Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czego oczy nie widzą - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
23 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czego oczy nie widzą - ebook

Opowieści z życia (poza)telewizyjnego.

„Pani to ma fajną pracę. Przyjdzie sobie na godzinkę, coś tam przeczyta i do domu” – to zdanie Beata Tadla usłyszała setki razy.

W końcu postanowiła opowiedzieć historie, które ułożyły się w album niezwykłych wspomnień z pracy w radiu i telewizji. Kulisy wpadek, reakcje na niespodziewane zdarzenia, najtrudniejsze momenty, niesforni goście, kłopotliwe prezenty, śmiech, łzy, nerwy, chwile zwątpienia i satysfakcji - to i jeszcze wiele innych opowieści z drugiej strony ekranu znaleźć można w Czego oczy nie widzą.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-778-9
Rozmiar pliku: 4,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Ile razy zdarzyło się Państwu nazwać dziennikarzy telewizyjnych beztalenciami i ignorantami, bo zaliczyli wpadkę albo się przejęzyczyli? Ile razy byli leniami, nieukami, idiotami, którzy na dodatek zdobyli tę pracę dzięki układom, łóżku, znajomościom…? A poza tym co to za praca? Stanie taki w studiu, przeczyta z promptera i do kasy! Ile razy krytykowali Państwo wygląd, dykcję, ubiór, fryzurę? Jakże łatwo z pozycji fotela rzucić w kierunku ekranu wiązkę epitetów. Ale przyznam szczerze, że doskonale Państwa rozumiem. Zanim sama znalazłam się po drugiej stronie ekranu, byłam przykładem braku wyrozumiałości dla telewizyjnych potknięć. Tak jakby ktoś dał mi do tego prawo. Z krytykanctwa wyleczyłam się szybko, bo już w pierwszym dniu przed kamerą, gdy na własnej skórze doświadczyłam, czym jest praca w stresie, pod presją czasu i z ciężarem odpowiedzialności za każde słowo.

Taka książka chodziła mi po głowie od lat, ale – podobnie jak przy poprzednich – potrzebne były mi specjalne okoliczności, które mogą ją uzasadnić. I pomyślałam, że skoro „dobra zmiana” zmiotła mnie (i dziesiątki moich kolegów) z TVP w roku, w którym mija ćwierć wieku od moich pierwszych medialnych doświadczeń, okazja sama się stworzyła. Zamknął się ważny dla mnie rozdział – od lokalnego radia w mojej rodzinnej Legnicy do najważniejszego telewizyjnego programu informacyjnego w Polsce, którym Wiadomości były jeszcze do niedawna.

Kiedy zamieniłam pracę z radiowej na telewizyjną, przeżyłam szok. Przez niemal czternaście wcześniejszych lat liczył się tylko mój głos – to, co i jak mówię. Radio ukształtowało we mnie potrzebę dobrego mówienia, a ten niepowtarzalny, intymny wręcz kontakt ze słuchaczem nauczył mnie malowania słowem, bo to ono działa na wyobraźnię odbiorcy, rysuje w jego głowie obraz zdarzenia, przywołuje skojarzenia, budzi emocje. Przed mikrofonem można było siedzieć w dziurawej koszulce, bez makijażu i misternie ułożonej fryzury, uzbrojonym jedynie w myśl, która musiała wyrazić się w języku. Radio było dla mnie ważną szkołą. Śmiało mogę jednak powiedzieć, że to telewizja informacyjna TVN24 była moim uniwersytetem, bo tam szlifowałam dziennikarskie umiejętności i sprawdzałam się w trudnych, niespodziewanych sytuacjach. Z niektórych wychodziłam obronną ręką, w innych popełniałam błędy, by potem wyciągać z nich wnioski, a to też ważne lekcje. TVP natomiast była dla mnie jak studia podyplomowe z najważniejszymi doświadczeniami i wyzwaniami, jakich wcześniej nikt przede mną nie stawiał. I choć przechodząc tam, wiedziałam, że polityczne zmiany na górze mogą wstrząsnąć moim poukładanym już światem, to zaryzykowałam i nie żałuję.

W czasie moich dwudziestu pięciu lat w mediach poznałam mnóstwo ludzi, od których sporo się dowiedziałam. Jedni byli ciekawostką, drudzy zagadką, inni rozczarowaniem. Do niektórych wciąż mnie ciągnie, ale są tacy, o których wolałabym zapomnieć. Byłam świadkiem przeróżnych, czasem dramatycznych sytuacji i relacjonowałam zdarzenia, które wbiły się w naszą zbiorową świadomość. Zaliczałam wpadki, płakałam i śmiałam się na antenie. Nazbierało się wiele wspomnień, którymi postanowiłam się z Państwem podzielić.

Książka nie jest ani spisem skarg, ani kolekcją narzekań. To nie w moim stylu. To raczej zawodowy życiorys – zbiór słodkich i gorzkich sytuacji, których widz nie miał szansy zobaczyć, a słuchacz usłyszeć, a które wydarzyły się tuż obok kamery czy mikrofonu i – w większym lub mniejszym stopniu – wpływały na moje antenowe emocje. Istnieje społeczne oczekiwanie, że dziennikarz pojawiający się na wizji będzie przekazywał informacje z kamienną twarzą, nie wyrażając głosem, gestem ani mimiką stosunku do tego, co mówi. Odnoszę jednak wrażenie, a po latach pracy i dzięki częstym kontaktom z odbiorcami nabrałam nawet pewności, że ten powszechny pogląd mocno się zużył i nie ma już zastosowania. Że ostatecznie to właśnie emocje decydują, czy kogoś zapamiętamy czy nie. Bez nich człowiek jest przezroczysty, odrealniony. Dziesiątki razy tłumiłam w sobie gniew, smutek, radość, śmiech… Kilka razy stłumić się nie udało. I to właśnie wtedy widzowie reagowali masowo, pisali, że prawdziwe reakcje są im potrzebne, że wtedy bardziej nam wierzą, bo to pokazuje, że nie jesteśmy obok nich, a z nimi, że nie jest nam wszystko jedno. W tej pracy obojętnym być nie wolno! Ona jest dla ludzi i o ludziach. I nie kto inny, tylko ludzie tę robotę wykonują. Różni. Tak jak ci, którzy nas oglądają. Jedni bardziej wrażliwi, inni mniej. Niektórym dziennikarzom udało się zbudować twardszy pancerz, niektórzy zaś noszą na sobie kruchą skorupkę, pękającą w trudniejszych momentach. Z jednej strony oczekujemy, by osoby oglądane na ekranie telewizora były zawsze wypoczęte, w pełnej gotowości, uśmiechnięte, elokwentne, ale z drugiej to właśnie ich zwykłe, ludzkie odruchy najmocniej zapadają nam w pamięć. Przekonałam się o tym wielokrotnie. Na przykładzie własnym i kolegów.

Od czasu pojawienia się kanałów informacyjnych i programów na żywo dystans pomiędzy widzem a człowiekiem w okienku mocno się skrócił. Wyobrażają sobie dziś Państwo planszę z napisem „Przepraszamy za usterki techniczne”? Kiedyś była na porządku dziennym. Teraz liczymy, że dziennikarz sprawnie zareaguje na nieoczekiwaną sytuację i wybrnie z wpadki. Gdy zrywa się połączenie z reporterem, gaśnie światło w studiu, przewraca się lampa, ktoś się potyka – wszystkie te wydarzenia mamy szansę zobaczyć, a gospodarz programu powinien, najlepiej błyskotliwie i z dowcipem, wyjaśnić, co się stało. Są jednak sytuacje, których nie widać, i to właśnie ta telewizyjna „kuchnia” najmocniej rozpala naszą wyobraźnię. Efekt pracy ekip telewizyjnych widzą miliony, dostęp do tajemnej wiedzy „jak to się robi” mają nieliczni. Dlatego chciałabym trochę tę tele-iluzję odczarować.

Jeszcze jedno przekonało mnie do napisania tej książki. Uwielbiam bezpośrednie kontakty z ludźmi. W czasie przeróżnych spotkań – czy to na uczelniach, w domach kultury, bibliotekach, ze środowiskami kobiecymi czy na innych forach – dowiaduję się, że podobno jestem normalna. Zawsze muszę jednak walczyć z mitami, które powstają wokół ludzi pracujących na szklanym ekranie, a które kreują tabloidy i portale plotkarskie. To jeszcze da się jakoś przełknąć; gorzej, gdy manipulują media służące interesom politycznym. Żadnego człowieka raczej nie cieszy, gdy ktoś przyprawi mu gębę, na którą nie zasłużył.

Oczywiście wielu z nas zasłużyło sobie na śmichy-chichy. Na krytykę też. To praca, która musi podlegać ocenie. Nie usprawiedliwiam nikogo i siebie też nie zamierzam. Ale może historie, które tutaj opowiadam, pozwolą Państwu spojrzeć na ludzi z telewizji nieco łaskawszym okiem.

Beata TadlaPoczątki

O tym, z czym wiąże się rozpoznawalność, jak wredni mogą być fotoreporterzy oraz co znaczy wykorzystanie mojego wizerunku do potyczek politycznych, dowiedziałam się już jako nastolatka. Zrozumiałam to wszystko jednak dużo, dużo później.

Legnica, rok 1991. Roznosiłam gazety, bo chciałam dorobić do kieszonkowego. Po lekcjach biegłam do redakcji, brałam naręcze pachnących farbą drukarską egzemplarzy i ruszałam „w miasto”. Do domu wracałam koszmarnie brudna. Farba zostawiała ślady nie tylko na rękach, ale i na ubraniu. Z rękami nie było kłopotu, dały się wyszorować, ale bluzek mama nie wybaczała. Wkładałam więc strój roboczy i cała na czarno oddawałam się zarobkowaniu. Szło mi całkiem nieźle. Spore napiwki zazwyczaj dostawałam od taksówkarzy, którzy koczowali przy Dworcu Głównym i raczej się nudzili. Koczowali – bo to były jeszcze czasy przedkorporacyjne, postojowe. Zarobione pieniądze gromadziłam w metalowej puszce po tureckiej kawie, którą dostałam od cioci. Puszkę, nie kawę. Była coraz szczelniej wypełniona, ale nie robiła się ciężka, bo w tych przeddenominacyjnych czasach więcej było w niej papierków niż monet. Moje potrzeby rosły z każdym miesiącem – w planach wymiana z francuską młodzieżą i wymarzony wyjazd do Paryża. Rozglądałam się więc za czymś lepiej płatnym. I muszę przyznać szczerze, że gdy szłam na casting do radia, właśnie taki kierował mną imperatyw: zarobić. Nie sądziłam, że bakcyl, którego połknęłam chwilę potem, zarazi mnie nieuleczalną chorobą medialną.

O naborze do tworzącej się w Legnicy pierwszej komercyjnej rozgłośni dowiedziałam się z gazety, którą sama sprzedawałam. Zawsze czytałam ją od deski do deski. W komisji, która wyłaniała przyszłych radiowców, zasiadali m.in. twórca rozgłośni – były senator PC Stanisław Obertaniec, a także dyrektor Teatru Polskiego Radia Janusz Kukuła. Przesłuchano mnie i obwieszczono, że dostaję szansę! Ja, uczennica drugiej klasy I LO w Legnicy. Nie miałam wtedy zielonego pojęcia, na czym polega ta praca, a moje radiowe doświadczenie sprowadzało się do kilku komunikatów nadanych przez szkolny radiowęzeł i miłości do listy przebojów Trójki. Mogłabym jeszcze dorzucić ulubioną zabawkę z dzieciństwa – reporterski magnetofon szpulowy produkcji ZSRR, na który nagrywałam długie monologi, rozmowy z koleżankami z podwórka i brzdąkanie na pianinie. A może ten szczeniacki kontakt z mikrofonem wcale nie był bez znaczenia? Niewykluczone, że takie wprawki pozwalały mi się po prostu rozgadać i sprawiły, że nigdy nie miałam lęku przed „sitkiem”… Mama do dziś trzyma te nagrania na pamiątkę, a gdy słuchamy ich razem, cała rodzina zrywa boki ze śmiechu. I właśnie z takim imponującym bagażem kompetencji zaczęłam stawiać pierwsze kroki w lokalnej rozgłośni. Początek lat dziewięćdziesiątych to czas rozkwitu komercyjnej radiofonii. Po transformacji z roku 1989 wreszcie mogły się tworzyć wolne media i choć rynek nie był jeszcze dobrze uregulowany, kolejne stacje wyrastały jak grzyby po deszczu. Radio Legnica ruszyło oficjalnie w 1992 roku, po kilku miesiącach tzw. nadawania „na sucho”, czyli naszych przedantenowych prób. Szybko zyskało w mieście popularność. Mieszkańcy mieli wreszcie informacje o tym, co dzieje się blisko nich, dosłownie po drugiej stronie ulicy, i mocno się z nami identyfikowali.

Radio zajmowało dwa pomieszczenia w największym w mieście hotelu, który stał naprzeciwko mojego liceum. Bywało, że wpadałam do redakcji w czasie długiej przerwy, ale przed mikrofonem zasiadałam po lekcjach i w weekendy. Pokochałam to! Mogłam spędzać w radiu długie godziny. I chyba robiłam wtedy wszystko, co tylko się dało. Byłam reporterką, przygotowywałam serwisy informacyjne i je czytałam, robiłam koncert życzeń, montowałam własne materiały, przeprowadzałam rozmowy i prowadziłam programy, a nawet sama je realizowałam. Nie było jeszcze komputerów, internetu, telefonów komórkowych i całej tej technologii, której dziś zawdzięcza się nie tylko dobrą jakość dźwięku, ale też szybkość przekazu. Sprzęt oczywiście prędko się zmieniał, jednak nowinki docierały do nas dużo później niż do rozgłośni w Warszawie i – rzecz jasna – musieliśmy zarobić pieniądze, by móc w nie inwestować. Reklamy emitowaliśmy z kaset magnetofonowych. Gdy zbliżała się ich pora, realizator dostawał od sekretarki pudełko (blok reklamowy) z ułożonymi w kolejności taśmami. Każda musiała być dobrze ustawiona, by reklama zaczynała się w odpowiednim miejscu, a żeby to osiągnąć, należało niekiedy użyć ołówka – włożyć go do jednej z dwóch dziurek w kasecie i precyzyjnie przykręcić taśmę. Pracowaliśmy przy starych biurkach kupionych na wyprzedaży majątku upadającej fabryki odzieżowej. Moja mama uszyła nam firanki i czasem przynosiła do redakcji kanapki i ciastka. Po kilku latach dostaliśmy pierwszy komputer z tzw. końcówką PAP, czyli dostępem do depesz Polskiej Agencji Prasowej, ale zanim to się stało, serwisy powstawały ręcznie. Nagrywaliśmy dzienniki ogólnopolskich stacji, po czym spisywaliśmy informacje długopisem na kartkach z zeszytów i odczytywaliśmy przed naszym mikrofonem. Kolejną – po komputerze – rewolucję przeżyliśmy wraz z pojawieniem się sprzętu do nagrywania o nazwie minidisc. Dostaliśmy jeden egzemplarz i musieliśmy się nim dzielić, ale i tak cieszyliśmy się jak dzieci – przede wszystkim niesamowitą jakością dźwięku, znacznie odbiegającą od jakości nagrań kasetowych. Poza tym nie mogliśmy wyjść z podziwu, że od tej pory już nie trzeba montować na taśmach, tylko o wiele szybciej wycinać całe niepotrzebne fragmenty za pomocą technologii cyfrowej. Żeby usprawnić montaż, bo narzekaliśmy na miniaturowe przyciski, nasz radiowy magik Waldek skonstruował sterownik na bazie przedpotopowego, biurowego kalkulatora. Dzięki wielkim klawiszom życie znów stało się prostsze. Minidisc bywał jednak zawodny. Mój pierwszy wywiad z Lechem Wałęsą straciłam właśnie przez to, że zapomniałam wcisnąć po nagraniu malutki guzik, który zapisywał dźwięk. Jeśli się tego nie zrobiło, nagranie ginęło bezpowrotnie i nawet magik nie umiał go przywrócić. Łzy też nie pomagały. Następnym kamieniem milowym stał się telefon komórkowy, który otrzymaliśmy do testów. To był tzw. kaloryfer. Nazwę zawdzięczał chyba plastikowej kratce z boku, a może rozmiarowi. Był wielki i kształtem przypominał tradycyjny aparat stacjonarny, ale miał pasek i można było powiesić go sobie na ramieniu. Pamiętam, jak pojechałam na manifestację górników do Wałbrzycha – z „kaloryferem” na jednym ramieniu i magnetofonem na drugim byłam objuczona jak wielbłąd, ale w warunkach zgoła odmiennych niż pustynia. Na zewnątrz dwadzieścia stopni poniżej zera. Telefon z wyświetlaczem ciekłokrystalicznym okazał się przy tej temperaturze bezużyteczny, ponieważ zamarzł. Starą metodą trzeba więc było znaleźć budkę telefoniczną i nadać z niej relację. Później dostaliśmy „cegłę”, czyli nieco mniejszy telefon komórkowy, ale ten też zamarzał.

Z tamtych zamierzchłych czasów pamiętam też, kiedy po raz pierwszy parsknęłam śmiechem na antenie. Z kolegą prowadziliśmy program, w którym dzieci mogły zadawać nurtujące je pytania, a potem dzwonili dorośli i mieli za zadanie klarownie i kompetentnie odpowiadać. Niekiedy jednak wykazywali się twórczością, co w jednym przypadku poskutkowało „zgotowaniem” prowadzących. Do radia dodzwonił się chłopczyk i zapytał, skąd na świecie wzięły się dinozaury. Kilka chwil później połączył się z nami słuchacz i spokojnym tonem obwieścił:

– Dinozaura stworzył Pan Bóg…

Już to wydało mi się zabawne. Zakryłam usta, żeby nawet oddechem nie zdradzić, że się zaczynam śmiać. Oboje z kolegą doskonale wiedzieliśmy, że w radiu o ścisłym profilu katolickim takie numery nie przechodzą. Zanim się odezwaliśmy, pan równie spokojnie dokończył myśl:

– …na swoje podobieństwo.

Wtedy nie zdołaliśmy się już powstrzymać. Przez moment na antenie było słychać nasze rozbawienie, po czym szybko włączyliśmy muzykę, żeby się wyśmiać w studiu. Nie byliśmy w stanie wydusić z siebie słowa! No bo jaki obraz Boga teraz narysował się w głowie tego dziecka? Dinozaur! I taka wiedza popłynęła z rozgłośni katolickiej… Nie przypominam sobie, czy w końcu jakoś to skomentowaliśmy, czy wrzuciliśmy kilka utworów z rzędu, licząc, że sprawa rozejdzie się po kościach. Chyba wybraliśmy to drugie.

Moje pierwsze samodzielne materiały pamiętam doskonale. Z radiowym mikrofonem ja i moi koledzy żegnaliśmy wojska „bratniej armii”, które w 1993 roku ostatecznie opuściły Legnicę i Polskę, zostawiając po sobie brud i ruiny. „Mała Moskwa” długo podnosiła się z tych zgliszcz. Po czterdziestu ośmiu latach pobytu żołnierzy radzieckich naprawdę było co sprzątać i remontować. Piękne przedwojenne wille wyglądały jak po przejściu huraganu. Rosjanie zabierali z nich nawet włączniki światła. W jednym z zabytkowych domów, które pokazały nam władze miasta w dzielnicy otoczonej przez Rosjan murem, a nazwanej przez legniczan „kwadratem”, zaskoczył nas koszmarny smród. Okazało się, że zajmujący go wraz z rodziną oficer przebił kawałek sufitu na drugim piętrze, niżej zrobił to samo i identycznie pomiędzy parterem a piwnicą, tak by powstał wylot przez wszystkie kondygnacje. I tym „korytarzem” do piwnicy trafiały śmieci i wszelkie nieczystości, łącznie z odchodami. Nie wiem, jak można było w takich warunkach żyć. Nie wiem, jak można było zniszczyć tak piękny budynek. Szkoły, szpitale, sklepy, hale sportowe, lotnisko, więzienie, sąd, koszary… Wszystko nadawało się do generalnego remontu. Zdławiona pożarem główna kwatera dowódcy Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej także. Potem utworzono w niej siedzibę legnickiego biskupa. Inauguracja kurii to też jeden z moich pierwszych materiałów. Podobnie jak inauguracja Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Gdy nagrywałam wówczas ludzi na ulicy, nie mieli pojęcia, co to takiego. Rok później wszyscy doskonale już wiedzieli, o co w orkiestrze Jurka Owsiaka chodzi, a ja organizowałam ją w radiu. Każdy, kto wrzucił pieniądze do puszki w siedzibie rozgłośni, mógł na antenie pozdrowić, kogo chciał. Ludzie tłumnie nas odwiedzali. Przez kolejne lata włączaliśmy się do akcji, a ja dodatkowo prowadziłam także koncerty WOŚP w Legnicy. Angażowałam się całą sobą, bo od początku wierzyłam w sens ogólnopolskiej zbiórki i szlag mnie trafia, gdy dziś obserwuję, jak populiści wieszają na Owsiaku psy.

Nastolatka z radia stała się lokalną maskotką. Pisały o mnie gazety, wspominały nawet programy telewizyjne. W rankingu jednego z tygodników zostałam najpopularniejszą mieszkanką województwa legnickiego (powstało dwa tygodnie przed moim urodzeniem i istniało do końca 1998 roku, materiały o reformie administracyjnej robiłam już w Warszawie). Przygotowania do matury godziłam z pracą w radiu, choć nie było to łatwe nie tylko z powodu konieczności organizowania sobie czasu. Któregoś dnia w szkole zastało mnie poruszenie. Jeden z nauczycieli powiedział, że mogę mieć kłopoty. Zrobiłam wielkie oczy ze zdziwienia, bo nie miałam problemów ani z nauką, ani z zachowaniem, więc o co może chodzić? Szybko dowiedziałam się, że po liceum krąży najnowsze wydanie tygodnika „NIE” i bulwersuje niektórych. Gazety Jerzego Urbana nie tykałam, nie miałam więc pojęcia, co mogło ich tak zainteresować. Okazało się, że tępiący Kościół i prawicę periodyk postanowił napisać o rzekomych dolarach od amerykańskich biskupów na radiową działalność senatora Obertańca, który zwalnia ludzi z pracy np. za wyemitowanie utworu ZChN zbliża się. Paszkwil zilustrowano moim zdjęciem, zrobionym przez jednego z legnickich fotoreporterów podczas jakiejś imprezy nad jeziorem. Nie pamiętam, co to było, ale robiliśmy stamtąd relację. Po skończonej pracy postanowiłam się wykąpać i kiedy przysiadłam owinięta ręcznikiem na tle drewnianego budynku, przy którym rozstawiliśmy radiowy sprzęt, uprzejmy pan pstryknął mi fotkę. Jeziora nie widać, a ja wyglądam, jakbym siedziała w studiu. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Spikerka legnickiego radia, Beata Tadla, w stroju katolickim”. No i musiałam się tłumaczyć w szkole, że nie chodzę do radia w ręczniku i że nikt nie pytał, czy wolno mu posłużyć się moim wizerunkiem. Tak czy siak liceum huczało od plotek.

I to było pierwsze doświadczenie z sytuacją, kiedy moje zdjęcie staje się ilustracją artykułu, który kompletnie mnie nie dotyczy. Do dziś uzbierała się ich cała masa, nad niektórymi pochylam się w dalszej części książki, ale bez zbytniego zaprzątania sobie tym głowy.

Jestem wdzięczna szefowi Radia Legnica za to, że wysłał mnie do Warszawy na szkolenia. Jeszcze wtedy nie wiedział, że w ten sposób przyczynia się do mojego odejścia z pracy. Pierwszy kurs reporterskich umiejętności odbyłam zimą w 1993 roku. Polskie Radio zaprosiło dziennikarzy z lokalnych stacji z całej Polski, by pokazać, jak pracuje się w centrali. Co to był za wielki świat! Ile ja się nauczyłam! Ćwiczyliśmy pisanie depesz informacyjnych i robiliśmy własne materiały w sejmie! Byłam w miejscu, które znałam tylko z telewizji, a na korytarzu mijałam legendy. Bronisław Geremek i Jacek Kuroń byli na wyciągnięcie ręki. Gdy zobaczyłam „na żywo” Tadeusza Mazowieckiego, to się rozpłakałam. Kompletnie nie pamiętam, o czym rozmawiałam z Wiesławem Chrzanowskim i Markiem Jurkiem, ale to właśnie ich nagrałam przy stoliku dziennikarskim i było to dla mnie epokowe wydarzenie. Drugi raz zostałam wysłana na szkolenie BBC, organizowane w zabytkowym dworku pod Warszawą wczesną wiosną 1996 roku. Najpierw dotarła do nas informacja o śmierci Krzysztofa Kieślowskiego, a cztery dni później cała Polska żyła zabójstwem studenta Politechniki Warszawskiej Wojtka Króla. Bieżących tematów do ćwiczeń nie brakowało, szkoda, że były takie smutne. Wróciłam do Legnicy z przekonaniem, że stolica jest moim celem. To ona była dla mnie centrum wydarzeń i to tam chciałam realizować swoją dziennikarską pasję.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: