Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony kapitan - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czerwony kapitan - ebook

Dominik Dan to pseudonim autora bestsellerowych słowackich kryminałów z detektywem Richardem Krauze w roli głównej. Autor jet czynnym detektywem wydziału kryminalnego słowackiej policji, stąd szczegółowa wiedza na temat warsztatu pracy policji. Jego pwoieści to historie czysto detektywistyczne lub osadzone na tle wydarzeń politycznych. Akcja tej osadzona jest w 1992 roku. Oficerowie wydziału zabójstw nie strzelają tak często jak w amerykańskich filmach, za to równie dużo klną i znacznie więcej żartują. Tym razem odgrzebują stare polityczne morderstwo z lat osiemdziesiątych... Sa bezlitośni dla swoich szefów. Tekst skrzy się humorem, błyskotliwymi dialogami. Świetna lektura, zapowiedź kolejnych książek Dominka Dana.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7278-966-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Czerwiec 1992

Mężczyźni pocili się, choć byli rozebrani do połowy. Kopali już od świtu. Wstali wcześniej, by zdążyć przed nieznośnym upałem, zapowiedzianym przez meteorologów nie tylko na dziś, ale na cały tydzień. Niewiele im to dało. Już o siódmej byli spoceni, a teraz, przed obiadem, spływali potem niczym w saunie. Mordęga.

— Podaj łopatę!

Wyższy z mężczyzn, usadowiony na czubku pryzmy, leniwie sięgnął i dał koledze łopatę. Rozsiadł się z rozkoszą, bo świeżo wykopana ziemia przyjemnie chłodziła mu tyłek. Drugiemu wystawały z jamy tylko ramiona i głowa. Odrzucił kilof i wyciągnął rękę po łopatę.

— O rany, ale głęboko.

— Dobra robota, zgodnie z normą… metr osiemdziesiąt, bydlaki — mruknął i się napił.

— Dawaj i mnie — mruknął mężczyzna z wykopu.

Siedzący na pryzmie znów leniwie się schylił i podał koledze plastikową butelkę z wodą.

— Brr! — prychnął tamten radośnie. Resztę wylał na twarz i włosy, ostrzyżone na jeża.

— Ruszaj się! Za godzinę zacznie tu prażyć i fajrant z tym leżakiem…

— Piękny leżak. Chodź, przekonaj się.

Mężczyzna na pryzmie niespiesznie spojrzał na zegarek.

— Jeszcze siedem minut, potem się zmienimy. No ruszaj się i ciesz, że mamy tu cień!

Na żwirowanej ścieżce zaszurgotały koła półciężarówki. Szofer wyczyniał harce, wziął zakręt tak ostro, że z otwartego okna wyrzuciło mu ramię i głowę. Gdyby nie trzymał kierownicy, wyleciałby w pędzie. Dwaj młodzieńcy na pace pokrzykiwali z uciechy.

— Gazu, baranie, sto dziesięć na prostej! — zagrzewali kierowcę, ale on tylko się uśmiechał i cieszył na koniec tej jazdy.

Wdepnął hamulec tuż przy kopidołach. Chłopcy na pace nakryli się nogami.

— Debil — mamrotali, zeskakując na ziemię.

— Kazaliście mi dodać gazu, no nie? — rechotał kierowca.

— Dodać! Nie hamować! — Mieli ochotę wywlec go z szoferki i przemodelować mu facjatę.

Mężczyzna na pryzmie pokręcił głową.

— Jak małe dzieci… I przestańcie się wydzierać! Ludzie patrzą, znowu ktoś się poskarży i majster da nam popalić.

Ucichli, uspokoili się. Kierowca wyszedł dopiero teraz, ale i tak oberwał na wszelki wypadek profilaktycznego kuksańca pod żebro.

— No już, przestańcie.

Obstąpili wykop i gapili się z politowaniem na wyrobnika w dole.

— Co z wami? My jesteśmy gotowi — oznajmił kierowca i wyjął papierosy.

— Zaraz będzie, gdzieś tu już musi być — dobiegł z dołu ochrypły głos i kolejna porcja świeżej ziemi sięgnęła pryzmy. Kilka grudek stoczyło się z powrotem.

— Rzucaj obok, wszystko ci spada z powrotem! — poradził kierowca i zapalił.

— Mądrala. — I kolejna bryła wylądowała w tym samym miejscu. Grudki znów się potoczyły.

— Jeszcze przedpołudnie, a gorąco do zdechu. Jak się nie pospieszycie, to za chwilę macie tu słońce, a potem… — mędrkował dalej kierowca i palił.

Z wykopu dało się słyszeć chrobotanie metalu o drewno.

— Wreszcie! — rozpromienił się kopacz. To mu dodało energii. Pracował krótkimi, szarpanymi ruchami. Ziemia fruwała, jakby borsuk kopał norę.

— Kilof! — zakomenderował i wyrzucił z dołu łopatę.

Kolega na pryzmie też ożył, wstał i żwawo podał narzędzie. Cieszył się, że zdążyli przed obiadem. Wczoraj nie mieli tyle szczęścia, słońce już wyszło zza wysokościowca, mało nie zdechli. Jedyne dobre, że już o drugiej siedzieli przy piwie, inaczej człowiek musiałby dzisiaj iść na chorobowe!

— Łopatę! — dobiegło z jamy.

Kopacz odsłonił wieko i okopywał boki.

— Łom i uchwyty! I złaź, potrzebuję pomocy!

Odsunęli ziemię z boków i przeciągnęli taśmę. Chłopcy pomogli im wygramolić się na górę.

— Na trzy! Raz… dwa… trzy…

Ciągnęli wszyscy czterej, kierowca palił. Nie płacili mu za brudną robotę, jego utrzymywało prawo jazdy kategorii C. Najwyraźniej był z tego dumny.

— Heeej, siup! Jeszcze raz. Jano! Jesteś wyżej, nie tak szybko, zwolnij, heeej siup!

Gdy tylko wyciągnęli trumnę, padli na trawę i głośno sapali.

— Bydlę! Waży chyba z tonę.

— Zamiast schudnąć, chyba tam jeszcze przytył.

— Drugi raz go wnerwiamy, niech sobie sam wyłazi.

Chichotali i przypalali jeden od drugiego wymiętoszone papierosy. Kierowca krążył dokoła drewnianego grzmota i odlepiał grudy gliny z wilgotnego lakieru.

— Znowu mi zaświni całą pakę — złościł się. — Kto to ma wiecznie myć?

Mężczyźni uśmiechali się półgębkiem. Skończyli palić, otrzepali tyłki.

— No, ruszać się. Wrzucamy ją na wóz i na dzisiaj fajrant.

Każdy z nich schylił się nad jednym rogiem. Nagle, jak na komendę, wyprostowali się. Młodzi byli w gorszej sytuacji, musieli iść tyłem. Jeden koniec oparli o pakę i żwawo wskoczyli. Chwycili trumnę, ale popełnili błąd. Dźwignęli za szybko. Nagle cały ciężar zwalił się na tych dwóch niżej, śliska trumna wysunęła się im z rąk. Ledwie odskoczyli. Ci wyżej nawet nie próbowali zapobiec nieszczęściu, tylko się gapili. Trumna wyrżnęła całym ciężarem w marmurowy krawężnik i wieko otwarło się z chrzęstem.

Najpierw wypadła ręka.

Trochę zaschniętych mięśni i kawałek skóry jeszcze zostały na nadgarstku. Palce, nagie do kości, rozsypały się po trawie. Potem wyleciały obie nogi, omotane resztkami spodni. Same kości. Klatka piersiowa w zetlałej marynarce zaklinowała się w szparze.

— O rany! — jęknął kierowca, rozglądając się przerażony.

Mieli szczęście. Babcia z sąsiedniego grobu poszła po wodę, wymachując w rytm kroków blaszaną konewką. Dwie inne były niedaleko, ale półciężarówka zasłaniała im widok.

— Skurwiele, to wasza wina.

— Nasza? To wyście na dole jej nie utrzymali!

— My?!

Jedynie kierowca zachował spokój. Nie na darmo miał prawo jazdy kategorii C.

— Przestańcie! Odbiło wam? Róbcie jeszcze większy harmider! Cieszcie się, że nie ma tu majstra. Raz dwa wyzbierajcie go i załadujcie. Jano! W rogu na pace są dwie pary rękawic, dawaj je tu!

Odłożyli wieko i wepchnęli korpus do środka. Jeden podał nogi, ledwo się trzymały, ale ręka całkiem się rozleciała.

— Dawaj ten palec, tam leży koło twojego buta, a obok drugi.

Wrzucili z powrotem, co pozbierali, i chcieli zamknąć trumnę.

— Mam gwoździe, potem zabijemy. Szybko ładujmy i spływamy — rzucił kierowca i sam chwycił za jeden róg.

Mężczyźni chętnie pomogli. Ale kierowca stropił się, gdy zasuwali wieko.

— Moment! Coś mi tu nie pasuje… — I wbił wzrok w trumnę. — Rany boskie! A gdzie głowa?!

Wszyscy rozglądali się bezradnie.

— A nie mógł rzucić się bez głowy w objęcia śmierci? — spróbował któryś.

— Ale dowcip! — zezłościł się kierowca, trąc policzek. — Jak wyleciała, to musiała się potoczyć… Tam, w te krzaki! Młokosy, szukać tam!

Padli na kolana i przeczesywali gęste listowie.

— Jest! — zawołał triumfalnie młody.

— Nie drzyj się! O rany, co za baran! Dawaj ją tu, póki nikogo nie ma!

Chłopak wstał i uniósł ręce.

— Fuj!

Niósł ją jak najdalej od siebie niczym tort urodzinowy. Położył ostrożnie obok zbutwiałego kołnierza, ale przekręciła się i odsłoniła gołe ciemię.

— Ma jakiś pieprzyk czy co to jest? Tu, na górze. Widzicie? — dziwił się znalazca.

— Pieprzyki są na skórze, a to jest goła czaszka. Na kości pieprzyków nie znajdziesz! — oponował drugi pomocnik.

— Mądry! Pan doktor! Ile semestrów medycyny zaliczyłeś?

Stali nad półotwartą trumną i medytowali. Przytyk do wyższego wykształcenia ożywił również kierowcę. Czuł się w obowiązku przyjść z pomocą.

— Poczekajcie! Nie zamykajcie jeszcze, niech popatrzę. — Kucnął i fachowym okiem oglądał ciemię czaszki.

— Jano, podaj rękawice.

Ostrożnie wetknął palce w otwory po oczach i podniósł. Rozejrzał się wystraszony, ale kiedy stwierdził, że cmentarne babcie nadal nie zwracają na nich uwagi, przyjrzał się pieprzykowi.

— To… nie pieprzyk, to jest…

Ostrożnie obrócił czaszkę, zamknął jedno oko i przez otwór po pierwszym kręgu szyjnym badał wnętrze.

— Rany boskie święte, ożeż kurwa, chłopy.

— No? — niecierpliwił się młody.

— To jest… gwóźdź!

— Coś takiego! Pokaż!

Czaszka przechodziła z rąk do rąk, szybko brali jeden od drugiego rękawice. Każdy chciał na własne oczy obejrzeć niezwykłe znalezisko.

— Rany boskie, główka gwoździa, a… cały gwóźdź w głowie. Co robimy? — rzeczowo zapytał młody.

— Noo… — Kierowca nie wiedział, ale czuł podświadomie, że coś powinni zdecydować.

Spocony kopacz nie miał wątpliwości. Wytarł się brudnym podkoszulkiem, przez ramię przerzucił drelichową bluzę. Zmęczony pochylił się i zbierał narzędzia z ziemi.

— Nic! Przynajmniej ja nic! Wrzućcie ją z powrotem i szybko wywieźcie. Jutro ich wszystkich przysypiemy i wreszcie będziemy mieć to z głowy!

— Ale ten gwóźdź? — wahał się kierowca. — Może to trzeba zgłosić?

— Komu?! I co?! Że gwóźdź znalazłeś? Kupię ci drugi, tylko się nie grzeb i wrzuć go z powrotem do trumny!

— Ale to może być coś poważnego! Trzeba by kogoś zawiadomić.

— Kogo? Majstra? Żeby nas obsobaczył, że trumna spadła? Jeszcze nam poleci po premii!

— Nie, majstra nie, ale… to naprawdę może być coś poważnego!

— Co takiego?!

— A choćby… morderstwo!

Jeden z młodych jęknął.

— No! Stare morderstwo! Całkiem normalnie to może być stare morderstwo, mówię wam! — nie ustępował kierowca.

— Aleś ty mądry! Wykapany Szanio Holmes.

— Szerlok! Ale naprawdę powinniśmy kogoś wezwać, tak myślę. Chyba… policję…

— Ty debilu! Psów, no pewnie! Do dziś tam leżał, nikomu nie przeszkadzał, a my od razu będziemy wołać psów! A zresztą oni automatycznie podejrzewają każdego, a najprędzej tych, którzy coś zgłaszają! Mnie w to nie wrabiajcie, swoje przeszedłem, zupełnie mi wystarczyło ostatnie osiemnaście miesięcy! Spadam!

— Poczekaj! Ale co z tym?

Nikt się nie ruszył. Nie mieli pojęcia.

— A co jak powiedzą, że to myśmy go zabili? — nieśmiało spytał młody.

— Psy nie tacy pieprznięci jak ty! — kierowca nie dawał za wygraną. Złościło go, że dokonał nadzwyczajnego odkrycia, a ci zawistnicy chcą mu wszystko zepsuć. — Gwóźdź jest zardzewiały, nawet debil pojmie, że od dawna tam siedzi.

— Psy też? — nie ustępował kopacz.

— No… — kierowca się zawahał. Nie miał aż takich doświadczeń jak tamten.

— A widzisz! Ostatnio mi jeden wmawiał, że ukradłem rower za osiem koła i że go bezprawnie używałem. Kosztowało mnie to półtora roku! Mogłem zeznawać do protokołu, co chciałem, a ten cięgiem swoje! Nie zdążyłem pierdnąć, a już tam byłem! Za niewinność!

— Znaczy się… nawet nie siedziałeś na tym rowerze, a oni cię zwinęli?

— Pewnie, że nie siedziałem! — odpowiedział, widząc ich zaskoczone miny. — Podgrandziłem go… — wymamrotał pod nosem i zbierał się do odejścia.

Ledwie zrobił trzy kroki, gdy zza półciężarówki wychynął majster. Byli tak pochłonięci rozmową, że nie zauważyli, kiedy nadszedł.

— No i jak, jajcarze, długo na was będę czekać? Święty Piotr ich zagrzebie czy sami się zakopią?! O Jezu Chryste! — Osłupiał, widząc, co kierowca trzyma w rękach. — Wyście ją otworzyli? A po co?

— Szczękał zębami. Jano chciał mu dać koc — mamrotał kopacz i już wiedział, że będzie źle.

— To jest czyn karalny! To zabronione! A widział was kto? — Majster rozglądał się wystraszony.

— Nie.

— A czemuście ją…

— Wypadła nam i sama się otworzyła.

— Aha! Zręczność małpy, siła słonia, co?! No to fru ją na wóz i przewieźć! Mam tam jeszcze jakieś gwoździe, zabijemy ją i zakopiemy.

— Panie majster! Ale… tu jest gwóźdź…

— To dobrze! Ja tam mam ze cztery albo pięć, wystarczy.

— Ale ten siedzi w głowie!

— Czyjej?

— W tej! — Kierowca wyciągnął do niego rękę z czaszką.

— Dlaczego?

Zamurował ich tak podstępnym pytaniem. Jedyny, który był zdolny jako tako sprostać majstrowi, był kierowca.

— No aż tak daleko w śledztwie tośmy się nie posunęli — dukał, a reszta tylko wybałuszała oczy. Bali się o premie i robili w portki ze strachu, że jeśli jeszcze bardziej spieprzą sytuację, dostaną po uszach.

— Pokaż.

Majster nie włożył rękawic, tylko złapał kierowcę za nadgarstek i obracał nim na wszystkie strony.

— O rany! Fakt! Gwóźdź!

— Co robimy?

Teraz dla odmiany kierowca przegadał majstra. Ten zbierał myśli, drapiąc się po głowie.

— No, chłopaki, nie wiem, nie wiem. Ja na wszelki wypadek zadzwonię do kryminalnej.

Kopacz odszedł szybkim krokiem.3

ZAKŁAD MEDYCYNY SĄDOWEJ wciąż jeszcze mieścił się w suterenie szpitala. Już mieli obiecane trzy piętra w dobudówce nowiutkiego szpitala na peryferiach, ale… musieli jeszcze trochę wytrzymać. Chłopcy z sądowego już od dziesięciu lat trzymali na kłódkę nie tylko usta, ale…

Zawsze, kiedy Krauz zjeżdżał duszną windą z podwójnymi drzwiami, zdawało mu się, że zstępuje do grobu, skąd nie ma powrotu. Pierwsze wrażenia zapachowe dawały o sobie znać na półpiętrze. Nim dotarł na dno, był już przesiąknięty trupim odorem. Ilekolwiek zużyto by litrów wszelakich roztworów i emulsji do dezynfekcji kafelków i podłóg, nigdy nie udawało się stłumić charakterystycznego fetoru prosektorium. Nawet w weekendy, kiedy nie pracowano normalnie i krajano tylko nagłe przypadki, śmierdziało tak samo, jak każdego innego dnia, kiedy wszystkie stoły były zajęte. Ściany, podłogi, kafelki zaimpregnowały się smrodem. Śmierdzieli także ludzie, choć nie zdawali sobie z tego sprawy.

Doktor Lengyel odgryzł kęs kanapki. Podali sobie ręce.

— Umyłeś je przynajmniej?! — Przerażony Krauz zerknął na kanapkę i w głowie nie mogło mu się pomieścić, że ktoś tutaj może jeść.

Lengyel ze zdziwieniem spojrzał na jedzenie, potem ostrożnie powąchał i zdecydowanie pokręcił głową.

— Ręce mam czyste, od tej kanapki nie mogły się skazić, nie masz się czego obawiać!

Obaj parsknęli śmiechem i Lengyel objął go ramieniem. Niedawno poznali się na balu policyjnym i Lengyel był zadowolony, że także ich żony przypadły sobie do gustu. Zostali przyjaciółmi, a ponieważ Krauz miał się trochę za amatora medyka, a wieczorami przyswajał wiedzę lekarską, mieli o czym pogadać nie tylko na mieście przy piwie, ale i tu, w zakładzie, nad swoimi klientami. Lengyel najbardziej lubił, gdy z mordbrygady, jak ich nazywano, przychodził akurat on. Krauz by go za to najchętniej…

— Na sobotę mam dla ciebie niespodziankę.

— Mam gdzieś ciebie i twoje niespodzianki! Na żadną sekcję z tobą nie idę! To, coś mi niedawno zaserwował na wydziale lekarskim, całkowicie mi wystarczyło! Też mnie podstępnie wywabiłeś z domu, że masz dla mnie jakąś niespodziankę.

— Nie! Nie rozumiesz! Żadna sekcja! Mamy małą uroczystość rodzinną, zapraszam cię z Sylvią.

— A to co innego! Sylvia się ucieszy. Ale nie będziesz próbował wycinać jej ślepej kiszki, jak ostatnim razem.

— Nie! Wtedy piliśmy obrzydliwą gruszkówkę, dziadek ją przepalił na sześćdziesiąt procent, a tego nie da się pić bez konsekwencji… Teraz przygotowałem fajne czerwone wino z Włoch, od kumpla.

— No to żegnaj rodzino! Polegną więc za ojczyznę albo moje hemoroidy, albo migdałki Sylvii.

— Nie bój się! Nie będziemy operować… jeśli nie będziesz się wydzierać.

— Ja? Ja gram na gitarze, jak mnie co dopadnie. To ty biegasz ze skalpelem i szczypcami…

— No… cicho, cicho bądź, Ściany mają uszy.

Jeszcze jeden, który wszedł w nowe czasy ze starym strachem — pomyślał Krauz, ale już nic nie mówił. Poczekał, aż Lengyel skończy jeść, naleje do dwóch kieliszków roztwór dezynfekcyjny z butelki z czaszką ze skrzyżowanymi gnatami i wypije. Krauz ostrożnie powąchał i też wypił. Trucizna zalatywała śliwkami.

— No więc możemy się brać do pracy! — zarządził doktor.

W prosektorium dwaj asystenci wyjmowali szczątki z trumny i ostrożnie układali je na chromowanym stole. Mieli grube czarne gumowe rękawice i białe fartuchy. Technik tylko kiwnął im głową na dzień dobry i dalej fotografował. Jemu wystarczał biały płaszcz i kalosze.

— Będziecie także brać odciski palców? — spytał Lacibáči, który był asystentem w sądówce jeszcze za Marii Teresy. Obok trupa wysypał garść kosteczek. Kawałki palców. Technik stropił się i spojrzał na Krauza.

— Pocałujcie mnie w tyłek… wszyscy… najgłębiej ci najdowcipniejsi.

Lacibáči roześmiał się, a technik zarechotał, bo dowcip z odciskami palców bardzo mu się spodobał.

— Czekamy na śledczego?

— Nie! Ja sam opiszę. Zadzwonię do niego, jak coś ciekawego znajdziemy.

Lengyel przytaknął, włożył przez głowę długi gumowy fartuch, naciągnął gumowe rękawice i podszedł do stołu.

— Gotowe? To wszystko?

— Wszystko, panie doktorze! Przetrząsnąłem mu też kieszenie. Nie znaleźliśmy żadnej kasy, a gdyby jego najbliżsi twierdzili coś przeciwnego, kłamią! — zapewniał Lacibáči.

Lengyel omiótł spojrzeniem szczątki nieszczęśliwca, który miał mu wypełnić czas pracy aż do fajrantu. Szkielet, resztki zbutwiałego czarnego ubrania, czarne półbuty.

— No co jest? — spytał Lengyel kościotrupa.

Ten nie odpowiadał, więc głos zabrał Krauz.

— Muszę wiedzieć, czy gwóźdź został wbity w głowę za życia, czy post mortem, a więc czy idzie tu o morderstwo, czy o bezczeszczenie zwłok.

— Więc powinniście mi go byli przywieźć siedem lat temu.

— Wtedy łaziłem po ulicach w zielonym mundurze i mówiłem do szefa: macie rację, towarzyszu naczelniku… tak jest, towarzyszu naczelniku… No to jak ci go miałem przywieźć?! O morderstwach wtedy tylko marzyłem!

— Towarzyszu naczelniczku… A ja tutaj co? Mam się skichać?! — boczył się Lengyel, ostrożnie podnosząc czaszkę. Przyglądał się jej badawczo i obracał w rękach z boku na bok. Krauz czekał, że padnie hamletowskie pytanie, ale nie padło. Zamiast tego Lengyel zaproponował: — Ja bym go całego prześwietlił.

Krauz desperacko wzniósł oczy do sufitu. Gdy Lengyel weźmie się do badania i dociekania, trzeba będzie kolędować tutaj do wieczora.

— Po co?!

— Czy nie ma w nim więcej żelastwa.

— Jeśli przejedziemy stopniowo od głowy w dół, to wszystko znajdziemy! Części miękkich jest na nim jak szafranu, więc obejrzymy tylko kości i gotowe!

— Mądry panie dr (skrót od dureń) medycyny i detektywie z wydziału zabójstw w jednej osobie, na drugi raz niech go pan łaskawie rozpakuje u was w kancelarii i nie przywozi tutaj, jeśli pan zakłada, że nie przeprowadzimy szczegółowych badań — mamrotał Lengyel pod nosem i rozważał, jak się do tego zabrać. Właściwie mówił sam do siebie. Nie potrzebował doradców, sam decydował.

Przenieśli szkielet na twardej plastikowej płycie pod rentgen i prześwietlili. Żadnego metalu. Krauz tymczasem cierpliwie palił na korytarzu i czytał starą gazetę.

— No? — spytał, gdy wrócili do prosektorium.

— Nic, tylko ten gwóźdź!

— No to bierzmy się już do roboty.

Lengyel skupił się na czaszce.

— Główka jest wbita aż do końca, spowodowała pęknięcia w kości ciemieniowej.

— Poczekaj, piszę.

— Pisz, ostatnie uderzenie młotkiem… albo czym tam walili… wbiło główkę aż do kości, a więc pod skórę. Skórę można zwykłym cięciem, choćby nożem kuchennym, naciąć i naciągnąć na główkę, więc nikt niczego by nie zauważył, nawet jakby denat był łysy. To mówię na wypadek, gdyby to było morderstwo i ktoś chciałby je zamaskować, ergo… odpowiadam na pytanie, które nie zostało postawione: dlaczego przed siedmioma laty go pochowali i nikomu nic nie wydało się podejrzane? Bo nie musiało! Klinowe rozszerzenie główki gwoździa tkwi w kości, więc uderzeń musiało być więcej, przypuszczam… — Lengyel rozejrzał się po widzach wokół stołu. — Wbijał już któryś z was gwóźdź w głowę? Ile na to potrzeba walnięć?

— W deskę cztery, ale kiedy za drugim razem trafię w palec, to daję sobie spokój — mądrzył się Laci.

— Lacibáči, deska i głowa to różnica… u niektórych! Po prostu nie sposób określić liczby uderzeń! W tym kierunku medycyna nie ma jeszcze wystarczających doświadczeń, chyba nie da się precyzyjnie ustalić, ile było tych stuknięć, a metodą doświadczalną też nie, bo kto miałby ochotę posłużyć jako model? A na trupach jeszcześmy tego nie przerabiali, więc…

— Piszę. Lengyel pieprzy, gówno wie.

— Moment! Tego nie powiedziałem! Pisz z łaski swojej to, co ci dyktuję, a nie pierdoły z głowy własnej, detektywie przemądrzały. No więc! Nie było to samobójstwo! — wypalił niespodziewanie.

Zaskoczony Krauz podniósł wzrok znad notesu. Technik przestał fotografować.

— Widzisz! Nad tym się jeszcze nie zastanawiałem. — Krauz był szczerze zaskoczony, bo taka bzdura naprawdę dotąd nie przyszła mu do głowy.

— A ja tak! Jednym uderzeniem nie da się wbić niestabilnego gwoździa aż po główkę, bo klient przytłukłby sobie palce. Pierwsze uderzenie musi osadzić ostrze i część korpusu gwoździa, potem zabierasz palce i wbijasz go do końca… w naszym przypadku aż do kości ciemieniowej! Jedno uderzenie nie wystarczy, musiało być ich więcej, a tego nie mógł dokonać sam.

— O rany, doktorze, świetny poradnik morderstwa! Mam wielką ochotę cię podejrzewać, że już to kiedyś robiłeś. Jak umarła twoja teściowa?

— Jest skremowana… gówno popielate mi udowodnisz, ty psie… ale…

— A w urnie nic nie grzechocze podczas mieszania?

— Mojej teściowej już od dawna nikt nie mieszał, więc skup się na mnie i na tym, co ci dyktuję, i nie wymyślaj scenariuszy. Właśnie mam zamiar fachowo się wypowiedzieć o czasie perforacji czaszki.

— Notuję — ożywił się Krauz.

— Napisz, że czasu wbicia gwoździa nie da się precyzyjnie ustalić.

Krauz niechętnie cofnął pióro znad kartki.

— Cały dzień będziesz sobie robić ze mnie jaja?!

— Nie! Już kończę! Od tej chwili poważnie. Richard, nie da się!

Doktor Lengyel był dzisiaj ewidentnie w dobrym nastroju, ale również on wiedział, kiedy przestać.

— Jak to się nie da?! — warknął Krauz.

— Co ty sobie wyobrażasz, że my tu w sądówce mamy wehikuł czasu? Włożymy czaszkę i wiemy dokładnie, co się wydarzyło przed siedmioma laty? Popatrz na stół. Coście mi przynieśli? Goła czaszka! Mózg całkiem wygniły, oczy, język… z miękkich części głowy nie zachowało się absolutnie nic! Daj mi cały mózg, skórę z głowy, serce, płuca, krew, a potem możemy debatować o czasie i przyczynie zgonu!

Krauz nerwowo zacisnął usta.

— Więc zwalmy to na zawał i bezczeszczenie zwłok! Pewnie jakiś wróg chciał z nim wyrównać rachunki, nawet po śmierci, i zrobił mu takie świństwo.

— Pewnie to było jakoś tak… chociaż… — niechętnie przyznał Lengyel.

— Co chociaż? — nacierał Krauz.

— Jest jedna metoda. Fragment czaszki koło defektu należałoby wyciąć, włożyć do roztworu zmiękczającego, a potem robić stopniowo przekroje histologiczne, szukając śladowego żelaza.

— Po co śladowego? Przecież tam jest cały gwóźdź!

— Nie to żelazo! Żelazo z krwi! Krew zawiera śladowe ilości żelaza, a gdyby je znaleziono w tkance kostnej, świadczyłoby to o krwawieniu, a więc że gwóźdź został wbity jeszcze za życia. Ale to raczej niepewne… Spróbuję to obgadać z kumplami w laboratorium.

— Spróbuj. A teraz… Położenie gwoździa, a może mechanika przechodzenia przez poszczególne warstwy? Co o tym powiesz?

— Gwóźdź spowodował przebicie miękkiej pokrywy czaszki, następnie kości czaszkowej gdzieś na styku os frontalis i os parietalis, przebił twardą i miękką pokrywę mózgu i zdewastował tkankę mózgową. W przypadku, gdy miało to miejsce in vitro… za życia, to zranienie stało się jednocześnie bezpośrednią przyczyną śmierci. Ale nie jestem w stanie tego udowodnić.

— Dla mnie już lepszy jest wspomniany zawał, mniej z nim zawracania głowy. — Krauz zatrzasnął notes i schował pióro. — Lepiej nikomu niczego nie udowadniaj i miejmy go gdzieś! Widzisz jakieś inne ślady przemocy zewnętrznej?

— Nie — przyznał Lengyel niechętnie.

— No to proszę! Nie widzisz! Ja też nie! To zawał i koniec — postanowił Krauz.

— Mam mu zdjąć buty? — spytał Lacibáči, bo przekomarzania dwóch mądrali mówiących po łacinie w ogóle go nie obchodziły, chciał to mieć za sobą jak najszybciej. Czekała na niego działka i grządki warzyw spragnione wilgoci. Chciał już być z nimi, a nie tu, z tymi ciemięgami.

— Pewnie. Spróbuj pan — zgodził się Lengyel, bo czuł podświadomie, że to jeszcze nie koniec. Wersja o zawale była wygodniejsza dla policjantów, ale nie dla lekarza sądowego, stojącego przed problemem ustalenia przyczyny i czasu śmierci.

Krauz przeszedł w kąt prosektorium i przysiadł na niewygodnym obrotowym stołku. Gdy już siedział, coś zagrzechotało i monotonny hałas, na który nikt nie zwracał uwagi, przycichł, po czym całkowicie zamarł. Krauz wystraszony wstał i obejrzał stołek, czy nie usiadł na wyłączniku.

— Ożeż ty! — jęknął Lengyel. — Klimatyzacja!

— Nie! — zaskowytał Krauz i usiadł z powrotem, bo już niczego więcej nie dało się zepsuć.

— Lacibáči, wezwij pan techników, mamy zwarcie!

Lacibáči pospiesznie wybiegł z prosektorium. Wrócił, zanim komukolwiek wpadł do głowy jakiś dowcipas, więc czekali na niego w milczeniu i zakłopotani, ale z tym większym utęsknieniem.

— Przylezą mniej więcej za godzinę — oznajmił Lacibáči zbity z tropu. Nawet nie wszedł, tylko stanął oparty o futrynę.

— O rany boskie święte — mruknął technik.

Awaria klimatyzacji w tym starym budynku znaczyła tylko jedno — potworną duchotę i straszliwy smród w ciągu paru minut.

— Te półbuty… — przypomniał Lengyel Laciemu i odszedł w kąt, do przyjaciela.

— Nie możemy otworzyć okien, rozumiesz, zleciałyby się muchy, a za godzinę na sąsiednich stołach studenci zaczną sekcje.

— Jezus Maria, to już przestań się z nim pieprzyć! Zdechniemy tutaj!

Lengyel nie zdążył odpowiedzieć, kiedy zaskrzypiała wielka winda i pierwsi studenci pojawili się na korytarzu. Za chwilę przyjdą asystenci, rozpakują trupy, a gdy je otworzą, będzie smród na trzy powiaty. Kraus zaklął w duchu.

Lacibáči zaczął się pocić. Rozsznurował prawy półbut i nożycami do żeber rozciął skórę aż do szpica. Poruszał nim, ale kość piszczelowa uparcie trzymała się stawu. Kości śródstopia i stopy nie chciały wyjść.

— Kurwa! — pomógł sobie Laci, nożycami powiększył rozcięcie i rozkroił but również w poprzek. Gdy mu się to udało…

— Doktorze… rany boskie… — westchnął.

Mięśnie górnych partii podudzia już wygniły. W półbutach nie było dostępu powietrza, ściśnięta w nich stopa nabrała struktury kaszy, a galaretowata konsystencja przywarła do buta. Rozzłoszczony Lacibáči szarpnął. Kości i trochę mięśni z plaśnięciem oderwało się od wnętrza. Czarny półbut odsłonił, co ukrywał siedem lat. Lacibáči wolał zawołać doktora.

— Doktorze… rany boskie… — powtórzył.

Lengyel zostawił Krauza i wrócił do stołu.

— No?

— Niech pan spojrzy.

Lacibáči odsunął się, jakby znalazł łajno i nie chciał mieć z tym nic wspólnego.

Krauz zaklął w duchu i niechętnie wstał. Jakiegoż to odkrycia na światową skalę mógł dokonać ten głupek?! Po co robią takie numery z powodu zawału? Cóż takiego można znaleźć…

Stanął obok Lengyela i żeby przyjrzeć się temu, co leżało na stole, lekko go trącił. Lengyel odsunął się. Ostatni fragment wielkiego palca prawej nogi był odsłonięty i jakby dziwny. Trochę spłaszczony.

— Skalpel… szczypczyki… wielką pęsetę… — komenderował Lengyel, a narzędzia wskakiwały mu do ręki. Lacibáči podawał. Doktor oczyścił kości stopy ze śmierdzącej galarety, a resztki skarpetek strząsnął na bok.

— Drugi półbut, prędko.

Lacibáči wykonał polecenie.

— Ostrożniej, uwaga na odpryski.

Krauzowi zbierało się na wymioty. Temperatura w prosektorium rosła. Otwarły się drzwi wahadłowe i wmaszerowali asystenci z wózkami. Wieźli trupy w gumowych workach.

— Dobry… panie doktorze… gdzie możemy się rozpakować? Tu obok?

Nie czekając na zgodę, wrzucili na sąsiedni stół wychudzonego starca, a w rogu niebrzydką babę.

— Dzisiaj mamy w programie tego utopionego. Dwa tygodnie w wodzie. Pięknie nam się nabombił… panie doktorze!

Lengyel zaprotestował.

— Nie! Wysiadła klimatyzacja! Nie bierzcie się teraz do niego, bo zwariujemy!

Studenci schodzili się i powoli zapełniali prosektorium. Potakiwali doktorowi, również oni nie mieli ochoty na topielca. Asystenci z grymasem rozczarowania wepchnęli ostatniego trupa z powrotem do chłodni. Szkoda, byłoby na co popatrzeć.

Lacibáči rozciął także drugi półbut. Lengyel obejrzał zgniłe mięśnie i oddzielił kości palców. Skupił się na pracy, zupełnie zapomniał o studentach.

— Popatrz — Odsunął się.

Krauz nachylił się niżej, mimo nasilającego się smrodu.

— Co to?

— Zmiażdżenie!

— Zmiażdżenie… jakie zmiażdżenie?

— Jakie? Zgadnij!

— Kości?

— Właśnie! Widzisz te białe okruchy? Tu… i tu… to jest koniec palucha, a to ostatni człon drugiego palucha lewej nogi. Widzisz te deformacje?

— Nie.

— Nie widzisz czy nie chcesz widzieć?

— Chcę…

— To patrz tutaj! Richard, jemu ktoś… miażdżył palce nóg — westchnął.

— Może tylko miał za małe buty… albo nowe… Czy wiesz, jak to boli?

— Wiem! Miałem na balu! Ale tego nie zrobiły mu półbuty. To była siła, wielka! Miażdżyła kości…

— Dranie szewcy, takie ciasne buty — mamrotał Krauz, ale czuł, że już w tej chwili może się pożegnać z teorią o zawale.

Lengyel stracił ochotę do żartów. Atmosfera stawała się poważna. Krauz też przestał.

— Więc co? — spytał zrezygnowany.

— Obejrzymy jeszcze raz wszystkie kości.

— O rany!

Lengyel nie stwierdził żadnego złamania. Tylko te zdeformowane palce stóp. Zawsze na ostatnich segmentach. Oglądanie całego szkieletu zajęło godzinę. Pojawili się fachowcy od klimatyzacji. Pogrzebali w bezpiecznikach i monotonny szmer w prosektorium ucieszył nawet zwłoki. Krauz odetchnął głęboko. Niby nic takiego, ale przynajmniej zwiastun poprawy na lepsze.

— Jeszcze ta garstka kosteczek.

— To chwilę potrwa, Richard, muszę poskładać obie dłonie. Tymczasem technik… gdzie jest… tutaj! Możesz fotografować, palce u nóg i detale deformacji.

Lengyel zwolnił mu miejsce za stołem, wziął dwie plastikowe tace i poukładał na nich kosteczki. Po chwili już rysowały się palce i kości nadgarstka w pierwotnym położeniu. Lengyel sięgnął po lupę.

— Richard, popatrz… te rysy…

Krauz też wziął lupę i podążał za palcem Lengyela. Pokazywał po kolei poszczególne kostki palców i odsuwał się, żeby Krauz mógł je dokładnie obejrzeć.

— Do dupy.

— Nie, pchali mu zupełnie gdzie indziej… pod paznokcie…

— Co pchali?

— Jakie co?! Igły, szydło, iglice, skalpel… skąd mam wiedzieć?

— Czemu igły? Czemu akurat szydło? Nie fantazjuj!

— No to popatrz! Weź moją lupę, przez twoją gówno widzisz. No i co? Co teraz powiesz?

— Do…

— Właśnie!

— Co to jest?

— Przyjrzyj się, jaki jest kierunek i głębokość! Zauważ, że rysy są tylko na ostatnich knykciach. Idą od czubka palca dokładnie do połowy! Nazywa się to epomychium, łoże paznokciowe, skąd wyrasta paznokieć. Rysa w kości jest płytka… tu i tu… jedynie naznaczona, ale jest tam! Szerokość… Lacibáči! Suwmiarka! Szerokość pół milimetra, a te są jeszcze cieńsze! Igła! Te szersze mogło spowodować szydło szewskie albo na przykład te grube ozdobne szpilki z wielką porcelanową główką. Znam ten rodzaj uszkodzeń kości z fotografii z drugiej wojny światowej. Mam tę książkę na górze, mogę ci ją potem pokazać. Doktor Stern z uniwersytetu berlińskiego opracował unikalną kolekcję bestialstw w obozach koncentracyjnych z fachowym komentarzem i takie ślady opisał bardzo szczegółowo. Już dawno temu. Nic nowego pod słońcem, kochany. Inaczej mówiąc, do dupy z zawałem.

Lengyel zamilkł. Wszyscy milczeli. Nikt się nie odzywał. Zakłopotany technik stał z przygotowanym aparatem. Krauz znów potarł brodę.

— Ale rysy są nie na wszystkich ostatnich członach.

— Bo między paznokciem a kością jest warstwa mięśni! Gdy wbijany przedmiot jest cienki, to nie dotyka kości, ale jeśli jest dostatecznie gruby… albo wpychany gwałtownie i ostro…

— A mnie się ten zawał tak podobał.

— Mógł być, Riško! Ja się nie spieram! Na koniec mógł być i zawał! Tylko że… przedtem go… torturowali!

— Ale… — Krauz przymknął oczy i ciągnął w zamyśleniu: — On umarł w osiemdziesiątym piątym, a przecież gestapo skończyło się czterdzieści lat wcześniej.

— Owszem, ale niektóre praktyki przetrwały… No nie zazdroszczę ci, Richard!

— Naprawdę nie masz czego! No, zróbmy zdjęcia i… ja to opiszę! Te ostatnie segmenty palców odłóżcie, pójdą do nas do laboratorium. A raczej… biorę całe dłonie. Resztę wrzućcie do trumny i niech kilka dni przechowają w chłodni. Szefostwo zdecyduje, co dalej z tym. Za dzisiejszy wynik pewnie dostanę od Mayora parę razy w dziób… Chętnie bym się z tobą podzielił.

Zrezygnowany wyjął notes i zaczął sporządzać listę obrażeń.

Nagle któraś studentka wybiegła, po drodze zrywając z siebie kitel. A to jedynie asystent wydłubał oko dziadkowi.4

GDY KRAUZ WRÓCIŁ DO FIRMY, nie zastał nikogo. Było już wpół do szóstej. Na stole znalazł karteczkę: JESTEŚMY U JUMBY. B. Krauz ją zgniótł i wyrzucił do popielniczki. Usiadł i przetarł twarz rękami. Dotyk przyniósł mu ulgę. Na chwilę ukrył twarz w dłoniach i przycisnął. Spociły się, więc włączył wentylator. Machinalnie przerzucił kilka stron notatek, po czym ze złością odsunął notes. Starczy na dzisiaj. I tak już nie mógł się w tym połapać i nie miał pojęcia, jak będzie to jutro referować szefowi.

Sięgnął po telefon. Zawahał się, ale potem zdecydowanie wybrał numer.

— Słucham.

— Cześć, kochanie.

— Cześć. Gdzie jesteś? Już idziesz?

— Jeszcze… Mam coś…

— Jak zwykle. Sylvinka kaszle.

— Postaram się pośpieszyć.

— Jak zwykle. — Koniec rozmowy.

Chciał teraz zrobić z dłońmi to, co poprzednio, ale zniechęcił go lepki pot, więc tylko wyłączył wentylator i zamknął kancelarię. Wartownik na bramie mu zasalutował, nie dlatego, żeby był jakąś wielką szyszką, lecz ot tak, z nudów. Krauz pokazał mu środkowy palec. Obaj się roześmiali.

Do Jumby było dziesięć minut. Ich dawny kolega, Viliam Novák, największy policjant świata, miejsce na swój biznes wybrał wyjątkowo strategicznie. Otworzył gospodę zaledwie dziesięć minut piechotą od komendy policji. To zapewniało mu dopływ klientów przez cały dzień, a wieczorem było tu nawet nabite.

— Heeej! Chodź tu, śmierdzielu! — wrzasnął Jumbo, gdy go tylko zobaczył w drzwiach.

Przechodząc, Krauz pozdrowił kilku kolegów przy sąsiednich stołach i zmęczony zwalił się między swymi. Łokcie oparł na stole, zwiesił głowę. Westchnął głośno. Ta chwila nieuwagi drogo go kosztowała. Jumbo trzepnął go niedźwiedzią łapą po plecach i Krauz miał przez chwilę uczucie, jakby go walnęła ciężarowa tatra. Znał przecież powitalne ceremoniały Jumby, ale czasem o nich zapominał, a potem bolało. Gdy Jumbo chciał kogoś pogłaskać po policzku, wybijał mu ząb.

— No coś taki kwaśny? Alenkaaa, podaj mu.

— Auu! Zejdź ze mnie, Jumbo, nie musisz aż tak okazywać mi swoich uczuć. — Krauz rozmasowywał ramię i pociągnął z kufla Burgera.

— No?

— Co no?! Do dupy z tym! Lengyel znalazł nie tylko gwóźdź, ale zmiażdżone palce u nóg i igły w palcach rąk. Dokładnej przyczyny śmierci już nie da się ustalić, ale on jednoznacznie wyklucza samobójstwo czy nieszczęśliwy wypadek. Jest pewien, że go zabili… i torturowali… Żaden zawał, choć mieliśmy nadzieję!

— Torturowali?! — jęknął Jumbo i aż dygotał z podniecenia.

— Tor… — Burger z niedowierzaniem pokręcił głową. — Poczęstowałeś go czymś?

— Nie było trzeba, stałem przy nim i widziałem to na własne oczy… Edo, to naprawdę wygląda podejrzanie. Ja nie wiem…

Ivan Canis podniósł głowę i zgasił papierosa. Sięgnął po następnego i głośno wypuścił dym. Mieli dziś z Kukim wolne, ale na piwo wstąpili.

— Kiedy umarł?

— Siedemnastego maja osiemdziesiątego piątego.

Canis poważnie skinął głową. Raz, drugi raz.

— Był proboszczem?

— Kościelnym.

Canis jeszcze raz ponuro pokiwał głową.

— Co o tym wiesz? — spytał Krauz.

Pytanie było na miejscu. Ivan Canis przyszedł do nich pracować na początku zeszłego roku. Cały 1990 rok wylegiwał się w domu, jak większość jego towarzyszy. Pracował w Służbie Bezpieczeństwa, a po aksamitnej rewolucji wszyscy dostali areszt domowy, póki nowe struktury kierownicze nie zdecydowały, co z nimi zrobić. Chłopcy, którzy mieli na głowie wewnętrznych wrogów państwa socjalistycznego… proboszczów, dyrektorów, artystów, dysydentów… beknęli, pozbyto się ich. Inni, którzy zajmowali się zewnętrzną sprawozdawczością, mieli szczęście — po rocznej kwarantannie powoli i dyskretnie zatrudniano ich w kryminalnej albo… też gdzie indziej! Canis miał jeszcze więcej szczęścia, dali go do wydziału zabójstw. Nikt nie miał czasu za bardzo się nim interesować, bo właśnie zaczęło się polowanie na Bestię i chłopaki zasuwali na okrągły zegar. Jakieś bydlę zabijało stare baby i bezcześciło ich zwłoki. Chłopaki węszyli, gdzie tylko się dało, a ponieważ Canis na tym się znał, natychmiast dołączył do zespołu. Ale wszyscy wiedzieli, skąd przyszedł, więc pytanie Krauza nie było tak całkiem bez sensu.

— Nic. Tylko to, że mogło się stać, jak mówi Lengyel. — Bawił się kieliszkiem.

— Jak to mogło?! — Krauz zesztywniał. — Lengyel mówił, że te kości stóp były ewidentnie miażdżone jakimś lewarem albo ciężarkiem, a pod paznokcie wpychali mu jakieś igły i szydła! To się mogło stać?! W osiemdziesiątym piątym? Na każdym zebraniu partyjnym mnie wtedy przekonywali, że milicja służy ludowi i obronie socjalistycznej ojczyzny. Kurwa! O igłach nic nam nie mówili… i nie głosowaliśmy za takim ich stosowaniem… chociaż mieliśmy taki piękny zwyczaj głosować zawsze jednomyślnie.

— Więc czemu się rzucasz? Kto ci powiedział, że zamęczyła go policja? Czy Lengyel to też wyczytał z kości? Ma na czaszce wybity punc ŠtB czy co?! Może tylko był dłużny kasę sąsiadowi, a ten pewnego pięknego dnia wściekł się i…

— To prawda, Richard! Czemu automatycznie zakładasz, że to oni zrobili? — Burger wziął w obronę Canisa.

— Bo baba z archiwum go znała i twierdzi, że w maju osiemdziesiątego piątego zwinęli go esztebecy i… już się nie zjawił. Dopiero potem w trumnie, ale… nie wie tego na pewno, czy to było ŠtB… Była wtedy w szpitalu. — Krauz ściszył głos i musiał przyznać, że chyba przesadził.

— No to widzisz, Canisa z tego wyłącz, na razie…

— No to czemu tak pieprzy, jakby o wszystkim wiedział? Mędrek — mamrotał pod nosem.

Alenka przyniosła mu piwo i wódkę. Przez chwilę wahał się, czy je zmieszać, ale zdecydowanym ruchem podniósł kieliszek i zapił piwem.

— No to sorry — wymamrotał Krauz.

Zaskoczony Canis ożywił się.

— Ty znasz też obce wyrazy?

Krauz tylko machnął ręką, bo źle mu weszło i nie mógł wydobyć głosu.

— No to kto mu zrobił takie świństwo? — wymamrotał kurdupel z końca stołu.

Kuky pracował z nim od września zeszłego roku, a że był mistrzem wszelkich możliwych sztuk walki, nikt się nie wyśmiewał z jego deficytu wzrostu. Gruby Váňa przytaknął. Zawsze przytakiwał swemu towarzyszowi. Choć wyglądali jak Laurel i Hardy, tworzyli zgraną parę i Váňa ogromnie go lubił… od czasu pewnej akcji na stacji kolejowej.

— Więc kto? — wymamrotał Váňa.

— Boję się, że odpowiedź na to pytanie będzie chciał usłyszeć jutro także Šaňo — jęknął Hanzel i poprawił futerał pod pachą, bo bez swojej ulubionej czterdziestki piątki nigdzie się nie ruszał, do domu też nie.

Šaňo był ich szefem. Mało kto mówił o nim Alexander Mayor, bo było to długie, a poza tym już się zrastali w prawdziwą ekipę i „szef” albo „Šaňo” zaczynało być normalne i dla niego. Ale żeby się przynajmniej trochę wyróżniać, Mayor nigdy nie przekroczył progu komendy policji inaczej niż w nienagannie skrojonym garniturze i kamizelce. Reguły tej nie naruszał nawet w takie upalne dni, jakie nadeszły teraz.

— Wyjdzie z tego morderstwo? — spytał rzeczowo Burger, najstarszy z zespołu.

— Wyjdzie! Lengyel wystawi świadectwo, a śledczy nie będzie miał innego wyjścia, tylko wdrożyć postępowanie w sprawie morderstwa, bo jak dotąd nie ma na to abolicji. Myślę, że będziemy mieć robotę, chłopaki — smutno stwierdził Krauz.

— Gwóźdź w głowie! Kto by przypuszczał? — mędrkował Jumbo. — To jest, drodzy chłopcy, małe miki w porównaniu z tym, co ja przeżyłem w siedemdziesiątym czwartym… Znalazłem chłopa, co miał wbity w brzuch cały kołek z płotu. Byłem wtedy zielone ucho, ale poradziłem sobie! To było tak…

Chłopaki ponuro zwiesili głowy. Było jasne, że przez najbliższe pół godziny nie zostaną dopuszczeni do głosu. I nie zostali.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: