Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ćpałem, chlałem i przetrwałem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ćpałem, chlałem i przetrwałem - ebook

Awanturnicze życie, Kraków i Warszawa, jakich nie znają „porządni” mieszczanie. Maciej Maleńczuk opowiada Barbarze Burdzy o swoich narkotykowych przygodach. Heroina, kokaina, LSD – na całego. Nikt jeszcze w Polsce nie opowiedział tak szczerze o swoich nałogach. Mocne, zadziorne, soczyste, bez hipokryzji. Uwaga! Nie dla dzieci!

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7700-183-7
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pierwsze odurzenia

Kiedy był twój pierwszy raz?

Pierwszy raz odurzyłem się alkoholem, mając siedem lat. Miało to miejsce tam, gdzie wówczas mieszkałem, czyli na ulicy Łącznej w Krakowie. Jest to teren obecnego tak zwanego „Zakątka” – okolice ulicy Królewskiej, wówczas 18-go Stycznia. Ulica była brukowana, straszliwe kocie łby, a pomiędzy nimi błoto. I była tam kamienica, w której mieszkałem. Kilka domków, malwy na płocie.

Kraków był wtedy miastem drewnianym, a przynajmniej ta okolica, w której przebywałem. Ulica Łączna odchodzi od dużej ulicy Kazimierza Wielkiego. Wszędzie były płoty, drewno. Była też specyficzna pompa wodna, dookoła której zbierali się dorośli – jak mi się wtedy wydawało – mężczyźni. Prawdopodobnie osiemnasto-, dziewiętnastolatkowie, którzy zaczepiali przechodniów. Pluli i palili papierosy. Łaziłem pomiędzy nimi jako dzieciak, jeździłem na swoim małym rowerku. Przyjaźniłem się z Józkiem Czado. Było to dziecko z kompletnie patologicznej rodziny. W ich domu nie było podłogi, tylko ziemia, jakby udeptane klepisko. I to właśnie Józek Czado dał mi pierwszy raz wódki. Załatwił skądś z czerwoną nalepką. Mieliśmy swoją melinę. Gdzieś z boczku na podwórku zbudowaliśmy domek z tektury, żeby można się było schować, żeby nikt się nie gapił. Taki był w ogóle zwyczaj – nazywało się to „melina”. Mówiło się: „Chodźmy na swoją melinę”. I tam było tych kolegów jeszcze ze dwóch. Tak dokładnie nie pamiętam, ale rozlali tę wódkę. Piliśmy ją z jednego kieliszka po kolei, wszyscy nalewali sobie. Dali mi jeden kieliszek i w tym momencie zgasło światło w naszej melinie (śmiech). Była to dyndająca na sznurku, na kablu żarówka i ja postanowiłem, że wymienię tę, kurde, żarówkę. Wykręciłem ją po ciemku, po czym szukając po omacku tego draństwa, tej wtyczki, nie wiem właściwie czego, ale pamiętam, że pierdolnął mnie prąd i to tak naprawdę konkretnie. Wsadziłem tam palec i strasznie mnie kopnęło. Przeraziłem się. Wyskoczyłem stamtąd i mówię:

– Idę stąd!

I poszedłem do domu. Było już ciemno. Na wycieraczce znalazłem płonący niedopałek papierosa. Prawdopodobnie zostawił go ówczesny gach mojej babki. Pomyślałem sobie: „Jak już wypiłem wódkę, to wypalę jeszcze tego peta”. Byłem wstawiony, bo jednak walnąłem pięćdziesionę, a miałem siedem lat. Pamiętam, że byłem w filuternym nastroju, więc wypaliłem jeszcze tego peta. No i właśnie w ten sposób zażyłem dwa pierwsze narkotyki, czyli wypiłem wódkę i zapaliłem papierosa. Tak jak wszyscy dookoła mnie. Nie chciałem niczego innego, niż zrobić to samo co tamci. Na marginesie mogę powiedzieć, że fascynowali mnie wówczas mężczyźni. Chciałem być duży, chciałem być silny, chciałem być taki jak oni. Chciałem mieć zegarek i marynarkę.

To było pojedyncze zdarzenie czy jako dziecko częściej kosztowałeś wódki?

Zdecydowanie już więcej tego nie robiłem. Chociaż… O ile sobie dobrze przypominam, uzależniłem się od papierosów. Później okazało się, że się przeprowadzamy, że moja mama dostała mieszkanie, że teraz już mieszkamy w innym miejscu. Było to osiedle Kozłówek – koszmarne wówczas miejsce. Blokowisko z wielkiej płyty, najeżone rusztowaniami i pozostałościami po budowie. Nie było żadnych trawników, żadnych drzew, tylko wszędzie rozpieprzone resztki budowlane. Pełno było rusztowań, po których śmigaliśmy od pierwszego do dziesiątego piętra. I to akurat było fajne. Wszyscy moi koledzy palili wówczas papierosy, więc i ja błyskawicznie się uzależniłem. Gdy miałem dwanaście lat, moja mama zaprowadziła mnie do pana doktora, który dał mi tabex, który zdaje się jest do dziś. Pan doktor przeprowadził ze mną psychologiczną rozmowę. Byłem dwunastoletnim dzieckiem uzależnionym od nikotyny, więc dostałem ten tabex i – umówmy się – rzuciłem palenie od razu. Wcale mi aż tak znowu te papierochy nie smakowały. Ale pamiętam, że można było kupić papierosy w dziesiątkach. Kosztowało to 1,75 złotego. Była to kwota do zdobycia. Dostawało się śliczną, zajebistą, piękną paczkę z dziesięcioma papierosami bez filtra o nazwie Sport.

Nie wiem, czy w ogóle chcę mówić o szlugach, ale jednak moim pierwszym narkotykiem był papieros. Oczywiście oprócz tej jednorazowej akcji z wódką. Później kiedyś bolał mnie brzuch, miałem z dziesięć lat, to starsi koledzy dali mi napić się wódki i mi przeszło. Na terapię antynikotynową zaprowadziła mnie moja mama, która była wówczas osobą światłą i nowoczesną. Uświadamiała mnie. Ponieważ jakoś nie mogła ze mną normalnie rozmawiać o seksie, to podrzucała mi różne broszury, których było wówczas pełno. Jakiś Lew-Starowicz, jakiś Samson, jakaś Michalina Wisłocka i jej Sztuka kochania, gdzie były takie schematyczne rysunki par połączonych ze sobą w różnych konfiguracjach seksualnych. I generalnie starała się wówczas być osobą nowoczesną, w takim socjalistycznym stylu, ponieważ socjalizm był wtedy na dobre i nikt nie sądził, że kiedykolwiek będzie inaczej. Trwała głęboka komuna.

Czego się wtedy słuchało?

W tym momencie strasznie popularny był rock. Dobre granie – Deep Purple, Black Sabbath. Hendrix jakoś właśnie niedawno zmarł. Tak troszeczkę skaczę, ale to mógł być jakiś 1972, 1973 rok. Takie granie było wtedy strasznie popularne. Wszyscy dookoła siedzieli na ławkach, palili papierosy, pili wódkę i grali na gitarach różne fajne kawałki typu Dym nad wodą Deep Purple i tak dalej. Kto nie umiał zagrać Schodów do nieba, ten był frajerem. Była moda na gitarę. Wszyscy też starali się mieć magnetofony i nagrywać tę muzykę. Przyszedłem do kolegi i pamiętam, że miał piktogram z Hendrixem typu Che Guevara. Taki wiesz… Dwukolorowy piktogram. Ja się pytam:

– Kto to jest?

A on mówi:

– To jest Jimi Hendrix – król narkomanów.

I puścił mi Hey Joe czy coś takiego.

Mówię:

– Po pierwsze – zajebisty kawałek, po drugie – na pewno jest taki zajebisty, bo on zażył te wszystkie narkotyki i te narkotyki spowodowały, że on jest taki zajebisty!

Spodobała mi się ta muza i zacząłem zastanawiać się, skąd by tu można wytrzasnąć jakieś narkotyki, czym by się tu odurzyć, żeby być taki jak on, no nie? Zewsząd dochodziły informacje, co się dzieje w Stanach, o hipizmie. Wszyscy nosili długie włosy, mieli rozszerzane spodnie, ale wciąż jedynymi narkotykami w Polsce były papierosy i wódka. A ja zadawałem sobie pytanie: „Gdzie jest ta cała reszta? Czym by się tu odurzyć?”. Zaatakowałem, o ile sobie przypominam, apteczkę mojej mamy. Znalazłem jakiś syrop, niby miał być uspokajający czy coś. To był ekstrakt. Wypiłem ten ekstrakt, nie wiedząc, że trzeba go rozcieńczyć. Totalnie się zrzygałem. Totalnie… Innym razem gdzieś wyczytałem, że można się nawalić wywarem z pokrzywy. Zrobiłem ten wywar taki, że był całkowicie czarny. Zrzygałem się. Nic z tego. Ciągle byłem takim, no wiesz… Dzieciakiem byłem. Interesowała mnie muzyka. Siedziałem i nagrywałem na magnetofon różne rzeczy. Wówczas rocka. Byłem głównie fanem Led Zeppelin. Później The Doors. Myślałem, że ich wokalista jest czarny. Wszystkie informacje, jakie dochodziły do nas na temat tamtych wykonawców, świadczyły o tym, że są narkomanami, że zażywają kokainę, heroinę, LSD.

Mamy teraz dużą dostępność narkotyków, mimo że prawo tego zabrania. Dlaczego współczesna młodzież sięga po odurzające leki typu tussipect lub dopalacze zamiast zwykłych dragów?

Nadal stosuje się tussipect?

Tak.

Przepraszam bardzo! Tussipect wcale nie był taki zły (śmiech). Po pierwsze – jest zdrowy na gardło, po drugie – zawiera normalnego speeda.

W aptekach jest pełno tabletek bez recepty, które są na bazie amfetaminy.

Słuchaj… Chyba właśnie na ten temat będziemy rozmawiać (śmiech). O tych wszystkich dragach…

Szperałeś mamie w apteczce. Nie udało się w niej znaleźć nic zadowalającego. Kontynuowałeś poszukiwania w innych miejscach?

Prawdę powiedziawszy, później zacząłem uprawiać sport. Jednocześnie była szkoła, próbowałem normalnie żyć. Zacząłem rosnąć. Robiłem się coraz silniejszy. Zacząłem się wdawać w bójki, najczęściej zwycięskie. Okazało się, że mam talent bokserski, lubię się bić. Nauczyłem się walić z byka i tak dalej. Przynosiło to dobre efekty. Nie miałem sylwetki, byłem chudy i wysoki, ale za to agresywny. Nie dawałem sobie w kaszę dmuchać. Stoczyłem sporo bójek i stwierdziłem, że jak tak, to zajmę się jakimś sportem. Czułem, że mam drive do tego. Okres sportowy musimy przeskoczyć, bo w tym czasie nie zażywałem narkotyków, nie piłem wódki, nie paliłem szlugów. Ale co do alkoholu, to jednak czasami szło się do sklepu i kupowało wino marki Sophia. To oczywiście się zdarzało. Na obozach sportowych byłem niesubordynowany. Bez przerwy mnie wyrzucano. Sprowadzałem kolegów na złą drogę. Jak przyszedł inny trener, to nie chcieliśmy wykonywać jego poleceń. Byłem krnąbrny. Te prawdziwe narkotyki, te takie konkretne, o których będziemy rozmawiać, to się zaczęły… Czekaj…

Po więzieniu?

Nie chcę ci skłamać, ale chyba jednak wcześniej. Pamiętam, jak słuchałem sobie jazzu i przyszedł do mnie Antonio Radwan. Jeszcze wtedy nie byliśmy hipisami, bo staliśmy się nimi około dziewiętnastego roku życia. Musieliśmy mieć z szesnaście lat. Tosiek przyniósł butapren. Ale czekaj! Coś sobie przypomniałem – próbowałem też smażyć ixi na patelni (śmiech)!

Proszek ixi?

Słyszałem opinie, że jak się smaży proszek ixi na patelni i wdycha opary, to też można się nawalić. Był to nieudany eksperyment. Tylko zwymiotowałem.

A co z klejem, który przyniósł Antonio?

Klej okazał się zajebisty! Klejem się tak sfazowaliśmy, że w ogóle straciliśmy kontakt z rzeczywistością. Weźmy pod uwagę, że było to małe mieszkanko, gdzie za ścianą była moja mama. Przyjaźniłem się z Tośkiem. On był wtedy płotkarzem, a ja wioślarzem. Nieważne… To nie ma nic wspólnego z narkotykami – wioślarstwo… (śmiech). Chyba, że z jakimś koksem sportowym. Antonio powiedział mi, że jacyś inni powiedzieli mu, że wystarczy klej butapren wpakować do foliowej torebki i wdychać. I od razu zaczął sam to robić. I kompletnie się… No wiesz… Zdążył jeszcze tylko kwiknąć coś takiego:

– To lepsze niż wódka!

I potem już straciłem z nim kontakt. Widać było, że mnie nie widzi. Wziąłem tę torebkę i zacząłem wdychać. Uwierz mi, że znalazłem się w całkowicie innym świecie. Zacząłem bredzić, widziałem, jak tamten bredzi. Wychylaliśmy się przez okno, a było to ósme piętro. Dłuższą chwilę byliśmy całkowicie otumanieni. Nie wiem, jak długo ten stan trwał. Nie wiem, jak to możliwe, że moja mama w ogóle nie reagowała. Może dlatego, że była przyzwyczajona do moich ekscesów, że jest głośno w moim pokoju, że leci jakiś jazz. Dość długo dochodziliśmy do siebie i stwierdziliśmy, że nie było to nawet takie złe. Ale następnego dnia poszedłem na trening i wpierdoliłem się do wody. Wiesz… Zamiast zająć się treningiem, kontrolą nad tym, co się dzieje – płyniesz jednak tyłem do kierunku jazdy, to jest szybka łódź – zacząłem zagadywać do jakiejś laski, która jechała na rowerze wzdłuż bulwaru wiślanego. Zdążyła tylko powiedzieć „Uwa…” i już byłem w wodzie. Wjechałem w kamienną wysepkę na środku Wisły przeznaczoną chyba do cumowania statków. Wypierdoliłem prosto w nią. Był październik czy listopad. Zimno jak cholera. Wpadłem do Wisły, żebro w łódce złamałem.

Odechciało ci się butaprenu?

Odechciało, ale niezupełnie. W późniejszym okresie z upodobaniem wdychałem eter i czyste TRI, ale to osobny rozdział. Będziemy jeszcze o tym mówić.

Z tego, co mówisz, wynika, że okres sportowy nie był jednak do końca „czysty”?

Nie był, ale papierosów na pewno nie paliłem. Traci się od nich kondychę. Jak chcesz startować w zawodach, to nie możesz palić szlugów. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego.

Teraz będzie mała dygresja, możesz sobie to umieścić lub nie – jak chcesz. Otóż pamiętam słynny mecz polskiej reprezentacji na Wembley. Był remis 1:1, a zawodnik Domarski dojarał po rozgrzewce szluga, zgasił go korkami, wbiegł na boisko i strzelił gola (śmiech)! Widziałem taką scenę z dawnych czasów. Już wtedy mnie to zdziwiło, że gościu dojarał sobie szluga na boisku! I to reprezentant Polski! Jeśli coś na pewno wpłynęło na moje przyszłe życie i zostało we mnie na zawsze, to właśnie okres sportowy. Do pewnego stopnia sportowcem czuję się do dziś. A o czym ja w ogóle mówiłem?

O tym, że wspomniany okres, mimo że sportowy, nie był w twoim wykonaniu nieskazitelny pod względem używek.

Dostawaliśmy wówczas od trenerów jakiś taki rodzaj mocnych witamin w proszku. Miałeś sobie to rozpuścić w wodzie. Dawali nam takie saszetki. Mówili, że to glukoza. Możliwe, że faktycznie tak było, ale my zażywaliśmy to w nadziei, że nas kopnie, nie (śmiech)? Niestety nigdy nie poczułem, żeby mnie to kopało. Sport, który uprawiałem, był wykańczający. Tosiek Radwan śmiał się ze mnie. On bez przerwy jeździł na zawody lekkoatletyczne, biegał przez płotki. Tam przychodziły ładne dziewczyny, fajne stroje, wiesz… Rewia mody. A u mnie to takie wielkie dziewuchy, mastodonty i chłopy po dwa metry, z rękami jak bochny. Ciężki był to sport. Dwadzieścia kilometrów dziennie trzeba było wiosłować. Dałem się namówić – rzuciłem to wioślarstwo i przyszedłem tam do nich na trening lekkoatletyczny. Przeżyłem dwa fajne lata. Biegałem tam przez płotki, ścigałem się z Radwanem, starałem się podrywać panienki, choć oko zawiesić. Byłem wtedy strasznie najarany na laski. Totalnie! Była to dla mnie wówczas najważniejsza rzecz na świecie – wyrwać wreszcie jakąś dupę.

Ile miałeś wtedy lat?

17, 18. Ciągle nie miałem jeszcze żadnej laski, a tam to nie szło oka oderwać…

Późno wystartowałeś.

Tak. Myślałem, że sobie tego kutasa urwę (śmiech)! Był to trudny okres dla mnie z tego powodu, że ciągle stał mi kutas i odbierał mi zdroworozsądkowe myślenie. Ale nic nie zaliczyłem jako sportowiec. Jak w końcu coś zaliczyłem, to od razu rzuciłem sport, narobiło się kłopotów, ale nie gadamy o tym…

„Alicja”
W poniedziałek
Okres dostać miała
Był wtorek
Wata jak śnieg biała
Jeszcze cały tydzień
Nadzieję miała
Jeszcze się oszukiwała
Chociaż już we wtorek
Albo wcześniej jeszcze
Dobrze wiedziała

Doktorka
Kosztowała niedużo
Poszedł na to zegarek jej chłopca
Żaden dźwięk zza drzwi żaden chlupot
Kiedy czekał i czekał na schodach
Niechby już było po wszystkim
Niechby już było po wszystkim

Alicja
Już za tydzień
Z chłopcem się kochała
Wiadomo natura
Młoda była
Świetnie sobie radę dała
Maturę
Z biologii
Nazajutrz
Na trójkę
Ale zdała

A pierwszy raz porządnie, normalnie się naćpałem, tak faktycznie jak trza, dopiero jak wyszedłem z więzienia.

------------------------------------------------------------------------

1 TRI – trójchlorek; substancja silnie rozpuszczająca i ekstremalnie łatwopalna; wdychanie jej oparów powoduje halucynacje zarówno wzrokowe, jak i słuchowe; z upodobaniem stosowana przez hipisów lat 70.; główny składnik kleju.Wyszedłem z więzienia

Była jesień 1982 roku. Wyszedłem znienacka, parę miesięcy wcześniej, niż było planowane. Nikt się mnie nie spodziewał, nie było wtedy telefonów. Zapukałem do Tośka Radwana. Wcześniej oczywiście byłem hipisem. Hipisowaliśmy. Mieliśmy długie włosy i tak dalej, ale ciągle nie mieliśmy jeszcze odpowiedniego dostępu do narkotyków. To było ciągle tylko wino. Ewentualnie z wkładką ze spirytusu salicylowego. Do prostego wina wlewało się spirytus salicylowy zakupiony w aptece. Setkę. Było to ohydne, ale kopało jak diabli. W czasie, kiedy przebywałem w więzieniu, moi koledzy zdążyli się już porządnie rozćpać. Między innymi Radwan. Ja wciąż siedziałem, piłem czaj i paliłem szlugi. Nauczyłem się skręcać w gazetę. To były wówczas moje narkotyki – czaj i szlugi. I o ile sobie przypominam, raz w więzieniu waliliśmy denaturat.

Wyszedłeś z więzienia i zapukałeś do Antoniego. Otworzył?

Przywitał mnie zblazowany. Zawsze podawaliśmy sobie rękę w taki specyficzny sposób. To był taki hipisowski uścisk dłoni. I ja mu podaję rękę w ten sposób, ale widzę, że on jakoś tak niechętnie to robi, nie? Widzę, że jest, kurwa, zblazowany. Widzę, że jest naćpany. Niby się cieszył na mój widok, ale jednak poczułem, że utraciłem ten kontakt, że to już nie jest ten sam Tosiek i że na pewno już nie będzie tak jak kiedyś. Na dzień dobry, jak tylko wszedłem do niego, rzucił:

– O, Maleńczuk… Chcesz coś przyćpać?

Mówię:

– No coś ty, może pogadamy…

A on od razu:

– To ja ci zrobię.

Wyciągnął jakieś tabletki i mówi trochę do siebie, trochę do mnie:

– Ile by ci tutaj dać… Dam ci dwie, ale w kanał.

– Co to znaczy w kanał, stary?

– Dobra, dobra. Ja ci wszystko zrobię.

Wziął obcążki, rozgniótł tabletki, proszek powstały z tabletek wsypał do łyżki, po czym zalał ten proszek wodą ze strzykawki. To wszystko postawił nad świeczką i zagotował. Potem na strzykawkę nałożył watę i do strzykawki wciągnął ten, kurwa, płyn. Następnie trzepnął mi w kanał dwie piątki parkopanu.

Czym jest parkopan?

Jest to lek dla schizofreników w bardzo silnych stadiach. Lek ten ma w jakiś sposób tego schizofrenika niby uspokajać i sprowadzać na ziemię. Normalnego człowieka od razu wypierdala w kosmos i powoduje maksymalne halucynacje. Później nie strzelałem już parkopanu dożylnie. Jedliśmy go. Wielokrotnie jadłem parkopan w różnych ilościach. Powoduje to momentami całkowitą utratę kontroli nad tym, gdzie jesteś, czym jesteś, wiesz… Może ci się na przykład zdawać, że dookoła ciebie jest pełno ludzi, z którymi toczysz ożywioną dyskusję, po czym nagle widzisz, że całe towarzystwo w autobusie gapi się na ciebie, a wszyscy, z którymi toczyłeś ożywioną rozmowę, zniknęli, w ogóle ich nie ma, nigdy ich nie było. I robi się kwas. Ten narkotyk ma fale. Są takie momenty, kiedy fala odchodzi i wracasz do rzeczywistości. Wtedy u Tośka Radwana pamiętam, że zacząłem oglądać jakiś puchar sportowy, który on zdobył, i stwierdziłem, że nie powinien mieć takich ostrych brzegów, bo jakiś przejeżdżający samochód może porysować sobie lakier (śmiech)…

Czy dobrze zrozumiałam – po tym mieszkaniu, w którym się znajdowaliście, będzie przejeżdżał samochód i ostre krawędzie zwycięskiego pucharu Tośka porysują jego karoserię, tak?

Tak (śmiech)! Całkowicie odleciałem. Radwan spokojnie czekał, aż mi przejdzie. Weźmy pod uwagę, że był to strzał w kanał, a strzał w kanał działa prawie natychmiast. Po prostu dochodzi do mózgu i momentalnie odlatujesz. Po jakiejś godzinie do dwóch Antonio wyprowadził mnie z chaty. Bredziłem, gadałem, podobno bardzo dużo przeklinałem, brzydkich wyrazów używałem. Mówiłem całkowicie bezładnie. No i Tosiek wyprowadził mnie na zewnątrz i tam doszedłem do siebie. Zginały mi się nogi. Okazało się, że ten lek powoduje dodatkowo rozluźnienie mięśni prążkowanych. I w ogóle nie mogłem na tych, kurwa, nogach ustać. On mówił:

– Nie przejmuj się, to normalne. Co jakiś czas będziesz miał wrażenie, że wchodzisz w dołek. I faktycznie – co chwila mi się ta noga uginała. Ale do pewnego stopnia było to śmieszne. Mieliśmy z tego ubaw. Od razu można było rozpoznać, czy któryś jest na parkopanie, bo mu się nóżka zginała, jak szedł. Niektórzy jechali parkopan dzień w dzień.

Generalnie było nas trzech – ja, Tosiek Radwan i Mietek o wdzięcznej ksywie „Kanar”. Mietek zyskał ten przydomek, bo miał zwyczaj chodzić w żółtej sukience swojej siostry i w niebieskich jeansach i do tego był gadatliwy.

Gender?

Teraz wszyscy potraktowaliby to w tym stylu, ale wtedy tak nie było. Zapierdolił siostrze żółtą sukienkę na ramiączkach, ale naprawdę bardzo zabawnie się w tym prezentował (śmiech). Weźmy pod uwagę, że to był hipizm. Społeczeństwo było w tamtym czasie dużo bardziej tolerancyjne. Jednocześnie dużo bardziej szare.

Jeśli dobrze pamiętam, Mietek ma brodę. Jeśli miał ją także w tamtym czasie, musiało to wyglądać komicznie.

Miał, miał! Ale nie chodził w tej sukience z gołymi nogami, nie wyglądał jak baba. Miał normalne trampki i jeansy. Ja nosiłem wtedy kożuszek bez rękawów przepasany sznurkiem, dziurawe jeansy, trampki i flet prosty zatknięty za ten sznurek. Lub dwa flety, gdyż potrafiłem grać na dwóch naraz, ponieważ byłem zapalonym flecistą prostym (śmiech). Słuchałem jazzu i wydawało mi się, że gram jazz. Rozumiesz… Po prostu cały czas grałem na tym flecie „free”, bo interesowałem się free jazzem. Doszedłem już do takiego etapu i byłem tym niezwykle zainteresowany. Hipisi pierdolili coś o Jefferson Airplane albo Grateful Dead. Odszczekiwałem im na to:

– Boże, co za nudy! Słuchałem tego, jak miałem 10 lat. Teraz to ja słucham free jazzu.

Oni tego nie rozumieli. W krótkim czasie okazało się, że nie do końca potrafię się dogadać z hipisami na tematy muzyczne, natomiast bardzo dobrze się z nimi dogadywałem na poziomie zażywania. Szybko zaczęło się walenie tego parkopanu. Właściwie dzień w dzień razem z nimi jechałem. Niektórzy brali tylko jedną tabletkę, to generalnie poprawiał im się nastrój. Ale mnie tak nie interesowało, ja to chciałem sześć albo najlepiej, kurwa, dziesięć. Moi koledzy mówili mi:

– Nie jedz dziesięciu, bo w ogóle nie wstaniesz z ławki! Mięśnie odmówią ci posłuszeństwa. Zobaczysz!

Posłuchałeś rad kolegów czy przyjmowałeś po dziesięć tabletek?

Doprowadzałem się do porządnych stanów, w ogóle nie bawiłem się w półśrodki.

Czy powodowało to uszczerbki na twoim zdrowiu?

W przypadku parkopanu nie. Co innego heroina, ale parkopan to był właściwie drag zabawny i nic złego się nie działo.

Mówimy o nim jak o narkotyku. Nie zapominajmy, że jest to lek.

Zgadza się – lek. Również pridinol z tej samej mańki, trochę słabszy. Jeden i drugi są lekami na schizofrenię.

Jak długo to zażywałeś?

Może z miesiąc. W krótkim czasie koledzy wpadli na kolejny genialny pomysł. Dołączył do nas nieżyjący obecnie Ciko. Wtedy zrobiło się nas czterech . I Ciko któregoś dnia mówi do nas:

– Pojedźmy do Warszawy! Kupimy tam sobie kompot.

W więzieniu spotkałem producenta kompotu. Był to gość, który miał całkowicie niebieskie żyły, dosłownie wszystkie żyły na rękach i na nogach miał nakłute. Był z Wybrzeża i chwalił się, że jest jednym z tych, którzy opracowali polski kompot.

Czym był ów polski kompot?

To piekielnie silna heroina brązowego koloru uzyskiwana z maku, który rósł wtedy wszędzie. Były gigantyczne pola maku w Polsce. Rolnicy go hodowali. Był strasznie popularny w kraju, ale nikt nie wiedział, że z tego maku produkuje się tak zajebiście mocny drag.

Ciko zaproponował wyprawę do Warszawy po ten właśnie kompot. Pojechaliście?

Nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Wsiedliśmy do pociągu, oczywiście na gapę, starając się rozminąć z konduktorem. Tylko idioci i frajerzy kupowali bilety – taki był styl. Jak już capnął cię konduktor, to bez problemu można go było przekupić drobną kwotą. Wtedy konduktorzy byli bardziej ludzcy, brali w łapę, mieli kieszenie wypchane pieniędzmi. Udało się – wylądowaliśmy w końcu w tej Warszawie. Chyba musieliśmy mieć pieniądze, bo jednak za coś trzeba było ten towar kupić. Na początku lat 80. cały Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście to był jeden wielki bajzel. Pałętały się tam całe chmary, tabuny uzależnionych od heroiny ludzi w poszukiwaniu towaru.

Wnioskuję, że tamten Nowy Świat nie miał nic wspólnego z dzisiejszym. Elegancki deptak, promenada – nic z tych rzeczy?

Absolutnie nic! Wtedy był to jeden wielki bajzel. Pamiętam ciągi chodników z desek, zaplute bramy. Większość budynków była w niekończącym się remoncie. I jak tam wpadał gościu z towarem, to leciała za nim cała chmara ćpunów. Te wszystkie snujące się postacie na heroinowym kacu, na głodzie, to są ludzie, z którymi nie pogadasz. Taki człowiek ma tylko jedno w głowie – musi TO dostać! Więc oni tak się, kurwa, snują z kąta w kąt. I nagle idzie iskra, idzie info, że jest gość. I ci ludzie ożywają. Biegną, nogi im się uginają. Widać, jak są słabi fizycznie. Mają długie włosy, skórzane kurtki, są hipami lub czymś podobnym. Są ćpunami. I tym osłabionym, chwiejnym biegiem lecą do bramy, gdzie gościu z wielkiej transportowej pompy nalewa im do strzykawek polski kompot.

Kilka lat temu Cezary Ciszewski nakręcił dokumentalny film o twardych ćpunach z Foksal. Sam się zresztą uzależnił, ale mniejsza o to. Ekskluzywna ulica Foksal, przy stolikach wytwornych restauracji snobistyczne towarzystwo popija drinki, wcześniej zadając szyku swoim nowym bentleyem, a tymczasem dwa piętra wyżej, na squacie, grupa narkomanów wali heroinę w kanał.

Ciekawe, skąd biorą ten towar, jak go teraz wytwarzają. Generalnie w czasie, kiedy ja to robiłem, były dwa sposoby na produkcję – bardzo prosty i bardzo trudny (śmiech).

Zjawiliście się na Nowym Świecie i co?

I nie ma, kurwa, towaru! Poszliśmy na Stare Miasto i usiedliśmy tam. Naprawdę specyficznie wyglądaliśmy. Jak czterech takich świrów jak my siedzi w jednym miejscu, to zaraz się do nich przyłączy jakiś piąty, no nie? I oczywiście przyłączył się gościu z długimi włosami, z lekko błędnym wzrokiem, z reklamówką w ręce i zagaduje:

– Nie jest bardzo mocny, ale działa.

Okazało się, że reklamówkę tę ma pełną marihuany. Mówi do mnie:

– Dość dobry jest ten towar, tylko nie wiem, jak go palić.

Nie znaliście się wcześniej?

Absolutnie nie. Odpowiedziałem mu:

– W więzieniu nauczyłem się rolować skręty.

Tam bez przerwy paliło się zwijane w gazetę pety. Nie było papierosów przez cały czas, tylko krezusi mieli non stop jaranie. Więc mówię, że zrobię skręta. Określenie „blant” wtedy nie istniało. A on znowu:

– Ale jak ty zrobisz tego skręta?

– Dawaj tę gazetę ze śmietnika!

Wyciągnął rosyjską „Prawdę” i zacząłem kręcić jointy z samej marychy. Gniotłem to w palcach i kręciłem w skręty. Paliliśmy te ogromne papierochy. Każdy z nas wypalił po cztery takie. W pewnym momencie ktoś mnie poprosił, żebym skręcił następnego, i wtedy zacząłem się śmiać. Dostałem histerycznego ataku śmiechu. Rozśmieszył mnie ten blant, rozśmieszył mnie ten gość, rozśmieszyli mnie ci wszyscy ludzie dookoła i to Stare Miasto też. Wszystko było ultraśmieszne. Rechotałem i zaraziłem wszystkich swoim śmiechem. Zaczęliśmy łazić po Starym Mieście, zanosząc się od śmiechu bez najmniejszego powodu, czyli dostaliśmy tak zwanej śmiechawy.

Wciąż tak cię cieszy palenie?

Niestety, muszę z żalem przyznać, że tak jest tylko na początku. Jak palisz regularnie, tak jak ja, a palę kilka blantów dziennie, to jest już zupełnie inaczej. Oczywiście cały czas to uruchamia mi głowę i mnie uspokaja, i wolę to niż papierosy, ale ataki śmiechu odeszły bezpowrotnie. Jak wspominam sobie te pierwsze razy marihuanowe, to pamiętam, że to był słaby stuff, dużo słabszy niż teraz. Prawdopodobnie gdybyśmy wyjarali takiego skuna, jak palę teraz, to może byśmy się nawet porzygali. Nieraz widziałem, jak ludzie wymiotują po marihuanie. To, co wtedy paliliśmy, to był słaby stuff, ale byliśmy uparci. Właziliśmy we czterech pod koc i pod tym kocem jaraliśmy jointy zawinięte w gazetę. Chodziło o to, żeby nic nie uciekało, żeby siedzieć w tym dymie. A tamten gość, co się do nas dosiadł w Warszawie, dał nam w końcu swoją paczkę, reklamówkę z marihuaną, więc wróciliśmy z nią do Krakowa. Zaprosiliśmy jeszcze kilku kolegów i urządziliśmy u Radwana słuchanie Hendrixa. Z tego spotkania zapamiętałem, jak niejaki kolega Czyż, później redaktor radiowy, poryczał się przy Janis Joplin (śmiech). Nie pamiętam, jak miał na imię, ale wszyscy mówili na niego „Czyżu”. Miał długie włosy i był taką trochę ofermą, na zasadzie:

– Chłopaki, idziemy szukać jakiegoś towaru.

To Czyżu od razu chętny i pyta:

– Mogę iść z wami?

– Nie! Ty nie możesz!

Był ciapowaty, ale wtedy na to palenie marihuany przyszedł. Leciało Cry Baby Janis Joplin i ja się patrzę, a Czyżu siedzi na wersalce i płacze rzewnymi łzami. Miał długie, kręcone włosy, takie opadające oczy jak u spaniela i łkał, łkał, łkał…

Rozumiem, że byliście wtedy już po spaleniu?

Oczywiście! Po wyjściu spod koca.

Wychodzi na to, że nie wszyscy po jointach się śmieją…

Nie, nie! Ale wyobraź sobie naszą reakcję na to! Wszyscy padli ze śmiechu. Zaczęliśmy go dręczyć:

– Czyżu, uspokój się! Teraz już wiemy, dlaczego nie możemy cię nigdzie ze sobą zabierać. Po prostu obciach robisz.

Ale umówmy się – my też wtedy odjechaliśmy. Ja na przykład wchodziłem do głośnika. Sprzęt był słaby, a ja chciałem, żeby było głośniej. Otumanialiśmy się tym wszystkim i zdecydowanie nam to pasowało.

Czy zdobyczny wór marihuany nie miał dna?

Niestety, wór się skończył i nie wiedzieliśmy za bardzo, co dalej. Wróciliśmy więc do starych nawyków. Ale chciałbym ci opowiedzieć, kiedy po raz pierwszy pierdolnąłem porządnej heroiny, ale tak, żeby ci nie skłamać… Szukaliśmy tego towaru, ktoś miał coś przynieść, ale nie przyniósł… Już wiem! Zobaczyłem babę, która sprzedawała na straganie maki w Krakowie na Kleparzu. Pęk makówek miała, z pięćdziesiąt wysuszonych głów. Wyglądało to jak jedna wielka grzechota. Ona to chciała po prostu sprzedać. Ładne, dorodne makówki. Ludzie wsadzali to do bukietów jako ozdobę. Ale myśmy już wiedzieli… I ja wziąłem ten mak, zapakowałem w gazetę i ugotowaliśmy go. To było u mojej koleżanki Anki Szarbińskiej. Anka była córką lekarza, któremu później przetrzepałem porządnie apteczkę. Miała wtedy wolną chatę, mieszkała na 18-ego Stycznia i była dziewczyną z dobrego domu. Więc natychmiast ją poderwałem, tak? Potrzebowałem jakiegoś lokalu i w ogóle jakoś się zaczepić. Byłem w tym bardzo bezczelny. Koniec końców okazało się, że jest zajebista chata, często pusta, bo starzy wyjeżdżali na jakąś daczę, czyli można sprowadzić towarzystwo i urządzić produkcję.

Produkcja heroiny w domu poważnego pana doktora pod jego nieobecność?

Tak jest (śmiech)! Jego córeczka nie była do końca świadoma, co się wokół niej dzieje. Ja byłem przecież bohaterem, bo odmówiłem służby wojskowej. Cały Kraków wylepiony był plakatami „Uwolnić Maleńczuka!”. Odbywały się też demonstracje w mojej obronie. Byłem osobą modną po wyjściu z więzienia, w związku z czym bardzo szybko tę Ankę otumaniłem. Później wziąłem jej gitary i tak dalej (śmiech)… Wpasowałem się na chatę i jeszcze hipisów sprowadziłem.

Może się zdarzyć, że twoja koleżanka Anka będzie to czytać. Weź to pod uwagę.

Ale nie, to nie tak (śmiech)… Kochałem ją. To była miłość. Anka Szarbińska była fajna. Poznała mnie później ze swoimi kolegami z Warszawy, którzy byli istotni w dalszych przygodach narkotykowych.

Wracamy do Krakowa, do domu doktora Szarbińskiego na 18-ego Stycznia.

Sprowadziłem na chatę kilku hipisów. Była też Anka i jej koleżanka poetka. Też fajna dziewczyna, która pisała wiersze. No i byłem jeszcze ja. Nagotowaliśmy gar zupy. Po prostu wypatroszyliśmy makówki z maku, pognietliśmy je i wrzuciliśmy do gara. Wyszło z tego do cholery i jeszcze trochę towaru. Gotowaliśmy tę zupę z trzy godziny. Zrobił się czarny wywar, maksymalnie mocna zupa. Walnąłem wtedy pół litra. Skutkiem tego najebany byłem co najmniej trzy dni. Wszyscy piliśmy tę zupę. Dziewczyny – córki z dobrych domów – też. I pamiętam, że położyliśmy się na podłodze w kilka osób. Niektórzy palili papierosy, inni nie. Prowadziliśmy bardzo spokojną, niezwykle empatyczną rozmowę. Atmosfera była tak miła, że nikt nie zauważył, że SBB się zacięło i już godzinę zapierdala loop na gramofonie. Atmosfera przemiła, co chwila odlatywałem, a jak już odlatywałem, to w naprawdę piękne rejony… Miałem cudowne halucynacje. Byłem na jakiejś łące, na której rosły kwiaty. Latałem sobie. Były tam jakieś góry, jakieś pejzaże, spotkałem jakichś ludzi, którzy nieśli szafę. Dwóch ludzi z szafą spotkałem gdzieś na łące. Tych halucynacji było dużo więcej. Ale jednak na heroinie bardziej odlatujesz, jak jesteś sam, a jak jest towarzystwo, to masz chęć gadania z ludźmi. Więc każdy opowiadał jakąś niekończącą się historię swojego życia. Cała reszta go słuchała, współczuła mu. Jedna wielka empatia. Nie wiem, czy to był taki dobry mak, czy co, ale świetnie nam ta zupa weszła. Rano wstałem i miałem iść do pracy…

Poszedłeś w takim stanie do pracy?

Z trudem, ale poszedłem. Byłem po więzieniu – musiałem. Wsiadłem do tramwaju. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wyglądam. Byłem totalnie naćpany, miałem źrenice wielkości szpileczek. Zapytałem się jakiejś kobiety:

– Która jest godzina? Jaki dzisiaj mamy dzień?

Spojrzała na mnie z oburzeniem i odpowiedziała:

– Czwartek, proszę pana, czwartek…

I momentalnie odleciałem. Prawdopodobnie zrobiłem kółko od pętli do pętli. Każdy narkotyk ma przebłyski – są momenty, kiedy odlatujesz, i są momenty, kiedy wracasz. Więc ja starałem się wrócić, ale co chwila odlatywałem (śmiech).

Co to była za praca, do której zmierzałeś?

Pracowałem w magazynie jako pomocnik magazyniera. Szef magazynier stwierdził, że jestem w niezbyt dobrej formie i zwolnił mnie z zajęć.

Bezpieczeństwo i higiena pracy.

Tak jest. Higiena pracy przede wszystkim (śmiech). A nawalony byłem jeszcze przez dwa dni. Nic nie jadłem, nie robiłem też kupy – zatrzymane funkcje życiowe. Jest mi cały czas ciepło, jest mi cały czas przyjemnie, jest mi cały czas miło. Bo to jest tak – najpierw masz mocne uderzenie, to wtedy sobie leżysz albo siedzisz jak w palarni opium. Później zaczynasz normalnie funkcjonować, ale jak tylko wypijesz herbatę albo zjesz coś ciepłego, bo wreszcie weźmie cię lekki apetyt, to wtedy wszystko wraca – wzburzasz krew, narkotyk znowu działa.

Tak jest chyba ze wszystkimi dragami.

Tak, ale heroina działa wyjątkowo długo. No, chyba że speed, który trzyma chyba jeszcze dłużej. Ale umówmy się – speeda nienawidzę.

I to był ten pierwszy raz?

Pierwszy raz, kiedy porządnie naćpałem się heroiną.

Czy w tamtym czasie brałeś pod uwagę, że narkotyki, oprócz wielu ciekawych wrażeń, mogą przynieść ci również szkody, mogą mieć negatywny wpływ na twoje zdrowie, psychikę?

W żaden sposób nie zdawałem ani tym bardziej nie chciałem zdawać sobie z tego sprawy. Jak wszedłem w hermana, to jechałem go równo przez trzy miesiące od tego momentu, gdy pierwszy raz się naćpałem. Później, jak to ze mnie zeszło, to poczułem się tak, kurwa, źle, że trudno to opisać. Dostałem gorączki i bolał mnie wrzód. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że to wrzód. Myślałem, że to serce. Prawda jest taka, że wrzody miałem już od więzienia. Czułem się fatalnie. Ledwo zwlokłem się z łóżka, żeby w ogóle wyjść na miasto. Nogi miałem jak z waty, czułem się okropnie. Na mieście spotkałem kolegów i mówię do nich:

– Jak ja się, kurwa, źle czuję… Ja pierdolę. Mówię wam, że nie dam rady. Może napiję się alkoholu czy coś…

A oni na to:

– Ty masz, chłopie, normalną abstę. Musisz znowu pierdolnąć sobie heroiny.

Akurat wtedy w Krakowie bardzo dobrze rozwinął się bajzel. Byłem tam stałym klientem, więc od razu znaleźliśmy dobre ćpanie, trzepnąłem w kanał i uwierz mi, że wszystkie dolegliwości puściły, jak ręką odjął. Jeśli masz kaca, a nie chcesz go mieć, to możesz być pewny, że jak jebniesz heroiny, to kac znika i zaczynasz znowu czuć się dobrze (śmiech). To jest straszne, ale tak właśnie jest i dlatego mówi się, że herman tak mocno uzależnia.

„Mówi się”?

Nie, no uzależnia, uzależnia (śmiech)… Przytoczę na ten temat żart: Jimi Hendrix mówi do Milesa Davisa:

– Miles, ty tak bierzesz tę heroinę… Nie boisz się, że się uzależnisz?

A Miles na to:

– No co ty! Biorę już piętnaście lat i żadnego uzależnienia nie zauważyłem.

------------------------------------------------------------------------

2 Bajzel – w tamtych czasach najczęściej główna ulica miasta; miejsce, gdzie można było nabyć heroinę od przypadkowego dilera bez wcześniejszego umawiania się; ćpuny gromadziły się w tych miejscach, oczekując na dostawcę.

3 Zupa – prymitywna heroina uzyskiwana w procesie gotowania makówek; podawana doustnie; zażycie dożylne powoduje śmierć.

4 Herman – heroina.

5 Absta – zestaw dolegliwości wywołanych odstawieniem narkotyku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: