Człowiek, który biegnie przez las - ebook
Człowiek, który biegnie przez las - ebook
Mariusz Grzebalski potrafi mówić o zwykłej rzeczywistości w zaskakujący sposób. Jego proza pełna jest liryki, metafor, oniryzmu i magii, choć autor porusza tematy dotyczące powszechnie znanych, codziennych spraw. Zbiór opowiadań Człowiek, który biegnie przez las składa się z jedenastu utworów. Grzebalski opowiada historię pewnej dziwnej rodziny na wakacjach, wuja Mateusza, który stał się alkoholikiem, zapisuje dysputy nad muszlą klozetową między torsjami, myśli biegnącego przez las mężczyzny, który się pogubił. Całość przepełniona jest lękiem wobec takich wyznaczników ludzkiego życia, jak Bóg, miłość, pieniądze. Autor, pisząc o prywatnych sprawach, łatwo przechodzi do ogółu, z rzeczy małych czyni rzeczy wielkie i ważne.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-044-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dawid Bieńkowski Nic
Adam Czerniawski Narracje ormiańskie
Ida Fink Odpływający ogród
Ida Fink Podróż
Manuela Gretkowska My zdies’ emigranty
Manuela Gretkowska Kabaret metafizyczny
Manuela Gretkowska Tarot paryski
Manuela Gretkowska Podręcznik do ludzi
Manuela Gretkowska Namiętnik
Henryk Grynberg Drohobycz, Drohobycz
Radosław Kobierski Harar
Włodzimierz Kowalewski Światło i lęk
Wojciech Kuczok Gnój
Wojciech Kuczok Opowieści przebrane
Wojciech Kuczok Widmokrąg
Krystian Lupa Labirynt
Krystian Lupa Podglądania
Marian Marzyński Sennik polsko-żydowski
Włodzimierz Pawluczuk Judasz
Janusz Rudnicki Mój Wehrmacht
Sławomir Shuty Cukier w normie z ekstrabonusem
Sławomir Shuty Zwał
Piotr Siemion Finimondo
Mariusz Sieniewicz Czwarte niebo
Mariusz Sieniewicz Żydówek nie obsługujemy
Marek Soból Mojry
Jerzy Sosnowski Wielościan
Jerzy Sosnowski Prąd zatokowy
Magdalena Tulli W czerwieni
Magdalena Tulli Sny i kamienie
Magdalena Tulli Tryby
Magdalena Tulli SkazaDni
Po co są dni?
Philip Larkin
No i w którymś momencie, po czterech albo pięciu miesiącach niewidzenia się i niesłyszenia, po czterech lub pięciu miesiącach całkowitej ciszy w eterze, usłyszałem jego głos w słuchawce mojej komórki:
– Jak tam, miałeś dzwonić, jak zwykle nie zadzwoniłeś, więc dzwonię ja, inaczej nigdy się nie spotkamy! Mam butelkę rakii, którą z moim kochaniem przywieźliśmy z Chorwacji, moje kochanie pojechało do matki i powiedziało, że jeśli chcę się napić, to z tobą, więc weź dupę w troki i w końcu przyjedź!
Ponieważ cieszą mnie takie propozycje, płynące wprost z przestronnego polskiego serca, ponieważ lubię Huberta i rakiję, odpowiedziałem:
– Jasne, przyjadę. Co przywieźć?
Hubert powiedział, że nie mam niczego przywozić, że wszystko, co trzeba, ma, że butelka rakii jest duża, że ma też marynowane kurki i sok i zależy mu jedynie na tym, żebyśmy się wreszcie spotkali, nie na tym, żebym cokolwiek ze sobą przywoził.
Dlatego kończyłem, jak tylko mogłem najszybciej, półroczne raporty, ustawiałem w rzędy liczby dotyczące tego, co przez ostatnie sześć miesięcy zrobiłem dobrego dla mojego padrone. Sumowałem, ile mi się za tę dobroć należy, potem sprawdzałem te wszystkie rzędy liczb, raz i drugi, potem znów od początku, aż w końcu mogłem opuścić firmę.
Raport wrzuciłem do koperty i zostawiłem portierowi, żeby przekazał go gońcowi, który miał się zjawić w biurze o osiemnastej. W barze U Wilka zjadłem obiad, ale nie dlatego, że byłem głodny, tylko po to, żeby nie rzucać się na rakiję jak młokos, z pustym żołądkiem. Chwilę później byłem w tramwaju, a potem w autobusie wiozącym mnie do Huberta przez tonący w słońcu Poznań.
Kiedy zadzwoniłem przez domofon, Hubert odezwał się w swoim stylu:
– No, kurde, już myślałem, że się rozmyśliłeś i znikniesz mi gdzieś po drodze! Zaczekaj, zaraz zejdę ci otworzyć, bo coś się jebie w tym domofonie.
I faktycznie, zaraz był na dole, prezentując swoją wyszczerbioną jedynkę, a także chudy grzbiet intelektualisty, który za nic ma wygląd i maniery przypisane jego kaście. Razem z nim witał mnie jego okropny, to znaczy okropny moim zdaniem, basset. Basset, którego nie lubię, ale ja w ogóle nie lubię psów, a tego szczególnie, bo kiedy mnie wita, w połowie zostaje na moim ubraniu w postaci kłaków i potem muszę te kłaki zbierać z siebie przez resztę dnia.
Kiedy usiedliśmy przy stoliku, kiedy Hubert postawił przede mną litrową rakiję, salaterkę z marynowanymi kurkami, dwa widelce, kiedy uśmiechał się do mnie, raz za razem pokazując wyszczerbioną jedynkę, kiedy mówił o sobie, o tym, co przeżył w ciągu ostatnich czterech miesięcy, co w tym czasie przeczytał, co usłyszał od ludzi – wtedy poczułem się jak w jakimś przejściowym niebie, które znam z prenatalnego snu. Że gdzieś we mnie rozlewa się ciepły potok poczucia bezpieczeństwa, który wkrótce zmieni się w szeroką rzekę. Potok poczucia bezpieczeństwa, którego nie rozumiem i zupełnie nie potrafię dopasować do sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.
Ale najdziwniejsze było to, że Hubert bez przerwy mówił, a mnie wystarczało siedzenie, widok mówiącego Huberta, widok zgromadzonego na stole sprzętu, jak również widok ostatnich promieni słonecznych, przekradających się przez żaluzje w oknach dużego pokoju jego mieszkania, od strony lotniska na Ławicy, z którego tyle razy startował „Bubi” Hartmann, zestrzeliwując potem kolejnych Rosjan, o czym po wielekroć informowałem Huberta, a on zawsze grzecznie mi przytakiwał, choć tak naprawdę Hartmann i jego wyczyny wiszą mu koło wentla jak kilo kitu.
To dziwne, ale nie pamiętam, kiedy się poznaliśmy. Pamiętam tylko, że Hubert był wtedy chudy jak szczapa i nosił czerwony podkoszulek bez rękawów i że ten podkoszulek miał centymetrowe jasnobłękitne obramowanie, i że Hubert mówił wtedy równie dużo, jak mówi teraz – po dziesięciu czy jedenastu latach od momentu, kiedy pierwszy raz zobaczyłem go w tym czerwonym z niebieskim obramowaniem podkoszulku.
Nie pamiętam, kiedy go poznałem, przypominam sobie tylko, że było to tuż przed inauguracją albo zaraz po wstępnych. Ale nie, nie pamiętam go z egzaminów, z egzaminów pamiętam głównie Janczyszyna, który przyjechał na nie prosto z ORP Orzeł, zakotwiczonego na redzie portu wojennego w Gdyni. Janczyszyna, który na egzaminach był tak zmordowany podróżą, że w trakcie pisemnego z ojczystego zasnął i trzeba go było budzić szarpaniem za rękaw jego białej marynarskiej bluzy.
Huberta pamiętam raczej z praktyk w zakładach metalurgicznych Pomet. Tak, z praktyk, do których trafiliśmy jako przyszli studenci filozofii, bo gdzie, jak nie do Pometu, mogli trafić przyszli studenci filozofii?
Podczas praktyk pierwszy raz napatoczyliśmy się na siebie przy rozdzielaniu miejsc pracy, tego, gdzie kto będzie przez następne pięć tygodni pracować i co będzie robić. Staliśmy całą grupą, dwudziestu chłopa, przy piecach do wytopu surówki, przyszedł do nas majster i zadecydował:
– Ty tu, ty tam, oni tam, reszta hołoty za mną!
Nie było, że się nie chce, że zawroty głowy – socjalistyczna ojczyzna potrzebowała studenckich rąk do pracy. Inne ręce były do pracy w Pomecie bardziej niż zniechęcone, czemu nie ma się co dziwić. Stali pracownicy Pometu mówili o swojej firmie zdania niepozostawiające większych złudzeń co do jej faktycznej kondycji, na przykład, że najpierw jest dziura w dupie, dopiero potem daleko, daleko za nią – Pomet. Tyle, żeby poprzestać na pierwszym z brzegu eufemizmie.
W trakcie przydziału miejsc pracy Hubert tłumaczył majstrowi, że jest głuchy na jedno ucho, bo kiedy trenował wioślarstwo, poślizgnął się i uderzył głową o pomost. Jego głuchotę potwierdził na piśmie lekarz zakładowy Pometu. Ale majster tylko się zaśmiał, spojrzał na papier i powiedział:
– To to ty sobie, chłopcze, wsadź!
I zaraz skierował Huberta do pracy przy wielkim magnesie. Hubert był tam zupełnie niepotrzebny, ale właśnie tam w całym Pomecie najbardziej huczało, więc majster uznał, że to najlepsze miejsce, żeby Huberta utemperować. Utemperować po to, żeby następnym razem, gdziekolwiek to będzie i jakikolwiek rządziłby tam majster, nie startował na dzień dobry z dziwacznymi zaświadczeniami o głuchocie, tylko żeby ze śpiewem na ustach brał się do roboty.
Hubert zrozumiał. Stał na kupie złomu, pod magnesem wielkim jak latający talerz, co jakiś czas, kiedy magnes przenosił kolejną porcję złomu do kadzi służącej do wytopu surówki, przeżywał katharsis – i rozumiał. Diagnoza majstra była lepsza niż diagnoza lekarza. Majster lepiej niż lekarz znał swój zakład i lepiej wiedział, gdzie Hubert się przyda, z uchem czy bez.
Tak więc Hubert stał pod wielkim magnesem i wszystko słyszał! Słyszał tak dobrze, jak jeszcze nigdy w życiu. Ale ponieważ po trzech dniach słyszał ten cholerny magnes także po wyjściu z Pometu, a nawet we śnie, olał swój przydział i nie pytając nikogo o zgodę, przeniósł się do odlewni. Do odlewni, czyli do mnie.
W odlewni było przyjemnie, o ile może być przyjemnie w jakiejkolwiek odlewni czy w którymkolwiek z oddziałów jakiejkolwiek huty w jakimkolwiek kraju na świecie. Średnia temperatura wynosiła tam około czterdziestu stopni Celsjusza, przy garze było tych stopni pięćdziesiąt z hakiem. Gar była to półtonowa kadź z płynną stalą, która co kilkanaście minut nadjeżdżała nad nasze głowy, przyciągana przez suwnicę. Zawartość gara trzeba było szybko rozlać do mniejszych garów, które podjeżdżały pod tę kadź od spodu, jeden po drugim, umocowane na czymś w rodzaju pasa transmisyjnego. Służyły one do zalewania form kół wagonów kolejowych, wykorzystywanych potem przez wszechpolskie koleje państwowe.
Była to o tyle dobra praca, że szybko się zaczynała, i ani się człowiek spostrzegł, już się kończyła. Zaczynaliśmy punkt szósta, my – to znaczy przyszli studenci filozofii i żołnierze z karnej kompanii we Wrześni. Robotnicy zjawiali się o siódmej, chyba że poprzedniego dnia upili się do nieprzytomności albo po prostu nie chciało im się wstać. Wtedy przychodzili o w pół do ósmej albo i później. Ledwie zaczęliśmy, a już była dwunasta i przerwa obiadowa, czyli kwadrans przeznaczony na to, żeby zjeść dwie pajdy chleba z tłustym boczkiem albo słoniną i popić je równie tłustym mlekiem z butelki po wodzie mineralnej.
Potem w huku, pyle i bijącym zewsząd żarze mijała godzina z okładem albo kilka (jeśli trzeba było robić nadliczbówki), i już był fajrant, zdejmowanie okutych butów, drelichów, spodni i koszul z flaneli, które dawno utraciły swoją naturalną miękkość, kąpiel pod prysznicem, skok przez płot – mieliśmy wszystko z głowy.
Ilekroć myślę o Pomecie, odnoszę wrażenie, że robotnicy z tej fabryki nie mieli nic wspólnego z bohaterami naszych jakże licznych przełomów, że żaden z nich nie miał nic wspólnego z Birkutem czy Wałęsą. Żaden z nich nie wsławił się niczym szczególnym poza kradzieżą, upiciem się w pracy albo poza pracą, obiciem po twarzy kumpla, niczym szczególnym poza groźbą w stylu:
– Te, student, wpierdolić cię do kotła?
Robotnicy z odlewni przychodzili do pracy zawsze mocno spóźnieni, zawsze pijani, niezależnie od tego, czy była to dniówka, popołudniówka czy nocka. Zawsze sztorcowali nas, że jeszcze nie posprzątaliśmy po poprzedniej zmianie, potem dokładnie czyścili swoje narzędzia, jakby zajmowali się w Pomecie mechaniką precyzyjną, nie zaś zalewaniem form kół wagonowych, wykorzystywanych przez wszechpolskie koleje państwowe. Dopiero wtedy zaczynała się właściwa praca, która wcześniej nie mogła się zacząć, bo robotnicy z oddziału pieców też nigdy nie przychodzili punktualnie. Do dziś nie mogę zrozumieć, kto między zmianami utrzymywał te wszystkie piece pod ogniem.
Kiedy praca koniec końców się zaczynała, robotnicy próbowali dyrygować oddaną pod ich batutę orkiestrą przyszłych studentów filozofii i żołnierzy z karnej kompanii we Wrześni. A kiedy zmęczyli się dyrygowaniem, tą strasznie męczącą robotą, jaką jest dyrygowanie innymi, jeden z nich udawał się po wodę mineralną, drugi szedł, gdzie go oczy poniosły, a inni patrzyli, czy dobrze nam idzie, czy nam idzie w odpowiednim rytmie i z należytą szybkością. Patrzyli, aż w końcu zmęczeni patrzeniem zasypiali snem sprawiedliwych, gdzie który siedział albo leżał. W ten właśnie sposób „nasi” robotnicy dopływali do tak odległego, zdawałoby się, brzegu przerwy obiadowej.
Zaraz po przerwie któryś z nich wykonywał desant na monopolowy mieszczący się za bramą Pometu, gdzie kupował wina marki Wino, przynosił je na odlewnię, robotnicy pili je, zapewne w trosce o to, żeby obiad dobrze ułożył im się w żołądkach, ale zwykle udawało im się przedobrzyć – do tego stopnia, że rzygali tym obiadem gdzie popadło, pod nogi swoje i innych, jakby chcieli się nim nieudolnie podzielić. Potem siadali z boku, patrzyli na nas spode łba i darli się w niezrozumiałym narzeczu, ale siedzieli niepewnie, rozchwiani jak na pokładzie okrętu walczącego z rozszalałym żywiołem fal, nie zaś na spokojnej, usłanej popiołami i piachem betonowej podłodze zakładów metalurgicznych Pomet.
Wyjątkiem był gość od pieców, z racji urody przezywany Cyganem, do którego trafiliśmy trzy albo cztery razy, kiedy coś nawaliło. Najczęściej była to suwnica, bo wtedy na odlewni się nie pracowało, wszyscy rozłazili się po kątach niby insekty – dziesiątki ludzi, jakby Pomet miał pod sobą niekończące się katakumby.
Cygan był przystojnym, zawadiacko uśmiechniętym gościem o ciemnej karnacji, nawet w jednej piątej nie tak sfrustrowanym, jak reszta pometowców. Mieszkał na Chrobrego, więc szybko dogadaliśmy się, jak to ludzie z jednego osiedla, którzy znają to osiedle od początku. Ja mieszkałem w piętnastce, on w dwudziestce, czyli w blokach, które zbudowano na samym początku, zanim jeszcze Chrobrego stało się osiedlem i kiedy na dobrą sprawę była to jeszcze wieś Piątkowo.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych mieszkać na Chrobrego to było coś, bloków stało niewiele – wszyscy trzymali sztamę. Teraz powiedzieć, że jesteś z Chrobrego, to tak jak przyznać się, że chcesz podprowadzić komuś brykę, zwinąć portfel albo wymusić na nim haracz, o ile kręci jakiś interes. Ale teraz kręcić interes na Chrobrego mogą wyłącznie ludzie lubiący działać na własną szkodę.
Jeśli nadarzyła się okazja, Cygan brał Huberta i mnie pod opiekę, co wychodziło nam na dobre, bo jakkolwiek w chaosie, którym był Pomet, nikomu nie chciało się pracować, to jednak studenci i żołnierze z karnej kompanii we Wrześni pracować musieli, czy im się to podobało, czy nie.
My jednak, zamiast zwalać piach z wagonów albo sprzątać za kogoś, komu nie chciało się zwalać piachu z wagonów ani sprzątać, kładliśmy się na drewnianych ławkach u Cygana, gdzie popijając mineralną, słuchaliśmy Trójki albo uderzaliśmy w kimono. Cygan niewiele z nami rozmawiał. Patrzył na nas tylko i śmiał się, kiedy na zadane po raz enty pytanie o nasz przyszły zawód otrzymywał niezmiennie tę samą odpowiedź:
– Filozof…
Był to uśmiech w połowie niedowierzania, w połowie politowania.
W odróżnieniu od Cygana „nasi” robotnicy ani przez moment nie udawali przyjaznego do nas nastawienia. Ich malkontenctwo, wrzaskliwość i chamstwo były nie do przebicia. A że pytania w stylu: „Te, studenciaki, wjebać któregoś do kotła?”, powtarzały się dzień w dzień, ustawiliśmy sprawę po swojemu. Któregoś razu kierownica gara przyciągniętego przez suwnicę została przekręcona o dziesięć stopni bardziej niż zwykle i pomarańczowożółta stal zamiast do rozlewarek trafiła do piasku, iskrząc jak w Boże Narodzenie. Wszyscy w promieniu dziesięciu metrów rozbiegli się, skacząc jak nawiedzeni, odpinając dymiące drelichy, gubiąc białe i czerwone kaski, przeklinając, na czym świat stoi. Na szczęście, nikomu nic się nie stało. Mimo to oczy tych z dołu, tych, którzy upokorzeni naszym gorącym żartem, naszą gorącą przestrogą, wyciągali z popiołu swój drogocenny sprzęt, poprawiali na sobie drelichy – oczy tych ludzi ściemniały. Ich ręce chwyciły za łopaty i kilofy.
Ale to my, Hubert i ja, nie oni, staliśmy dwa metry nad ziemią, to w naszych rękach spoczywała kierownica gara, którą co jakiś czas przekręcaliśmy w dół – i znów wybuchał dookoła piekielny pomarańczowy żar. Nikt się nie zbliżył, ucichły przekleństwa, łopaty i kilofy wróciły na swoje miejsca. Wreszcie najstarszy z „naszych” robotników powiedział:
– Zostaw to już, kurwa, młody, bo jeszcze kto przyjdzie i będzie gnój! Z tym garem to były żarty, słyszysz?
I rzeczywiście, ani następnego, ani w kolejne dni naszej pracy w Pomecie nikt nie zaproponował nam szybkiego znalezienia się kotle. Tylko ostatniego dnia praktyk najstarszy z „naszych” robotników, stojąc przy garze, obrócił jego kierownicę za bardzo w dół i tuż przed nami, sypiąc złotymi iskrami, bryznęła od ziemi pomarańczowożółta poświata. Stal mieszała się z piaskiem i popiołem – uciekałem w stronę pieców, w pośpiechu ściągając tlącą się flanelową koszulę, Hubert rwał, co sił w nogach, w przeciwnym kierunku, próbując zzuć po drodze ciężkie buciory z metalowymi czubami, z których ulatniał się dym.
Kierownica w rękach Starego zsunęła się za bardzo w dół tylko raz, zaraz potem Stary szybkim ruchem przywrócił jej właściwe położenie, i już za moment poprzez huk pracujących maszyn dał się słyszeć najpierw niepewny, potem żywy, coraz mocniejszy śmiech wielu ludzi. Śmiali się wszyscy dookoła. Śmiali się żołnierze z karnej kompanii we Wrześni, leżący przy formach kół kolejowych, śmiał się Stary przy kierownicy gara, śmiali się jego kumple i przypadkowi świadkowie zdarzenia, ledwie widoczni w pyle unoszącym się w hali odlewni.
Kiedy uwolniłem się z koszuli, kiedy Hubert zrzucił buty, kiedyśmy chwilkę odsapnęli, rozejrzeli się dookoła i wreszcie kiedy zrozumieliśmy, o co chodzi – wtedy i my zaczęliśmy śmiać się zdrowym, niepohamowanym śmiechem. Rachunki zostały wyrównane, nikt do nikogo nie żywił urazy, ba, poczuliśmy z Hubertem, zapewne na wyrost, że „nasi” robotnicy stali się naszymi robotnikami.
Praktyki trwały pięć tygodni. Schudłem siedem kilo, we włosach wciąż przynosiłem do domu tłusty pył, który w trakcie snu brudził poduszki. Wciąż huczało mi w uszach i z caro przerzucałem się raz za razem na poznańskie bez filtra albo popularne, żeby czuć, że cokolwiek palę.
Firmę żegnaliśmy bez żalu. Bez żalu po raz ostatni zrzucaliśmy z siebie podziurawione twarde drelichy i buciory z metalowymi czubami. Ale kiedy po raz ostatni przeskakiwaliśmy przez nasmołowany płot zakładów metalurgicznych Pomet, brudząc sobie przy okazji spodnie, bo i tym razem nie chciało nam się wychodzić przez bramę – poczułem niejasny żal, że zostawiamy za sobą, na zawsze, kogoś, kto nie ucieknie stamtąd jak uwolniony ptak. Jak właśnie uciekliśmy my.
Jednak żal szybko minął, gdyż ma to do siebie, że jest bezbronny wobec radości, a my jeszcze tego samego dnia rozpętaliśmy prawdziwą burzę, istny huragan radości. Zaczęliśmy w barze Pod Gołąbkiem, potem pojechaliśmy do Babilonu – akademika, w którym mieszkał Hubert. W akademiku przyłączył się do nas Diabeł, przezywany tak z uwagi na zachowanie po wódce, a także Włodek, przyszły student prawa, którego głównym marzeniem było zostać prokuratorem, ścigać przestępców i malwersantów, tak aby wreszcie wyprowadzić nasz kulejący kraj na prostą, i Blombon, który marzył, żeby zostać fizykiem na miarę Heisenberga, i Bazyl, który pragnął Polski od morza do morza, a także wielu, wielu innych.
Siedzieliśmy coraz bardziej rozmarzeni, coraz bardziej rozgadani o tym, kto kim w życiu będzie, jak daleko zajdzie i czego dokona. Alkoholu jakby nie ubywało, a burza radości, którą rozpętaliśmy, wymknęła się nam najpierw z jednego pokoju do drugiego, z tego znów do kolejnego, potem ogarnęła cały korytarz, łącznie z prysznicami i kuchnią, wreszcie windą pognała na inne piętra, w górę i w dół.
Włodek rozmawiał o prawie z chłopakami z AWF-u, w tym z Tonikiem, który przeniósł się potem na filozofię, Diabeł próbował pod prysznicem kochać się z Karoliną, której wcześniej nikt z nas, także sam Diabeł, nie widział na oczy, Mikesz przemawiał ze schodów na temat malarstwa Egona Schiele, Hubert licytował się na argumenty z niedoszłym jezuitą Piotrem, który na praktyki do Pometu przyjechał prosto z klasztoru w Puszczykowie.
Patrzyłem na tych wszystkich chłopaków z niekłamanym podziwem – i zazdrościłem im, że tyle wiedzieli o Sokratesie, Platonie, Tomaszu z Akwinu, Awicennie, Kancie czy Schellingu, o których ja wiedziałem zaledwie tyle, że byli, albo niewiele więcej. (Chyba że o brazylijskim pomocniku Socratesie, który w niebanalny sposób egzekwował rzuty karne.)
I wstydziłem się trochę, że tak właśnie jest, że mogę z nimi dyskutować tylko na tematy ogólne, bez przywoływania tych wszystkich wspaniałych nazwisk i ukrytych za nimi tez, że moje opowieści ograniczają się do przeczytanych książek i tego, co sam przeżyłem, ale to przecież nie ma nic wspólnego z filozofią. I tylko przed Hubertem przyznałem się, że filozofia, którą wkrótce zaczniemy studiować, jest mi potrzebna po to, żebym mógł w spokoju poznawać to, co akurat mnie zainteresuje, niekoniecznie pisma Awicenny czy Kanta. Że przez cały ten czas chcę zbierać i kondensować w sobie doświadczenia. Chcę to robić, ponieważ chcę pisać.
Hubert odczekał chwilę, popatrzył na mnie, pocałował w czoło, kilka razy walnął dłonią po plecach i powiedział:
– No i bardzo dobrze, brachu! Bardzo dobrze!
A potem radość buchnęła już bez żadnych ograniczeń – przez okna, na chodnik i trawę, świat zawirował…
Przebudziłem się, idąc przez rozkopane osiedle po kostki w błocie – słońce stało wysoko na niebie, choć jednocześnie zanosiło się na deszcz, ale to było całkowicie normalne tego całkowicie nienormalnego lata.
Bardzo szybko, bo już nazajutrz, musiałem przypomnieć sobie wszystko, co się działo, kiedy mnie nie było, to znaczy, kiedy byłem, ale o tym nie wiedziałem, bo do tego stopnia pochłonęła mnie radość.
Tego dnia zadzwonił do mnie Hubert, wystraszony, a jeszcze bardziej – sądząc po barwie głosu, kiedy ze mną rozmawiał – przygnębiony. Kierowniczka akademika Babilon pojawiła się u niego w pokoju wcześnie rano i nakazała mu pomalować od nowa ten jego pokój oraz pokój Diabła, a ponadto kupić do tych pokojów stoły, krzesła oraz szafki.
Zapytałem go, skąd ten dziwny pomysł. Wtedy Hubert poinformował mnie, że radość, którą rozpętaliśmy, nie była tak niewinna, jak się nam wydawało. Że był to najprawdziwszy huragan radości, który wymknął się spod kontroli. Huragan, który zakąski, z natury nielotne, posłał na ściany pokoju Huberta i pokoju Diabła i – co gorsza – który wyrzucił za okno wszystkie te szafki, stoliki i krzesła, których zakupu domagała się teraz kierowniczka Babilonu.
Było mi niezmiernie trudno ustalić, w którym momencie tamtego feralnego i jednocześnie fantastycznego dnia zgasł mój nawet na co dzień niezbyt silny ogień rozsądku. Kiedy to się stało, o której godzinie, przed czy po tym, kiedy nasza niepohamowana radość wyrwała się do pokoju Diabła i wyszła za okno. Niemniej poczułem lęk, moje serce zaczęło bić silniej niż zwykle, tak jak bije, kiedy nie jest pewne, co się ze mną stanie i czy w ogóle będzie jeszcze dla mnie bić.
Biło tak w przyspieszonym tempie przez cały dzień, a od popołudnia, kiedy zobaczyłem pokoje Huberta i Diabła, ich ściany upstrzone gastronomiczną grafiką, jak również zmiecione przez huragan radości krzesła, stoły i szafki, przypominające przed drzwiami wejściowymi do Babilonu splątaną czystą formę – zaczęło bić jeszcze niespokojniej, i lęk, który odczuwałem, przybrał na sile, by po chwili przeobrazić się w strach.
W strach przed tym, że zamiast na Wydziale Nauk Społecznych wyląduję w Wojskach Ochrony Pogranicza, że pióra, kajetu i wizyt w wydziałowej bibliotece będę musiał zrzec się na rzecz hełmu i patroli z kabekaaka na ramieniu. Że zamiast z Markiem Siemkiem będę mógł pogadać co najwyżej z dyżurnym kompanii, ale na pewno nie będzie to rozmowa o Heglu.
Nie słyszałem już kierowniczki, opowiadającej, jak nie potrafiła ujarzmić ani nas, ani naszego szczerego entuzjazmu, przeniesionego do akademika Babilon wprost z odlewni firmy Pomet. Jak nas prosiła i zaklinała, abyśmy tego entuzjazmu choć na chwilę poniechali, ani mojego własnego tłumaczenia, dlaczego tak się stało, ani wyjaśnień Diabła, tłumaczącego się kierowniczce zaraz po mnie. Po chwili nie słyszałem w ogóle nic. Moja świadomość tonęła we mgle, która pochłonęła wszystko wokół, po kolejnej chwili z mgły wynurzyły się zrazu niejasne, potem dobrze widoczne kształty niszczyciela rakietowego ORP Warszawa – okazało się, że człowiekiem pełniącym wartę na jego pokładzie jestem ja, niedoszły student filozofii.
W moich skroniach huczało: Babilon upadł!Kemping
Obudziliśmy się późno, po dziesiątej, i od razu ogarnął nas całkowity brak zorganizowania, by nie powiedzieć, całkowity chaos. Janeczka z Wojtusiem poszli do sklepu po rybę na obiad, której ostatecznie nie kupili, przynieśli za to dziwne podłużne jagodzianki i mleko w kartoniku oraz kiełbasę polską wędzoną, co wprawdzie nie zrekompensowało braku ryby, karpia konkretnie, ale pozwoliło, by śniadanie było kompletne i smaczne (mieliśmy ogórki małosolne, pomidory i co tam jeszcze trzeba).
Gdy ich nie było, zdecydowałem się w końcu na kąpiel, bo Janeczka przed wyjściem przysięgła na wszystkie świętości, że odkaziła naszą straszną toaletę i łazienkę przypominającą miejsce straceń. Mimo zapewnień Janeczki, nie było to łatwe ani przyjemne – umyłem jednak włosy i przystąpiłem do golenia. Potem nasmarowałem sobie twarz żelem „kuracja miętowa”, po całkowitym zakończeniu ablucji włożyłem moją ulubioną granatową koszulkę, piaskowe spodenki i skarpetki, które przewróciłem na drugą stronę, by nikt nie poznał, że są już brudne.
Tak przygotowany czekałem na karpia, którego mieli przynieść Janeczka i Wojtuś, i na zwyczajowego sznapsa z Janeczką. Siedziałem, czytając „Przegląd Sportowy” z poprzedniego dnia, znalazłem tam niewesołą wiadomość, że Lech Poznań nawet w drugiej lidze nie potrafi wygrać. Mało tego – że przegrywa z jeszcze większym kretesem niż w pierwszej, o ile oczywiście możliwy jest większy kretes.
Janeczka z Wojtusiem w końcu przyszli, usiedliśmy razem do śniadania, z tym że wcześniej umyłem zęby, bo kupili również pastę do zębów, a ja przypomniałem sobie, że jeszcze nie myłem zębów, więc poprosiłem:
– Dajcie mi wreszcie tę szczoteczkę i zęby!
Po śniadaniu wybraliśmy się do lasu, żeby nazbierać grzybów, które w obiadowym menu miały zastąpić rybę, o której kupnie zapomniała Janeczka. Było około jedenastej, czyli w porze, kiedy większość grzybiarzy wracała już do ośrodka.
Szliśmy przez las, w końcu, bodaj po godzinie albo dwóch, dno naszej siatki z wolna zaczęło się zapełniać czarnymi łebkami. Wojtuś w zbyt dużych kaloszach ledwo człapał, w końcu zaczął marudzić, lekceważył las, grzyby i nasze zamiary obiadowe. Koniecznie chciał wrócić, żeby nad brzegiem stawu łapać kijanki i robić babki z piasku. Nie pomagało wspólne śpiewanie piosenek ani układanie piosenek na poczekaniu, ani w ogóle cokolwiek, łącznie z rozebraniem Wojtusia do rosołu.
Ja jednak byłem uparty, w końcu nie po to wybraliśmy się do lasu, żeby teraz się wycofać. Żeby zamknąć się w pokoju ze świadomością klęski na dwóch frontach – karpia i grzybów. Szliśmy przez las uparcie, chwytając się coraz to większych dziwactw, byle by tylko Wojtuś chciał kontynuować wędrówkę, ale on słabł i z dziecka pokornego i grzecznego zmieniał się w dziecko złośliwe i krnąbrne.
W którymś momencie Janeczka zapytała go, czy poczęstuje nas tik-takami, na co Wojtuś odpowiedział pytaniem, czy może być po jednym z ręki, a kiedy Janeczka potwierdziła:
– Tak, może być z ręki… – mimo że początkowo nie zgadzała się na to „z ręki” – wtedy Wojtuś zmienił zdanie i stwierdził:
– Nie poczęstuję was tik-takami, bo tik-taki w lesie osłabiają…
W ciągu dwóch godzin przeszliśmy ulubione zagajniki i laski na pagórkach, ale grzybów przybywało nam raptem po jednym, góra dwa na taki lasek. W końcu ogarnęło mnie zwątpienie, zacząłem się zastanawiać, czy mam rację, ciągając rodzinkę po lesie w poszukiwaniu grzybów, najpewniej w nim nieobecnych albo wyzbieranych przez grzybiarzy, którzy wstali świtem i których widzieliśmy wracających do ośrodka.
Mimo to z mozołem ciągnęliśmy do przodu, oszukując nasze biedne dziecko, że już wracamy, i obarczywszy je sporym kawałkiem kory, obiecywaliśmy, że powstanie z tej kory żaglówka niemająca sobie równych.
Kiedy zacząłem zwodzić Wojtusia w sprawie żaglówki z kory, zobaczyliśmy lasek w sam raz na maślaki. Drzewa rosły tam rzadko, sporo natomiast było wysokich traw i paproci. Wkrótce okazało się, że faktycznie to las na maślaki, tyle tylko, że aura im nie sprzyjała, bo wprawdzie padało kilka dni z rzędu, ale to było pięć dni wcześniej. Potem świeciło słońce, więc na maślaki było trochę za sucho.
Nie zważając na to, szliśmy przez trawy i paprocie, aż w końcu udało nam się znaleźć pierwszego, potem kolejne wysuszone grzyby, które z frajdą upychaliśmy w seledynowej torbie foliowej. Widać żadnemu grzybiarzowi z tych, których widzieliśmy wracających do ośrodka, nie chciało się wchodzić do lasu na maślaki. Chyba nie wierzyli, że tam są – ze względu na pięć dni suszy.
Wojtuś w lesie na maślaki miał raj. Oprócz grzybów rosły tam jagody i maliny – jadł jedne i drugie, wkrótce zrobił się fioletowy na twarzy, ale wróciło mu zadowolenie z życia. Nie trzeba już było ciągnąć go na siłę. Szedł dziarsko, pałaszował jagody i maliny i nawet nabrał pewności, że teraz to już na pewno, ale to na pewno znajdzie „wymazonego gzyba”.
Nakosiliśmy w lesie maślaków, aż miło, po czym zaczęliśmy wycofywać się w stronę ośrodka, ale cały czas szliśmy lasem, z nadzieją, że nasze zbiory jeszcze się powiększą. Teren stawał się coraz bardziej podmokły, robiło się coraz ciemniej, drzewa rosły coraz bliżej siebie i coraz częściej musieliśmy przeskakiwać rowy z wodą leśną koloru zastałej herbaty.
W końcu na dobre zabrnęliśmy w leśne mokradła, Wojtusia musiałem nieść na rękach, a Janeczka zaczęła spoglądać na mnie wzrokiem, którego ponoć wszyscy się boją. Ja się nie boję, może dlatego, że znam Janeczkę od dziesięciu lat i wiem, że nie należy się jej bać. Janeczka to złota osoba.
Kiedy przenosiłem Wojtusia nad kolejnym rowem z herbacianą wodą leśną, zadzwoniła do mnie babcia Zosia z pytaniem, czy nie mógłbym następnego dnia do niej wpaść, bo ma już wszystkie dokumenty i odcinek renty, a z prospektu kuchenki amica, który przyniosłem jej tydzień wcześniej, wybrała sobie model za tysiąc trzysta. Ma pieniądze na pół, na resztę chce wziąć kredyt albo pożyczyć ode mnie.
Zastanawiałem się, jak wytłumaczyć babci Zosi, że nie będę się mógł zjawić następnego dnia w Poznaniu. Trochę bałem się odezwać, na szczęście z opresji wybawiła mnie sama babcia, stwierdzając, że nie muszę wracać w związku z kuchenką, bo właśnie listonosz przyniósł telegram, z którego wynika, że przyjeżdża do niej Wanda z mężem i mąż Wandy na pewno będzie wiedzieć, czy dobrze wybrała, bo za „tamtych” był dyrektorem.
Potem spadła na mnie nawałnica pytań, czy Wojtuś jest odpowiednio ubrany i czy Janeczka dobrze się czuje, co mnie zdziwiło, bo przecież Janeczka to do niedawna była dla babci Zosi „ona”. „Ona”, którą goniła po domu z nożem w ręce, tak że musieliśmy spać u znajomych, bo „ona” była w ciąży i nie sposób było w nieskończoność narażać „onej” na stres.
Nie namyślając się wiele, wyłączyłem komórkę, zwłaszcza że babcia ani myślała zakończyć tyrady o „jej Janeczce”, która w niepojęty i prostoduszny sposób przeszła w tyradę o „jej Wandzi”. Wojtusia przez cały czas niosłem na rękach, zastanawiając się, jak wydostać się z bagna i czy w ogóle jest to możliwe.
Kiedy rozmawiałem z babcią Zosią, doszliśmy do miejsca, gdzie zaczęło się przejaśniać, drzewa rosły tam rzadziej, w końcu zobaczyliśmy świeżą zieleń łąki, a na niej, choć za drutem pod napięciem, krowy. Wojtusia widok krów ucieszył do tego stopnia, że zachciało się mu je głaskać i znów zaczął marudzić, tym razem na temat głaskania krów. W końcu udało się go uspokoić obiecanką, że wejdzie ze mną na ambonę dla myśliwych, widoczną jakieś sto metrów od nas, gdyby iść przed siebie łąką.
Okazało się jednak, że łąka to w zasadzie też bagno, nawet o wiele bardziej bagniste bagno niż bagno w lesie, z którego przed chwilą wyszliśmy. Dlatego znów skręciliśmy w las, z którego kilka minut wcześniej wyszliśmy na pastwisko – z nadzieją, że doprowadzi nas do normalnej drogi.
Pastwisko, jak wspomniałem, absolutnie się do tego nie nadawało. Kiedy szliśmy, woda w kolorze zastałej herbaty sięgała nam do kostek. Poza tym spomiędzy krów, które zostawiliśmy za sobą na pastwisku, przyglądał nam się młody byczek z białym łbem i ogromnym różowym soplem, wiszącym między nogami. Przyglądał się dość filuternie, dlatego woleliśmy zejść z łąki.
Znów skręciliśmy w las, z którego niedawno wyszliśmy, i ten ponowny skręt wywarł na nas bardzo negatywne wrażenie. Zacząłem nawet poważnie się zastanawiać, czy aby lada moment nie wpierdoli nas jakiś wilk z żółtymi ślepiami.
Przeskoczyliśmy dwa albo trzy rowy z wodą leśną i zagłębiliśmy się w podmokły i zarośnięty las. Znów zrobiło się ciemno. Na przecięciu ciemności i zieleni zwiastującej nowy las Janeczka zauważyła najpierw jeden, potem drugi, a potem kolejne kapelusze. Rosła tam cała kolonia borowików! Zbieraliśmy je kwadrans albo dłużej, jedna kolonia przechodziła w drugą, ja ciąłem, Janeczka cięła, nawet Wojtuś ciął „gzyby” – jeden po drugim.
Kiedy cięliśmy, zadzwonił do mnie – ponownie uruchomiłem komórkę – agent ubezpieczeniowy Janeczki. Ja ciąłem, agent mówił, że gdzieś tam trzeba złożyć podpis, jego słowa tężały, tężały, wreszcie doszło do przesilenia, skończyliśmy i w środku ciemnego lasu mogłem Janeczce przekazać, że jest jej polisa!
W tym momencie uświadomiłem sobie, że zabierając ze sobą telefon, spowodowałem, że nawet w ciemnym, bagnistym lesie, do którego nie dotarł żaden grzybiarz, dopadł mnie operator telefonii komórkowej, a w ślad za nim agent ubezpieczeniowy Janeczki, który koniecznie, w tym właśnie ciemnym lesie, zapragnął mi zakomunikować, że polisa wystawiona na jej nazwisko wreszcie jest.
Logicznym wnioskiem było, że wkrótce dopadną mnie inni i że to groteska, nie urlop, a ze mnie facet jak z koziej dupy organy, skoro tak to wszystko ustawiłem.
I rzeczywiście, nie więcej niż po kwadransie, kiedy zza drzew zaczęło wyłaniać się jezioro, a za nim domki kempingowe, znów odezwała się moja komórka i dyrektor administracyjny firmy, w której pracuję, zapytał mnie, w jakim czasie jestem w stanie zorganizować druk Informatora akademickiego oraz ulotki reklamowej w nakładzie sześciuset tysięcy egzemplarzy.