Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czekając na Gonza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 sierpnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czekając na Gonza - ebook

Mistrzowski styl autora 15 dni bez głowy, tytułu gorąco przyjętego przez polskich recenzentów. Historia młodej dziewczyny, która zachodzi w ciążę. Chłopak znika, zaś główna bohaterka postanawia urodzić dziecko. Młodszy brat wspiera siostrę i nie może doczekać się Gonza. Powieść wzrusza, bawi i zaskakuje. Znakomity język, świetne postaci niezapomniane sceny.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-465-8
Rozmiar pliku: 622 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIADOMOŚĆ DO GONZA

Słuchaj, G, to ważne, a nie ma za dużo czasu.

Chcę, żebyś wiedział, jak było naprawdę, bo to wszystko wcale nie miało się tak skończyć.

To przez Marcela Duchampa, ale on nie żyje, więc nie można mu nic zrobić. Kiedy dorysował wąsy i bródkę na reprodukcji Mony Lisy – chyba najsłynniejszego obrazu na świecie – powiedział, że chciał w ten sposób podważyć poglądy na to, czym może być sztuka.

Kłamał.

Zrobił to dla zgrywy.

Wąsy są śmieszne.

To wszystko.

Tylko że w tym przypadku, G, to był dopiero początek.1 ZROBIĆ PIŚKA

Wiecie, co moja kochana mama powiedziała, kiedy podrzuciła mnie pod szkołę w Crawdale? Nie: „Miłego dnia, synku” ani nawet: „Powodzenia!”. Nie, powiedziała mi:

– Marcus, pamiętaj, liczy się pierwsze wrażenie. Więc się nie popisuj.

Ale co do jednego miała rację, G, kiedy zaczynasz w nowej szkole, musisz zrobić odpowiednie pierwsze wrażenie. Nie tak jak Pete Taylor. Pojawił się na początku piątej klasy i zaraz na pierwszej lekcji pierwszego dnia zsikał się w spodnie przy wszystkich. Pete był fajny, kumaty i świetny w sporcie. Ale gdy cztery lata później odchodziłem z Hardacre, ciągle znany był jako Pisiek.

Nie zrozum mnie źle, G, kiedy tamtego ranka szedłem do szkoły, nie martwiłem się, że nie zapanuję nad swoim pęcherzem. Ale można zrobić z siebie Piśka na wiele sposobów.

– To jest Ryan. On ci wszystko pokaże. – Opiekun dziewiątego roku uśmiechnął się i wskazał mi kogoś, kto pojawił się na progu jego gabinetu. Temu gościowi zdecydowanie przydałby się fryzjer. Spod masy brązowych loków spadających mu na twarz ledwo było widać oczy.

– Witaj w szkole! – Ręka Ryana wystrzeliła w moją stronę i zdałem sobie sprawę, że chce uścisnąć mi grabę. – Jestem Ryan.

– Oz. – Podałem mu dłoń i uśmiechnąłem się. Przyjaźnie, ale bez przesady.

– Będę twoim kumplem – powiedział Ryan. – Żeby pomóc ci się rozeznać. Więc gdyby coś było niejasne, po prostu pytaj. – Mówił z tak silnym północnym akcentem, że musiałem się mocno skupić, żeby go zrozumieć.

– OK.

– Szkoła została zbudowana w tysiąc osiemset siedemdziesiątym piątym roku i na początku uczyło się w niej dwudziestu trzech uczniów – odezwał się, kiedy szedłem za nim po schodach. – Teraz jest ich ponad siedmiuset. – Ryan gadał jak przewodnik w muzeum, a ja zastanawiałem się, czy kazali mu podać mi te informacje, czy sam uznał, że może mnie to zaciekawić.

– Dewiza szkoły to „libertas a scientia venit”, co oznacza po łacinie „z wiedzy płynie wolność” czy coś takiego. – Wzruszył ramionami. – Masz jakieś pytania? Czy mogę mówić dalej?

– Nie przejmuj się. I tak wątpię, żebym został tu na dłużej – powiedziałem. – Kiedy moi rodzice otrząsną się ze złudzenia, że przeprowadzka tutaj to dobry pomysł, wrócimy do cywilizacji: sklepów, chodników i dróg, które mają pośrodku białą linię.

Ryan zmarszczył brwi.

– A skąd ty jesteś?

– Hardacre. Zaraz pod Londynem.

– No to dlaczego przeniosłeś się tutaj?

– Nie miałem wyboru. Mama dostała pracę w college’u. Okazało się, że ona i tata zawsze chcieli mieszkać na wsi. Nawet nie zapytali nas o zdanie!

– Was?

– Mam siostrę. Ale to nieważne. Chodzi o to, że w ogóle tego z nami nie uzgodnili. Po prostu: pakować graty, wyjeżdżamy. -

Potrząsnąłem głową. – Założę się, że twoi starzy na pewno nie wycięliby ci takiego numeru.

– Umarli, kiedy miałem pięć lat – powiedział Ryan.

– Och... współczuję.

Wzruszył ramionami.

– Właściwie to ich nie pamiętam. Ale mój dziadek chybaby nie zrobił czegoś takiego, najpierw by mnie zapytał.

– No właśnie! – wykrzyknąłem. – I jeszcze ten dom, który kupili. Farma Scar Hill! Wygląda jak z horroru, no wiesz, skrzypiące podłogi i okna zabite deskami. To ruina. Nawet śmierdzi tak, jakby ktoś tam zszedł... – Za późno się skapnąłem, co powiedziałem. Mogłem mieć tylko nadzieję, że Ryan nic nie zauważył. – To znaczy w podłodze są dziury, a dach przecieka... Nie ma nawet ogrzewania.

Skręciliśmy w długi korytarz. W połowie drogi Ryan zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi 9F.

– To nasza pracownia – oznajmił. – Sprawdzanie obecności za piętnaście dziewiąta i piętnaście po drugiej, oprócz wtorków i czwartków, kiedy mamy zebranie w holu głównym.

Potem otworzył drzwi i wszystkie twarze w klasie odwróciły się w moją stronę.

Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Może rzędów długich ławek i zgarbionych nad tabliczkami dzieciaków kaszlących w kredowym pyle. W rzeczywistości klasa nie różniła się specjalnie od sal w mojej dawnej szkole, ale przez to czułem się w jakiś sposób jeszcze bardziej obco.

Wszyscy mierzyli mnie wzrokiem. Rok szkolny zaczął się kilka tygodni temu. Ja byłem rozrywką, czymś nowym w szkolnej rutynie. Świeżym mięsem.

– Marcus Osbourne, prawda? – zapytała nauczycielka, okrągła kobieta w kwadratowych okularach, która przedstawiła się jako pani Pike.

– Tak, ale zwykle mówią na mnie Oz.

Z tyłu klasy ktoś prychnął, a pani Pike się skrzywiła.

– Myślę, że jednak pozostaniemy przy twoim imieniu.

Nic nie powiedziałem, tylko jakiś głos w mojej głowie protestował: ale ja jestem... Oz!

– Jak rozumiem, niedawno przeprowadziłeś się w nasze okolice, Marcus. Gdzie mieszkasz?

– Yyy... w czymś o nazwie Slowleigh.

Kolejne prychnięcia. Pewnie ktoś z nich zna to miejsce.

Nauczycielka skinęła głową.

– Slowel – poprawiła mnie. – Tutaj nie zawsze wymawiamy słowa zgodnie z ich pisownią. – Uśmiechnęła się. – Ale nie martw się, przywykniesz.

Tylko że ja nie miałem zamiaru zostawać tu na tyle długo, żeby do czegokolwiek przywykać.

Patrząc z perspektywy czasu, widzę, jak tego dnia wszystko prowadziło mnie w stronę tych wąsów niczym strzałki namalowane na ziemi. Byłem tylko szprychą w Kole Przeznaczenia, toczącym się nieuchronnie w ustalonym z góry kierunku. Chcę powiedzieć, G, że to zupełnie nie była moja wina.

Tego ranka na pierwszej lekcji mieliśmy plastykę, i tak właśnie dowiedziałem się o Marcelu Duchampie i wąsach, które dorysował Monie Lisie. Gdyby to był angielski, francuski albo historia, pewnie do tego wszystkiego w ogóle by nie doszło.

Znalazłem miejsce z tyłu, obok potężnego gościa o imieniu Gareth, i patrzyłem, jak wszyscy wyciągają z plecaków kredki i szkicowniki.

Pamiętasz, jak mówiłem, że można zrobić z siebie Piśka na wiele sposobów? No właśnie... Sytuacja, kiedy otwierasz plecak i wypada ci z niego na ławkę biustonosz twojej siostry, z pewnością jest jednym z nich.

Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie, co mam przed oczami. Biustonosz w moim plecaku był kompletnie od czapy. Ale był – czarny i koronkowy – zwinięty w kłębek jak zdechły nietoperz.

Niestety to wystarczyło, żeby Gareth go zauważył i szturchnął swojego kumpla. A on, zanim zgarnąłem ten kompromitujący przedmiot i wepchnąłem go z powrotem do plecaka, zdążył wysłać esemesa do wszystkich z dziewiątego roku, w tym do internetowego świra Marka Edwardsa. Ten z kolei wrzucił wiadomość na pięć portali społecznościowych, tak że radosna nowina dotarła do trzydziestu krajów na całym świecie, jeszcze zanim pan Henson zdążył podnieść głowę i zapytać, co się dzieje.

Otworzyłem usta, ale słowa nie chciały się z nich wydostać. Pewnie za bardzo wstydziły się być kojarzone ze mną.

– On ma jakieś biustonosze w swoim plecaku, proszę pana! – powiedział Gareth. Krzesła zaszurały, kiedy wszyscy w sali odwrócili się w naszym kierunku.

Tymczasem mój mózg gorączkowo przewijał taśmę do momentu, kiedy mama wysadziła mnie przed szkołą. Przypomniałem sobie, jak złapałem jeden z plecaków ze stosu z tyłu samochodu – stosu toreb z praniem, które mama wiozła do pralni samoobsługowej.

– Musiałem wziąć nie ten plecak... Pomyliłem się. – Policzki miałem tak gorące, że moim włosom groził samozapłon.

– Przykra sprawa. – Nauczyciel starał się nie śmiać. – Pewnie nie masz tam niczego, co mogłoby ci się przydać? Na przykład długopisu albo ołówka?

Gapiłem się na niego, jakby wmurowało mnie w podłogę. Jakby całe ciało wyłączyło mi się ze wstydu.

– Może chciałbyś sprawdzić, co tam masz? – zaproponował pan Henson.

Skinąłem głową i rozpiąłem plecak, choć było to zupełnie bez sensu.

Gareth pochylił się, żeby lepiej widzieć.

– Ej, on ma tam gacie i w ogóle! Czyste chociaż? Wiedziałem, że powinienem coś powiedzieć. Coś śmiesznego

i inteligentnego, coś, co powiedziałby Oz. Ale w głowie miałem kompletną pustkę.

– Gareth, może mógłbyś pożyczyć Marcusowi coś do pisania? – zapytał pan Henson.

Gareth teatralnym gestem położył mi na biurku długopis.

– Masz, ty Pantalonie! – powiedział, a śmiech posypał się wokół jak grad.

To było śmieszne. Wiedziałem, że to było śmieszne. Więc czemu nie miałem ochoty się śmiać?

Mówię ci, G, Pete Taylor nie miałby mi czego zazdrościć.2 PANTALON

Na następnej lekcji musiałem znów od początku tłumaczyć, dlaczego nie mam wszystkich potrzebnych rzeczy. Gareth uprzejmie uzupełnił pominięte przeze mnie szczegóły – takie jak fakt, że mój plecak jest pełen dziewczęcej bielizny.

Musiałem się pozbyć tego kompromitującego balastu.

Na przerwie znalazłem szafkę, którą mi przydzielono. Spodziewałem się, że zastanę ją pustą, albo że będzie w niej parę starych tenisówek czy skarpetek, ale na widok tego, co zobaczyłem, aż mnie zatkało. Na samym środku metalowej szafki znajdował się mazak. Jeden z tych grubych, śmierdzących markerów, ustawiony w pionie. I jeśli mówię, że pośrodku, to naprawdę pośrodku. Byłem pewien, że gdybym zmierzył jego odległość od każdej z czterech ścianek, wynik byłby taki sam. Z jakiegoś powodu pomyślałem sobie, że ktoś umieścił go tam specjalnie dla mnie – co było oczywiście bez sensu. Ktoś go zostawił dla żartu. Więc wsunięcie go do kieszeni też było zupełnie bez sensu. Ale tak właśnie zrobiłem.

Potem wepchnąłem plecak do szafki i zamknąłem drzwiczki.

Tuż przed przerwą obiadową włączył się alarm przeciwpożarowy. Razem ze wszystkimi wyszedłem na zewnątrz, rozglądając się za dymem i mając nadzieję, że szkoła się spali, a plecak razem z nią. Ale oczywiście to były tylko ćwiczenia. Kiedy pozwolono nam wrócić do środka, kolejka do stołówki zrobiła się dłuższa, niż powinna. Gdyby nie była taka długa, nie ciągnęłaby się aż na korytarz, do tablicy z tymi wszystkimi zdjęciami.

Była ich tam cała masa: zdjęcia szkolnych drużyn i starostów w internacie, fotki z wręczania różnych nagród i ze szkolnych przedstawień. Nie interesowało mnie to ani trochę, starałem się tylko uniknąć kontaktu wzrokowego z grupą dziewczyn z lekcji plastyki, które stały przede mną w kolejce.

– Gdzie twój plecak, Pantalon? – rzuciła jedna z nich, ale udawałem, że nie słyszę. Jednak stojąca najbliżej dziewczyna szturchnęła mnie palcem. – Pytałam cię o coś.

– Co?

– Co? – powtórzyła, pewnie przekonana, że fantastycznie parodiuje mój akcent. Wszystkie jej kumpele zarechotały, jakby w życiu nie słyszały lepszego dowcipu. A potem wszystkie zaczęły powtarzać: Co? Co? Co? Jak stado kur.

– Patrzcie na jego buty! – powiedziała inna.

Spojrzałem na swoje nogi. Przez głowę przemknęła mi myśl, czy przypadkiem nie przyszedłem do szkoły w plastikowych chodakach taty, ale nie, to były moje szkolne buty. Faktycznie były trochę bardziej spiczaste niż te, które nosiła większość ludzi, i miały bajerancką naszywkę z boku. Wszyscy moi kumple z dawnej szkoły mieli takie.

– Nigdy wcześniej nie widziałaś takich butów? – zapytałem.

Zmarszczyła brwi i spojrzała na koleżanki.

– Co on gada?

A potem powiedziała coś jeszcze, czego nie zrozumiałem, i wszystkie się roześmiały.

Nie wiedziałem, że stoi za mną Gareth, dopóki się nie odezwał.

– Powiedz jeszcze raz, skąd jesteś, Pantalon?

– Hardacre pod Londynem.

– To wszystko wyjaśnia. Czy u was dużo facetów nosi damską bieliznę?

Panny „Co? Co? Co?” uznały to za prześmieszne.

– Tak, szczerze mówiąc, to jest dużo wygodniejsza, niż można by się spodziewać – powiedziałem, uśmiechając się do Garetha, chociaż serce tłukło mi się między żebrami jak kulka we fliperze.

Zmarszczył czoło.

– Ja lubię taką z klinem. No wiesz, lepiej trzyma.

Gareth zamrugał, a potem się roześmiał.

– Powinieneś spróbować, serio – dodałem. – Chodzi o równowagę między modą a wygodą. Bielizna dużo mówi o człowieku.

Ryan stał w kolejce za Garethem, patrząc na mnie spod grzywy. Widać było, że szczęka mu opadła. Wskazałem piegowatego chłopaka obok niego.

– Na przykład można łatwo zgadnąć, że ty nosisz tradycyjne slipy. Mam rację?

Gareth prychnął, a chłopak się zarumienił.

Zauważyłem, że teraz słuchają nas inni ludzie stojący w kolejce.

– Wiedziałeś, że można tylko po twarzy odgadnąć, jaką ktoś nosi bieliznę?

– No to dawaj – powiedział Gareth.

Zmarszczyłem brwi i udając, że się zastanawiam, przyjrzałem mu się uważnie.

– Odcień skóry wskazuje na dobre krążenie krwi, więc myślę, że bokserki.

Roześmiał się.

– Widzisz, wiedziałem, że Pantalon do ciebie pasuje.

Panny „Co? Co?» zachichotały.

Rozejrzałem się za kolejnym celem i wtedy moją uwagę przyciągnęły zdjęcia na tablicy. Wskazałem jakąś dziewczynę, która zezowała do obiektywu, ściskając nagrodę.

– Ona chyba cierpi – powiedziałem. – Wysoko podciągnięte stringi, nie ma wątpliwości. Trzeba by po nie wysłać ekipę poszukiwawczą. – Ludzie roześmiali się. – Slipy, bokserki, bokserki, w ogóle nic – wyliczałem, idąc wzdłuż tablicy. Potem mój wzrok padł na fotografię dziewczyny ze skrzyżowanymi ramionami, patrzącej buntowniczo poza kadr.

– Ale ponurak – powiedziałem. Nagle w mojej głowie, niczym kolejny slajd w prezentacji, pojawił się portret Mony Lisy. – Właściwie to kogoś mi przypomina.

Kiedy zdjęcie dziewczyny wypełniło mi pole widzenia, a palce zaczęły mnie świerzbić, korytarz za mną stał się tylko odległym zamazanym tłem. Wiedziałem, co muszę zrobić – o co błaga mnie to zdjęcie. Potem przypomniałem sobie o markerze w kieszeni i zdałem sobie sprawę, że przez cały czas miałem rację. Ktoś zostawił go tam dla mnie – specjalnie w tym celu. To było jak dowód: oto narzędzie, za pomocą którego będziesz mógł wykonać swoje zadanie.

Jeszcze zanim zdjąłem nasadkę, byłem pewien, że marker działa. Patrzyłem, jak sunie w kierunku zdjęcia, kierowany siłą, wobec której byłem bezradny. Koło Przeznaczenia kołysało się na klockach, gotowe ruszyć.

– Co ty robisz? – poznałem głos Ryana, ale wydawał się stłumiony, jakby ktoś ostrzegał mnie z wielkiej odległości.

Byłem całkowicie pochłonięty grubą, czarną krechą, wijącą się spod nosa dziewczyny. Bez pośpiechu dorysowałem pasujący zawijas po drugiej stronie, dbając, żeby były równe. Potem wypełniłem zarys szerokimi, pionowymi pociągnięciami, tusz piszczał i lśnił na powierzchni papieru. Dla lepszego efektu dodałem okulary – i wszystko było gotowe.

Gdy tylko skończyłem, znów opadł mnie zgiełk korytarza, a Ryan nagle znalazł się tuż obok mnie.

– Nie powinieneś był tego robić – wyszeptał, wytrzeszczając oczy.

– To tylko kawał.

Chyba miał zamiar jeszcze coś dodać, ale wtedy Gareth położył mi na ramieniu swoją ciężką łapę i roześmiał się.

– Ale odjazd – powiedział. – Można umrzeć ze śmiechu.3 DEAD FRANK

Jeśli nicość ma jakiś środek, to właśnie znalazłem się w środku niczego. Zważywszy na to, że nic tu nie ma, wieś Slowleigh stosunkowo łatwo znaleźć na mapie. Wystarczy posuwać się wzdłuż autostrady na północ, dopóki nie skończy się gruba, niebieska kreska, a potem jechać dalej, mijając kolorowe plamy miast, aż do białej części strony, gdzie drogi wyglądają jak zmarszczki na twarzy, i wreszcie jest: grupka maleńkich prostokącików na zboczu wzgórza. Nie da się przegapić, bo w promieniu wielu kilometrów nie ma niczego innego.

Ale mapa nie pokazuje, jak strasznie tu pusto. Ani że gdy tylko wystawisz nos na dwór, wiatr próbuje zepchnąć cię ze zbocza. Nawet kiedy jest się w środku, można poczuć, jak trzęsie domem i grzechocze okiennicami. Słychać też, jak próbuje zerwać z dachu dachówki i cisnąć nimi w dolinę. Zawijasy na mapie nie oddają też tego, jak martwy jest krajobraz rozciągający się we wszystkich kierunkach pod nieskończonym niebem, sinym jak ołów.

To nawet nie jest wieś, tylko kilkanaście rozrzuconych budynków, tak jakby ktoś zaczął budować miasteczko i w połowie zmarł. Poza pubem Beckett Arms, kościołem i jednym z tych sklepików, gdzie można kupić wszystko, ale są otwarte przez pół godziny dwa razy w tygodniu – nic tu nie ma. Życie nie toczy się tu powoli. Ono zatrzymało się kompletnie. Zamarło.

Warkot autobusu ucichł, zostawiając mnie sam na sam z wiatrem. Rozejrzałem się po tętniącym życiem centrum mojej wsi, milczącym i pustym jak okiem sięgnąć. Jedyną oznaką życia było żałosne beczenie owiec, toczących się w moją stronę niczym kuliste krzaki na pustyni. A po mojej lewej stronie, kilka metrów dalej, pojawił się obszarpany rudy kot, usiadł pośrodku drogi, po czym zaczął myć sobie zadek.

Gdybyśmy nadal mieszkali w Hardacre, wracałbym teraz do domu z Jackiem i innymi. Albo gralibyśmy u Żaby w SlamShowdown. Sięgnąłem do kieszeni kurtki po komórkę. Zdziwiłem się, że ktoś do mnie dzwonił. Wybrałem numer Jacka i poczułem, jak puls mi przyspiesza, kiedy usłyszałem w uchu sygnał.

– Hello!

– Jack! – zaskrzeczałem.

– Kto to? – Rozpoznałem w tle muzykę ze SlamShowdown i odgłosy walki.

– Tu Oz!

– Oz, staruszku! Hej, dzwoni Oz! – W pokoju rozległy się znajome głosy i nagle gardło mi się ścisnęło.

– Hej, stary, co u ciebie? Jak tam na gospodarce? – zapytał Jack.

– Tu wrony zawracają, Jack! Kompletna pustka. Tylko pola i owce.

Jack roześmiał się.

– Czuję się, jakby ktoś wysłał mnie w przeszłość!

– Użyj kopnięcia z wyskoku!

– Co?

– Taaak! Super! Super! – powiedział Jack. – Sorry, stary, o czym gadałeś? Ryba właśnie dokopał Mocarnej Marcie! Totalny nokaut!

– Tak? To nieźle! – Dotychczas nikomu z nas nie udało się pokonać Mocarnej Marty w SlamShowdown.

– To był odjazd! – wykrzyknął. Słyszałem, jak się cieszą i przybijają piątki. Na linii coś zatrzeszczało.

– Od kiedy to Ryba jest taki dobry w Slam?

Jack zachichotał.

– Został u mnie w zeszły piątek i solidnie potrenował. Ale i tak jest słaby. Żaba znalazł w sieci obejście.

Zaśmiałem się z trudem, starając się nie zwracać uwagi na zazdrość, która we mnie bulgotała. Od kiedy to Jack i Ryba tak się zakumplowali?

– Oz, teraz moja kolej. Pogadaj z Żabą.

– Nie, muszę kończyć. Zasięg jest do bani.

Jack coś jeszcze mówił, ale zagłuszyły to trzaski, a potem połączenie się urwało. Zakląłem i przez chwilę miałem ochotę rzucić telefon w dolinę. Potem westchnąłem i z powrotem włożyłem do uszu słuchawki. Potrzebowałem trochę Dead Frank – to jedyne, co mogło zdjąć ciężar z mojej piersi.

Dead Frank’s Supersonic Milkfloat, czyli Naddźwiękowy Wehikuł Martwego Mleczarza Franciszka, to najlepszy zespół pod słońcem. Nagrał tylko dwa albumy, zanim się rozpadł, ale te dwadzieścia pięć kawałków to... no... brak mi słów. Po prostu wiem, że zawsze, kiedy tego słucham, świat wydaje się lepszy – nawet tutaj.

Przewinąłem playlistę i wybrałem Spilt Milk, przełomowy debiut Dead Frank, po czym wcisnąłem odtwarzanie. Kiedy skręcałem w drogę do Scar Hill, czułem się już lepiej. To właśnie uzdrawiająca moc muzyki, G.

Droga na nasze wzgórze wije się jak makaron, co oznacza, że jest dwa razy dłuższa, niżby mogła. Więc kiedy zauważyłem wąską ścieżkę biegnącą prosto pod górę, postanowiłem ją wypróbować.

Po paru minutach znalazłem się między drzewami. Gałęzie były tak gęste, że do ziemi prawie nie dochodziło światło, i dlatego właśnie zobaczyłem tego psa dopiero, kiedy był kilka metrów ode mnie.

Zatrzymałem się i wyrwałem słuchawki z uszu, kiedy trójkątny łeb i spiczaste uszy zmaterializowały się przede mną. Pies był ogromny, G, wyglądał jak prawdziwa bestia. Widziałem mięśnie prężące się pod gładką, czarną sierścią, a jego wzrok wbijał mnie w ziemię. W ustach zrobiło mi się nagle sucho i lepko, pot na plecach zmienił się w lód.

Cofnąłem się o krok i wtedy pies zawarczał. Chociaż to słowo nie oddaje krwiożerczej erupcji dźwięku, która walnęła we mnie falą uderzeniową. Błysnęły zęby, lśniące strużki śliny pofrunęły w powietrze. Odwróciłem się, chcąc uciekać, ale moje zmartwiałe ze strachu nogi pozostały w miejscu. Upadłem i zasłoniłem twarz rękami, zastanawiając się, jak bardzo będzie bolało, kiedy wbije we mnie kły.

Ale nic się nie stało. Gdy podniosłem głowę, zobaczyłem, że bestia nie zbliżyła się ani trochę. Wciąż warczała, podnosiła się na tylne łapy, potem przysiadała i chodziła w tę i z powrotem drobnymi, nerwowymi krokami. Wtedy właśnie zauważyłem, że do obroży przywiązany był sznur, który wił się na ziemi jak wąż.

Usiadłem i roześmiałbym się, gdyby nie to, że ktoś obok mnie już się śmiał.

Dziewczyna patrzyła na mnie z góry i wciąż się śmiała. Miała na sobie mundurek szkoły średniej w Crawdale, co wyjaśniało, dlaczego wyglądała znajomo.

– Napędził ci stracha, co nie?

– Potknąłem się... – powiedziałem, gramoląc się na nogi.

– Jasne. – Skinęła głową i wyszczerzyła zęby tak, jak to robią ludzie, na oczach których zrobiłeś z siebie idiotę. – W porządku, nie ugryzie. Chyba że mu powiem. – Podeszła do Bestii, który przewrócił się na grzbiet, żeby jego pani mogła podrapać go po brzuchu.

Mówi się, że właściciele są podobni do swoich psów, i ta dwójka to potwierdzała. Dziewczyna była wysoka i szeroka, o długich, muskularnych nogach, a przy jej ramionach moje wyglądały jak sznurówki.

– Muszę spadać – odezwałem się, otrzepując błoto ze spodni.

– A skąd się tu w ogóle wziąłeś? – zapytała. – Wiesz, że wszedłeś na cudzy teren?

– Przepraszam, myślałem, że to skrót – wyjaśniłem. – Chcę dojść do farmy Scar Hill.

– Jesteś od tych ludzi, co się właśnie wprowadzili? – Wyprostowała się i podeszła do mnie. – No to chyba jesteśmy sąsiadami. Nazywam się Isobel Skinner.

– Oz – powiedziałem. Rozumiecie, przyjaźnie, bez popisywania się.

Ale Isobel się nie uśmiechała.

Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, skąd ją znam. Tylko żeby się upewnić, w wyobraźni nałożyłem na jej twarz podkręcone wąsy i okulary, i faktycznie to była ona – dziewczyna ze zdjęcia.

– A więc to ty jesteś ten artysta – powiedziała, żeby sytuacja była jasna.

– A tak... Yyy... – Wyszczerzyłem się. – Słuchaj, głupio mi. Właściwie to nic do ciebie nie mam. To był tylko żart, OK? – Głos mi zamarł, kiedy Isobel powiedziała coś, co brzmiało jak „nie gadaj”. – Skinąłem głową. – Tak, masz rację. Szkoda gadać.

Potrząsnęła głową.

– Powiedziałam: spadaj.

Spojrzałem na nią.

– Spadaj! – syknęła, podchodząc do psa.

To znaczy?

Isobel pochyliła się i odczepiła sznur od obroży Bestii, a wtedy nagle mnie oświeciło, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody.

Jedną ręką trzymała psa za obrożę, sznur zwisał luźno w jej drugiej ręce. Bestia, wyczuwając, że coś się kroi, podniósł się na tylnych nogach, tańcząc w tę i we w tę, ale już nie warczał ostrzegawczo. Teraz gra toczyła się na serio, nie było czasu na gadanie.

Walcząc z pokusą, żeby zwymiotować, rozpłakać się albo błagać o wybaczenie – choć i tak nic by mi nie pomogło – zrobiłem to, co sugerowała Isobel.

I pognałem ile sił w nogach.4 ZAPACH SPALONEJ GUMY

Szczerze mówiąc, G, bieganie to nie moja bajka. Ale czterdzieści dwa ostre jak brzytwa zęby tuż przy twoich piętach mogą być całkiem motywujące.

Czułem Bestię za plecami, słyszałem, jak jego łapy dudnią o ziemię, a dystans między nami wciąż się zmniejsza. Zobaczyłem drogę, z której tak nieroztropnie wcześniej zboczyłem, ale wiedziałem, że nie zdążę do niej dobiec. Jeśli się nie ma kondycji, strach i adrenalina nie wystarczą na długo. Potem na skraju pola zauważyłem drzewa, które miały pnie zgięte przez wiatr. Nigdy wcześniej nie wspinałem się na żadne drzewo, ale uznałem, że na jedno z tych nawet ja dam radę wleźć. Wydawało mi się, że to moja jedyna szansa.

Skoczyłem do najbliższego drzewa i zacząłem się wdrapywać i wciągać czystą siłą woli. Zatrzymałem się dopiero, gdy znalazłem się w bezpiecznej odległości od ziemi. Zerknąłem przez liście w dół, spodziewając się zobaczyć psa krążącego wokół pnia, pilnującego mnie i skaczącego w górę, ale po Bestii nie było ani śladu. Przez jedną straszną chwilę pomyślałem, że może psy potrafią się wspinać, jednak wystarczyło się rozejrzeć, żeby się upewnić, że nic nie skrywa się w gałęziach. Na drzewie nie było psa. Na ziemi też nie.

A potem zrozumiałem.

Isobel wcale nie puściła obroży. Pewnie umierała ze śmiechu, patrząc, jak uciekam w popłochu. Zastanawiałem się, czy widziała, jak właziłem na drzewo.

Pomyślałem, że dobrze byłoby stąd zejść, zanim ona albo ktoś inny mnie zobaczy, ale bałem się znów znaleźć na otwartej przestrzeni. Później dostrzegłem szary pas drogi po drugiej stronie muru poniżej. Część zwisających gałęzi prawie go dotykała. Jeśli zsunę się po jednej z nich, będę mógł zeskoczyć na asfalt.

Wszystko szło dobrze aż do ostatniej chwili. Pewnie okazałem się za ciężki, a może to przez podmuch wiatru. Niezależnie od przyczyny – w jednej sekundzie siedziałem na gałęzi, sekundę później już nie. Stało się to tak szybko, że nie zdążyłem nawet krzyknąć.

Nierówne kamienie na szczycie muru zatrzymały mój upadek. Odbiłem się od nich, spadłem na ziemię i poturlałem. Przez chwilę leżałem na plecach pośrodku drogi, próbując złapać oddech. Kiedy minął pierwszy szok, na jego miejsce pojawił się ból – gorący i ostry. Najpierw w kostkach palców, później w kolanach. Przypomniałem sobie o komórce w kieszeni kurtki i wyciągnąłem ją, spodziewając się najgorszego. Na szczęście telefon był cały, w przeciwieństwie do mnie i moich szkolnych spodni, które miały dziury na obu kolanach i rozdarcie z boku. Mama mnie zabije.

A potem usłyszałem samochód.

Mój wstrząśnięty mózg potrzebował dłuższej chwili, żeby zrozumieć, co to za dźwięk. I jeszcze paru sekund, żeby dojść do wniosku, że chyba nie jest najbezpieczniej leżeć pośrodku drogi.

Kiedy przekręciłem się na bok i spróbowałem wstać, poczułem igiełki bólu. Klęczałem na jednym kolanie, gdy w powietrzu rozeszła się fala gorąca – kwaśny zapach rozgrzanego metalu i oleju. Samochód z rykiem wypadł zza zakrętu i skoczył na mnie z wyciem hamulców, aż spod opon uniósł się czarny dym. Przez chwilę ja i kierowca patrzyliśmy na siebie z przerażeniem, a potem auto minęło mnie tak blisko, że czułem na twarzy ciepło. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak pojazd znika za zakrętem. Usłyszałem łomot, pisk metalu, po czym wszystko ucichło – aż ciszę przerwał delikatny łopot fruwającego w powietrzu papieru.

Samochód zjechał z drogi i wbił się do połowy w żywopłot, jedno z kół wciąż kręciło się nad asfaltem. Od uderzenia otworzył się bagażnik, z którego na drogę wysypały się kawałki papieru wielkości pocztówki. Wiatr ciskał je w powietrze niczym dziwną papierową śnieżycę.

Niepewnym krokiem zbliżyłem się do rozbitego samochodu, czując zapach spalonej gumy, kiedy ze środka wygramolił się kierowca.

– Marcus!

– Cześć, mamo.

Podeszła do mnie chwiejnie i ściągnęła mnie na pobocze.

– Nic ci się nie stało? – Ręka trzymająca mnie za ramię dygotała. – Jesteś ranny? Potrąciłam cię? – Mama obejrzała mnie od stóp do głów i wciągnęła powietrze na widok podartych spodni i krwi. – Boże! Potrąciłam cię! Gdzie cię boli?

– Nic mi się nie stało. Ominęłaś mnie.

– Ty krwawisz – powiedziała. – Pewnie jesteś w szoku. Powinniśmy wezwać karetkę. Gdzie mój telefon? – Zaczęła się macać po spódnicy w poszukiwaniu nieistniejących kieszeni.

– Mamo! Nic mi się nie stało. Nie potrąciłaś mnie. Spadłem z drzewa.

Przestała szukać telefonu i spojrzała na mnie.

– Co takiego?

Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że popełniłem błąd.

– Z jakiego drzewa? O czym ty, na Boga, mówisz?

– No... z tego. – Pokazałem jej.

– A co ty, do diabła, robiłeś na drzewie?

Mama położyła sobie dłoń na czole i zamknęła oczy, po czym wzięła kilka głębokich oddechów. Często tak robi, zwłaszcza kiedy rozmawia ze mną albo z tatą. Mówi, że to ją uspokaja, ale nie jestem pewien, czy skutecznie.

– Ktoś mógł cię przejechać! Ja mogłam cię przejechać! – Jej głos przeszedł w pisk.

– Gonił mnie pies! Wielki jak koń! – Jeśli powiem jej, w jak strasznym byłem niebezpieczeństwie, może wreszcie zacznie mnie słuchać.

– Co za pies? Co ty wygadujesz?

– Ta durna dziewczyna poszczuła mnie psem!

– Jaka dziewczyna?

Jeśli wytłumaczę jej, kim jest Isobel, doprowadzi nas to aż do wąsów, a nie chcę, żeby mama dotarła aż tam.

– Poszedłem na skróty i napadł na mnie pies. Musiałem wejść na drzewo, żeby mu uciec.

– A co się z nim stało? – Mama spojrzała na puste pole za murem. – I co z tą dziewczyną? Powiedziałeś: ta durna dziewczyna poszczuła mnie psem.

To jest straszne, kiedy ona tak robi, G. Tak jakby miała w głowie dyktafon zaprogramowany na rejestrowanie właśnie tego, czego lepiej, żeby nie słyszała.

– Naprawdę? – Wzruszyłem ramionami. – Wydawało mi się, że widziałem dziewczynę, ale może nie... Nie pamiętam. Pewnie jestem w szoku, tak jak powiedziałaś.

Nagle wiatr dmuchnął w nas chmurą papieru. Jeden kawałek przywarł mi do piersi. Złapałem go.

– Mamo, zaraz zdmuchnie wszystkie twoje pocztówki.

Zmarszczyła czoło, tak jakby dopiero teraz zauważyła nadnaturalnej wielkości konfetti wirujące nad drogą i przefruwające przez murek.

– Zostań tu. Ja to pozbieram – powiedziała.

– Pomogę ci.

– Nie! Nie chcę, żeby znów cię coś przejechało.

– Ale co? Tu nic nie jeździ. – Odkąd tu byliśmy, nie widzieliśmy żadnego innego samochodu, ale mama uparła się, żebym nie ruszał się z miejsca, podczas gdy ona będzie zbierała rozsypane pocztówki.

Usiadłem na poboczu i spojrzałem na kartkę, którą trzymałem w ręku. Było na niej kolorowe zdjęcie wielkiej metalowej osy. Chociaż dało się rozpoznać, że odwłok zrobiony jest z zagiętych pasów pomalowanego metalu, a żądło podtrzymujące całą konstrukcję to stalowy pręt, i tak na jej widok przechodziły mnie ciarki. Kiedy odwróciłem kartkę, zobaczyłem czarno-biały portret mamy z zamyśloną miną.

Większość ludzi wyobraża sobie, że rzeźbiarz to ktoś, kto robi pomniki z brązu przedstawiające jakichś nieżyjących ludzi, żeby gołębie miały na czym siadać, albo może abstrakcyjne kształty z kamienia. Ale nie mama. Ona bierze złom – kosiarki do trawy, meble ogrodowe, części silników – i tworzy z nich gigantyczne owady. To właściwie dość fajne – dużo lepsze niż dwie poprzednie opcje. Rodzice kupili ten stary wiejski dom między innymi dlatego, że dwa wielkie budynki gospodarcze otaczające dziedziniec doskonale nadawały się na pracownię rzeźbiarską. Zauważyłem, że adres na pocztówce to „Studio Scar Hill” – co brzmiało znacznie lepiej niż „dwie stare stodoły z dziurawymi dachami”.

Zastanawiałem się, gdzie zrobiono zdjęcie mamy, kiedy usłyszałem jej krzyk. Podniosłem głowę, a wtedy stos pocztówek wyleciał jej z rąk, a ona złapała się za lewe ramię.

Mamo? Wszystko w porządku?

Boli mnie ręka – powiedziała, blednąc. – Musiałam ją sobie stłuc, kiedy zjechałam z drogi. Nic nie zauważyłam, dopóki nie zaczęłam nią ruszać. Ale teraz straciłam czucie w palcach.5 WYPADKI CHODZĄ PO LUDZIACH

Pierwszy kawałek na drugiej płycie Dead Frank Supersonic Milkfloat nosi tytuł Shit Happens. Miałem wrażenie, że większość ludzi czekających na izbie przyjęć szpitala w Thackett doskonale zrozumiałaby uczucia wyrażone w tekście. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy nie odczepić słuchawek, tak żeby wszyscy mogli posłuchać piosenki, ale zamiast tego postanowiłem wysłać esemesa do Jacka. Wiedziałem, że tylko on jest w stanie mnie zrozumieć. A nawet podejrzewałem, że uzna za totalny odjazd wszystko, co mi się dziś przydarzyło.

Właśnie wcisnąłem „wyślij”, kiedy ktoś wyciągnął mi słuchawki z uszu.

– Jak się jest w szpitalu, trzeba wyłączyć telefon – powiedziała Meg i klapnęła obok mnie. Powinienem był się domyślić, że wkroczy do akcji.

Nikt tak jak moja idealna siostra – superbohaterka MegaMeg – nie umiał sprawić, żebym wyszedł na kretyna. Mówię ci, G, przydałaby jej się jeszcze tylko peleryna i trochę lycry.

– Co ty tu robisz?

Meg zignorowała mnie i zagadała do taty.

– Wyszłam ze szkoły, jak tylko dostałam twojego esemesa. Co się dzieje? Gdzie jest mama?

– W gabinecie.

– Wszystko w porządku?

– Przypuszczają, że złamała sobie rękę.

– Złamała rękę! – Meg popatrzyła na mnie wielkimi oczami. – A co z tobą, geniuszu?

Pokazałem jej swoją kolekcję opatrunków i podwinąłem poszarpaną nogawkę spodni.

– Pięć szwów.

Meg zmarszczyła czoło.

– Przypomnij mi, co się właściwie stało?

Oczywiście trzeba było opowiedzieć całą historię jeszcze raz.

– Marcus! Mama mogła zginąć! – wykrzyknęła Meg, kiedy tato skończył mówić.

– A ja? Ja też mogłem zginąć!

– No, jak ktoś łazi środkiem drogi...

– Nie szedłem środkiem drogi. Spadłem z drzewa.

Meg wsunęła za ucho kosmyk włosów i zmrużyła oczy.

– Faktycznie, zapomniałam. Gonił cię pies.

– Nie jakiś tam pies. On był jak pies Baskerville’ów.

– Naprawdę? A co to było? Pudel? Owczarek szkocki? Czy tak naprawdę większy chihuahua? – Meg prychnęła. – A dlaczego cię gonił? Co mu zrobiłeś?

– Ja?

Meg uniosła brew.

– A skąd mam wiedzieć? Może mu się nie spodobałem. Może był głodny. Nie czekałem, żeby to sprawdzić.

– Jeśli po okolicy chodzi luzem groźny pies, powinniśmy to zgłosić – powiedział tata,a w mojej głowie zadźwięczał alarm.

Musiałem ich przekonać, że to wszystko to był tylko głupi wypadek.

– Poszedłem na skróty i się zgubiłem. Pewnie wtargnąłem na czyjś teren. To moja wina, przepraszam.

– Co ty powiesz! – odezwała się Meg.

– W każdym razie nic takiego by się nie stało, gdybyśmy nadal mieszkali w Hardacre – powiedziałem. – W mieście jest mniej drzew na metr kwadratowy, więc statystycznie szanse, że człowiek z któregoś spadnie, są dużo mniejsze. To prosta matematyka.

Tato westchnął i potrząsnął głową.

– Oz, nie rozumiem jednego: dlaczego takie rzeczy zawsze przytrafiają się tobie? To znów jak ta historia z furgonetką mleczarza.

Aż się uśmiechnąłem, gdy to sobie przypomniałem. To Jack wpadł na ten pomysł. Zamierzaliśmy tylko zrobić kilka zdjęć – odtworzyć okładkę albumu Spilt Milk. Wskoczyłem na siedzenie kierowcy, żeby Jack mógł cyknąć mi fotkę. Wcale nie chciałem, żeby furgonetka ruszyła – ale tak jak w piosence, wypadki chodzą po ludziach.

Kiedy mama wyszła z ręką na temblaku, natychmiast zapytała mnie, jak się czuję.

– W porządku, tylko pięć szwów na kolanie. A twoje ramię?

Wzruszyła ramionami.

– Zrośnie się. Najważniejsze, że tobie nic się nie stało. – Usłyszałem, jak łamie jej się głos, kiedy zdrową ręką objęła moje posiniaczone ramiona i przycisnęła mnie do siebie tak mocno, że musiałem się starać, żeby nie krzyknąć. – Głupku! – Mama prychnęła. – Wciąż mam przed oczami ciebie pośrodku drogi i prześladuje mnie to okropne uczucie, że cię przejadę.

– Ale nikogo nie przejechałaś – powiedział tato. – Chodźmy stąd. Pora wracać do domu.

Z przodu furgonetki taty są tylko trzy miejsca, więc siedziałem z tyłu. Jest tam ciemno, hałasują różne rury i narzędzia, ale ja to lubię. Wlazłem do wanny, która będzie w naszym domu, kiedy tato zbierze się wreszcie i wymieni tę poplamioną i popękaną wannę, którą mamy teraz. Ale tymczasem jechało się w niej dużo wygodniej niż na podłodze. Położyłem się i zamknąłem oczy, a każda nierówność na drodze przypominała mi o innym siniaku. Słyszałem, że moja rodzina rozmawia w kabinie, ale zupełnie nie zwracałem na to uwagi, dopóki mama nie powiedziała:

– Wracałam właśnie ze spotkania z Geraintem z Parku Rzeźby. Zaproponował mi wystawę.

– To fantastycznie – odrzekł tato.

– Tak, to byłaby świetna szansa. Ale oczywiście teraz będę musiała to odwołać.

– Dlaczego? Kiedy to jest?

– W grudniu. A potrzebuję co najmniej trzech nowych rzeźb do głównego holu. Miałam zamiar pracować do oporu, żeby zdążyć na czas. Nie ma mowy, żebym dała radę to zrobić jedną zdrową ręką.

– Nie mógłby tego przesunąć o kilka miesięcy?

– Nie. Trafiła mi się okazja, bo artysta, którego zaprosili, wycofał się, a ja powiedziałam, że mogę być gotowa bardzo niedługo. – Westchnęła. – A myślisz, że dlaczego zapytali? Normalnie nie wpuściliby mnie tam za próg.

– Mamo, tak mi przykro – powiedziała Meg.

– A gdybym ci pomógł? – zapytał tato. – Na szczęście złamałaś lewą rękę. Nadal możesz robić bardziej skomplikowane rzeczy. A ja mogę być twoim parobkiem, nie ma sprawy. – Roześmiał się.

– I tak masz dużo roboty – powiedziała mama. – Byłoby miło, ale to nieważne. Najważniejsze, że mój synek jest w jednym kawałku.

Meg odwróciła się i spojrzała na mnie znad oparcia. Nie musiałem widzieć jej twarzy, żeby domyślić się, jaką ma minę.

Wypadki chodzą po ludziach. Ale dlaczego zawsze to muszę być ja?6 OMG

Czułem się, jakby przez całą noc ktoś mnie odwirowywał w pralce – albo jakbym niedawno spadł z drzewa. Szwy były twarde i swędziały, i właściwie trudno było stwierdzić, gdzie kończy się jedno obolałe miejsce, a zaczyna następne. Lekarz w szpitalu powiedział, że powinienem następnego dnia zostać w domu, żeby skaleczenia miały szansę się zagoić. Zamierzałem nie wstawać z łóżka aż do popołudnia, ale ból w kolanie obudził mnie o jakiejś kosmicznie wczesnej godzinie.

– Nasz alpinista żyje – powiedział tato, kiedy klapnąłem obok Meg na kanapie w kuchni. – Jak się czujesz?

– Wszystko mnie boli – odpowiedziałem. – Nawet takie miejsca, o których w ogóle nie wiedziałem, że je mam.

– Chcesz herbaty? – Zdaniem taty herbata była lekiem na całe zło.

Potrząsnąłem głową.

– Gdzie mama?

– W łóżku – odparł tato. – Zadzwoniłem na uczelnię i powiedziałem, że dziś nie przyjdzie do pracy.

– Wyrzucą ją?

– Nie sądzę. Z ręką w gipsie nadal będzie w stanie przekazywać wiedzę.

Meg przeklęła i rzuciła telefonem.

– Dlaczego w tej cholernej dziurze nigdy nie ma zasięgu? Ciągle zanika!

– To przez te wzgórza – powiedział tato. – Nic na to nie poradzisz.

– Chyba że zamieszkam gdzie indziej. – Meg wstała. – Idę się wykąpać, chociaż pewnie i tak nie będzie ciepłej wody.

Tato uniósł brwi.

– Chyba lepiej, jeśli stąd zniknę. Bo jak się okaże, że nie ma ciepłej wody, to będzie na mnie. – Sięgnął do kieszeni workowatych szortów i wyciągnął wielki pęk kluczy. – Pójdę sprawdzić, czy samochód mamy da się wydobyć z żywopłotu, zanim go ktoś odholuje. A ty postaraj się nie zabić w tym czasie.

Postarać się nie zabić. Taki miałem plan.

Mama była w łóżku, Meg w wannie, postanowiłem więc skorzystać z okazji i pograć trochę w SlamShowdown.

Walczyłem z chudą dziewczyną o nicku Raven Rock, która miała swoją specjalną sztuczkę: używała włosów związanych w koński ogon jak bicza. Na końcu był kamień, który mógł nieźle człowieka poharatać, jeśli się nie uskoczyło na czas. Ale właściwie to wystarczyło tylko się pochylić, a potem zaatakować, kiedy włosy leciały do tyłu. Łatwizna.

Byłem na najlepszej drodze do superwyniku, ale nagle kanapa pode mną zawibrowała, po czym rozległo się stłumione ding”.

Oderwałem wzrok od ekranu może na sekundę i wtedy usłyszałem ryk elektronicznego tłumu. Gdy znów spojrzałem, co się dzieje w grze, moja postać leżała na ziemi, podczas gdy napis „nokaut” wirował w powietrzu, a Raven Rock wykonywała kretyński taniec zwycięstwa nad moim zezwłokiem.

Z odrazą rzuciłem na stół gamepada i podniosłem wibrującą poduszkę, przez którą się rozproszyłem. Pod nią leżała komórka Meg, ekranik migał, pokazując, że przyszedł esemes. Czyli jednak jest zasięg.

– Nie ma jej tu – powiedziałem telefonowi. – Poszła gdzie indziej rozsiewać swoją radość.

Znów skupiłem się na grze, ale kiedy komórka zadzwoniła po raz trzeci, dałem spokój. Postanowiłem sprawdzić, kto jest winny temu, że zrujnowałem sobie wynik, i pomyślałem, że może dla zgrywy odpowiem na te esemesy, podszywając się pod Meg. Dostać się do jej telefonu to nie był żaden problem, hasła rozpracowałem wieki temu.

Wszystkie nieprzeczytane wiadomości były od jej najlepszej przyjaciółki Chloe. Co za niespodzianka.

Gdzieś w jedenastej klasie Chloe zabrała Meg na demonstrację do Londynu. Przedtem moja siostra miałaby pewnie problem z tym, jak nazywa się nasz premier. Tydzień później wkurzała się na wiadomości telewizyjne i robiła mamie kazania na temat jej ulubionej kawy. Przez kilka miesięcy nikt z nas nie mógł kupować, nosić, pić ani jeść czegokolwiek, żeby Meg nie powiedziała mu, że jest osobiście odpowiedzialny za biedę, wycinanie lasów albo niewolniczy wyzysk.

Czasem jednak gadała z sensem i tak między nami, G, nawet przestałem kupować rzeczy niektórych marek – ale nie miałem zamiaru jej o tym mówić. Za łatwo się nakręcała. Zacząłem się z niej naśmiewać, że jest jakąś ekologiczną superbohaterką, i stąd właśnie wzięła się MegaMeg. A potem pewnego dnia nagle przestała łapać przynętę. Za każdym razem, kiedy próbowałem ją sprowokować, tylko prychała i zarzucała mi męski szowinizm albo ograniczanie jej praw człowieka, co szczerze mówiąc, psuło całą zabawę.

Wybrałem pierwszą wiadomość na liście, żeby wysłać odpowiedź.

OMG. Pewna jesteś?

Przewróciłem oczami. Meg i Chloe funkcjonowały w nieustającej sytuacji kryzysowej. Ciekawe, o co chodzi tym razem. Otworzyłem następnego esemesa.

Czy K wie?

Zastanawiałem się, kto to może być K. Wszystkie kumpelki Meg używały głupich skrótów od imion. K to pewnie Keira albo Kirsty, albo żaba Kermit.

Co chcesz zrobić? 3maj się!

Nie wytrzymałem i ryknąłem śmiechem. Przewinąłem konwersację w dół, żeby się przekonać, jak żałosna tym razem jest moja siostra.

Meg: To już koniec.

O co jej chodzi?

Chloe: Kochana! Co sie stalo?

M: Wszystko.

C: Ten wyjazd? Tak. Kiepsko. Już tesknie.

M: I jeszcze coś.

C: ?

M: Tylko nie mów nikomu.

C: ??

M: Obiecujesz?

C: Obiecuje. Co jest?

M: Jestem w ciazy.

I na końcu wiadomość, od której zacząłem:

C: OMG. Pewna jesteś?

Gapiłem się w ekran, nie wierząc własnym oczom. Potem przeczytałem jeszcze raz, żeby się upewnić. Może jednak chodzi o coś innego. Ale nie.

Meg jest w ciąży.

Moja siedemnastoletnia siostra będzie miała dziecko. OMG to za mało powiedziane.

Podskoczyłem, kiedy telefon zawibrował mi w ręce, jak przyszła kolejna wiadomość od Chloe.

Megan? Jesteś tam?

Mój palec zawisł nad „odpowiedz”, ale nagle poczułem pustkę w głowie. A potem stwierdziłem, że nie jestem już sam w pokoju.7 NUMER STULECIA

Zostałem przyłapany. Wobec niezaprzeczalnych dowodów, G, miałem tylko jedno wyjście – odwrócić się i wyciągnąć rękę z telefonem.

– Znalazłem twoją komórkę – powiedziałem z przylepionym do twarzy szerokim uśmiechem braciszka niewiniątka.

– Dzięki! – powiedział tato. – Ale to nie mój.

– Sorry, myślałem, że to Meg.

Tato chrząknął.

– Nie byłaby ci za to wdzięczna. – Stanął przy zlewie, żeby umyć ręce, i rozmawiał ze mną, patrząc przez ramię. – Pewnie ucieszy cię wiadomość, że samochód mamy nie wygląda tak źle. Głównie rysy na karoserii. Za kilka tygodni będzie można znów nim jeździć.

Kiwnąłem głową, na którą właśnie wylało się świeże wiadro poczucia winy.

– Zapłacę... no wiesz... za części.

– Jasne, na pewno. – Tato roześmiał się i wycierając ręce, podszedł do mnie. – Nie widziałeś mojej książki do kibla?

– Czego?

– Katalogu z wyposażeniem łazienkowym. Muszę zamówić nowy sedes.

Potrząsnąłem głową.

– Jestem pewien, że gdzieś go tu położyłem. – Tato przeglądał stos papierów na lodówce.

Kiedy stał odwrócony, skorzystałem z okazji, żeby zaznaczyć esemesy od Chloe jako nieprzeczytane i odłożyć telefon Meg z powrotem pod poduszkę. O niczym się nie dowie.

Ale ja wiem.

Nie mogłem przestać o tym myśleć. Moja przemądrzała, szlachetna supersiostra zaliczyła wpadkę! Tym prostym sposobem uda jej się przyćmić wszystkie moje numery. Nawet złamanie mamie ręki to pestka w porównaniu z tym.

Mój mózg wciąż przetrawiał tę informację, kiedy Meg weszła do kuchni. Miała na sobie szlafrok i białe martensy – w tym domu nikt nie chodził na bosaka. Gdy się tu przeprowadziliśmy, tato uznał, że unosząca się wszędzie woń jak z otwartego grobu wydobywa się ze starych wykładzin, więc je zerwał. Niestety nie rozwiązało to problemu i teraz odsłonięte starożytne deski podłogi na górze były polem minowym zębatych drzazg, zardzewiałych gwoździ oraz stuletniego brudu, a między kamiennymi płytami w korytarzu i w kuchni widać było wijące się robaki.

– To właśnie wypadło z kranu – powiedziała Meg. Wręczyła coś tacie, po czym skrzyżowała ramiona na piersi.

– Wygląda jak noga żaby – stwierdził. – Ciekawe, gdzie jest reszta?

– Ciekawe, dlaczego z naszych kranów wypadają kawałki płazów?

– To jeden z uroków wiejskiego życia, mój aniołku.

– Obiecaj, że niedługo będziemy mieli nową łazienkę – powiedziała Meg takim tonem, jakby zaraz miała się rozpłakać.

– Właśnie nad tym pracuję – odparł tato. – Tylko nie wiem, gdzie położyłem katalog z hydrauliką.

Meg ukucnęła i podniosła coś z podłogi.

– Ten?

– Oczywiście! – Tato klepnął się ręką w czoło. – Hydraulika na podłodze. Elektryka na lodówce. Sam nie pamiętam swojego systemu przechowywania dokumentów. – Uśmiechnął się. – Dobrze. To jadę. Muszę się zobaczyć z jednym gościem w sprawie kibla.

Chichocząc, zamknął drzwi. Zostałem sam z Meg.

– Na co się gapisz? – zapytała, zanim zdałem sobie sprawę, że na nią patrzę.

– Zastanawiałem się, którą z wrednych korporacji masz zamiar dziś pokonać. A tak przy okazji, myślałaś jeszcze o tej pelerynie superbohaterki?

Meg przewróciła oczami i wzięła miskę z szafki.

Prawdę mówiąc, G, nie mogłem oderwać od niej wzroku. Myślałem, że coś będzie widać, że będzie wyglądać jakoś inaczej. Ale nie.

Może wcale nie jest w ciąży? Może trafiłem na koniec rozmowy i coś źle zrozumiałem? Ale nie mógłbym po prostu jej zapytać. Zginąłbym, zanimbym dokończył zdanie.

Sięgnąłem pod poduszkę i wyciągnąłem telefon.

– Zostawiłaś – powiedziałem. – Ciągle dzwoni. Przez to Raven Rock mi dokopała.

Meg prychnęła.

– Witamy w rzeczywistym świecie – powiedziała, biorąc ode mnie komórkę i od razu przebiegając palcami po klawiszach. Potem poderwała głowę.

– Ruszałeś mój telefon?

– Oczywiście. Przecież ci go dałem.

– Przeczytałeś?

– Co przeczytałem? – Jeśli ktoś ci nie wierzy, G, zawsze odpowiadaj pytaniem na pytanie. Dzięki temu można zyskać na czasie. – Dlaczego miałoby mnie interesować, o czym gadasz ze swoimi kumpelkami?

Wiedziała, że ściemniam, bo okłamuję ją całe życie, a ona zawsze to rozpoznaje. Zerknęła na ekranik, potem na mnie i zobaczyłem w jej oczach coś jakby niedowierzanie. A może strach? Złość?

Nie miałem zamiaru nic mówić, ale po prostu nie mogłem się powstrzymać.

– Więc... chyba powinienem ci pogratulować.

Meg zmarszczyła czoło.

– To znaczy myślałem, że nikt mnie nie przebije, ale tobie się udało. Tym razem naprawdę podniosłaś poprzeczkę. – Wypatrywałem jakiegoś znaku, reakcji, czegoś, co potwierdzi, że moje podejrzenia były słuszne.

To, że Meg przygniotła mnie do kanapy, klękając mi na piersi, chyba można uznać za dowód.

– Zamknij się! – powiedziała, przyciskając mi poduszkę do twarzy. – Nie masz pojęcia, o czym gadasz.

Próbowałem odpowiedzieć, ale trudno jest mówić z poduszką w buzi. Przekręciłem głowę na bok.

– Widziałem tego esemesa! Jesteś w ciąży!

Meg zerknęła w stronę drzwi, a potem pochyliła się i zasyczała mi do ucha:

– Popełniłeś błąd. – Czułem na twarzy jej gorący oddech. – Rozumiesz?

Najwyraźniej moja siostra nie była jeszcze w nastroju, żeby mówić o tej radosnej nowinie. Jej kolana wbijały się w moje posiniaczone żebra i ciężko mi było oddychać. Są takie chwile, G, kiedy najmądrzejszym wyjściem jest taktyczny odwrót. Więc kiwnąłem głową i po kilku sekundach Meg zwolniła uścisk. Usiadłem, kaszląc i plując. Zdejmowałem pierze z języka, starając się nie myśleć o tym, ilu ludzi wcześniej siedziało i pierdziało na tej poduszce.

Meg akurat zdążyła mnie puścić, kiedy otworzyły się tylne drzwi i wszedł tata.

– Jak się idzie na zakupy, zawsze warto wziąć trochę kasy – powiedział, biorąc portfel z miski na owoce. Potrząsnął głową, pomachał nam i wyszedł. Gdy się odwróciłem, Meg już nie było.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: