Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Córka śniegów - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Córka śniegów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 421 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

– Wszyst­ko go­to­we, pan­no We­lse, ża­łu­ją tyl­ko, że nie mogę słu­żyć jed­ną z na­szych ło­dzi.

Fro­na We­lse wsta­ła żywo i po­de­szła do pierw­sze­go ofi­ce­ra.

– Je­ste­śmy bar­dzo za­ję­ci – tłu­ma­czył – nie­ste­ty, po­szu­ki­wa­cze zło­ta są to­wa­rem, któ­ry ogrom­nie ła­two się psu­je. Na gwałt trze­ba wy­ła­do­wy­wać…

– Ro­zu­miem – prze­rwa­ła – sama za­cho­wu­ję się po­dob­nie, bar­dzo mi przy­kro, że spra­wiam panu tyle kło­po­tu, ale… ale – od­wró­ci­ła się szyb­ko i wska­za­ła na brzeg. – Wi­dzi pan ten wiel­ki dom drew­nia­ny? Po­mię­dzy so­sno­wym la­skiem a brze­giem? Uro­dzi­łam się tu­taj.

– Nie wąt­pię, że spie­szył­bym rów­nież – rzu­cił życz­li­wie, prze­ci­ska­jąc się przez na­tło­czo­ny po­kład i pro­wa­dząc za sobą pa­nien­kę.

Każ­dy tu wła­ził w dro­gę każ­de­mu; nie było też ni­ko­go, kto by za­nie­dbał wrza­sku na ten te­mat. Ty­siąc ko­pa­czy żą­da­ło na­tych­mia­sto­we­go wy­ła­do­wa­nia ba­ga­ży na brzeg. Wszyst­kie luki były sze­ro­ko otwar­te i z głę­bin pod­po­kła­do­wych skrzy­pią­ce blo­ki wlo­kły ku gó­rze ob­fi­tą ko­lek­cję ma­nat­ków. Po obu stro­nach pa­row­ca, sze­re­gi du­żych pła­sko­den­nych ło­dzi przyj­mo­wa­ły ci­śnię­te to­bo­ły, na ło­dziach zaś tłum spo­co­nych lu­dzi chwy­tał skrzy­nie, ko­sze i tłu­mo­ki w sza­leń­czej po­go­ni za wła­sno­ścią swo­ją lub swe­go klien­ta. Pa­sa­że­ro­wie, wy­ma­chu­jąc w po­wie­trzu kwi­ta­mi ba­ga­żo­wy­mi, wrzesz­cze­li z po­kła­du ku bar­kom. Cza­sem dwóch lub trzech przy­zna­wa­ło się do tego sa­me­go ba­ga­żu i na­tych­miast wy­bu­cha­ła woj­na. Każ­da skrzyn­ka zna­czo­na „dwo­ma kół­ka­mi” albo „kół­kiem i krop­ką” wy­wo­ły­wa­ła nie­skoń­czo­ne kłót­nie, a po każ­dą piłę zgła­sza­ło się od razu z tu­zin ama­to­rów.

– Ka­sjer twier­dzi upar­cie, że już wa­riu­je – mó­wił star­szy ofi­cer, po­ma­ga­jąc pan­nie We­lse zejść ze schod­ków ku po­mo­sto­wi. – Ob­słu­ga po­zo­sta­wi­ła rze­czy pa­sa­że­rom, a sama umy­ła ręce. Ale u nas nie jest jesz­cze tak źle jak na „Be­tle­jem­skiej Gwieź­dzie” – upew­niał wska­zu­jąc pa­ro­wiec, za­ko­twi­czo­ny o ćwierć mili da­lej. – Po­ło­wa pa­sa­że­rów wie­zie ko­nie dla Ska­gu­ay i Bia­łej Prze­łę­czy, dru­ga po­ło­wa spie­szy przez Chil­co­ot. Tym­cza­sem ob­słu­ga stat­ku zbun­to­wa­ła się i wszyst­ko utknę­ło na mar­twym punk­cie.

– Hej! Wy! – krzyk­nął ki­wa­jąc na małą łód­kę, ko­ły­szą­cą się dys­kret­nie" poza pły­wa­ją­cym cha­osem.

Drob­ny ho­low­nik, za­przę­żo­ny bo­ha­ter­sko do ogrom­nej bar­ki, pró­bo­wał zna­leźć dla sie­bie przej­ście, ale wła­ści­ciel ma­łej łód­ki rzu­cił się po­śpiesz­nie na wo­ła­nie ofi­ce­ra li­cząc, że zdą­ży jesz­cze prze­ciąć dro­gę sta­tecz­ka. Był już bli­sko, kie­dy na swo­je nie­szczę­ście… zła­pał kra­ba. Ruch ten pół­ob­ró­cił łód­kę i wstrzy­mał ją na kil­ka se­kund.

– Uwa­ga tam! – huk­nął pierw­szy ofi­cer.

Dwie sie­dem­dzie­się­cio­sto­po­we ża­glów­ki, na­ła­do­wa­ne ba­ga­ża­mi, po­dróż­ny­mi i In­dia­na­mi par­ły pod peł­ny­mi ża­gla­mi w prze­ciw­ną stro­nę. Jed­na skrę­ci­ła ostro ku brze­go­wi, ale dru­ga przy­gnio­tła łó­decz­kę do bar­ki. Wio­ślarz w porę od­cze­pił wio­sła, ale wą­tła sko­ru­pa ję­cza­ła pod ci­śnie­niem i gro­zi­ła pęk­nię­ciem. Wo­bec tego wio­ślarz ze – rwał się na rów­ne nogi i w krót­kich do­sad­nych sło­wach ska­zał wszyst­kich ka­pi­ta­nów ho­low­ni­ków i za­ło­gi wszyst­kich ża­gló­wek na po­tę­pie­nie wiecz­ne. Ja­kiś czło­wiek wy­chy­lił się z bar­ki i ochrzcił tam­te­go nie­gor­szą li­ta­nią wy­zwisk przy akom­pa­nia­men­cie in­dyj­sko – bia­łe­go chó­ru śmie­chu na ża­glów­ce.

– Ech, nie­doj­do! – huk­nął któ­ryś z po­dróż­nych. – Cze­muś się nie na­uczył wio­sło­wać?

Pięść wio­śla­rza wy­lą­do­wa­ła w oka mgnie­niu na szczę­ce swe­go kry­ty­ka i po­wa­li­ła go ogłu­szo­ne­go na zwał to­bo­łów. Nie za­spo­ko­jo­ny tym su­ma­rycz­nym ak­tem ze­msty, go­rą­cy wio­ślarz wy­bie­rał się w ślad za swo­ją pię­ścią na ża­glów­kę. Sie­dzą­cy naj­bli­żej po­dróż­ny tar­gać po­czął gwał­tow­nie re­wol­wer, któ­ry ugrzązł upar­cie w zbyt cia­snym skó­rza­nym fu­te­ra­le, zaś bra­cia-ar­go­nau­ci, po­kła­da­jąc się ze śmie­chu, cze­ka­li, co bę­dzie da­lej. Tym­cza­sem ża­glów­ka już par­ła na­przód i sie­dzą­cy u ste­ru In­dia­nin pchnął nie­for­tun­ne­go łód­ka­rza wio­słem w pierś, aż ten ru­nął jak dłu­gi na dno swo­jej sko­ru­py.

W chwi­li gdy fala krzy­ku i prze­kleństw wez­bra­ła naj­buj­niej, a gwał­tow­na bój­ka i na­gła śmierć zda­wa­ły się nie­unik­nio­ne, pierw­szy ofi­cer rzu­cił okiem na sto­ją­cą przy nim pa­nien­kę. Spo­dzie­wał się uj­rzeć zgor­szo­ne i za­lęk­nio­ne zmie­sza­nie dziew­czę­ce i nie był by­najm­niej przy­go­to­wa­ny na to, co spo­tka­ły jego oczy: za­ru­mie­nio­ną, żywo roz­cie­ka­wio­ną twarz.

– Ża­łu­ję bar­dzo… – za­czął.

Ale prze­rwa­ła mu, jak­by gniew­na, że jej prze­szka­dza pa­trzeć.

– Me, nie; nie ma cze­go. Było bar­dzo za­baw­nie. Co praw­da rada je­stem, że tam­te­mu ugrzązł re­wol­wer. Gdy­by nie ugrzązł…

– Mu­sie­li­by­śmy nie­co odło­żyć jaz­dę na brzeg – ro­ze­śmiał się ofi­cer tak­tow­nie.

– To ist­ny ra­buś – cią­gnął wska­zu­jąc na łód­ka­rza, któ­ry już śmi­gał wio­sła­mi po wo­dzie i su­nął wzdłuż stat­ku. – Zga­dza się przy­jąć tyl­ko dwa­dzie­ścia do­la­rów za od­wie­zie­nie pani na brzeg. Po­wia­da, że od męż­czy­zny wziął­by dwa­dzie­ścia pięć. To pi­rat, pro­szę mi wie­rzyć; na pew­no bę­dzie wi­siał pew­ne­go pięk­ne­go dnia. Dwa­dzie­ścia do­la­rów za pół go­dzi­ny pra­cy! Nie­sły­cha­ne rze­czy!

– Za­ba­wecz­ka! Sport! Hę? – za­uwa­żył wilk mor­ski, o któ­rym była mowa, wy­ła­żąc tym­cza­sem nie­zdar­nie na po­most i pusz­cza­jąc jed­no wio­sło do wody. – Pan nie ma pra­wa wy­my­ślać lu­dziom – do­dał wy­zy­wa­ją­co za­wi­ja­jąc rę­ka­wy ko­szu­li, zmo­czo­ne przy ra­to­wa­niu wio­sła.

– Nie­złe uszy Bo­zia dała – za­czął ofi­cer.

– Pię­ści też nie­zgor­sze – wark­nął tam­ten.

– Wi­dzę, że ję­zy­czek rów­nież.

– Wszyst­ko po­trzeb­ne w moim fa­chu. Nie­da­le­ko bym za­szedł bez tego, mię­dzy wami, re­ki­na­mi. Ja pi­rat, ja? A któż wy, z wa­szym ty­sią­cz­kiem pa­sa­że­rów, na­pcha­nych jak sar­dyn­ki? Ka­że­cie so­bie za­pła­cić po­dwój­ną pierw­szą, ży­wi­cie byle czym, trzy­ma­cie ni­czym świ­nie w chle­wie, a po­tem oka­zu­je się, że ja je­stem pi­rat? Ja?

Ja­kiś czer­wo­no­li­cy je­go­mość prze­chy­lił się przez gór­ną po­ręcz i wrzesz­czał, co miał sił:

– Wy­ła­do­wać moje rze­czy! Chodź pan na górę, pa­nie Thur­ston! Na­tych­miast! W tej chwi­li! Pięć­dzie­siąt mo­ich koni zja­da wła­sne gło­wy w tym wa­szym brud­nym pu­dle! Kiep­ska bę­dzie z wami spra­wa, je­śli ich za­raz nie spu­ści­cie na brzeg. Tra­cę ty­siąc do­la­rów na każ­dym dniu zwło­ki i nie zga­dzam się tra­cić dłu­żej! Sły­szysz pan? Nie ży­czę so­bie! Ob­dzie­ra­li­ście mnie na pra­wo i lewo od chwi­li kie­dy­śmy ru­szy­li z Se­at­tle i – do stu ty­się­cy dia­błów – nie ży­czę so­bie wię­cej! Roz­bi­ję tę za­ka­za­ną spół­kę, ja­kem Thad Fer­gu­son! Sły­szysz pan? Je­stem Thad Fer­gu­son i je­śli pan so­bie zdro­wia ży­czysz, po­śpiesz się, a żywo! Sły­szysz pan?

– Pi­rat, hę? – wark­nął raz jesz­cze łód­karz. – Kto? Ja?

Thur­ston kiw­nię­ciem ręki do­ra­dził spo­kój czer­wo­no­li­ce­mu je­go­mo­ścio­wi, a sam raz jesz­cze zwró­cił się do pa­nien­ki. – Rad był­bym od­pro­wa­dzić pa­nią na brzeg i aż do skle­pu, ale wi­dzi pani, jak je­ste­śmy za­ję­ci. Do wi­dze­nia. Szczę­śli­wej po­dró­ży. Za­raz od­wo­łam kil­ku lu­dzi i każę wy­do­być pani ba­gaż. Ju­tro rano zo­sta­nie do­star­czo­ny do skle­pu. Na pew­no.

Lek­ko do­tknę­ła jego ręki wcho­dząc do ło­dzi. Pod cię­ża­rem jej cia­ła wą­tła sko­ru­pa za­czerp­nę­ła wody. Fala za­la­ła bu­ci­ki, ale pa­nien­ka przy­ję­ła to obo­jęt­nie, sa­do­wiąc się na ru­fie i pod­kur­cza­jąc nogi.

– Cze­kać tam! – huk­nął ofi­cer. – Tak być nie może, pan­no We­lse. Pro­szę wró­cić, a ja po­sta­ram się zdo­być dla pani jak naj­prę­dzej jed­ną z na­szych łó­dek.

– | Naj­pierw zo­ba­czysz pan sa­me­go sie­bie w. nie­bie – 'krzyk­nął wio­ślarz od­bi­ja­jąc. – Puść pan! – za­gro­ził]

Thur­ston chwy­cił moc­no za bur­tę, ale w na­gro­dę za ry­cer­skość do­stał tęgo wio­słem po pal­cach. Wte­dy za­po­mniał o so­bie, za­po­mniał o pan­nie We­lse i klął, klął za­pal­czy­wie.

– Po­zwo­lę so­bie za­uwa­żyć, że na­sze po­że­gna­nie mo­gło­by być nie­co god­niej­sze! – krzyk­nę­ła ku nie­mu, śmie­jąc się gło­śno po­przez fale.

– Na Jo­wi­sza! – mruk­nął zdej­mu­jąc grzecz­nie czap­kę. – Oto ko­bie­ta! -– I na­gle chwy­ci­ło go ostre, szar­pią­ce pra­gnie­nie, żeby za­wsze móc wi­dzieć wła­sne od­bi­cie w si­wych oczach Fro­ny We­lse. Nie miał skłon­no­ści do ana­li­zy; nie py­tał dla­cze­go; wie­dział tyl­ko, że z tą dziew­czy­ną mógł­by wę­dro­wać na ko­niec świa­ta. Po­czuł nie­smak do swe­go za­wo­du, chęć ci­śnię­cia tego wszyst­kie­go precz i ru­sze­nia do Klon­di­ke – za nią; ale rzu­cił okiem na prze­chy­lo­ną ścia­nę stat­ku, do­strzegł czer­wo­ną twarz imć Fer­gu­so­na i za­po­mniał o ma­rze­niu, któ­re śnił przez chwi­lę.

Chlap! Opor­ne wio­sło w nie­zdar­nej dło­ni chlu­snę­ło wodą pro­sto w twarz dziew­czy­ny. – Mam na­dzie­ję, że pani się nie za­gnie­wa – prze­pra­szał prze­woź­nik. – Ro­bię, co mogę, ale ja­koś nie­wie­le mogę.

– Wi­dzę to wła­śnie – od­po­wie­dzia­ła do­bro­dusz­nie.

– Wca­le nie z mi­ło­ści do mo­rza – cią­gnął gorz­ko – mu­szę ja­koś wy­krę­cić te kil­ka uczci­wych do­la­rów na ży­cie. Był­bym już w Klon­di­ke do tego cza­su, gdy­bym nie miał pe­cha. Opo­wiem pani, jak to było. Prze­brną­łem z ekwi­pun­kiem przez prze­łęcz, a po­tem stra­ci­łem wszyst­ko na czy­sto przy Ra­mie­niu Wia­trów.

Chlap! Pęc! Star­ła wodę z oczu, ale dy­go­ta­ła przez chwi­lę, kie­dy zim­ne kro­ple po­cie­kły wzdłuż cie­płych ple­ców.

– Zuch z pani – po­cie­szał prze­woź­nik. – W sam raz do tego kra­ju. Je­dzie pani w głąb, aż na samo miej­sce?

We­so­ło ski­nę­ła gło­wą.

– Po­wie­dzie się na pew­no. Więc, ja­kem mó­wił, po stra­cie rze­czy wró­ci­łem na brzeg, żeby za­ro­bić na nowy ekwi­pu­nek. Dla­te­go bio­rę tak dro­go. Mam na­dzie­ję, że pani nie gnie­wa się za to. Nie je­stem gor­szy niż inni, pa­nien­ko, na pew­no. Mu­sia­łem wy­ło­żyć całą set­kę za tę sko­ru­pę, któ­ra u nas w Sta­nach nie by­ła­by war­ta na­wet dzie­siąt­ki. Tu na wszyst­ko ta­kie ceny. Tam w gó­rze, na szla­ku do Ska­gu­ay, ha­ce­le do pod­ków sprze­da­ją po ćwierć do­la­ra sztu­ka. Wej­dzie so­bie człek do szyn­ku i za­żą­da wód­ki. Pół do­la­ra kie­li­szek! Do­bra, wy­pi­jasz wód­kę, kła­dziesz dwa gwoź­dzie i kwi­ta. Nikt nic nie gada, bo wia­do­mo, że nie ma drob­nych.

– Je­ste­ście dziel­nym czło­wie­kiem, sko­ro chce­cie ry­zy­ko­wać po­dróż jesz­cze raz, po ta­kim nie­po­wo­dze­niu. Po­wiedz­cie mi swo­je na­zwi­sko. Może się spo­tka­my gdzieś w głę­bi kra­ju.

– Czy­je na­zwi­sko? Moje? O, ja so­bie je­stem Del Bi­shop, gór­nik. Je­śli kie­dy zej­dą się na­sze dro­gi, pro­szę pa­mię­tać, że od­dam ostat­nią ko­szu­lę – to zna­czy… chcia­łem wła­ści­wie po­wie­dzieć – pro­szę pa­mię­tać, że mój ostat­ni ka­wa­łek chle­ba na­le­ży do pani.

– Dzię­ku­ję – od­po­wie­dzia­ła ze słod­kim uśmie­chem; była bo­wiem ko­bie­tą, a ko­bie­ty lu­bią wszyst­ko, co idzie pro­sto z ser­ca.

Prze­stał wio­sło­wać na chwi­lę i rę­ka­mi wy­ła­wiać za­czął z wody na­gro­ma­dzo­nej na dnie łód­ki ja­kąś sta­rą pusz­kę od kon­serw.

– Mo­gła­by pani tro­chę wody wy­czerp­nąć – roz­ka­zał po­da­jąc pusz­kę. – Sko­ru­pa go­rzej na­bie­ra od cza­su tej chryi z bar­ką.

Fro­na uśmiech­nę­ła się w my­śli, po­de­tka­ła spód­nicz­kę za pa­sek i za­bra­ła się do ro­bo­ty. Przy każ­dym ko­łych­nię­ciu łód­ki wzno­si­ły się i za­pa­da­ły przed oczy­ma po­tęż­ne góry w lo­do­wych cza­pach, niby wiel­kie fale na li­nii wid­no­krę­gu. Od cza­su do cza­su dziew­czy­na pro­sto­wa­ła się i spo­glą­da­ła na zło­to­daj­ny brzeg, ku któ­re­mu zdą­ża­li, i da­lej na uję­te we dwa lądy ra­mię mo­rza; ze dwa­dzie­ścia du­żych pa­row­ców sta­ło tam na ko­twi­cy, a od każ­de­go z nich ku wy­brze­żu i z po­wro­tem krzą­ta­ło się mnó­stwo ho­low­ni­ków, ba­rek, czó­łen i wszel­kie­go ro­dza­ju po­mniej­szych sko­rup. – Czło­wiek, po­tęż­ny pra­cow­nik, ata­ku­je wro­gi kraj – po­my­śla­ła dziew­czy­na, wra­ca­jąc my­ślą ku wiel­kim twór­com, któ­rzy udzie­li­li jej okru­chów swo­jej mą­dro­ści w" licz­ne dni spę­dzo­ne po sa­lach wy­kła­do­wych, w dłu­gie sa­mot­ne noce prze­sie­dzia­ne nad książ­ką. Była doj­rze­wa­ją­cym dzie­cię­ciem stu­le­cia i ja­sno ro­zu­mia­ła świat przy­ro­dy i pra­cę na nim czło­wie­czą. Ży­wi­ła dla świa­ta mi­łość i głę­bo­ki sza­cu­nek.

Przez dłuż­szy czas Del Bi­shop wy­krop­ko­wy­wał ci­szę tyl­ko ude­rze­nia­mi wio­seł; ale przy­szła mu nowa myśl.

– Pani nie po­wie­dzia­ła mi swe­go na­zwi­ska – upo­mniał się de­li­kat­nie.

– Na­zy­wam się We­lse – rze­kła. – Fro­na We­lse. Zdu­mie­nie od­bi­ło się na jego twa­rzy i ro­sło co­raz bar­dziej.

– Pani – jest – Fro­na – We­lse? – wy­mó­wił po­wo­li. – Ja­kub We­lse jest pani oj­cem, czy tak?

– Tak, je­stem cór­ką Ja­ku­ba We­lse'a, do usług. Zwi­nął war­gi w prze­cią­głym, zna­czą­cym gwizd­nię­ciu i prze­stał wio­sło­wać.

– Pro­szę mi za­raz wra­cać na rufę i nogi po­za­bie­rać z tej wody – roz­ka­zał. – A bla­szan­kę od­dać mnie.

– Co? Może źle wy­bie­ram? – spy­ta­ła ob­ra­żo­na.

– Nie. Zu­peł­nie do­brze. Ale pani jest… pani jest…

– Ta sama co przed chwi­lą. Pro­szę no wio­sło­wać, to wa­sza ro­bo­ta, a moja – wy­bie­rać wodę. Już ja swo­jej do­pil­nu­ję.

– O, pew­nie! – mruk­nął za­chwy­co­ny, po­chy­la­jąc się zno­wu nad wio­sła­mi. – Więc Ja­kub We­lse to pani oj­ciec? Że też się od razu nie do­my­śli­łem!

Kie­dy do­tar­li do piasz­czy­ste­go brze­gu, za­rzu­co­ne­go gru­da­mi wszel­kich to­wa­rów i mro­wią­ce­go się od lu­dzi, pan­na We­lse po­da­niem ręki po­że­gna­ła swe­go prze­woź­ni­ka. I cho­ciaż po­dob­ny po­stę­pek nie był rze­czą zwy­kłą po­śród ko­bie­cej klien­te­li, Del Bi­shop przy­pi­sał go skwa­pli­wie fak­to­wi, że ta wła­śnie ko­bie­ta była ni mniej ni wię­cej tyl­ko cór­ką Ja­ku­ba We­lse'a.

– Pro­szę pa­mię­tać: mój ostat­ni ka­wa­łek chle­ba na­le­ży do pani – za­pew­nił, wciąż jesz­cze trzy­ma­jąc jej rękę.

– Ostat­nia ko­szu­la rów­nież – pro­szę nie za­po­mi­nać.

– Do­bra! Pani jest do­praw­dy, do­praw­dy pierw­sza kla­sa! – wy­buch­nął przy ostat­nim uści­sku ręki. – Daję sło­wo!

Krót­ka spód­nicz­ka nie ha­mo­wa­ła swo­bod­nych ru­chów i Fro­na nie­spo­dzie­wa­nie a z ra­do­ścią za­uwa­ży­ła, że jej drob­ny chód miej­ski znikł tu od razu, ustę­pu­jąc miej­sca roz­ko­ły­sa­niu wy­cią­gnię­tych ryt­micz­nych kro­ków, ro­dzą­cych się na szla­ku po dłu­gich wy­sił­kach. Nie­je­den po­szu­ki­wacz zło­ta, ob­rzu­ciw­szy szyb­kim spoj­rze­niem jej kost­ki i łyd­ki opię­te w sza­re ge­try, po­twier­dzał z ci­cha zda­nie Dela Bi­sho­pa. Nie­je­den też spo­glą­dał póź­niej na twarz, po czym spoj­rzeć mu­siał raz jesz­cze; tak ja­sne i szcze­re były oczy dziew­czy­ny, po pro­stu, po ko­le­żeń­sku szcze­re; po­bły­ski­wa­ły też cią­gle świe­tli­stym uśmie­chem, drżą­cym cią­gle na gra­ni­cy buj­nej zo­rzy; jak tyl­ko uśmie­chał się pa­trzą­cy – na­tych­miast oczy śmia­ły się rów­nież. Świa­tło tego uśmie­chu było mie­nią­ce – to we­so­łe, to życz­li­we, to ra­do­sne, to swa­wol­ne – za­leż­nie od przy­czy­ny, któ­ra je wznie­ca­ła. Nie­kie­dy roz­bły­ski­wa­ło na ca­łej twa­rzy, by po­tem do­pie­ro skro­plić się w uśmiech. Ale za­wsze tyl­ko pro­sty, szcze­ry, ko­le­żeń­ski.

Tym ra­zem przy­czyn do uśmie­chów nie bra­kło dziew­czy­nie spie­szą­cej przez tłum po piasz­czy­stym wy­brze­żu i po zie­lo­nej rów­ni­nie ku drew­nia­ne­mu do­mo­wi, któ­ry wska­za­ła była Thur­sto­no­wi. Cof­nę­ły się stu­le­cia: lo­ko­mo­cja i trans­port zna­la­zły się zno­wu na naj­pier­wot­niej­szym stop­niu roz­wo­ju. Lu­dzie, któ­rzy nig­dy w ży­ciu nie no­si­li nic, prócz ma­łych pa­czek, sta­li się te­raz tra­ga­rza­mi. Nie szli… już pro­sto z gło­wą ku słoń­cu, ale wle­kli się po­chy­le­ni, zgar­bie­ni, pa­trzą­cy w zie­mię. Każ­dy grzbiet stał się ob­ju­czo­nym sio­dłem, na­pięt­no­wa­nym prę­ga­mi od sznu­rów i rze­mie­ni. Lu­dzie sła­nia­li się pod nad­mier­nym wy­sił­kiem, nogi chwia­ły się z osła­bie­nia ni­czym z pi­jań­stwa i za­ta­cza­ły na czte­ry stro­ny świa­ta, do­pó­ki słoń­ce nie po­czę­ło mierzch­nąć i tra­garz wraz z ła­dun­kiem nie ru­nął w pył dro­gi. Inni, kry­jąc ucie­chę, pa­ko­wa­li swo­je ma­nat­ki na dwu­ko­ło­we wóz­ki ręcz­ne i wy­ru­sza­li zu­chwa­le, by po kil­ku­set kro­kach utknąć przed wiel­kim ka­mie­niem, ba­ry­ka­du­ją­cym dro­gę. Wte­dy teo­re­ty­zo­wa­li na nowo na te­mat za­sad po­dró­żo­wa­nia po Ala­sce, wy­ła­do­wy­wa­li wó­zek albo też wle­kli go z po­wro­tem na wy­brze­że, sprze­da­jąc za ba­jecz­ną cenę temu, kto wy­lą­do­wał ostat­ni. Żół­to­dzio­by, ob­wie­szo­ne u pasa dzie­się­cio­fun­to­wy­mi re­wol­we­ra­mi Col­ta, na­bo­ja­mi i no­ża­mi my­śliw­ski­mi, ru­sza­ły za­wa­diac­ko w górę szla­ku, ale po­kor­nie peł­zły z po­wro­tem, ci­ska­jąc re­wol­we­ry, na­bo­je i noże w krza­ki, roz­pacz­li­wie a dys­kret­nie. Tak oto zdy­sza­ni, gorz­kim okry­ci po­tem, cier­pie­li sy­no­wie Ada­ma za ada­mo­wy grzech.

Fro­na czu­ła się nie­swo­jo w tym roju ob­cych lu­dzi, ogar­nię­tych go­rącz­ką zło­ta. Daw­no zna­jo­ma oko­li­ca, peł­na wzru­sza­ją­cych wspo­mnień, zo­sta­ła zbez­czesz­czo­na przez tych zdy­sza­nych przy­by­szów. Na­wet od­wiecz­ne za­ry­sy zie­mi zda­wa­ły się dziw­nie obce. Były te same, a prze­cież inne. Tu, na zie­lo­nej rów­ni­nie, gdzie ba­wi­ła się jako dziec­ko i ucie­ka­ła nie­raz, str­wo­żo­na echem wła­sne­go gło­su, od­bi­te­go o ścia­nę lo­dow­ców – dzie­sięć ty­się­cy lu­dzi wę­dro­wa­ło nie­ustan­nie tam i z po­wro­tem, wdep­tu­jąc wiot­ką tra­wę w zie­mię i wy­zy­wa­jąc ka­mien­ną ci­szę. O sta­ję w górę szla­ku mro­wi­ło się nowe dzie­sięć ty­się­cy, zaś przez prze­łęcz Chil­co­ot peł­zło ty­leż raz jesz­cze. Wzdłuż ogro­dzo­ne­go łań­cu­chem wysp wy­brze­ża Ala­ski i hen, da­le­ko aż do przy­ląd­ka Horn, ro­iło się jesz­cze dzie­sięć ty­się­cy, wprzę­ga­jąc do po­mo­cy wiatr i parę i spie­sząc z krań­ca zie­mi. Rze­ka Dyea, jak on­giś, grzmia­ła hucz­nie ku mo­rzu, ale jej daw­ne brze­gi wy­dep­ta­ły sto­py licz­nych lu­dzi, pra­cu­ją­cych te­raz zwar­ty­mi sze­re­ga­mi przy ho­low­ni­czych li­nach, za­cze­pio­nych o cięż­ko ła­dow­ne bar­ki. Lu­dzie wy­wal­czy­li so­bie dro­gę w górę rze­ki i wola czło­wie­ka zde­rza­ła się z wolą ży­wio­łu. Lu­dzie śmie­li się ze sta­rej Dyea i moc­niej udep­ty­wa­li jej brze­gi pod sto­py tych, któ­rzy na­dej­dą.

Drzwi skle­pu, przez któ­re Fro­na wbie­ga­ła nie­gdyś i wy­bie­ga­ła po tyle razy, albo wy­glą­da­ła zdu­mio­na i peł­na sza­cun­ku ku ja­kie­muś nie­zna­jo­me­mu my­śli­we­mu albo han­dla­rzo­wi fu­ter – drzwi te były te­raz za­ta­ra­so­wa­ne przez żą­da­ją­cy cze­goś tłum. W miej­scu, gdzie daw­niej le­żał je­den list i bu­dził sen­sa­cję, obec­nie uj­rza­ła Fro­na przez okno stos pocz­ty od pod­ło­gi do su­fi­tu. Owej pocz­ty wła­śnie do­ma­ga­li się tak gwał­tow­nie lu­dzie. Przed skle­pem, koło wagi mro­wił się dru­gi tłum. Ja­kiś In­dia­nin rzu­cił swój to­bół na wagę, bia­ły wła­ści­ciel za­pi­sał w no­te­sie ilość fun­tów, po czym rzu­co­no na­stęp­ny. Każ­dy to­bół owią­za­ny był rze­mie­nia­mi, przy­go­to­wa­ny na grzbiet In­dia­ni­na i na cięż­ką prze­pra­wę przez Chil­co­ot. Fro­na po­de­szła bli­żej. Za­cie­ka­wi­ły ją ceny. Pa­mię­ta­ła, że daw­niej sa­mot­ny pio­nier lub ku­piec pła­cił za prze­nie­sie­nie ekwi­pun­ku po sześć cen­tów – czy­li sto dwa­dzie­ścia do­la­rów za tonę.

No­wi­cjusz, wa­żą­cy swo­je rze­czy, zaj­rzał do prze­wod­ni­ka. – Osiem cen­tów – po­wie­dział do In­dia­ni­na. In­dia­nie ro­ze­śmie­li się po­gar­dli­wie i od­par­li zgod­nym chó­rem: – Czter­dzie­ści! – Twarz żół­to­dzió­ba wy­ra­zi­ła za­kło­po­ta­nie. Ro­zej­rzał się trwoż­nie do­oko­ła. Życz­li­we świa­teł­ko w oczach Fro­ny przy­cią­gnę­ło jego spoj­rze­nie. Po­pa­trzał na nią pu­sty­mi oczy­ma. W rze­czy­wi­sto­ści po­chło­nię­ty był w tej chwi­li ra­cho­wa­niem, ile za­pła­cić ma za swój trzy­to­no­wy ekwi­pu­nek, li­cząc po czter­dzie­ści do­la­rów za sto fun­tów.

– Dwa ty­sią­ce czte­ry­sta do­la­rów za trzy­dzie­ści mil! – krzyk­nął wresz­cie. – Cóż ja te­raz po­cznę?

Fro­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Ra­dzą za­pła­cić po czter­dzie­ści cen­tów – po­wie­dzia­ła – bo in­a­czej oni zdej­mą rze­mie­nie. Żół­to­dziób po­dzię­ko­wał, ale za­miast zde­cy­do­wać się od razu cią­gnął da­lej na­rze­ka­nie. Je­den z In­dian za­czął roz­luź­niać pasy. No­wi­cjusz wła­śnie miał się pod­dać, kie­dy tra­ga­rze pod­nie­śli cenę do czter­dzie­stu pię­ciu. Uśmiech­nął się gorz­ko i ski­nął gło­wą na znak zgo­dy. Ale w tej sa­mej chwi­li pod­biegł ja­kiś In­dia­nin i rzu­cił coś pod­nie­co­nym szep­tem. Za­wrza­ło i, za­nim po­dróż­ny zdo­łał po­jąć o co cho­dzi, tra­ga­rze po­zdzie­ra­li rze­mie­nie i roz­bie­gli się na wszyst­kie stro­ny, gło­sząc no­wi­nę, że cena do Je­zio­ra Lin­der­man wy­no­si pięć­dzie­siąt cen­tów.

Na­gle tłum sto­ją­cy przed skle­pem za­ko­ły­sał się pod­nie­co­ny. Coś so­bie szep­ta­no i wszyst­kie spoj­rze­nia skie­ro­wa­ły się ku trzem męż­czy­znom, idą­cym z góry szla­ku. Trój­ka wy­glą­da­ła na­der po­spo­li­cie i odzia­na była ubo­go, moż­na rzec na­wet: ob­dar­cie. W bar­dziej usta­lo­nym spo­łe­czeń­stwie na­tych­miast po­li­cja za­aresz­to­wa­ła­by ta­kich przy­by­szów za włó­czę­go­stwo.

– To Fran­cuz Lo­uis – szep­tał w pra­wo i w lewo no­wi­cjusz.

– Wła­ści­ciel trzech dzia­łek El­do­ra­do w jed­nym ka­wał­ku – zwie­rzał się Fro­nie przy­god­ny są­siad. – Wart co naj­mniej z dzie­sięć mi­lio­nów!

Fran­cuz Lo­uis, idą­cy o kil­ka kro­ków przed to­wa­rzy­sza­mi, by­najm­niej nie wy­glą­dał na ma­gna­ta. Gdzieś po dro­dze roz­stał się był z ka­pe­lu­szem i owią­zał gło­wę sta­rą chust­ką je­dwab­ną. Po­mi­mo swo­ich dzie­się­ciu mi­lio­nów dźwi­gał na wła­snym grzbie­cie swój pa­ku­nek po­dróż­ny.

– Tam­ten z bro­dą to Swi­ftwa­ter Bil, rów­nież je­den z kró­lów El­do­ra­do.

– Skąd wie­cie? – po­wąt­pie­wa­ła Fro­na.

– Skąd wiem! – za­wo­łał są­siad. – Skąd wiem! A po cóż wszyst­kie ga­ze­ty przez ostat­nie sześć ty­go­dni po­da­wa­ły jego fo­to­gra­fie? O! – roz­wi­nął ga­ze­tę. – Do­sko­na­le uchwy­co­ne po­do­bień­stwo. Przy­glą­da­łem mu się tyle razy, że roz­po­znam tę fi­zjo­gno­mię po­śród ty­sią­ca.

– A któż jest ten trze­ci? – za­gad­nę­ła pa­nien­ka, tak­tow­nie uzna­jąc są­sia­da za au­to­ry­tet.

In­for­ma­tor wspiął się na pal­ce, żeby le­piej wi­dzieć.

– Nie wiem – wy­znał stro­ska­ny, po czym trzep­nął po ra­mie­niu dru­gie­go są­sia­da. – Kto jest ten chu­dy, wy­go­lo­ny? W nie­bie­skiej ko­szu­li i z łatą na ko­la­nie?

Ale w tej sa­mej chwi­li Fro­na krzyk­nę­ła ra­do­śnie i sko­czy­ła na­przód.

– Matt – za­wo­ła­ła – Matt McCar­thy! Czło­wiek z łatą na ko­la­nie ser­decz­nie trząsł pal­ca­mi pa­nien­ki, ale jej nie po­zna­wał i tyl­ko utkwił w niej oczy peł­ne wąt­pli­wo­ści.

– O! nie po­zna­jesz mnie! – za­ter­ko­ta­ła. – Ośmie­lasz się mnie nie po­zna­wać? Gdy­by nie tylu wi­dzów, to bym cię wy­tłu­kła, sta­ry niedź­wie­dziu! „I tak Sta­ry Niedź­wiedź wró­cił do le­go­wi­ska, gdzie cze­ka­ły Małe Niedź­wiad­ki – re­cy­to­wa­ła uro­czy­ście. – I Niedź­wiad­ki były bar­dzo głod­ne. I Sta­ry Niedź­wiedź po­wie­dział: zgad­nij­cie, co wam przy­no­szę, moje dzie­ci. I je­den Niedź­wia­dek zgadł: ja­go­dy, a dru­gi Niedź­wia­dek zgadł: ło­so­sia, a trze­ci Niedź­wia­dek zgadł: je­żo­zwie­rza. Wte­dy Sta­ry Niedź­wiedź ro­ze­śmiał się i za­wo­łał: Uf! Uf! Pięk­ne­go, Du­że­go, Tłu­ste­go Czło­wie­ka!”

W mia­rę słu­cha­nia ja­kieś daw­ne wspo­mnie­nie sta­wa­ło mu w oczach, a kie­dy dziew­czy­na skoń­czy­ła, ką­ci­ki oczu unio­sły się w górę i całą twa­rzą owład­nął swo­isty, ci­chy, bez­dź­więcz­ny śmiech.

– Tak, znam na pew­no – wy­tłu­ma­czył. – Ale za­bij­cie mnie, nie wiem, kto taki.

Wska­za­ła pal­cem na sklep i pa­trza­ła nie­spo­koj­nie pro­sto w oczy.

– Mam cię! – Od­su­nął się na­gle, obej­rzał dziew­czy­nę od stóp do gło­wy, po czym zdzi­wił się jesz­cze wię­cej, zbi­ty z tro­pu do resz­ty. – Nie może być. To nie­po­ro­zu­mie­nie. Pani nie mo­gła miesz­kać tu, w tej cha­cie.

Fro­na z za­pa­łem po­ki­wa­ła gło­wą.

– Więc to do­praw­dy ty, we wła­snej oso­bie? Ma­leń­kie, ślicz­ne stwo­rze­nie, któ­re nie mia­ło mat­ki i któ­re­mu tyle razy roz­cze­sy­wa­łem zło­te ku­deł­ki? Ma­leń­ka cza­row­ni­ca, któ­ra tu la­ta­ła boso i z go­ły­mi ud­ka­mi?

– Tak, tak – do­po­ma­ga­ła mu uszczę­śli­wio­na.

– Mały sza­ta­nek, któ­ry buch­nął za­prząg i po­śród głę­bo­kiej zimy ru­szył z psa­mi na prze­łęcz po to tyl­ko, żeby zo­ba­czyć, gdzie świat się koń­czy, bo sta­ry Matt opo­wia­dał o tym pięk­ne baj­ki?

– O Matt, ko­cha­ny, sta­ry Matt! Pa­mię­tasz, jak po­szłam pły­wać z ma­ły­mi Si­wasz­ka­mi koło in­dyj­skie­go obo­zu?

– I ja mu­sia­łam wy­cią­gać cię z wody za wło­sy!

– I po­stra­da­łeś wte­dy je­den ze swo­ich gu­mo­wych bu­tów!

– Nie­ste­ty! Kosz­to­wa­ły całe dzie­sięć do­la­rów, tu, w skle­pie twe­go ojca.

– A po­tem ru­szy­łeś przez prze­łęcz w głąb kra­ju i słuch o to­bie za­gi­nął. Wszy­scy my­śle­li, żeś umarł!

– Do­sko­na­le pa­mię­tam dzień od­jaz­du. Pła­ka­łaś w mo­ich ra­mio­nach i ani rusz nie chcia­łaś po­ca­ło­wać sta­re­go Mat­ta na do wi­dze­nia. Ale prze­cież na ko­niec po­ca­ło­wa­łaś – za­wo­łał trium­fal­nie – kie­dy uwie­rzy­łaś, że na­praw­dę jadę. Ta­kie to ma­leń­stwo było!

– Mia­łam osiem lat.

– To dwa­na­ście lat temu. Dwa­na­ście lat prze­sie­dzia­łem w dzi­czy i ani razu nie wyj­rza­łem na świat boży. Te­raz masz dwa­dzie­ścia?

– I je­stem twe­go wzro­stu! – stwier­dzi­ła Fro­na.

– Ład­na ko­bie­ta z cie­bie wy­ro­sła, wy­so­ka, w sam raz i w ogó­le. – Obej­rzał ją kry­tycz­nie. – Co praw­da war­to by może tro­chę utyć, zda­je mi się.

– Ani my­ślę – od­par­ła. – Me w dwa­dzie­ścia lat, mój miły, nie w dwa­dzie­ścia lat. Spró­buj no moje mu­sku­ły, to się prze­ko­nasz. – Zgię­ła ra­mię, aż bi­ceps za­ry­so­wał się krą­głym wę­złem.

– Tak, mu­sku­lik ni­cze­go – przy­znał, z po­dzi­wem do­ty­ka­jąc krzep­kiej wy­nio­sło­ści – jak­byś co naj­mniej cięż­ko pra­co­wa­ła na chleb.

– O, spró­bo­wa­łam rzu­tów, bok­su, fech­tun­ku – wo­ła­ła przy­bie­ra­jąc ko­lej­no ty­po­we po­zy­cje; – umiem pły­wać, nur­ko­wać, ska­kać przez płot­ki i – i na­wet cho­dzić na rę­kach. Że­byś wie­dział!

– Tego cię tam uczo­no? He? My­śla­łem, że cię oj­ciec po­słał, że­byś na­bra­ła ro­zu­mu z ksią­żek – za­uwa­żył su­cho.

– Ależ te­raz mają nowe spo­so­by ucze­nia, Matt, nie na­bi­ja­ją gło­wy, żeby aż spu­chła…

– I żeby sła­be nogi nie mo­gły jej unieść, co? No, niech tam, już ci prze­ba­czam na­wet mu­sku­ły.

– A jak­żeż two­je spra­wy, Matt? – za­py­ta­ła Fro­na. – Jak­że ci się ży­cie ukła­da­ło przez te dwa­na­ście lat?

– Ho, ho! – roz­sta­wił sze­ro­ko nogi, od­rzu­cił gło­wę i wy­dął pierś. – Nie byle co! Je­stem so­bie te­raz ja­śnie wiel­moż­ny Mac Car­thy, król dy­na­stii El­do­ra­do z ła­ski tych oto wła­snych dzie­się­ciu pal­ców. Kró­le­stwo moje nie ma gra­nic. Ko­pię przez jed­ną mi­nu­tę wię­cej zło­ta, niż daw­niej wi­dzia­łem na oczy przez całe ży­cie. Wy­bie­ram się te­raz do Sta­nów, żeby po­szu­kać, czy nie mam przy­pad­kiem ja­kich an­te­na­tów. Ży­wię bło­gą na­dzie­ję, że prze­cież ja­cyś się znaj­dą. Tu w Klon­di­ke moż­na zna­leźć zło­to, ale ani kro­pli do­brej wód­ki. To jest dru­ga przy­czy­na, dla któ­rej daję so­bie urlop. Po­sta­no­wi­łem raz jesz­cze skosz­to­wać przy­zwo­ite­go al­ko­ho­lu, za­nim umrę. Po­tem mam naj­szczer­szy za­miar wró­cić do swe­go pół­noc­ne­go kró­le­stwa. Daję sło­wo, je­stem kró­lem El­do­ra­do i je­śli ży­czysz so­bie ka­wa­łek zło­tej zie­mi, to ci oso­bi­ście ofia­ru­ję.

– Za­wsze ten sam sta­ry, sta­ry Matt, któ­ry się nig­dy nie ze­sta­rze­je – par­sk­nę­ła we­so­ło Fro­na.

– A ty je­steś nie­odrod­na We­lse! Mu­sku­ły atle­ty i łeb fi­lo­zo­fa. Ale chodź­my no do skle­pu. Lo­uis i Swi­ftwa­ter już tam we­szli. Po­dob­no Andy wciąż jesz­cze ster­czy za ladą, cie­kaw je­stem czy mnie pa­mię­ta.

– I mnie też. – Fro­na wzię­ła go za rękę. Mia­ła złe przy­zwy­cza­je­nie chwy­ta­nia za rękę każ­de­go, kogo lu­bi­ła. – Dzie­sięć lat nie by­łam w tych stro­nach!

Ir­land­czyk po­czął wy­ory­wać so­bie dro­gę w tłu­mie niby pług. Fro­na szła z ła­two­ścią po­zo­sta­wio­ną przez nie­go bruz­dą. No­wi­cju­sze przy­glą­da­li się z sza­cun­kiem owym bó­stwom Pół­no­cy. Gwar za­szem­rał na nowo.

– Kto jest ta dziew­czy­na? – za­py­tał głos w tłu­mie i Fro­na za­my­ka­jąc już za sobą drzwi skle­pu, do­sły­sza­ła czy­jąś do­bit­ną od­po­wiedź:

– Cór­ka Ja­ku­ba We­lse'a. Nie sły­sze­li­ście nig­dy o Ja­ku­bie We­lsie? Gdzie­że­ście się ucho­wa­li?ROZ­DZIAŁ II

Wy­bie­gła z gaju lśnią­cych brzóz i pod pierw­szy­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca, gra­ją­cy­mi w fali roz­pusz­czo­nych wło­sów, po­my­ka­ła lek­ko przez ro­si­stą łąkę. Zie­mia była aż tłu­sta od wil­go­ci i mięk­ka pod sto­pą, buj­ne tra­wy chło­sta­ły ko­la­na, płyn­ne dia­men­ty rosy od­bi­ja­ły mi­go­tli­we iskry słoń­ca. Ru­mie­niec po­ran­ka kra­sił po­licz­ki, ja­sność po­ran­ka pło­nę­ła w oczach, mło­dość i mi­łość prze­świe­tla­ła cia­ło. Bo Fro­na wy­ro­sła na pier­si zie­mi – nie zna­jąc pier­si mat­ki – i ko­cha­ła na­mięt­nie sta­re drze­wa i wsze­la­ką zie­lo­ność; głu­chy po­szept ro­sną­ce­go ży­cia ra­do­sny był jej uszom i wil­got­ne wo­nie zie­mi słod­kie jej noz­drzom.

Gdzie gór­ny za­siąg łąki gi­nął pod ciem­nym i stro­mym skrzy­dłem lasu, po­śród smu­kłych śli­sko­ło­dy­gich mle­czów i barw­nych smó­łek – Fro­na na­po­tka­ła krzak du­żych fioł­ków Ala­ski. Rzu­ciw­szy się na zie­mię jak dłu­ga, wtu­li­ła twarz w won­ną świe­żość i rę­ko­ma przy­tu­li­ła do gło­wy ślicz­ne pur­pu­ro­we pół­ko­le ma­łych głó­wek. Nie wsty­dzi­ła się swe­go wzru­sze­nia. Wy­ru­szy­ła była stąd on­giś w tu­mult, kurz i tru­ją­ce upa­ły sze­ro­kie­go świa­ta i oto po­wró­ci­ła: pro­sta, czy­sta i zdro­wa.

Cie­szy­ła się tym, le­żąc po­śród łąki i go­niąc wspo­mnie­niem daw­ne dni, kie­dy to wszech­świat koń­czył się na li­nii wid­no­krę­gu i trze­ba było wę­dro­wać na prze­łęcz, żeby zo­ba­czyć, czy jest pie­kło.

Tak, pier­wot­ne było ży­cie jej dzie­ciń­stwa, nie­licz­ny­mi za­mknię­te gra­ni­ca­mi za­sad i wy­ma­gań, te jed­nak, któ­re ist­nia­ły, były su­ro­we. W skró­cie moż­na by je na­zwać – jak prze­czy­ta­ła kie­dyś póź­niej Fro­na – „bra­ter­stwem chle­ba i płasz­cza”. Bra­ter­stwa tego do­cho­wał oj­ciec – my­śla­ła wspo­mniaw­szy, jak do­brze wy­ma­wia­li lu­dzie jego imię. Tę to wia­rę przy­ję­ła i nio­sła ze sobą Fro­na poza li­nię wid­no­krę­gu i hen w sze­ro­ki świat, gdzie lu­dzie po­rzu­ci­li sta­re praw­dy i wy­my­śli­li so­bie nowe, sa­mo­lub­ne, prze­wrot­ne i po­dob­no „wyż­sze”. Tę to wia­rę przy­nio­sła dziś ze sobą, wciąż świe­żą, mło­dą i ra­do­sną. Wszyst­ko jest ta­kie pro­ste – my­śla­ła. Cze­muż lu­dzie nie przyj­mą tej wia­ry: bra­ter­stwa chle­ba i płasz­cza. Bra­ter­stwa na szla­ku i w obo­zie. Wia­ry, z któ­rą sil­ni, czy­ści męż­czyź­ni spo­ty­ka­ją na­głe nie­bez­pie­czeń­stwo i gwał­tow­ną śmierć na rze­ce lub w polu. Cze­mu? Wia­rę Ja­ku­ba We­lse'a? Wia­rę Mat­ta Mac Car­thy? Chło­pa­ków in­dyj­skich, z któ­ry­mi ba­wi­ła się nie­gdyś? Dziew­cząt tu­byl­czych, któ­re wo­dzi­ła na woj­nę ama­zo­nek? Albo na­wet psów-wil­czu­rów, pra­cu­ją­cych w uprzę­ży co sił i swa­wo­lą­cych w śnie­gu? To jest zdro­we, to jest istot­ne, to jest do­bre – my­śla­ła i peł­na była ra­do­ści.

Bo­ga­ta piosn­ka pta­szę­ca po­wi­ta­ła ją z głę­bi lasu i zbu­dzi­ła słuch na dźwię­ki dnia. Ku­ro­pa­twa na­wo­ły­wa­ła gdzieś z od­da­li i mała wie­wió­recz­ka mio­ta­ła się wy­so­ko w prze­strze­ni od pnia do pnia, od ga­łę­zi do ga­łę­zi, wdzięcz­nie ter­ko­cząc. Od stro­ny nie­wi­dzial­nej rze­ki do­cho­dzi­ły po­krzy­ki spra­co­wa­nych łow­ców for­tu­ny, któ­rzy już ze­rwa­li się ze snu i wy­wal­cza­li da­lej dro­gę swą ku bie­gu­no­wi.

Fro­na wsta­ła, wstrzą­snę­ła wło­sy i od­ru­cho­wo po­szła daw­ną ścież­ką po­śród drzew ku obo­zo­wi wo­dza Geo­r­ge'a z ple­mie­nia Dyea. Spo­tka­ła ja­kie­goś chło­pa­ka; był mu­sku­lar­ny i nagi, niby mały mie­dzia­ny bo­żek. Zbie­rał chrust i po­pa­trzał ku niej by­stro przez brą­zo­we ra­mię. Rzu­ci­ła mu grzecz­ne „dzień do­bry” w ję­zy­ku Dyea, ale chło­pak po­trzą­snął gło­wą, za­śmiał się obe­lży­wie i za­prze­stał ro­bo­ty, żeby ci­skać za idą­cą bez­wstyd­ne sło­wa. Nie ro­zu­mia­ła, o co cho­dzi. Daw­niej tak nie by­wa­ło. Więc już mi­ja­jąc ogrom­ne­go, ja­skra­wo przy­bra­ne­go In­dia­ni­na – za­trzy­ma­ła ję­zyk za zę­ba­mi.

Na skra­ju lasu sta­nę­ła przed obo­zo­wi­skiem zdu­mio­na. Nie była to już wiosz­czy­na z kil­ku­na­stu sza­ła­sów, trwoż­li­wie stło­czo­nych na po­la­nie, jak­by dla do­da­nia so­bie wza­jem od­wa­gi. Było to po­tęż­nie roz­ro­słe osie­dle. Za­czy­na­ło się tuż za la­sem, roz­po­ście­ra­ło po rów­ni­nie, po­śród rzad­kich drze­win i bie­gło aż na sam brzeg rze­ki, obar­czo­nej licz­ny­mi rzę­da­mi czó­łen. Ro­iło się tu zbie­go­wi­sko ple­mion, ja­kie­go nig­dy daw­niej nie by­wa­ło. Po­wsząd sie­dzie­li obcy, nie­tu­tej­si lu­dzie, z ko­bie­ta­mi, dzieć­mi i psa­mi. Fro­na idąc, mi­ja­ła przy­by­szów z ple­mie­nia Ju­ne­au i Wran­gla, po­trą­ca­li ją dzi­ko­ocy Sti­ko­wie spo­za prze­łę­czy, zu­chwa­li Chil­ca­ci i wy­spia­rze Kró­lo­wej Ka­ro­li­ny. Spoj­rze­nia, któ­re jej rzu­ca­li, były ciem­ne i po­nu­re, prócz tych – sto­kroć gor­szych – wy­zy­wa­ją­cych i po­gar­dli­wych ci­ska­nych pro­sto w twarz, wraz z bez­wstyd­nym chi­cho­tem.

Nie prze­ra­zi­ła Fro­ny ta zu­chwa­łość, ale roz­gnie­wa­ła, za­bo­la­ła i za­tru­ła ra­dość po­wro­tu do domu. Szyb­ko po­ję­ła dziew­czy­na, co tu zajść mu­sia­ło: sta­re, pa­triar­chal­ne sto­sun­ki z cza­sów jej ojca mi­nę­ły, cy­wi­li­za­cja zaś, jak za­ra­za, spa­dła na ten kraj w je­den dzień. Rzu­ciw­szy okiem pod unie­sio­ną połę na­mio­tu. Fro­na… do­strze­gła kil­ku męż­czyzn o zło­wro­gich twa­rzach; le­że­li ko­łem, u wej­ścia zaś stos roz­bi­tych fla­szek wy­mow­nie opo­wia­dał o za­ba­wach nocy. Bia­ły czło­wiek, wy­mo­kły i spryt­ny roz­da­wał kar­ty; zło­te i srebr­ne mo­ne­ty po­brzę­ki­wa­ły po brze­gach ro­ze­sła­nej koł­dry. O kil­ka kro­ków da­lej Fro­na usły­sza­ła skrzyp „koła szczę­ścia” i zo­ba­czy­ła In­dian, męż­czyzn i ko­bie­ty, ci­ska­ją­cych łap­czy­wie cięż­ko za­ro­bio­ne pie­nią­dze na za­wod­ne sza­le gry. Z sza­ła­sów i chat po­brzmie­wa­ły ochry­płe dźwię­ki ta­nich gra­mo­fo­nów.

Sta­ra ko­bie­ci­na, zdzie­ra­ją­ca korę z wierz­bo­we­go prę­ta u wej­ścia do na­mio­tu, pod­nio­sła gło­wę i na­gle krzyk­nę­ła prze­ni­kli­wie:

– Hi-Hi! Te­nas Hi-Hi! – beł­ko­ta­ła tak po­spiesz­nie i tak wy­raź­nie, jak tyl­ko po­zwo­li­ły bez­zęb­ne szczę­ki.

Fro­na drgnę­ła na ten okrzyk. Te­nas Hi-Hi! Ma­leń­ki Śmie­szek! Jej wła­sne imię z daw­no mi­nio­nych, in­dyj­skich cza­sów. Za­wró­ci­ła na­tych­miast i pod­bie­gła do ko­bie­ty.

– Czy już tak pręd­ko za­po­mnia­łaś, Te­nas Hi-Hi? – sze­ple­ni­ła sta­ra. – Oczy masz mło­de i by­stre! Nie tak pręd­ko za­po­mi­na Ne­epo­osa!

– Więc to ty, Ne­epo­osa – wo­ła­ła Fro­na, cho­ciaż ję­zyk nie chciał się pod­dać brzmie­niu słów, od tylu lat nie­wy­ma­wia­nych.

– Tak, to jest Ne­epo­osa – od­po­wie­dzia­ła sta­ro­wi­na, wcią­ga­jąc go­ścia do na­mio­tu i po coś po­spiesz­nie wy­sy­ła­jąc chło­pa­ka. Usia­dły obie na zie­mi, sta­ra po­kle­py­wa­ła ser­decz­nie rękę Fro­ny i oglą­da­ła twarz za­mglo­ny­mi, za­ro­pia­ły­mi oczy­ma.

– Tak, to jest Ne­epo­osa, wcze­śnie sta­ra, jak wszyst­kie na­sze ko­bie­ty. Ne­epo­osa, któ­ra cię no­si­ła na ręku kie­dy by­łaś ma­lut­ka, Ne­epo­osa, któ­ra się na­zwa­ła po swo­je­mu Te­nas-Hi-Hi, któ­ra wal­czy­ła o cie­bie ze Śmier­cią,

Kie­dy by­łaś cho­ra, któ­ra zbie­ra­ła ko­rze­nie w le­sie i zio­ła na łące, wa­rzy­ła i da­wa­ła ci pić. Mała się zmie­ni­łaś, po­zna­łam cię od razu. Jak tyl­ko zo­ba­czy­łam twój cień na zie­mi, za­raz pod­nio­słam gło­wę. Mało się zmie­ni­łaś, je­steś wy­so­ka, pięk­na jak mło­da wierz­ba, słoń­ce ca­ło­wa­ło two­je licz­ko mniej niż kie­dyś, ale wło­sy są te same, nie­po­słusz­ne, roz­wia­ne i ko­lo­ru tych brą­zo­wych wo­do­ro­stów, któ­re przy­pływ wy­rzu­ca, i te same usta, sko­re do śmie­chu, nie­chęt­ne do pła­czu. I oczy są ta­kie same ja­sne i praw­dzi­we jak w tam­tych cza­sach, kie­dy Ne­epo­osa kar­ci­ła cię za złe po­stęp­ki, a ty nig­dy nie po­ło­ży­łaś fał­szy­wych słów na ję­zyk swój. Aj! Aj! Inna je­steś niż te ko­bie­ty, któ­re te­raz przy­jeż­dża­ją do na­sze­go kra­ju.

– A cze­muż to bia­ła ko­bie­ta jest te­raz bez sza­cun­ku w wa­szych oczach? – za­py­ta­ła Fro­na. – Wasi męż­czyź­ni i na­wet chłop­cy mó­wi­li do mnie złe sło­wa, kie­dy szłam przez obóz i przez las. Ta­kich rze­czy nie było daw­niej, kie­dy ba­wi­łam się z nimi.

– Tak! Tak! – od­rze­kła Ne­epo­osa. – To praw­da. Ale to nie ich wina. Nie rzu­caj swe­go gnie­wu na ich gło­wy. Bo win­ne są te ko­bie­ty, któ­re przy­jeż­dża­ją te­raz do na­sze­go kra­ju. Nie mogą wska­zać na żad­ne­go męż­czy­znę i po­wie­dzieć: „Oto jest mój męż­czy­zna”. A to źle, je­śli ko­bie­ty są ta­kie. One pa­trzą na wszyst­kich męż­czyzn zu­chwa­le, bez­wstyd­ny­mi oczy­ma, ję­zy­ki mają nie­czy­ste i ser­ca złe. Dla­te­go są bez ho­no­ru w oczach na­szych. A chło­pa­ki – są tyl­ko chło­pa­ki. A męż­czyź­ni, skąd­że mogą wie­dzieć?

Za­sło­na u wej­ścia uchy­li­ła się i wszedł sta­ry In­dia­nin. Mruk­nął po­wi­ta­nie w stro­nę go­ścia i usiadł. Tyl­ko pe­wien od­cień ży­wo­ści w ru­chach wska­zy­wał, jak jak miłą mu była obec­ność Fro­ny.

– Więc Te­nas Hi-Hi po­wró­ci­ła do nas na te kiep­skie cza­sy? – za­gad­nął prze­ni­kli­wym, drżą­cym gło­sem.

– Cze­mu kiep­skie cza­sy, Mu­skim? – py­ta­ła Fro­na. – Czy ko­bie­ty nie no­szą barw­niej­szej odzie­ży? Czyż żo­łąd­ki wa­sze nie są peł­ne sło­ni­ny, mąki i wszel­kiej żyw­no­ści bia­łe­go czło­wie­ka? Czyż mło­dzi męż­czyź­ni nie cią­gną wiel­kie­go bo­gac­twa z rze­mie­ni i wio­seł? I czyż po daw­ne­mu nie otrzy­mu­jesz od lu­dzi mię­sa, ryb i koł­der? Cze­muż cięż­kie cza­sy, Mu­skim?

– To praw­da – od­rzekł wy­szu­ka­ny­mi sło­wy, jak na ka­pła­na przy­sta­ło, i prze­błysk daw­ne­go ognia mi­gnął mu w oczach. – To świę­ta praw­da. Ko­bie­ty no­szą barw­niej­szą odzież. Ale zna­la­zły ła­skę w oczach bia­łych męż­czyzn i nie chcą już pa­trzeć na męż­czyzn wła­snej krwi. Więc ple­mię nie roz­mna­ża się jak daw­niej i małe dzie­ci nie plą­czą się już pod no­ga­mi. Tak, tak, żo­łąd­ki są peł­ne żyw­no­ści bia­łe­go czło­wie­ka, ale peł­ne są rów­nież złej wód­ki bia­łych lu­dzi. Tak, a nie in­a­czej, mło­dzi męż­czyź­ni zgar­nia­ją dużo pie­nię­dzy, ale całe noce sie­dzą nad kar­ta­mi i bo­gac­two od­pły­wa. Je­den dru­gie­mu ci­ska złe sło­wa i biją się w gnie­wie i zła krew pla­mi ich ręce. A sta­ry Mu­skim otrzy­mu­je mało ofiar mię­sa, ryb i koł­der. Al­bo­wiem mło­de ko­bie­ty ze­szły ze ście­żek oj­ców swo­ich, więc mło­dzi męż­czyź­ni nie czczą już sta­re­go oby­cza­ju, ni sta­rych bo­gów. Złe są to dni, Te­nas Hi-Hi i sta­ry Mu­skim zstą­pi do gro­bu tro­ski pe­łen.

– Tak! Tak! Praw­da! – za­wo­dzi­ła Ne­epo­osa.

– Od sza­leń­stwa twe­go na­ro­du osza­lał rów­nież mój na­ród – mó­wił da­lej Mu­skim. – Na­de­szli tam­ci spo­za sło­ne­go mo­rza, niby mor­skie fale i wę­dru­ją – ach! któż wie do­kąd?

– Tak! Któż wie do­kąd? – la­men­to­wa­ła Ne­epo­osa, ki­wa­jąc się w przód i w tył.

– Idą cią­gle ku mro­zom i śnie­gom; i wciąż przy­cho­dzą nowi, fala za falą!

– Tak! Tak! Ku mro­zom i śnie­gom. Dro­ga jest dłu­ga, ciem­na i chłod­na! – Za­drża­ła, po­tem na­głym ru­chem do­tknę­ła ra­mie­nia Fro­ny. – I ty idziesz?

Fro­na ski­nę­ła gło­wą.

– I Te­nas Hi-Hi idzie! Tak! Tak! Tak!

Za­sło­na na­mio­tu uchy­li­ła się zno­wu i Matt McCar­thy zaj­rzał do wnę­trza.

– Tu je­steś, Fro­na, we wła­snej oso­bie? Śnia­da­nie cze­ka już od pół go­dzi­ny, a sta­ry Andy gde­rze i zrzę­dzi jak baba. Dzień do­bry wam, Ne­epo­osa – zwró­cił się do In­dian – i wam, Mu­skim, cho­ciaż wąt­pię bar­dzo, czy mnie jesz­cze pa­mię­ta­cie.

Para sta­ru­chów od­mruk­nę­ła po­wi­ta­nie i na­tych­miast za­mil­kła chmur­nie.

– Prę­dzej, prę­dzej, dziew­czy­necz­ko – zwró­cił się Matt do Fro­ny. – Mój pa­ro­wiec od­cho­dzi o dwu­na­stej, a jesz­czem się na cie­bie wca­le nie na­pa­trzył. Prócz tego Andy i śnia­da­nie go­tu­ją się wspól­nie i ki­pią.ROZ­DZIAŁ IV

Od­chy­li­ła da­lej płó­cien­ną kla­pę na­mio­tu i we­szła. Męż­czy­zna nie prze­stał dmu­chać w piec, nie­świa­do­my fak­tu po­sia­da­nia to­wa­rzy­stwa. Fro­na kaszl­nę­ła, wo­bec cze­go pod­niósł na nią za­czer­wie­nio­ne od dymu oczy.

– Owszem, owszem – po­wie­dział dość sto­sow­nie. – Pro­szę uwią­zać płót­no i roz­go­ścić się. – Po czym wró­cił zno­wu do swej pod­bie­gu­no­wej ro­bo­ty.

– Bądź co bądź, go­ścin­nie – za­uwa­ży­ła w my­śli Fro­na, przyj­mu­jąc za­pro­sze­nie i pod­cho­dząc do pie­ca.

Stos ga­łą­zek kar­ło­wa­tej so­sny, krzy­wych, mo­krych i po­rą­ba­nych sto­sow­nie do dłu­go­ści pa­le­ni­ska le­żał na po­do­rę­dziu. Fro­na zna­ła do­brze ten ga­tu­nek so­śni­ny, pło­żą­cej się po ska­łach i za­peł­nia­ją­cej szcze­li­ny złóż po­lo­dow­co­wych, niby jej pro­to­typ, rzad­ko kie­dy wzno­szą­cy gło­wę wy­żej niż o kil­ka cali od zie­mi. – Zaj­rza­ła do pie­ca, zo­ba­czy­ła, że jest nie­peł­ny, do­ło­ży­ła mo­kre­go drze­wa. Męż­czy­zna wstał, kaszl­nął od dymu, ale po­ki­wał gło­wą z uzna­niem. Zła­paw­szy dech po­wie­dział: – Niech pani usią­dzie i wy­su­szy suk­nie. Zaj­mę się ko­la­cją.

Po­sta­wił garn­czek od kawy na fa­jer­ce pie­cy­ka, chlu­snął z wia­der­ka i wy szedł, żeby przy­nieść jesz­cze wody. Kie­dy znikł, Fro­na po­śpiesz­nie się­gnę­ła do wa­li­zecz­ki i męż­czy­zna, wró­ciw­szy za chwi­lę, za­stał go­ścia w in­nej spód­nicz­ce; daw­na zo­sta­ła wła­śnie wy­ci­śnię­ta sta­ran­nie. Go­spo­darz na­mio­tu wyj­mo­wać po­czął na­czy­nie ze skrzy­ni z za­pa­sa­mi, Fro­na zaś roz­cią­gnę­ła mię­dzy koł­ka­mi na­mio­tu ka­wa­łek sznur­ka i roz­wie­si­ła mo­krą spód­ni­cę. Na­czy­nia były brud­ne, po­chy­lił się więc i mył je sta­ran­nie, co dało dziew­czy­nie moż­ność dys­kret­ne­go zmie­nie­nia poń­czoch. Do­świad­cze­nie lat dzie­cin­nych na­uczy­ło ją zna­cze­nia pie­lę­gno­wa­nia nóg w po­dró­ży. Prze­mo­czo­ne bu­ci­ki po­sta­wi­ła na sto­sie dre­wek koło pie­ca, sama zaś wcią­gnę­ła parę mięk­kich, ozdob­nych mo­ka­sy­nów do­mo­wych in­dyj­skiej ro­bo­ty. Ogień roz­pa­lił się do­brze i Fro­na rada była, że może wy­su­szyć na so­bie bie­li­znę.

Przez cały czas obo­je nie prze­mó­wi­li ani sło­wa. Męż­czy­zna nie tyl­ko mil­czał, ale zda­wał się tak po­chło­nię­ty swo­imi zja­ję­cia­mi, jak­by nie ży­czył so­bie usły­szeć tych kil­ku słów wy­ja­śnie­nia, któ­re chcia­ła­by wy­mó­wić Fro­na. Za­cho­wa­nie jego ro­bi­ło ta­kie wra­że­nie, jak gdy­by było naj­zwy­klej­szą pod słoń­cem rze­czą, iż mło­da ko­bie­ta wy­ła­nia się na­gle z bu­rzy i wi­chru, by dzie­lić w nocy jego na­miot. Do pew­ne­go stop­nia po­do­ba­ło się to dziew­czy­nie, po­nie­waż jed­nak nie ro­zu­mia­ła tego, czu­ła się więc zmie­sza­na. Naj­wy­raź­niej coś przy­ję­te zo­sta­ło za pew­nik, coś, cze­go nie mo­gła po­jąć. Kil­ka­krot­nie zwil­ża­ła war­gi, żeby prze­mó­wić, ale mil­cza­ła, bo zu­peł­nie nie do­strze­ga­no jej obec­no­ści.

Otwo­rzyw­szy sie­kie­rą pusz­kę wo­ło­wi­ny w kon­ser­wie, go­spo­darz pod­sma­żył kil­ka gru­bych pla­strów bocz­ku, od­sta­wił pa­tel­nię i za­go­to­wał kawę. Po­tem wy­ło­nił ze skrzy­ni po­ło­wę zim­ne­go, cięż­kie­go plac­ka z jabł­ka­mi, obej­rzał go z po­wąt­pie­wa­niem i rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na dziew­czy­nę. Wy­rzu­cił nad­psu­ty przy­smak za drzwi, po czym wy­trzą­snął z pu­deł­ka na ka­wa­łek płót­na reszt­kę su­cha­rów mor­skich, roz­gniótł je, roz­kru­szył i wy­sta­wił na deszcz. Okru­chy ob­fi­cie na­sią­kły wodą, aż sta­ły się pulch­ną brud­no­bia­łą masą.

– Nie mam in­ne­go „pie­czy­wa” – mruk­nął – Ale pro­szą sia­dać i po­si­lić się jak moż­na.

– Chwi­lecz­kę – od­po­wie­dzia­ła Fro­na i za­nim zdo­łał za­pro­te­sto­wać, rzu­ci­ła roz­mię­kłe su­cha­ry na pa­tel­nię w tłuszcz. Do tego do­la­ła kil­ka kub­ków wody i po­sta­wi­ła na du­żym ogniu. Po kil­ku chwi­lach pa­ro­wa­nia i bul­go­ta­nia ca­łej masy do­rzu­ci­ła do niej drob­no po­kra­ja­ną wo­ło­wi­nę i wszyst­ko za­mie­sza­ła łyż­ką. Po­tem hoj­nie po­so­li­ła i po­pie­przy­ła, aż sma­ko­wi­ta para wzno­sić się po­czę­ła z mie­sza­ni­ny.

– Mu­szę przy­znać, że wca­le nie­zła po­tra­wa – po­wie­dział ko­ły­sząc ta­lerz na ko­la­nach i chci­wie po­że­ra­jąc jego za­war­tość. – Jak to się na­zy­wa?

– Slum­gul­lion – od­rze­kła grzecz­nie Fro­na, po czym ko­la­cja cią­gnę­ła się już w mil­cze­niu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: