Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Coś mojego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Październik 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Coś mojego - ebook

Maggie ma siedemnaście lat. Pół roku temu jej świat zniknął. Straciła wzrok. Ale pewnego dnia widzi dziesięcioletniego kalekiego Bena. I tylko jego. Przyjaźń z nim i uczucie do jego starszego brata uczą ją żyć na nowo i widzieć rzeczy i ludzi, jakimi naprawdę są.

Ben trenuje pływanie. To jest Coś, co jest Jego, czyli Coś, co daje mu radość. Maggie też będzie musiała znaleźć swoje to Coś… Żeby żyć normalnie, czuć radość i nie pogrążyć się w smutku. Co to będzie, kto jej pomoże? Czy wesprze ją przyjaźń, a może miłość? Ben czy jego brat Mason, a może ktoś inny…

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5680-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Nie przepadam za bukietami. Kwiaty są w porządku, ale jak ktoś je zerwie i ułoży, zaczynają mnie stresować. Stają się wręcz trochę przerażające, jakby mówiły: „Ach, proszę, podziwiaj mą urodę, gdy ja będę powoli konać”. To chyba był jakiś omen; gdy się cofnę pamięcią, to gdy poznałam Benjamina Miltona, akurat stał obok wazonu. Nie widziałam już wtedy od pół roku i przez ten czas ani razu nie natknęłam się na taką sytuację.

Większość widzących zakłada, że niewidomi widzą tylko czerń. Mylą się. Ci całkiem niewidomi nie widzą kompletnie nic. Ani czerni, ani szarości. Kiedy więc siadałam w poczekalni u pana Sturgisa, nie miałam pojęcia, jak wygląda ten bukiet. Wiedziałam tylko, że stoi na biurku, przy którym się meldowałam. I że pachnie dość podejrzanie, jak wyfiokowane staruszki, obstawiałam więc, że są w nim gardenie.

Jak zwykle siedziałam tuż obok przestępców, zwykłych i młodocianych. Czekałam dobre pół godziny, aż recepcjonistka – Cari albo Staci, jedno z tych imion zakończonych zadziornym „i” – wreszcie mnie wywołała. Nigdy nie widziałam pana Sturgisa, mojego kuratora. Wyobrażałam go sobie jako bardzo wysokiego faceta, który włosy spina w cienką kitkę, na nogach nosi znoszone męskie chodaki, a do tego ma trochę wyblakły tatuaż z pacyfką. Niestety, dziadek twierdził, że jest gruby, łysy i nosi spodnie za krótkie o dwa centymetry… paskudne. Jak ktoś jest niewidomy, widzi ludzi takimi, jakimi są naprawdę.

Weszłam do jego gabinetu, a on powiedział:

– Witam, panno Margaret.

– Pamięta pan, że wolę „Maggie”? – Ruszyłam w stronę swojego miejsca, a przy okazji złożyłam laskę i schowałam do torebki. Margaret. Tak się może nazywać ktoś, kto ma trzysta lat albo jest któryś tam w kolejce do brytyjskiego tronu.

– No więc, Margaret – kontynuował, a moja noga podrygiwała w rytm piosenki Loose Cannons, która cały dzień grała mi w głowie. Słyszałam, że grzebie w jakichś papierach. – Wiem od pani Olive, że zakończyłaś już obowiązkowe prace społeczne. Według niej – odchrząknął – „Margaret jest dowcipną młodą kobietą wykazującą niebywały talent w wyglądaniu na bardzo zajętą, podczas gdy nie robi nic”.

Zapadła cisza. Prawdopodobnie czekał na jakiś komentarz, ale się nie odezwałam. Zamiast tego strzepnęłam ze spodenek kłaczek, co było idiotyczne, bo przecież nawet gdyby tam był, nie zobaczyłabym go.

Po chwili spytał:

– Jak tam w szkole?

– Cudownie. – Wczoraj skończyłam trzecią klasę liceum, tak więc dzisiaj było cudownie. Spałam do południa, wciągnęłam paczkę ciasteczek, trzy godziny stałam pod prysznicem, a do biura kuratora wlokłam się powolutku.

– Masz ochotę porozmawiać o swoich ocenach? – spytał pan Sturgis i coś zanotował.

– Niespecjalnie.

– A jaką masz średnią? – zachichotał. Kilka miesięcy temu wypracowaliśmy swoiste porozumienie: ja będę zjawiskowo sarkastyczna, a on będzie uważał to za przezabawne. Poza tym uważałam, że powinnam ograniczyć wypowiedzi do minimum, bo wiedziałam, że jeśli choć odrobinę się przed nim otworzę, wpadnie do środka z impetem i zadręczy mnie gadkami o zwracaniu długu społeczeństwu i dbaniu o swoją karmę.

Wzruszyłam ramionami.

– Dwa z kawałkiem.

Byłoby dwa i cztery, gdyby nie nauczyciel angielskiego, który mnie znienawidził, odkąd parę miesięcy temu wywołałam małe zamieszanie na jego lekcji. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że byłam zdołowana niespodziewaną zmianą szkoły na Instytut dla Niewidomych im. Merchanta. Chodziło o to, że wcale nie chciałam odchodzić z liceum South Hampton, a poza tym u Merchanta było kompletnie nieżyciowo. Cały czas ktoś mnie tu klepał po plecach i mówił, że wszystko będzie dobrze. A wszystko było źle. Bo w prawdziwym świecie potykałam się o krawężniki, których istnienia wcześniej nie zauważałam, i nie wiedziałam, jak odróżnić banknot dziesięciodolarowy od dwudziestodolarowego. Poza tym zaczęło do mnie docierać, że już nigdy nie strzelę gola.

No więc u Merchanta było beznadziejnie. A najgorszy był nauczyciel angielskiego, pan Huff. Jego oddech cuchnął jak wnętrze pępka i mówił taaaak poooowoooli, jaaakbyyy na kaaażdeee słoowooo miaaaał minuuutę. Jakieś dziesięć lat wcześniej miał raka jąder i codziennie na lekcji rozwodził się nad tym, że wygrał z nowotworem, więc wie, jak to jest natykać się na przeszkody i walczyć z nimi. Ja prychałam z pogardą, jak mogłam najgłośniej i wywracałam oczami, żeby się zorientował, co bym chciała powiedzieć.

Aż w końcu pewnego dnia, gdy parskałam w najlepsze i wywracałam oczami, zaskoczył mnie pytaniem:

– Chciałabyś się czymś z nami podzielić, Maggie?

Uważam, że nie powinnam zostać ukarana za to, co się stało później, przecież po prostu odpowiadałam na jego pytanie. Poza tym mogłam powiedzieć coś jeszcze gorszego. Przecież myślałam gorsze rzeczy.

– Chodzi o to, że nie mogę zrozumieć podobieństwa między pana moszną a naszym wzrokiem. – Zrobiłam ruch ręką, żeby wskazać na pozostałych pozbawionych wzroku nieszczęśników, którzy tkwili w tej klasie i dzień za dniem musieli go słuchać.

Oczywiście zaprowadził mnie do gabinetu dyrektora, gdzie musiałam powtórzyć odpowiedź na pytanie pana Huffa. Od tamtej pory popołudniami miałam karę, a pan Huff zwracał się do mnie piskliwym głosem i stawiał mi niezasłużone złe oceny.

Głos pana Sturgisa przywrócił mnie z powrotem do rzeczywistości.

– Jak tam twoja matka?

Poderwałam głowę.

– A co? Dzwoniła do pana?

– Nie, nie odzywała się. Masz jakieś kłopoty w domu?

– Nie.

Westchnął, jak to wzdychają kuratorzy: trochę podejrzliwie, z lekkim rozbawieniem i odrobiną irytacji, a potem powiedział:

– W takim razie widzimy się za miesiąc. I wiesz co, Margaret? Dobra z ciebie dziewczyna. Nie pakuj się w żadne kłopoty.2

Dziadek Keith się spóźniał. Miał mnie odebrać od pana Sturgisa równo o czwartej, a mój telefon oznajmił, że jest już wpół do piątej. W sumie nie powinnam się dziwić. Dziadek miał wyjątkowy talent do spóźniania się. Może dlatego, że zawsze wlókł się w ślimaczym tempie. Z telefonem w ręce zastanawiałam się właśnie, czy go pogonić, ale wtedy otworzyły się drzwi i zadzwonił dzwoneczek.

– No wreszcie! – Poderwałam się i ruszyłam do wyjścia. Nie wyjęłam laski i niemal od razu się przekonałam, że jakiś geniusz rozlał na płytkach niezidentyfikowaną, ale cudownie śliską substancję i nie sprzątnął. A ja, oczywiście, wylądowałam w samym środku.

Chciałabym móc powiedzieć, że runęłam z godnością i gracją właściwą szanującej się niewidomej pannie, która rozumie i akceptuje, że od czasu do czasu natknie się na przykre niespodzianki i czasem wyjdzie z nich nieco poobijana. Ale nie będę ściemniać. Pięcioliterowe słowo, które wyrwało się z moich ust, gdy wylądowałam na podłodze, było tak treściwe, że można by nim wykarmić wielopokoleniową rodzinę.

Zamknęłam oczy i leżałam na boku, otoczona zapachem gardenii. Ściskałam w rękach głowę, jakby zawartość czaszki miała się rozsypać po poczekalni, gdybym ją puściła. Nagle usłyszałam dziecięcy głos:

– W życiu nie widziałem takiego orła! – Super, dzięki, miałam ochotę powiedzieć, ale wyrżnęłam głową w coś twardego i kanciastego i mój mózg nie funkcjonował jak należy. Nie mogłam znaleźć słów. Krążyły wokoło, ale nie mogły się wydostać. – Żyjesz? – spytał po chwili chłopiec, ale nie wydawał mi się jakoś szczególnie przejęty.

– I to jak! – odparłam nie bez trudności, a w moim głosie nie było sarkazmu, tylko spowolnienie.

Dzwoniło mi w całej lewej połowie głowy. Wsadziłam palec do ucha i poruszałam, ale nie pomogło. Jęknęłam i przekręciłam się na plecy.

– Pomóc ci?

Mówił tak entuzjastycznie i żywiołowo, jakby z każdym słowem z jego ust wybiegała meksykańska orkiestra; aż otworzyłam oczy. I wtedy się okazało, że od uderzenia w głowę mam halucynacje.

Bo go zobaczyłam.

Minęło pół roku, odkąd bakteryjne zapalenie opon mózgowych odebrało mi wzrok. Sześć miesięcy, odkąd cokolwiek widziałam. Więc to musiała być halucynacja, ale, kurczę, podobała mi się! Powinnam częściej walić się w głowę.

Patrzył na mnie chłopiec. Obstawiałam, że ma z osiem, dziewięć lat, ale nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z takim zjawiskiem, więc oszacowanie jego wieku mogło być niedokładne. Był drobny, opalony na złoto, ubrany w spodenki o trzy numery za duże i przekrzywioną czapkę z daszkiem. Poza tym uśmiechał się szeroko i pokazywał zęby.

Chwiejnie usiadłam. Mózg mi falował, a głowa bolała.

– Ty… – wskazałam na niego drżącym palcem, ale kiedy zmarszczył brwi, zupełnie zapomniałam, co chciałam powiedzieć.

Rozejrzałam się. Widziałam nie tylko jego, ale i kilka metrów wokół, oświetlone jakby żarzącą się żarówką zapaloną przez świt. Trudno to było właściwie nazwać jasnością, ale ponieważ od tak dawna nie widziałam zupełnie nic, światło raziło mnie jak reflektor.

Na podłodze, przy jego butach, leżała zwinięta torebka po Skittlesach. Czerwona. Jasnoczerwona. Boże, jak ja tęskniłam za tą barwą. Obok stało niebieskie plastikowe krzesło, na którym ktoś wyciął dużymi drukowanymi literami słowa: „UGRYŹ MNIE”. A nad nim? Snop miękkiego popołudniowego światła. Dalej robiło się coraz mroczniej i mroczniej, aż wszystko znikało w niebycie.

To dziwne, nawet jak na halucynację.

Znów spojrzałam na chłopaka i zauważyłam, że opiera się na kulach. Nie takich, które się wkłada pod pachy, tylko krótkich, aluminiowych, w których się trzyma przedramiona. Dziwne, ale wydawały mi się integralną częścią jego ciała. Bez nich czegoś by mu brakowało, tak jak nosa, ucha czy czegoś innego. Uśmiechał się do mnie półgębkiem i minę miał trochę rozbawioną, a trochę pełną wątpliwości.

– Jesteś pijana? – spytał.

Nie miałam doświadczenia z halucynacjami, ale ta wydawała się nieco bezczelna. Zresztą może wszystkie takie były?

– Skąd, nie jestem! – odparłam z oburzeniem. – Mam wstrząs mózgu, co wyjaśnia twoją obecność tutaj. – Zrobiłam zamaszysty ruch ręką, żeby jeszcze wyraźniej wtajemniczyć go w sytuację.

Wydął policzki i wypuścił powietrze.

– Czyli ćpunka. Cholera. – A pod nosem dodał: – Te ładne zawsze są skrzywione.

Zmrużyłam oczy.

– Słucham?!

– No, sama powiedz. Najpierw totalnie się zakochałem w Jessice Baylor. Siedziała obok mnie na matematyce. Była boska. Miała błyszczące włosy, oczy i zęby. I co? Powiedziała, że nie znosi tortów, a ja mam uraz do osób, które nie lubią tortów. Potem była Hannah. Miała cycki. I to jakie! Na samą myśl chłopak mógł ześwirować. – Szybko zamrugał. Tak jakby przy użyciu powiek usuwał jej obraz z mózgu. – Ale przyłapałem ją na rzucaniu kamieniem w wiewiórkę. Wyobrażasz sobie? Przecież tak nie można! A dzisiaj zobaczyłem ciebie. I pomyślałem, że jesteś idealna. Ten upadek? O rany! Po prostu o rany. I nagle się dowiaduję, że jesteś ćpunką. – Znów westchnął głęboko. – Tragedia.

Cholera, chyba przywaliłam mocniej, niż myślałam.

– Nie jestem ćpunką – oznajmiłam, chociaż nie byłam pewna, czemu tłumaczę się przed nieletnią, lekko perwersyjną halucynacją.

– To dlaczego się tak na mnie gapisz? – spytał. – Bez wyrazu, z głupią miną?

Gapię się? W sumie możliwe. Przemknęło mi przez myśl pytanie, dlaczego głupie zasady towarzyskie obowiązują nawet wobec halucynacji.

– Musiałeś sam się na mnie gapić, żeby wiedzieć, że ja się gapię na ciebie. – Z tak logicznym wywodem nie będzie mógł dyskutować.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej, tak że uśmiech zajął mu prawie całą twarz.

– Ty się gapiłaś pierwsza, więc to ty zaczęłaś. Ja jestem tylko niewinnym świadkiem, skutkiem ubocznym twojego gapienia.

Zabębniłam palcami w brodę. Nic tak nie odświeża umysłu, jak dobra kłótnia. Po jego minie widziałam, że też zauważył poprawę mojego stanu umysłowego i koncepcja ćpunki zniknęła.

– Tak naprawdę – zaczęłam – jak pierwszy raz na ciebie spojrzałam, zaraz po upadku, już się na mnie patrzyłeś. Więc to ty zacząłeś. A w związku z tym moje gapienie się jest skutkiem ubocznym twojego gapienia.

Zapadła długa cisza, która zmieniła się w jeszcze dłuższą. A potem wyszeptał:

– Myślałem, że jesteś moją nową dziewczyną.

Zaczęłam się śmiać tak strasznie, że aż zachrumkałam, zupełnie nie jak dama. Z ludźmi nie szło mi najlepiej, ale najwyraźniej okazałam się mistrzynią rozmów z halucynacjami.

W poczekalni rozległo się stukanie obcasów. Gdzieś z tyłu dobiegł mnie głos recepcjonistki:

– Co się…? Maggie? Dlaczego siedzisz na podłodze? Wszystko dobrze?

– Wprost wybornie – wycedziłam, ale nie oderwałam wzroku od dzieciaka. – W życiu nie czułam się lepiej. Troszkę się poślizgnęłam, a potem trochę mniej upadłam. Ktoś rozlał coś odrobinę śliskiego.

Zamilkła, a potem zaczęła zawodzić:

– O nie, nie, nie! Tylko nie teraz!

Nie rozumiałam, o co jej chodzi, ale też specjalnie mnie to nie interesowało. W tej konkretnej chwili życie stało po mojej stronie.

– Benjaminie, przestań flirtować z tą biedną dziewczyną. Nie widzisz, że jesteś dla niej za młody?

Chłopak odetchnął głęboko i znów wydął policzki. Potem uniósł palec.

– Wcale nie flirtowałem. Ale nic nie poradzę, że mam takie ciało…

Przerwała mu, zanim zdołał dokończyć i zaczęła mówić tak szybko, że prawie nic nie rozumiałam:

– Przepraszam cię, Ben, ale muszę lecieć, jestem spóźniona, strasznie, strasznie, za trzy minuty muszę odebrać dziecko z przedszkola, bo doliczą mi to do czesnego, a nie mogę sobie na to pozwolić, bo nie będę miała za co zapłacić czynszu, więc bądź tak dobry i zetrzyj to coś z podłogi, zanim ktoś sobie skręci kark. – Wzdrygnęłam się, gdy znikąd zjawiła się w moim polu widzenia i położyła rękę na ramieniu chłopca: – Dzięki, naprawdę jestem zobowiązana! – Potem podniosła głos i zawołała: – PROSZĘ PANA? JA WYCHODZĘ, PRZYSZEDŁ PANA SIOSTRZENIEC, NIECH PAN NIE ZAPOMNI ZAMKNĄĆ DRZWI! – Okazała się farbowaną blondynką, szczupłą, w średnim wieku. Przemknęła przez obszar, który widziałam, i zniknęła.

Na kilka sekund zapomniałam o oddychaniu. Popatrzyłam znów na dzieciaka przede mną. Czułam się, jakbym wpadła na coś wielkiego i nieustępliwego, a potem rozpadła się na milion kawałków. Zamknęłam oczy i spróbowałam odwołać się do resztek zdrowego rozsądku. Gdy spojrzałam ponownie, wciąż tam był.3

Siedziałam przez chwilę i gapiłam się na niego. Nachylił się do mnie, wsparty na kulach, i uśmiechnął się szeroko, oślepiając mnie wielkimi, przednimi zębami.

– Czemu cię widzę? – spytałam. Nie odpowiedział, bo tak naprawdę nie zadałam tego pytania. Na próbę wypowiedziałam te słowa w głowie, ale uznałam, że brzmią zbyt idiotycznie, by je wygłaszać. Pomacałam świeżutkiego guza na głowie. Czyżby w wyniku upadku jakiś luźny klocek trafił z powrotem na swoje miejsce? Do dziurki z napisem „wzrok”?

Czy to w ogóle możliwe?

Przełknęłam ślinę i spojrzałam w dół. Sama nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie… siebie. Ślepota sprawiła, że chyba zwątpiłam w swoje istnienie. Zdawało mi się, że rozmyłam się w niebycie i istniałam tylko jako duch. Ręce naprawdę miałam białe, chude, kruche. Na palcu wskazującym prawej dłoni odcisk od nauki alfabetu Braille’a. Biała koszulka, wyrażająca moją najnowszą obsesję na punkcie najlepszego początkującego zespołu wszech czasów, Loose Cannons. Krótkie spodenki, które rodzice kupili mi kilka miesięcy temu. Uważałam, że są bardzo wygodne i niezwykłe, ale teraz już wiedziałam dlaczego: były za duże, rozepchane w dziwnych miejscach i podejrzanie przypominały coś, co mogłaby nosić moja mama. Na paznokciach u stóp miałam resztki niebieskiego lakieru, mojego ulubionego w czasach, kiedy jeszcze widziałam. Na prawej kostce blizna po upadku z drzewa, w ósmej klasie. Wpatrywałam się w nią przez chwilę, z namaszczeniem i intensywnie, czując , jakbym stała kilka centymetrów od jakiegoś wielkiego ekranu i zachwycała się każdym pikselem.

Tak. No tak. Zdecydowanie odzyskałam wzrok.

Ale…

Dlaczego?

Odwróciłam się i zerknęłam do tyłu. Pole widzenia obejmowało jakieś trzydzieści centymetrów, a dalej wszystko się rozmywało. Nie widziałam poczekalni. Nie widziałam krzeseł. Nie widziałam… nic. Spojrzałam w dół, na strużkę pienistej zielonej substancji, rozmazanej na nie całkiem białej podłodze. Obstawiałam, że to lody pistacjowe. Na nich się poślizgnęłam. Nigdy nie byłam fanką tego smaku, orzechy jakoś mi nie pasowały do czegoś kremowego i aksamitnego, ale w świetle ostatnich wydarzeń byłam gotowa zjeść cały kubełek jeszcze dziś wieczorem.

No bo naprawdę…

Ten dzieciak, Ben, odchrząknął, odwrócił się w stronę gabinetu pana Sturgisa i ryknął:

– WUJKU! Mama mnie przysłała, żebym cię zaprosił na kolację, ale widzę, że jesteś zajęty, więc zabiorę moją nową dziewczynę. – Pan Sturgis zdążył tylko powiedzieć: „Ale…”, kiedy Ben dokończył: – Nie, nie ma sprawy! Chcę, żeby poznała moją rodzinę.

– No dobrze! – odkrzyknął pan Sturgis, ewidentnie zdziwiony.

– Nie jestem twoją dziewczyną – przypomniałam mu cicho, ale on się tylko uśmiechnął jak wariat. A później, z zadartą brodą i wyprostowanymi dumnie plecami, schylił się do podłogi, opierając się na krześle z napisem „UGRYŹ MNIE”. Kościste nogi złożyły się trochę bezwładnie, gdy kucał.

– Za co? – spytał. Jednym okiem łypnął na mnie, a drugim na rozmazane lody, które właśnie ścierał. – Kradzieże w sklepach?

Nie odpowiedziałam, bo pytanie wydało mi się całkiem bezsensowne. A poza tym głowę miał tak odwróconą, że mogłam bez trudu odczytać napis na jego czapce z daszkiem: „TAKIE CIAŁO, A DO TEGO TEN MÓZG!”. Tak strasznie mnie zachwyciło, że widzę litery, że czytałam napis wciąż od nowa. Potem zorientowałam się, że on czeka na odpowiedź albo reakcję. Ale na co…? Nie pamiętałam.

– Słucham?

– Co robisz u mojego wujka? – wyjaśnił i odwrócił się, tak że nie widziałam już napisu. – Nie wyglądasz na seryjną morderczynię ani dilerkę, więc obstawiam, że podkradasz w sklepach. – Nachylił się i scenicznym szeptem spytał: – Co świsnęłaś?

– Nic – odparłam ostro. Normalnie już miałabym gotową jakąś uszczypliwą albo ironicznie zabawną ripostę, ale pulsowanie w głowie i niespodziewany powrót jakiejś jednej osiemdziesiątej pola widzenia całkiem mi zaburzyły zwyczajowe procesy intelektualne.

– Coś przede mną ukrywasz, moja piękna.

Hmm. Na to już zupełnie nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie umiem skutecznie dyskutować z kimś, kto właśnie nazwał mnie „piękną”. Nawet, jeśli zrobiło to dziecko.

Przestał wycierać podłogę i oddał się czekaniu na odpowiedź w sprawie sklepowych kradzieży. Wyprostowałam się więc.

– Nie kradłam w sklepach. Nawet nie lubię sklepów. Mam karę za taką jedną szkolną akcję.

Uśmiechnął się, a potem się jeszcze roześmiał. Zabrzmiało to jak wykrzyknik na końcu zdania.

– Uwielbiam dziewczyny z głębią. Kontynuuj, proszę.

– Nie jestem twoją dziewczyną. Jestem dla ciebie o wiele za stara – przypomniałam.

– Tak, ale będziesz moją dziewczyną, więc z technicznego punktu widzenia wychodzi na to samo. – Zawadiacko uniósł brew.

– Na nic nie wychodzi. Ile ty masz lat? Dziewięć?

– Dziesięć! – parsknął z oburzeniem, tak jakby ten rok robił wielką różnicę.

– No więc z technicznego punktu widzenia ty masz dziesięć lat, a ja siedemnaście i coś mi się zdaje, że randki dziesięciolatka i siedemnastolatki są karane przez prawo.

Machnął tylko ręką.

– Nieistotne. No dobrze, co z tą akcją?

Miał coś takiego w oczach… Szczerość albo oddanie. Zwróciłam na to uwagę może dlatego, że mnie tego brakowało. Wystarczyło, żebym mu opowiedziała o moim wygłupie.

Parę miesięcy temu, podczas szkolnego apelu, w którym brali udział uczniowie oraz kadra, przesunęłam stojący na korytarzu nieznośnie wielki posąg nadętego patrona naszej szkoły, Eliasa Merchanta, parę metrów dalej, konkretnie do męskiej toalety. A mówiąc jeszcze precyzyjniej, ustawiłam go przed pisuarem. Potem pomalowałam stopy białą farbą i zostawiłam ślady zaczynające się w miejscu, gdzie stał wcześniej, a kończące się tam, gdzie się znalazł. Miało wyglądać tak, jakby pomnik sam poszedł do toalety. Nikt z uczniów nie mógł tego zobaczyć, ale byłam pewna, że wszyscy o tym usłyszą. Zresztą mieli szczęście, bo w mojej wyobraźni wyglądało to znacznie lepiej niż w rzeczywistości. Tak czy siak, miałam niezły ubaw. Aż mnie złapali.

Jak skończyłam opowiadać, Ben uśmiechał się szeroko. Myślałam, że pęknie mu twarz. Zaczął się śmiać i śmiał się długo, emitując całe szeregi wykrzykników.

– Genialne! – orzekł i wsparł się na krześle, żeby się podnieść. Włożył ręce w uchwyty kul, odzyskał równowagę, a potem nagle zamarł i spojrzał na mnie, mrużąc powieki.

– Zaczekaj. Chodzisz do Merchanta? Czy to nie jest szkoła dla niewidomych?

Już zdążyłam zapomnieć, że jestem niewidoma. Czułam się tak… normalnie. Normalniej niż od miesięcy. A jednocześnie wiedziałam, że jest jeszcze tyle rzeczy, których nie widzę, tyle świata poza Benem, mną i tym mrocznym pierścieniem wokół.

Wciąż byłam niewidoma. Prawie.

Milczałam chwilę, a potem z moich ust wydostały się słowa. Może niezbyt elokwentne, ale aktualnie nie mogłam sobie pozwolić na zadziorność.

– No tak. To szkoła dla niewidomych.

Zmarszczył brwi.

– No to dlaczego tam chodzisz?

Wstałam i otrzepałam tyłek. Grałam na zwłokę. Nie miałam pojęcia, jak zareagować. W końcu, po stwierdzeniu, że mam za mało funkcjonujących komórek mózgowych, żeby spreparować porządne kłamstwo, zdecydowałam się naprawdę:

– Bo jestem niewidoma.

Wyszczerzył się z niedowierzaniem.

– E tam.

– Naprawdę. Jestem niewidoma. – Na dowód wyciągnęłam z torebki laskę i rozłożyłam. – A jeśli i tak nie wierzysz, zapytaj wujka. – Wskazałam ręką na jego gabinet. – Pytaj, śmiało.

Odwrócił tylko głowę i nie ruszając się z miejsca, ryknął:

– WUJKU! TA DZIEWCZYNA Z LOKAMI, CO PRZESUNĘŁA POSĄG, JEST NIEWIDOMA?

Pan Sturgis odkaszlnął niepewnie, ale potem wydał dźwięk, który można było uznać za przytaknięcie.

Ben powoli odwrócił się z powrotem do mnie. Oparł się całym ciężarem ciała na kulach i zrobił minę, która wyrażała najczystszy zachwyt.

– Straciłam wzrok pół roku temu, po zapaleniu opon mózgowych – zaczęłam wyjaśniać. – Zanim się tu dzisiaj wyłożyłam, nie widziałam kompletnie nic. Ale coś musiało mi się przestawić w mózgu, jak upadłam, bo cię widzę, ale tylko ciebie i może kawałek wokół. Poza tym nadal nic. – Zmrużyłam oczy i przyjrzałam się ciemnemu pierścieniowi, który go otaczał. Szarawe światło ciemniało i w zadziwiający sposób rozmywało się w niebycie.

– Ja pierdzielę – szepnął Ben. – To cud!

Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale zaraz je zamknęłam. Bo prawda była taka, że nie wiedziałam, czemu go widzę. Nic nie wiedziałam. Nawet czy powinnam komuś o tym powiedzieć: panu Sturgisowi, rodzicom, nauczycielom, lekarzowi?

Psychiatrze…

Zaczęłam obgryzać paznokieć kciuka. Czy ktoś mi w ogóle uwierzy? Pewnie nie. Ze względu na kłamstwa, którymi się ostatnimi czasy parałam i które się dorosłym zdecydowanie nie podobały, moi rodzice – a w tym przypadku na pewno też inni – nie przywiązywali wielkiej wagi do tego, co mówię.

Boże, tak naprawdę nie byłam pewna, czy sama sobie wierzę! Coś tu było zdecydowanie nie tak. Powinnam się zastanowić, czy aż tak mi brakowało wzroku, że gotowa byłam w jego intencji zwariować. A moje biedne neurony postanowiły wyprodukować… to?

Zerknęłam na Bena, na jego wielkie zęby wyszczerzone w uśmiechu, zbyt długie jasne włosy i kule, a potem przełknęłam ślinę. Gdybym miała być z sobą całkiem szczerza – choć za wszelką cenę unikałam takich sytuacji – musiałabym przyznać, że stanowczo tak. Z całą pewnością oszalałam.

Ale mimo wszystko…

Zupełnie nie uśmiechało mi się wylądowanie na oddziale psychiatrycznym, a potem przekazanie mojego mózgu do pokrojenia jakiemuś badaczowi. Postanowiłam więc, że dopóki się nie dowiem, co się tak naprawdę dzieje, nikomu nie wyznam, że widzę Benjamina Miltona.

– Po pierwsze, jesteś za młody, żeby przeklinać – pouczyłam go. – A po drugie, to żaden cud. Upadając, uderzyłam się w głowę. Mocno. Czułam, że mój mózg aż się zatrząsł i w efekcie… zobaczyłam ciebie. Chyba.

Ale on mnie nie słuchał. Krążył wkoło i powtarzał:

– Ja pierdzielę, ja pierdzielę, ja pierdzielę, ja pierdzielę. – W końcu zatrzymał się gwałtownie, odchylił głowę, skierował wzrok w niebo i krzyknął: – JA PIERDZIELĘ, TO CUD!

Podeszłam do niego i zakryłam mu ręką usta. Nachyliłam się do jego ucha i wycedziłam szeptem:

– Nie mów nikomu, aż się dowiem, o co tu chodzi. Obiecaj, że będziesz milczał.

Wytrzeszczył oczy, ale powoli pokiwał głową. Puściłam go, a wtedy wymruczał:

– Dobrze, Thera, już dobrze

Thera???

– Mam na imię Maggie. Maggie Sanders.

– Ale ja będę na ciebie mówił Thera – wyszeptał, prawie nie poruszając ustami. Cały czas wpatrywał się we mnie w napięciu.

Zatkałam sobie nos. Użyłam za mało dezodorantu, żeby kontynuować tę rozmowę.

– Wolę swoje imię.

– Ale chodzi o to – szeptał – że wyglądasz dokładnie jak Thera. Z Twenty-one Stones. Ona strzela piorunami prosto z palców i ma magiczne moce, żeby walczyć ze smokami.

Położyłam sobie dłoń na czole.

– O czym ty mówisz?

– Nie znasz? To najlepsza gra na świecie!

Aha. Czyli będzie mnie nazywał na cześć bohaterki gry. Co za zaszczyt!

Stałam tak ze skrzyżowanymi ramionami, a on na mnie patrzył, jakbym była najwspanialszą kolejką górską w historii parków rozrywki. W końcu się odezwał:

– Przyjdziesz do mnie do domu na kolację? Proszę, proszę, proszę! Nie powiem mojej rodzinie o cudzie. Słowo! – Wskazał głową w stronę drzwi: – Możemy cię nawet podwieźć, moja mama czeka na zewnątrz. – Złożył kule i wygiął ręce w nadgarstkach, żeby wyglądać jak proszący pies. – Proszę!

Ogólnie rzecz biorąc, nigdy nie utrzymywałabym kontaktów z dziesięciolatkiem, chyba że miałabym dostać kasę za niańczenie go. I to niezłą kasę. Ale strasznie się chciałam dowiedzieć, czy Ben Milton to tylko produkt mojego mózgu. Może po całych miesiącach niewidzenia, które działało jak preparat o powolnym uwalnianiu, nagle zniknęła wierzchnia otoczka ochronna i po prostu zwariowałam.

A może wracał mi wzrok.

– Dobra, pójdę – wypaliłam. – Tylko przestań do mnie mówić Thera.

Przed wyjściem zadzwoniłam do dziadka. Oczywiście trafiłam na pocztę głosową. Dziadek nie jest specjalnie przywiązany do swojej komórki. Jego nagranie jak zawsze poprawiło mi humor: najpierw długa cisza, potem jakiś ruch i oddech prosto w słuchawkę, a na koniec „Pheh” i trzy sygnały.

„Pheh” to sztandarowe słowo dziadka. Słowo wielokrotnego użycia, mogące oznaczać wszystko, co akurat chce powiedzieć. Może być pytaniem, stwierdzeniem, dopowiedzeniem albo odpowiedzią. Ci, którzy naprawdę dziadka znają, zawsze wiedzą, co w danej sytuacji miało oznaczać „pheh”.

– Dziadku? – przemówiłam do telefonu. – Miałeś mnie odebrać jakąś godzinę temu. W związku z tym idę na kolację do… – zamilkłam, bo nagle się okazało, że nie wiem, jak skategoryzować Bena. On usłużnie podsunął „mojego nowego chłopaka”. – Mojego nowego kolegi – dokończyłam, gromiąc go wzrokiem. – Zadzwonię, jak będę potrzebowała podwózki do domu. Dobrze? No to pa.

Rozłączyłam się i w zamyśleniu zaczęłam się wpatrywać w mój telefon. Rodzice kupili mi go zaraz po tym, jak straciłam wzrok. Prezent na pocieszenie. To w zasadzie nie był telefon, tylko wygenerowany komputerowo głos, który ryczał do mnie, jak tylko dotknęłam jakiegoś guzika. Natychmiast go znienawidziłam, a przyzwyczajanie się do niego wydawało się tak niedorzeczne, jak próba ochrzczenia kota. Ale jakoś się udało. Przynajmniej częściowo.

Łypnęłam na niego jeszcze raz, a potem wetknęłam do kieszeni i spojrzałam na Bena. Stał niedaleko i uśmiechał się idiotycznie. Czułam się, jakbym wzięła sobie coś, co do mnie nie należało, ale w końcu stwierdziłam:

– No dobra, dzieciaku, idziemy. I pamiętaj, ani słowa!

Wyswobodził rękę z kuli, przekręcił niewidzialny kluczyk przy ustach, zamykając je na głucho, a potem wyrzucił za siebie. Potem wyszliśmy na zewnątrz.4

Zaraz po tym, jak straciłam wzrok, cały czas leżałam na łóżku w swoim pokoju i albo spałam, albo słuchałam muzyki. Moi rodzice nie mogli tego znieść, więc kiedy przez tydzień odmawiałam wyjścia, chodzenia do szkoły i w zasadzie wszystkiego, sprowadzili Hildę, instruktorkę orientacji przestrzennej, która, czy tego chciałam, czy nie, miała mnie nauczyć na nowo odnajdywać się w świecie.

Hilda miała dominującą osobowość i paskudny oddech, a jako Rumunka nie wymawiała głoski „ł” i zawsze mówiła „w”, co mnie bardzo bawiło, choć pewnie nie świadczyło o mnie dobrze. Nie zgadzałyśmy się w kilku zasadniczych sprawach, przede wszystkim w kwestii długiej, białej laski. Ja jej nienawidziłam, ona kochała. Nazywała ją „przedłużeniem palców”, co poniekąd się zgadzało, bo ilekroć musiałam jej użyć, miałam ochotę pokazać wszystkim środkowy palec.

Według mnie laski były dla starych ludzi. Bezradnych. Którym nie przeszkadzało demonstrowanie przed wszystkimi przechodniami, że są niewidomi. Ja nie chciałam niczego demonstrować. Chciałam po prostu iść. Laskę zaakceptowałam bardzo niechętnie i nawet teraz, po drodze z biura pana Sturgisa, czułam, jak mi nieznośnie ciąży w ręce. Musiałam się mocno powstrzymać, żeby jej nie złożyć i nie schować do torebki.

Mamę Bena – okrągłą kobietę o jasnych włosach, wesołych oczach, z kolczykami z piórek i ubraną w coś w stylu stroju chirurga – zobaczyłam dopiero, kiedy niemal na nią weszłam. Strasznie dziwne uczucie, iść obok Bena w bańce przytłumionego, szarawego światła, widzieć tylko asfalt, żwirek i drzwi auta, a potem bach!, nagle ujrzeć tuż przed sobą kobietę, opierającą się o poobijanego bordowego minivana i trajkoczącą przez telefon. Widziałam ją, ostro i wyraźnie. Tak jak Ben, była zachwycająco i zjawiskowo rzeczywista. Cała jej postać, od ciepłego głosu po serdeczny uśmiech, komunikowała: „Lubię piec ciasteczka i chodzić na spotkania rady rodziców”. Mój mózg chyba nie zdołałby czegoś takiego stworzyć.

Nie. Tak.

Może.

Ben dokonał prezentacji:

– Mamo, to Thera. Thera, to moja mama. – Następnie, niezbyt subtelnie dodał: – Thera jest niewidoma.

Żeby się nie zdradzić, starałam się patrzeć na jej lewe ucho, a nie w oczy. Wrzuciła komórkę do kieszeni fartucha i uśmiechnęła się tak szeroko, jakby już samo moje istnienie ją zachwyciło.

– Ojej! Bardzo miło cię poznać, Thero! – zawołała. Potem rzuciła się w moją stronę i kompletnie z zaskoczenia mocno mnie objęła. Okazała się miękka i gąbczasta, więc zapadłam się w nią, jakby była objęciami samymi w sobie. Nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę.

Nie wiedziałam, co zrobić z rękami, więc w końcu niezręcznie poklepałam ją po plecach.

– Tak naprawdę mam na imię Maggie – wystękałam w jej ramię.

Cofnęła się i zamyśliła nad moimi słowami. Zmarszczyła czoło, a kolczyki z piórek powiewały na wietrze.

– Moim zdaniem Thera bardziej do ciebie pasuje.

Ben prężył się obok, bardzo z siebie zadowolony.

– Wujek Kevin jest dzisiaj zajęty, więc zaprosiłem Therę. Dobrze?

Jego matka klasnęła w dłonie z taką radością, jakby wygrała zupełnie nowego minivana, który nie wyglądał, jakby się miał rozpaść na milion kawałków, gdy na antence usiądzie ptak.

– Jak najbardziej!

Ben podszedł do tylnych drzwi i czekał, aż mama mu je otworzy. A ja stałam jak wmurowana i patrzyłam w dół, na siebie, bo krąg przytłumionego, szarawego światła dosłownie przepołowił moje ciało. Lewa połowa, choć trochę rozmyta, wyglądała normalnie. Prawa… nie istniała.

To nie mało sensu.

Wytarłam dłonie w spodenki. Może po prostu nie trzeba się teraz nad tym zastanawiać. Dać się ponieść i sprawdzić, gdzie mnie to zaprowadzi. Jeszcze kilka minut temu, gdy siedziałam na podłodze w poczekalni pana Sturgisa i rozmawiałam z Benem, zapomniałam o swojej ślepocie. Krew lekko płynęła mi w żyłach i musowała jak napój gazowany, a ja czułam, jakbym po Bóg jeden wie, jak długim czasie, wróciła do siebie.

Chciałam być znów Maggie, chociaż przez chwilę.

I mogłam nią być. Odzyskałam ułamek wzroku i nawet jeśli to tylko halucynacja, uszczęśliwiła mnie w takim stopniu, że bez problemu mogłam sobie darować myślenie nad wszystkimi „jak?” oraz „a co, jeśli?” i po prostu być sobą. Zasługiwałam na to po sześciu miesiącach nieistnienia.

Zrobiłam duży krok w stronę Bena, nachyliłam się i szepnęłam mu do ucha:

– Pamiętaj, ani słowa o tym, co widzę, a czego nie.

Zasalutował:

– Melduję, że twój sekret jest bezpieczny, o pani – oznajmił całkiem poważnie.

Wywróciłam oczami.

Van świszczał przy zapalaniu silnika, a gdy ruszył, terkotał, jakby wokół silnika kręcił się jakiś kamyk. Tapicerkę pokrywała gruba warstwa zwierzęcej sierści, a wszędzie upchnięte były klatki. Mama Bena wyjaśniła, że pracuje w klinice weterynaryjnej i zdarza jej się zabierać ranne zwierzęta z ulicy.

Miltonowie mieszkali w Chester Beach, przy brukowanej drodze mieszczącej jakieś piętnaście domów, kawał od mojego miejsca zamieszkania. W Chester Beach można było spotkać dwa typy ludzi: hipisów oraz hipisów. Moja babcia Karen zaliczała się do kategorii hipisów. Jak jeszcze żyła, wyciągała mnie z łóżka o haniebnej godzinie, żebyśmy razem powitały wynurzające się z wody słońce. Ponieważ nienawidziłam wcześnie wstawać, złorzeczyłam przez całą piętnastominutową jazdę, ale potem usta zamykał mi widok słońca pojawiającego się nad oceanem i barwiącego niebo na żółto, czerwono i pomarańczowo. Zawsze lubiłam Chester Beach. Przypominało mi o babci. Nawet teraz o niej myślałam, choć jechałam zdezelowanym minivanem z chuderlawym dzieciakiem o sterczących zębach, który emitował światło przywracające mi wzrok w promieniu jakiegoś metra z kawałkiem, oraz jego dziwnie uczuciową matką. Więc niedługo myślałam, ale jednak. Ogródek Miltonów był, z tego co zauważyłam, zarośnięty chwastami i krzaczorami. Dom jakby się zapadł, a warstwa białej farby na sidingu popękała i wyblakła. Mosiężna kołatka na drzwiach wejściowych została kiedyś urwana i przymocowano ją z powrotem za pomocą taśmy klejącej. Ale mimo wszystko wnętrze okazało się przyjazne, a gdy weszłam, nie wystraszył mnie pogłos, jak w moim domu. Odkąd straciłam wzrok, zauważyłam, jakie wydaje dźwięki.

Pachniało tam lekko kadzidłem, a cały przedpokój zajmowały zdjęcia. Wisiały wszędzie i przedstawiały głównie Bena i jakiegoś starszego, przystojnego, ciemnowłosego chłopaka.

– To twój brat? – szepnęłam.

– Tak – odparł radośnie Ben. – Ale ja jestem atrakcyjniejszy i bystrzejszy. – Wskazał na zdjęcia i zniżył głos. – Mama ma szmergla na punkcie zdjęć. Są wszędzie.

Nie przesadzał. Ściany były wręcz nimi wytapetowane. Co ciekawe, większość nieostra albo rozmazana. Wydawałoby się, że wraz z praktyką nabywa się też umiejętności.

Ben poprowadził mnie korytarzem obok starego, wielkiego pianina i dalej do swojego pokoju. W progu się zatrzymał, wyswobodził rękę z kuli i pochylił się usłużnie:

– Witam w moim centrum dowodzenie.

Na pierwszy rzut oka był to pokój mogący należeć do dzieciaka, który za dużo czasu się uczy. Upchnął tu modele układu słonecznego, plakaty Einsteina, gadżety związane z NASA i stosy książek.

– Ben? Powiedz mi, że to nie twoje encyklopedie. – Schyliłam się i przyjrzałam grzbietom książek na półce. – I że po prostu je przechowujesz, nim twoja mama opchnie je na garażowej wyprzedaży jakiejś pomarszczonej osiemdziesięciolatce.

Machnął wolną ręką.

– Są w moim pokoju, więc oczywiście należą do mnie!

Zaczęłam się śmiać.

– Nie słyszałeś, że wynaleziono nową encyklopedię? Zajmuje bardzo mało miejsca i jest prosta w użyciu. Nazywa się internet. – Podniosłam się i odwróciłam w stronę szafy. Ona wiele mówi o człowieku. Z racji ograniczonego pola widzenia musiałam się zaspokoić tylko prawym kątem, w którym piętrzył się stos czapek z daszkiem, każda z innym napisem. U podnóża tego wzniesienia leżała piłka do nogi. Niepełnowymiarowa, taka dla dzieci, ale mimo wszystko piłka. Z trudem przełknęłam ślinę i odwróciłam się do niej tyłem.

– Internet jest dla mięczaków – odparł Ben. – Zacząłem czytać encyklopedie, jak miałem osiem lat.

Parsknęłam głośno.

– No, co ty? Czytasz je dla przyjemności? Nieźle! To dość… żałosne.

Nawet nie skomentował.

– A ty, Thero, co czytasz?

Zaskoczył mnie tym pytaniem. Odpuściłam sobie książki. Brajl mnie męczył, nie szło mi to, więc czytałam palcem wyłącznie z konieczności. Głównie w szkole. Ostatnimi czasy kontakt ze słowem pisanym miałam tylko dzięki komputerowi. Spędzałam przy nim całe godziny i próbowałam ustalić, gdzie się odbędzie najbliższy koncert Loose Cannons. Zresztą to też nie bardzo się liczyło jako czytanie, bo komputer czytał za mnie. W końcu odpowiedziałam mu tak, jak bym to zrobiła pół roku temu:

– Czytam tylko to, co jest śmieszne i dobrze się kończy. Nie znoszę smutnych, depresyjnych ani strasznych książek. Od tego jest życie.

Uniósł brwi, jakby chciał stwierdzić: „A więc mamy do czynienia z mieszkanką krainy elfów?”.

– Czyli książek o smokach nie czytasz? – Pokręciłam głową. – O czarodziejach? – Wywróciłam oczami. – O mistykach? Astronautach? – Zaczęłam parskać. – Rany, Thera! Musisz zacząć żyć! – podsumował z szerokim uśmiechem.

– Mówi dzieciak, który dla przyjemności czyta encyklopedie.

– Encyklopedie są super! – wykrzyknął z oburzeniem. – Po ostatniej operacji kręgosłupa strasznie długo leżałem w szpitalu. Nudziłem się. A jedyną wartościową rzeczą, jaką mieli w bibliotece, był zestaw encyklopedii. Przez dwa tygodnie czytałem literę A. – Z uśmiechem wskazał na pierwszą książkę na półce. Była gruba. – Dużo jest słów na A. Teraz mam własny zestaw. I dotarłem już do R. Nie mam tylko Q. – Zamilkł na chwilę i jego uśmiech jakby przybladł, ale zaraz podjął temat: – Przy R się zrobiło ciekawie. Wiesz, raróg i Arkady Raikin.

– Nie wiem, czy chcę wiedzieć, co to. – Nawet się nie starałam ukrywać rozbawienia.

– Raróg to ptak z rodziny sokołowatych…

– Interesują cię ptaszki?

Kontynuował, jakby nie usłyszał:

– A Arkady Raikin? Nie słyszałaś o nim? To komik z czasów sowieckich.

– Nie miałam przyjemności – odparłam oschle. Tego mi jeszcze było trzeba. Dziesięcioletni kumpel, który zdałby maturę milion razy lepiej niż ja.

Pokręcił głową i zacmokał.

– Thero, Thero, Thero. Nie wiesz, ile tracisz.

Pokiwałam głową. Z tym się nie mogłam nie zgodzić.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: