliska w Lykopolis mogłyby wiele wyjaśnić. Skąd miałem wiedzieć, że to wszystko jest tak źle zorganizowane? – dodał, a w jego głosie pobrzmiewała pretensja do całego świata.

„No tak, skąd można wiedzieć, że Nil wylewa, a komary roznoszą malarię. Ze szkoły może?”, miał na końcu języka John, ale zmilczał.

– Wracasz teraz z profesorem Cleasbym?

– Tak, najbliższym statkiem. Ale zostaję we Francji. W Paryżu na wydziale medycznym są dobre wykłady z nekromancji.

Studia w Paryżu nie brzmiały jak coś zagrażającego życiu.

– Dobry pomysł. W Egipcie może się wkrótce zrobić dość nieprzyjemnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: