Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Diabeł. Tom 2: powieść z czasów Stanisława Augusta - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Diabeł. Tom 2: powieść z czasów Stanisława Augusta - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 443 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Wie­czo­rem u pani sta­ro­ści­ny mo­ło­gol­skiej, u pani Opec­kiej, u het­ma­no­wej Ogiń­skiej, u wo­je­wo­dzi­co­wej mści­sław­skiej, gdzie się zbie­ra­ło dużo osób z przy­by­łych do War­sza­wy i ze dwo­ru, o ni­czem nie mó­wio­no, tyl­ko o przy­go­dzie owej je­ne­ra­ła i pod­cza­szy­ca, a tra­fem dziw­nym, wszy­scy już po­wta­rza­li wier­szy­ki o oso­bach z któ­re­mi byli źle, w zu­peł­nej bę­dąc nie­wia­do­mo­ści in­nych co się do nich sa­mych lab ich stron­nic­twa sto­so­wa­ły. Po­wszech­nie uno­szo­no się nad dow­ci­pem pasz­kwi­li­sty, a że z nie­go za­rów­no, ze śmia­ło­ści wiel­kiej i z sen­ty­men­tów ja­kie­mi wier­sze były na wskróś prze­ję­te, sły­nął na­ów­czas szam­be­lan Wę­gier­ski, jemu też po­wszech­nie tę sztucz­kę przy­pi­sy­wa­no. Sąd Trem­bec­kie­go, któ­ry bez o – gród­ki sta­ro­ści­ca ko­ryt­nic­kie­go uznał au­to­rem za­ga­dek, wiel­kiej tu tak­że był wagi. Nie­wie­dzia­no tyl­ko, kto w lak zu­chwa­ły spo­sób wier­szy­ki te po War­sza­wie za po­mo­cą ja­se­łek chciał roz­po­wszech­nić, za­pew­ne w celu po­li­tycz­nym. Opo­wia­da­nie o szyn­ko­wem wi­do­wi­sku w ty­sią­cz­ne ubie­ra­ne do­dat­ki, a mię­dzy in­ne­mi, że lud obu­rzo­ne­go Bau­che­ra do­brze wy­sztur­gał, wy­wo­ły­wa­ło śmie­chy ogól­ne. – Smie­li się na­wet naj­sro­żej po­ka­le­cze­ni, bo o so­bie nie wie­dząc jesz­cze, cu­dzej bie­dzie ra­dzi byli. Z tego po­wo­du i pod­cza­szyc Or­dyń­ski gra­ją­cy tu ja­kąś rolę zwró­cił uwa­gę po­wszech­ną. Damy, zwłasz­cza te któ­re w tej chwi­li były nie­za­ję­te, przy któ­rych si­gis­bej­stwo wa­ko­wa­ło przy­pad­kiem, lub aspi­ran­ta­mi tyl­ko tym­cza­so­we­mi za­peł­nio­ne było, po­wta­rza­ły so­bie na ucho róż­ne wia­do­most­ki o pod­cza­szy­cu Or­dyń­skim. Zja­wie­nie się mło­de­go ład­ne­go chłop­ca ze wsi, w owe cza­sy po­wszech­ne­go ze­psu­cia, nie mo­gło przejść nie­spo­strze­żo­ne. Z po­cząt­ku póki go wi­dy­wa­no u boku mat­ki, wy­da­wał się tro­chę za mło­dym, i pod­cza­szy­na im­po­no­wa­ła, ale gdy usłuż­ni przy­ja­cie­le roz­gło­si­li że bywa u Fra­sca­tel­li, że go z nią wi­dzia­no na uli­cy na­wet, wiel­kie wra­że­nie zro­bi­ło to po sa­lo­nach. Wo­je­wo­dzi­co­wa mści­sław­ska, któ­ra od syna pierw­sza się po­dob­no do­wie­dzia­ła o tem, że pod­cza­szyc do tan­cer­ki uczęsz­cza, ode­zwa­ła się wie­czo­rem u sta­ro­ści­nej mo­ło­gol­skiej.

– Wie­cie pań­stwo, że le­d­wie mat­ka od­je­cha­ła, już się ten mło­dzie­nia­szek w świat pu­ścił, żal mi go bar­dzo że tak li­chy uczy­nił wy­bór i my­śli śmie­cie z ulic wy­mia­tać, szko­da jego mło­do­ści!

– Zwłasz­cza – do­da­ła go­spo­dy­ni z ostrym uśmie­chem – gdy mu o cóś lep­sze­go, przy jego mi­nie i świe­żo­ści, nie­zmier­nie by­ło­by ła­two.

– Za­pew­ne – od­po­wie­dzia­ła księż­na – ale jak to raz rzu­ci się w te niż­sze klas­sy to­wa­rzy­stwa, któż­by po­tem chciał po tan­cer­kach zbie­rać nie­do­gryz­ki?

– Po­zwól­cie pa­nie, bym się też za nim ujął tro­chę – ode­zwał się przy­tom­ny na wie­czo­rze ksią­że Ne­stor; wiem z pew­no­ścią od ge­ne­ra­ła Bau­che­ra, że to jesz­cze bar­dzo nie­win­ny i skrom­ny dzie­ciak. A co się ty­czę tej tan­cer­ki, wszyst­kim nam wia­do­mo, że ona do tych dziw­nych za­klę­tych istot na­le­ży, na któ­re pa­trzy się z po­dzi­wie­niem nie­mo­gąc ich zro­zu­mieć. Na­ra­ża się na ję­zy­ki, ale nikt jej nie do­wie­dzie jed­ne­go praw­dzi­we­go ko­chan­ka.

– Ależ – za­wo­ła­ła go­spo­dy­ni, W. Ks. mość dziw­nie też je­steś na­iw­ny że wie­rzysz cno­cie tan­cer­ki, któ­ra jeź­dzi na wie­czor­ki do księ­cia pod­skar­bie­go!

– Ona jeź­dzi i cho­dzi wszę­dzie gdzie się jej za­ma­rzy, rzekł ksią­że, a z tego co na nią po­wia­da­ją śmie­je się nie­mniej.

– Po­rzuć­bo ten przed­miot, – prze­rwa­ła mat­ka – utrzy­mu­jesz dzi­wacz­ne za­ło­że­nie! Sen­su w tem nie­ma!

– Po­wra­cam więc à mes mo­utons, do­dał ksią­że Ne­stor – to jest do pod­cza­szy­ca. Je­ne­rał mi mó­wił że dziw­ny z nie­go no­wi­cy­usz, choć ogrom­na w nim ocho­ta pusz­cze­nia się w świat. Nie brak mu na­wet wca­le do­bre­go wy­cho­wa­nia, ale nie­śmia­ły. Do­brze­by­ście pa­nie zro­bi­ły, bio­rąc na sie­bie wy­krze­sa­nie go i wy­ro­bie­nie zeń czło­wie­ka. Za­da­nie przy­krem­by nie było.

Roz­mo­wa to­czy­ła się cią­gle po fran­cuz­ku, a przy­tom­na jej, żona po­sła pru­skie­go pani Lu­eche­si­ni, pięk­na Włosz­ka z czar­ne­mi ogni­ste­mi oczy­ma, sły­ną­ca z za­lot­no­ści, któ­rej obo­jęt­ność rnę­ża swo­bod­ne i roz­le­głe da­wa­ła pole, słu­cha­ła z in­ne­mi z pod­bu­dzo­ną cie­ka­wo­ścią. Gdy ksią­że Ne­stor skoń­czył, śmia­ło ode­zwa­ła się pro­sząc go żeby jej tę oso­bli­wość przy­pro­wa­dził i za­pre­zen­to­wał.

Nikt się nie dzi­wił temu, nikt nie uśmiech­nął, kil­ka in­nych pań go­nią­cych reszt­ka­mi pięk­no­ści lub pięk­nych jesz­cze, mimo że wcze­śnie z wdzię­ka­mi swe­mi na świat wy­bie­gły, chó­rem po­wto­rzy­ły tę proś­bę do księ­cia za po­sło­wa.

– Ale praw­dzi­wie – śmie­jąc się od­parł pięk­ny je­ne­rał – mógł­bym mu po­zaz­dro­ścić tylu cie­ka­wo­ści i ta­kie­go szczę­ścia.

– Rze­czy­wi­ście – do­da­ła Luc­che­si­ni – przy­po­mi­nam so­bie żem go gdzieś już wi­dzia­ła, bar­dzo to ład­ny dzie­ciak.

– Czy pięk­niej­szym go pani znaj­du­je – szep­nął na ucho po­sło­wej ksią­że – na­wet od mło­de­go Ur­sy­na (Our­si­no).

(Wieść już wten­czas da­wa­ła pani Luc­che­si­ni zna­jo­me­go pod tym przy­dom­kiem w świe­cie, au­to­ra Po­wro­tu po­sła).

Włosz­ka pod­nio­sła oczy nie­zać­mio­ne, ja­sne, śmia­łe na py­ta­ją­ce­go, i do­da­ła jak­by nie­ro­zu­mie­jąc: – Ktoż to jest Ur­sy­no?

– Po­seł Inf­lant­ski.

– Kub……? – śmie­jąc się pod­rzu­ci­ła.

– Niech pani przy­po­mni so­bie, że jest dru­gi prze­cie!

– A! wiem o kim pan mó­wisz – z rów­ną od­wa­gą, ale ci­szej od­po­wie­dzia­ła Luc­che­si­ni. A! a! jak­że ich po­rów­ny­wać moż­na: Ur­sy­no choć mło­dy, tyle już prze­żył mi­ło­stek ile ma lat!!

– Jest na­dzie­ja, że dzi­siej­sza mi­łość jego bę­dzie ostat­nią – do­dał po­ci­chu ksią­że.

– Nie ro­zu­miem mo­ści ksią­że – zim­no od­po­wie­dzia­ła po­sło­wa – jak gdy­byś mó­wił po pol­sku (C'est du po­lo­na­is pour moi).

Luc­che­si­ni, któ­ra nic nie umia­ła po pol­sku i gnie­wa­ła się, gdy przy niej mó­wio­no tym ję­zy­kiem, zwy­kle się w ten spo­sób wy­ra­ża­ła.

Na­tem, ogól­niej­sza prze­rwa­ła się roz­mo­wa, gdy jak na toż, je­ne­rał z pod­cza­szy­cem we­szli na po­ko­je pani sta­ro­ści­nej.

Dom jej był na­ów­czas jed­nym z tych sa­lo­nów pra­wie co­dzien­nie otwar­tych, gdzie się lu­dzie wszyst­kich nie­mal stron­nictw spo­ty­ka­li. Słu­żył on za ren­dez-vous nie jed­nej za­ko­cha­nej pa­rze, nie­mo­gą­cej zejść się gdzie­in­dziej, za plac spo­tka­nia nie bi­ją­cy w oczy po­trze­bu­ją­cym wi­dzieć się ta­jem­nie, do­kąd każ­dy dą­żył pe­wien że tam naj­śwież­sze plot­ki i po­ło­wę War­sza­wy znaj­dzie. Uprzej­mość, dow­cip go­spo­dy­ni (Anny ze Scy­pio­nów Sza­niaw­skiej), czy­ni­ły wie­czo­ry jej jed­ne­mi z naj­przy­jem­niej­szych i naj­wię­cej uczęsz­cza­nych. Ton w nich pa­nu­ją­cy był na­tu­ral­nie fran­cuz­ki ów­cze­sny, ale praw­dzi­wie wiel­kie­go świa­ta.

To też naj­zna­ko­mit­sze oso­by owej epo­ki wo­la­ły, tu spę­dzać go­dzi­ny wie­czor­ne niż gdzie in­dziej, a gdy inne pa­rad­niej­sze sa­lo­ny sta­ły pust­ką czę­sto, tu na­tłok był za­wsze. Każ­dy przy­by­ły do War­sza­wy mu­siał się pre­zen­to­wać sta­ro­ści­nie, i in­dy­ge­nat otrzy­maw­szy w jej domu, pew­nym był przy­ję­cia u in­nych. Nie dziw więc że je­ne­rał przy­wiódł tu swe­go pro­te­go­wa­ne­go, bo nig­dzie nie spo­dzie­wał się sam spo­tkać wię­cej osób i le­piej roz­słu­chać czem War­sza­wa tęt­nia­ła, a pod­cza­szy­co­wi z tego sta­no­wi­ska naj­sku­tecz­niej mógł całe to­wa­rzy­stwo uka­zać. Ko­la­cyj­ki też pani sta­ro­ści­nej do­syć mu sma­ko­wa­ły; nie były to wy­myśl­ne przy­sma­ki Lu­kul­la, ale mia­ły sta­ro­pol­ską za­wie­si­stość i ob­fi­tość, czem się inne po­chlu­bić nie mo­gły. Je­ne­rał umiał te przy­mio­ty oce­nić, gdyż po in­nych sto­łach choć wy­twor­ne, ską­pe by­wa­ły pół­mi­ski i nie­do­stęp­ne dla wie­lu, bo o nie pra­wie bój sta­czać przy­cho­dzi­ło.

Sta­ro­ści­na obu przy­by­łych po­wi­ta­ła swo­im zwy­cza­jem z god­no­ścią a uprzej­mie; oczy wszyst­kich ko­biet zwró­ci­ły się za­raz na wil­ka o któ­rym tyl­ko co była mowa, a co tak w porę przy­szedł. Wilk nasz wy­dał się im czem był w isto­cie, wiel­ce po­wab­nym, pięk­nym mło­dym chło­pa­kiem, któ­re­go reszt­ka nie­śmia­ło­ści dzie­cin­nej, jesz­cze wdzięcz­niej­szym uczy­ni­ła. Ze­wsząd się pięk­ne oczki tro­chę bez­wstyd­nie zwró­ci­ły ku nie­mu, a je­ne­rał któ­ry tego za­raz ja­koś do­strzegł, wes­tchnął po­mru­ku­jąc – O au­rea ju­ven­tus!

Ten któ­ry był ce­lem tak ogni­stych na­pa­ści, naj­mniej się ich do­my­ślał: za­trzy­ma­ła go za­raz przy so­bie księż­na wo­je­wo­dzi­co­wa, na któ­rą aż strasz­nie ra­mio­na­mi ru­szać za­czę­to w mło­dym kąt­ku, że tak świe­żuch­ne­go ka­wa­le­ra na szcząt­ki swych trę­do­wa­tych wdzię­ków zwa­bić chcia­ła. Jej żywa i ośmie­la­ją­ca roz­mo­wa, dow­cip szy­der­ski, gwał­tow­na chęć po­do­ba­nia się, któ­rej już ma­lucz­ko cza­su do po­pi­su zo­sta­wa­ło – uwię­zi­ły na chwi­lę pod­cza­szy­ca. Pra­gnął może przejść gdzie­in­dziej, spo­ty­ka­jąc i czar­ne ogni­ste oczy Luc­che­si­ni ku so­bie zwró­co­ne zna­czą­co, i kil­ka par róż­nych od­cie­ni wej­rzeń szu­ka­ją­cych oka jego, pro­mie­nie­ją­cych za­lot­no­ścią, me­lan­cho­lią, we­so­ło­ścią, obiet­ni­ca­mi – ale grzecz­ność go nie pusz­cza­ła. Na­resz­cie go­spo­dy­ni zrzu­ci­ła z nie­go te kaj­da­ny, po­wo­łu­jąc ku so­bie i nie­cier­pli­wej przed­sta­wu­jąc włosz­ce. Szczę­ściem, tego wie­czo­ra po­sła Inf­lant­skie­go nie było, za­trzy­ma­li go Mo­stow­scy; Luc­che­si­ni więc za­gar­nę­ła pod­cza­szy­ca i schwy­ci­ła jak swe­go – nic jej nie prze­szka­dza­ło.

– Te­raz już – szep­nął je­ne­rał – choć­by go spro­bo­wa­ła sta­ro­ści­na przy­wo­łać, z tych pięk­nych ła­pek nie tak się ła­two da ode­brać jak od ks. wo­je­wo­dzi­co­wej!!

Mie­nią się cza­sy i oby­cza­je: dziś, po­mi­mo licz­nych może wy­jąt­ków, trud­no­by po­jąć jak gwał­tow­ny szturm przy­pu­ści­ła włosz­ka do mło­dzień­ca, któ­re­go od razu jed­ne­go wie­czo­ra wziąść chcia­ła. Co dziw­niej­sza! ni­ko­mu się to nad­zwy­czaj­nem nie wy­da­wa­ło, choć biło w oczy szka­rad­nie; jed­na tyl­ko wo­je­wo­dzi­co­wa szem­ra­ła na bez­wstyd­ność. Co na ten na­pad po­szło słów, za­py­tań, od­po­wie­dzi i wej­rzeń strze­li­stych, wej­rzeń co aż do dna du­szy za­glą­da­ły – wy­li­czyć nie­po­dob­na. Nikt­by się im nie oparł, coż do­pie­ro mło­dy, nie­do­świad­czo­ny i wcze­śnie przy­go­to­wa­ny do upad­ku Or­dyń­ski?

Oso­bliw­szy to był cha­rak­ter ko­bie­cy; w niej mi­łość i mi­łost­ki, ra­czej z na­mięt­ne­go uspo­so­bie­nia ni­że­li z ser­ca i po­trze­by uczu­cia pły­nę­ły. Fan­ta­stycz­na, nie­sta­ła, po­ryw­cza, po­świę­ca­ją­ca się dziś, by ju­tro wy­rzu­cać ofia­rę któ­rą uczy­ni­ła, ła­two gniew­li­wa, gwał­tow­na do sza­leń­stwa, mo­gła­by była znu­żyć naj­wy­tr­wal­sze przy­wią­za­nie, gdy­by go nie roz­draż­nia­ła co chwi­la ty­sią­cem no­wych wdzię­ków, w któ­re ją każ­dy nowy wy­buch przy­stra­jał. Ze wszyst­kie­mi wa­da­mi wie­ku, z za­lot­no­ścią oby­cza­jów ów­cze­snych, łą­czy­ła dumę ja­kąś, am­bi­cya i ogień so­bie tyl­ko wła­ści­wy.

Był to więc sza­tan prze­bra­ny w suk­nię ko­bie­cą rzu­ca­ją­cy ludź­mi jak dzie­cię za­baw­ką, stwo­rzo­ny na mę­czar­nie dla sie­bie i dru­gich. Ol­brzy­mi ego­izm pod­no­sił wszyst­kie jej wady do tego stop­nia, na któ­rym się one już czło­wie­ko­wi nig­dy błę­da­mi po­ka­zać nie mogą. W prze­ko­na­niu swem za­wsze nie­win­na, wiecz­nie była ofia­rą.

W pierw­szej chwi­li przed­sta­wi­ła się Or­dyń­skie­mu w po­sta­ci ko­bie­ty czu­łej i ła­god­nej – była to zwy­kła jej fi­zy­ogno­mia za­po­zna­nia, zda­wa­ła się nią ośmie­lać, by przy­bli­żyć i po­cią­gnąć ku so­bie. Oczy jej pa­trza­ły mi­luch­no, usta mó­wi­ły słod­ko, czo­ło ob­le­wa­ło się mgłą tę­sk­no­ty i pra­gnie­nia nie­na­sy­co­ne­go, ale to była tyl­ko pierw­sza ma­ska, któ­rą ry­chło zrzu­ca­ła pięk­na Włosz­ka, ze zręcz­no­ścią sza­tań­ską prze­cho­dząc stop­nia­mi po­wo­li do co­raz wy­bit­niej­szych ry­sów, w któ­rych gwał­tow­na na­mięt­ność, chęć wła­da­nia, a czę­sto i gniew pa­no­wał.

Tego wie­czo­ra, wszyst­kich jej do­brych zna­jo­mych ude­rzy­ła ta sło­dycz nad­zwy­czaj­na i po­wol­ność, któ­re­mi się dla Or­dyń­skie­go osło­ni­ła. Nie gnie­wa­ła się że w koło niej ten i ów po pol­sku prze­mó­wił jak zwy­kle, nie wy­ła­ja­ła ni­ko­go, nie wstrzą­sa­ła się na każ­de skrzyp­nię­cie pa­ryz­kich trze­wi­ków księ­cia Ne­sto­ra, któ­re było dla niej nie­zno­śne. Roz­mo­wa po­czę­ła się od mat­ki pod­cza­szy­ca i Włoch o któ­rych z tę­sk­no­tą mó­wi­ła pięk­na ich cór­ka, prze­szli po­tem do War­sza­wy, do dwo­ru, do tych ogól­ni­ków pod któ­re pod­ło­żyć moż­na wszel­ką myśl jaką kto chce; któ­rych obcy słu­cha­ją nie­ro­zu­mie­jąc, a je­den tyl­ko poj­mu­je praw­dzi­we zna­cze­nie. Są to sło­wa ske­le­ty, na któ­rych roz­wie­szo­ne wzrok, uśmiech, uie­po­strze­żo­ny ruch i drgnie­nie, wła­ści­we dają im ży­cie.

– Pan mu­sisz być bar­dzo zlę­sk­nio­ny za mat­ką i ogłu­szo­ny tą wrza­wą tak nową dla sie­bie? – spy­ta­ła Luc­che­si­ni pod­cza­szy­ca.

– Pa­trzę, słu­cham, dzi­wu­ję się – od­po­wie­dzią Or­dyń­ski, je­stem wszyst­kie­mu nowy.

– Za­zdrosz­czę panu tych uczuć, rze­kła Luc­che­si­ni, bo dla mnie wa­sza War­sza­wa tak już w krót­kim cza­sie sta­ła się zna­jo­mą i nie­cie­ka­wą! Tak mi tu mię­dzy wami za moją tę­sk­no oj­czy­zną!

– Wąt­pię, by pani brak­nąć mo­gło to­wa­rzy­stwa i wiel­bi­cie­li, do­dał pod­cza­szyc, ośmie­lo­ny jej wzro­kiem.

– O! ni­cze­go mi nie brak­nie, na­wet tego sprzę­tu, kto­ry pan zo­wiesz wiel­bi­cie­la­mi, ale to wszyst­ko tak nud­ne i po­spo­li­te. Ja lu­bię mło­dość, a tu i mło­dzi są sta­re­mi.

Pod­cza­szyc przy­po­mniał so­bie roz­mo­wę z Fra­sca­tel­lą i coś w niej do tych słów po­dob­ne­go; scho­dzi­ły się dwie włosz­ki na jed­no pra­wie wy­ra­że­nie, ale czy z jed­ną w isto­cie my­ślą?

– Naj­nud­niej­sze w świe­cie wio­dę ży­cie w War­sza­wie – do­da­ła pani Luc­che­si­ni – mąż mój, jako dy­plo­ma­ta, nie­ustan­nie za­ję­ty, le­d­wo go raz w mie­siąc w cu­dzym domu spo­tkać mi się uda, to­wa­rzy­stwo po­ufal­sze mam nie wiel­kie, a w wa­szym świe­cie pol­skim, tak wszyst­ko nie­zno­śne po pol­sku!

Ta im­per­ty­nen­cya na­ów­czas była tak w to­nie zwy­kłych roz­mów, że uszła­by na­wet w ustach każ­dej Po­lki; pod­cza­szyc więc nie bio­rąc jej za złe, tyl­ko się uśmiech­nął.

– Przy­znaj jed­nak pani – do­dał – że ro­bi­my co tyl­ko mo­że­my, by się z na­sze­go bar­ba­rzyń­stwa otrzą­snąć.

– Może być, ale że wa­sze­go wczo­raj nie znam, a dzi­siaj nie mam z czem po­rów­ny­wać, ten po­stęp wy­da­je mi się jesz­cze bar­dzo chy­ba nie­do­strze­żo­nym….

– Więc War­sza­wa nie mia­ła szczę­ścia po­do­bać się pani? – za­py­tał pod­cza­szyc co­raz bar­dziej po­cią­ga­ny pło­mie­ni­stym jej wzro­kiem – Szko­da! za­wsze­śmy ucho­dzi­li za go­ścin­nych, przy­kro nam bę­dzie je­śli wra­że­nie ja­kie ztąd wy­wie­ziesz pani, na­szym chę­ciom nie od­po­wie.

– Zresz­tą – po­pra­wu­jąc się prze­mó­wi­ła Luc­che­si­ni – al­boż wiem jesz­cze, ja­kie ztąd wra­że­nie wy­wio­zę, cze­kam i pa­trzę, pa­trzę i cze­kam do­tąd.

To cze­kam – peł­nem było obiet­nic; zro­zu­miał je do­brze choć nie­do­świad­czo­ny Or­dyń­ski i już miał od­po­wie­dzieć zbie­ra­jąc się na od­wa­gę, gdy dru­ga z tych pań co na nie­go cza­to­wa­ły przy­su­nę­ła się do roz­ma­wia­ją­cych, jesz­cze śmie­lej, jesz­cze dziw­niej po­ry­wa­jąc się na pod­cza­szy­ca.

Była to pięk­na blon­dyn­ka, od lat trzech do­pie­ro za­męż­na, któ­rej pu­der mod­ny bar­dzo był do twa­rzy – bie­luch­na, świe­ża, ru­mia­na, rzekł­byś, ła­god­na jak ba­ra­nek. Jed­na to była z tych mnó­stwa pięk­nych sta­ro­ścin, w któ­re War­sza­wa ob­fi­to­wa­ła za Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, któ­re wszy­scy ko­cha­li po­czy­na­jąc od kró­la, któ­re ma­lo­wał każ­dy ar­ty­sta, wiel­bił każ­dy mło­dy; jed­na z tych, co umia­ły do­sko­na­le wszyst­kim być miłe, ni­ko­go nie zra­żać, każ­de­mu ja­kąś cząst­kę na­dziei wy­dzie­la­jąc za do­bre chę­ci.

– Pod­cza­szy­cu – za­wo­ła­ła wpa­da­jąc mię­dzy nie­go a pa­nią po­sło­wę ze szcze­gól­niej­szą od­wa­gą (była mu już tro­chę zna­jo­mą z wi­dze­nia) – czy to praw­da, jak mó­wią, żeś się już za­ko­chał?

– Ja? – pło­niąc się zmię­sza­ny rzekł pod­cza­szyc – ja pani?

– Me by­ło­by nic nad­zwy­czaj­ne­go! – prze­cho­dząc w dum­ny to­nik prze­rwa­ła Luc­che­si­ni.

– Tak jest pan, pan, przy­znaj się przy­najm­niej szcze­rze, bę­dzie­my wie­dzia­ły cze­go się trzy­mać – do­da­ła roz­trze­pa­na blon­dyn­ka, rzu­ca­jąc okiem na po­sło­wę z min­ką wie­le zna­czą­cą.

– Alem ja jesz­cze nie miał cza­su roz­pa­trzyć się w War­sza­wie i po­my­śleć o wy­bo­rze!

– A! a! – za­śmia­ła się per­ło­we­mi ząb­ka­mi sta­ro­ści­na – al­boż to mi­łość my­ślisz pan so­bie wy­bie­rać jak axa­mit na suk­nię?

– Przy­znam się pani, że o tem za­ko­cha­niu mo­jem nie wiem jesz­cze.

– Bądź pan z nami szczer­szy! na­le­ga­ła blon­dyn­ka.

– Praw­dzi­wie, gdy­bym wie­dział do cze­go mi się pani przy­znać każe!

– Ale my już wszyst­ko a wszyst­ko wie­my – mó­wi­ła żywo nie­da­jąc się wmie­szać włosz­ce sta­ro­ści­na, a jak­że nie mamy wie­dzieć, kie­dy się kto tak mało strze­że i po uli­cach swo­je try­um­fy opro­wa­dza!

– Ro­zu­miem na­re­ście, ode­zwał się pod­cza­szyc, wi­dząc że się po­trze­ba sta­now­czo wy­wi­kłać z tych za­py­tań, któ­rym, ze wszech stron ba­da­ją­ce spój­rze­nia to­wa­rzy­szy­ły. Dziś rano spo­tka­łem na uli­cy tan­cer­kę Fra­sca­tel­lę, mu­sia­no mnie z nią zo­ba­czyć i ztąd cała plot­ka?

– Ale czyż tyl­ko plot­ka? za­py­ta­ła na­tar­czy­wie blon­dyn­ka. Luc­che­si­ni tak­że wle­pi­ła w nie­go czar­ne swe oczy z za­py­ta­niem nie­mem.

– Do­tąd jest to plot­ka nic wię­cej, uśmie­cha­jąc się od­po­wie­dział Or­dyń­ski, ale za da­lej nie rę­czę….

– Praw­dzi­wie – prze­rwa­ła sta­ro­ści­na za­czy­na­jąc się ba­wić wa­chla­rzy­kiem – gdy­by to plot­ką być prze­sta­ło, wstyd­by nam było wszyst­kim wie­le nas tu jest, że­byś też pan z tylu pięk­nych ko­biet wyż­sze­go to­wa­rzy­stwa w ca­łej War­sza­wie, nie umiał so­bie wy­brać i zszedł od razu na tan­cer­kę! to do­bre na ko­niec, dla Bau­che­ra, dla pod­skar­bie­go, pan wart je­steś coś lep­sze­go!

– A bez­wstyd­ni­ca! – ści­na­jąc zęby mruk­nę­ła z gnie­wem tłu­mio­nym Luc­che­si­ni.

Blon­dyn­ka zda­wa­ła się na po­ru­sze­nia po­sło­wej nie­zwa­żać, i chwy­ci­ła pod­cza­szy­ca za rękę.

– Do­praw­dy, rze­kła, nie gnie­waj się pan, ale nie chce­my byś wpadł w ręce ta­necz­nic i śpie­wa­czek, nie jed­na z nas go­to­wa­by się po­świę­cić, by go wy­drzeć z nie­bez­piecz­nych szpo­nów dra­pież­ne­go tego zwie­rząt­ka.

– Osza­la­ła! mais elle est de­ve­nue fo­lie – w du­chu mó­wi­ła Luc­che­si­ni.

Pod­cza­szyc po­mię­dzy temi dwie­ma pięk­no­ścia­mi, stał odu­rzo­ny nie­wie­dząc co po­cząć, wa­ha­jąc się ku któ­rej mia­ło pójść ser­ce jego, gdy wła­śnie w tej chwi­li sta­now­czej, na­de­szła trze­cia.

Sław­na to była pięk­ność i nie mniej gło­śna za­lot­ni­ca, któ­rą już był pierw­szy jej mąż pod­ruj­no­waw­szy się od­dał za trzy­kroć sto ty­się­cy dru­gie­mu, wiel­kie­mu a obo­jęt­ne­mu panu. Roz­wód, zno­wu miał ją jak było sły­chać, uwol­nić od tego związ­ku, a w miej­sce jed­ne­go, kil­ku już mia­ła ubie­ga­ją­cych się o jej rękę, wdzię­ki i do­bra wy­tar­go­wa­ne na dwóch mał­żon­kach.

Istot­nie, pięk­na była jak anioł, gdy­by tu tego po­rów­na­nia użyć się go­dzi­ło, i mia­ła ten ro­dzaj fi­zjo­gnom­ji zwod­ni­czej, pod któ­rą rzekł­byś miesz­kać po­win­ny wszyst­kie cno­ty i wszy­stek ro­zum tego świa­ta. W spo­koj­nem jej ob­li­czu Ra­fa­elow­skiej Ma­don­ny, czy­ta­łeś coś chciał, a w oczach jej ulgnąw­szy moż­na było prze­ma­rzyć lata, prze­śnić wie­ki. Coż kie­dy ta twarz tak okrut­nie kła­ma­ła!

Naj­po­spo­lit­sza z ko­biet, le­d­wie mia­ła tro­chę po­lo­ni któ­ry na­da­je wpra­wa w to­wa­rzy­skiem ży­ciu, nie­wie­le dow­ci­pu, nic ser­ca, ale za to od­wa­gę jaką ją ob­da­rza­ła pięk­ność cud­na i tę pew­ność sie­bie, któ­rej na­by­ła wi­dząc u swych ko­lan co żyło, pa­lą­ce ofia­ry. Ćmi­ła ona w isto­cie twa­rzą nie­co wschod­nie­go typu co się tyl­ko naj­pięk­niej­sze­go uka­zy­wa­ło, i pa­no­wa­ła jak kró­lo­wa w tym wień­cu, któ­rym skroń swo­ją zdo­bi­ła Sta­ni­sła­wow­ska War­sza­wa. Nie było po­ety, któ­ry­by jej nie śpie­wał, mło­dzień­ca i star­ca coby do niej nie wzdy­chał, a w zgro­ma­dze­niach ile było oczu, wszyst­kie się ku niej zwra­ca­ły. Pięk­na ta la­lecz­ka, w ta­kiej tyl­ko epo­ce jak ów­cze­sna tak po­wszech­nie ubó­stwia­ną być mo­gła, gdyż każ­de sło­wo z ust jej wy­cho­dzą­ce, po­wo­li roz­cza­ro­wy­wa­ło.

Ta trze­cia zbli­ży­ła się tak­że, zda­la już wzro­kiem krę­pu­jąc przy­szłe­go nie­wol­ni­ka, chcia­ła try­um­fu i była go pew­ną.

– Pod­cza­szy­cu, ode­zwa­ła się z góry, mat­ka mi wpa­na po­le­ci­ła w opie­kę – pięk­nie jej je­steś po­słusz­ny, wszak od jej wy­jaz­du ani razu nie by­łeś u mnie?

– A! pani! czu­ję żem wi­nien, grzecz­nie od­po­wie­dział za­gad­nię­ty, ale je­ne­rał Bau­cher wszyst­kie­mi kro­ka­mi memi kie­ro­wał, nie dał mi się ru­szyć sa­me­mu, niech za­świad­czy.

– I on to za­pew­ne, do­da­ła pięk­ność, zro­bił panu tę zna­jo­mość z ta­necz­ni­cą – fe! zo­staw to pan sta­rym na­szym we­te­ra­nom!

Pod­cza­szyc się za­ru­mie­nił.

– Praw­dzi­wie, rzekł, nie ty­łem wi­nien, ile się zda­je.

– Wać­pan, prze­rwa­ła nie­słu­cha­jąc na­wet uspra­wie­dli­wie­nia pięk­na pani, od­pro­wa­dzisz mnie dziś do domu… mam mu coś od mat­ki po­wie­dzieć…. mia­łam list od niej….

To rze­kł­szy od­wró­ci­ła się ma­je­sta­tycz­nie i wie­dząc że zwy­cię­ży­ła, że się na nią wście­kać będą, rzu­ci­ła pod­cza­szy­ca na resz­tę wie­czo­ra, pa­stwą swo – im ry­wal­kom, któ­re z trud­no­ścią w uśmie­chach gniew tłu­mi­ły. Luc­che­si­ni przy­su­nę­ła się do sta­ro­ści­nej szep­cąc do niej żywo.

– Wi­dzia­łaś pani co po­dob­ne­go! ka­za­ła mu się od­pro­wa­dzić! C'est joli!

– Bez­wstyd­na! po­chwy­ci­ła z ko­lei blon­dyn­ka, zży­ma­jąc bia­łe­mi ra­mio­na­mi – tak jest pew­ną sie­bie że byle ski­nę­ła, weź­mie kogo ze­chce! Głu­pi ci męż­czy­zni!

– Praw­dzi­wie z przy­mu­szo­nym śmie­chem koń­czy­ła po­sło­wa – był­by to do­bry, mi­ło­sier­ny uczy­nek, gdy­by jej kto pod­cza­szy­ca schwy­cił! i fi­giel nie­oce­nio­ny.

Spój­rza­ły so­bie w oczy – jed­na myśl w nich bły­ska­ła – za­mil­kły bo się do­sko­na­le ro­zu­mia­ły. Blon­dyn­ka zwró­ci­ła się żywo ku mło­de­mu czło­wie­ko­wi, znów po­czy­na­jąc ści­gać go prze­śla­do­wa­niem i pół słów­ka­mi, z dru­giej stro­ny nie rzu­ca­ła go Luc­che­si­ni, pod­cza­szyc stra­cił gło­wę i osza­lał. W ser­cu jego biły się pod­nie­co­ne uczu­cia, my­śli wrzą­ce prze­śla­do­wa­ły gło­wę, oczy błą­ka­ły się z jed­nej twa­rzycz­ki na dru­gą, nie wie­dząc na któ­rej spo­cząć mia­ły, sza­lał aż cier­piał.

Wtem je­ne­rał pod­szedł ku nie­mu ci­cho.

– Win­szu­ję ci, rzekł zni­ża­jąc głos, trzy naj­pięk­niej­sze ko­bie­ty ubie­ga­ją się o cie­bie, szczę­śli­wy! Wszyst­ko to po­tro­szę wi­nie­neś Fra­sca­tel­li. Chcesz mnie po­słu­chać, wy­bierz so­bie na po­czą­tek sta­ro­ści­nę; ład­na i do­bra ko­bie­ci­na choć tro­chę ka­pry­śna, ale któ­ra z nich nie­ma much w no­sie? Luc­che­si­ni dia­beł, po­pę­dli­wa, nie­zno­śna, a ma już po­sła Inf­lant­skie­go, z któ­rym byś się roz­pra­wiać mu­siał. A że to po­eta ciął­by cię po­dwój­nie szpa­dą i pió­rem. Od sza­bli kre­sa za­ro­śnie, a atra­ment pla­ma nie­zmy­ta! Męża nie li­czę bo to mi­ni­ster, my­śli o trak­ta­tach nie

O żo­nie. Wiel­ka ta pani ma tyl­ko ka­prys do asin­dzie­ja, pro­szę się nie ura­żać, po­tem cię po­rzu­ci, a je­go­mo­ści dar­mo i py­cha i ser­ce bo­leć bę­dzie. Strzeż się jej, to stwo­rze­nie sine cor­de! praw­da że la­lecz­ka cud­na, ale co z tego? sta­ro­ści­na tak­że ślicz­not­ka i jak ulał dla cie­bie.

Ta­kie to były na­uki ja­kie­mi kar­mio­no pod­cza­szy­ca, ta­kie po­cząt­ki jego na tym świe­cie do któ­re­go wzdy­chał. Na ów wiek, w tem wszyst­kiem nie było nic dziw­ne­go, nic bez­wstyd­ne­go, bo oby­cza­je, do­szły do tego stop­nia roz­wią­zło­ści, że się już wsty­dzić nie­umia­no.II.

od­daw­szy ka­re­tę swo­ję je­ne­ra­ło­wi, pod­cza­szyc pod ko­niec wie­czo­ra po­dał rękę pięk­nej pani, któ­ra bio­rąc ją po­wio­dła okiem po po­sło­wej, sta­ro­ści­nie, i resz­cie dam, ukło­nem lek­kim po­że­gna­ła wszyst­kich i po­wol­nie w try­um­fie wy­szła z wy­bra­nym swo­im. Je­ne­rał się uśmiech­nął roz­sta­jąc się ze swo­im pu­pil­lem, wy­krzyk­nąw­szy tyl­ko:

– Ba! ba! żeby mi kto choć raz jesz­cze wró­cił mło­dość moję, ofia­ro­wał­bym się trzy całe dni po­ścić o chle­bie i wo­dzie.

Że póź­no już dość było, po­wo­li wszy­scy się roz­jeż­dżać za­czę­li i sta­ro­ści­na, któ­ra mia­ła to w swo­im cha­rak­te­rze, że się ła­two zra­zić nie da­wa­ła, ka­re­cie swo­jej w ślad za pierw­szą uwo­żą­cą Or­dyń­skie­go je­chać ka­za­ła, aże­by się do­wod­nie prze­ko­nać jak też dłu­go pod­cza­szyc za­trzy­ma­ny zo­sta­nie u pięk­nej pani, któ­ra mu list od mat­ki tłó­ma­czyć mia­ła. Stan­gre­ci ów­cze­śni do­brze się na po­dob­nych zna­li po­le­ce­niach, i słu­ga sta­ro­sci­nej speł­nił roz­trop­nie i zręcz­nie jej roz­kaz, a do­je­chaw­szy do pa­ła­cu w któ­re­go dzie­dzi­niec wto­czy­ła się ka­re­ta, przy­za­sta­no­wił się z boku za po­cią­gnię­ciem sznu­ra.

Sta­ro­ści­na nie lę­ka­jąc się dość ostre­go po­wie­trza, pięk­ną swa twa­rzycz­kę przy­ło­ży­ła do wpół pod­nie­sio­ne­go okna po­wo­zu i z na­tę­żo­nem wzro­kiem po­sta­no­wi­ła cze­kać pod­cza­szy­ca, któ­ry nad spo­dzie­wa­nie pręd­ko uka­zał się w fu­trze pie­szo we wro­tach, przy­glą­da­jąc się, czy gdzie fia­kra nie zo­ba­czy. – Roz­po­znaw­szy go in­stynk­tem, sta­ro­ści­na ka­za­ła pod­je­chać i drzwicz­ki otwo­rzyć.

– Sia­daj pan ode­zwa­ła śmie­jąc się.

Or­dyń­ski osłu­piał.

– Pani tu, ja­kim przy­pad­kiem? za­py­tał.

– Żad­nym przy­pad­kiem, naj­umyśl­niej w świe­cie, chcia­łam się prze­ko­nać, jak dłu­go pań­stwo czy­tać bę­dzie­cie ów list pod­cza­szy­nej. Ale wi­dzę że pana zwie­dli, próż­nąś tyl­ko war­tę od­był, bo i bez nie­go bez­piecz­nie by była do domu za­je­chać mo­gła, nikt­by ka­re­ty nie na­padł; nie zięb że się pan na próż­no, sia­daj, ja cię od­wio­zę.

– Ale to być nie może! ja miesz­kam tak da­le­ko!

– To być może i to być musi – od­par­ła blon­dyn­ka, ja lak chcę i każę.

Pod­cza­szyc dał się prze­ko­nać jak dziec­ko, ka­re­ta za­mknę­ła się za nim i zo­sta­li sam na sam we dwo­je. Mło­dy czło­wiek po­wo­li co raz mniej dzi­wo­wać się po­czy­nał temu na­tar­czy­we­mu za­lot­nic­twu pięk­nych pań, i śmiał się po tro­chę ze swe­go po­ło­że­nia.

Tym cza­sem dow­cip­na, żywa i ka­pry­śna sta­ro­ści­na ko­rzy­sta­jąc z chwi­li swo­bod­nej, usi­ło­wa­ła go spę­tać i rzu­cić pod pięk­ne swe nóż­ki. Co tyl­ko może dow­cip, za­lot­ność, mło­dość, wdzięk i szał za­zdro­ści wszyst­kie­go uży­ła, by ju­tro do niej po­wró­cić za­pra­gnął i za­pi­sał się jaw­nie w po­czet jej wiel­bi­cie­li; nie tyle jej może szło o zdo­bycz samą, co o roz­głos któ­ry mieć mo­gła, o try­umf nad ową pięk­no­ścią i czar­ne­mi oczy­ma Luc­che­si­nio­wej, któ­rych po­chwa­ły sro­dze ją nie­cier­pli­wi­ły – mia­ła bo­wiem ślicz­ne nie­bie­skie!

Anu­sia, Fra­sca­tel­la, Luc­che­si­ni, i ostat­nia na­wet me­je­sta­tycz­na pięk­ność, wszyst­ko się za­ta­iło wśród tej prze­jażdż­ki, któ­ra trwa­jąc krót­ko zna­czy­ła tak wie­le, że pod­cza­szyc wy­sia­da­jąc i ca­łu­jąc rącz­kę ści­ska­ją­cej dłoń jego blon­dyn­ki, uczuł się zwią­za­nym nie­odwo­ła­nie.

– Ju­tro na obiad do mnie, szep­nę­ła mu po ci­chu – wie­czo­rem ra­zem po­je­dzie­my do pani Opec­kiej, bę­dziesz mi pan słu­żył za ca­va­lie­re se­rven­te. Sły­szysz pan! pro­szę go o to i nie chcę być za­wie­dzio­ną! Ju­tro cały dzień panu za­bie­ram, ca­lu­teń­ki!

– Pil­no mi świ­tu i ju­tra do­cze­kać! od­po­wie­dział Or­dyń­ski roz­mi­ło­wa­ny i pa­ła­ją­cy. Nie chy­bię, chy­ba­bym umarł z na­dziei!

– A! na Boga nie umie­raj­że mi pan, od­po­wie­dzia­ła sta­ro­ści­na. Z na­dziei nie­ma zwy­cza­ju umie­rać, a ja chcę byś żył dla mnie! do­da­ła po ci­chu ści­ska­jąc go raz jesz­cze ręką drżą­cą – do ju­tra, do ju­tra!

Ka­re­ta szyb­ko się od wrót za­wró­ci­ła, a Or­dyń­ski po­zo­stał jesz­cze jak przy­bi­ty do miej­sca, nie wie­dząc co się z nim dzia­ło, gdy uczuł lek­kie ręki ści­śnie­nie i po księ­ży­cu uj­rzał dia­bel­skie ob­li­cze ca­va­lie­re Fo­to­fe­ro, kła­nia­ją­ce­go mu się z uśmie­chem po­win­szo­wa­nia i wy­mu­szo­nej grzecz­no­ści.

Nie­wie­dzieć jak do tego przy­szło, ale się już pod­cza­szyc z temi ry­sa­mi co go tak prze­ra­ża­ły w po­cząt­ku, oswo­ił, i nie do­znał te­raz, może wsku­tek uno­szą­ce­go uczu­cia, bo­le­śne­go, przy­kre­go wra­że­nia ja­kie na nim ta twarz czy­ni­ła gdy ją pierw­szych razy kil­ka zo­ba­czył. Zdzi­wił się tro­chę, wzdry­gnął, bo po ślicz­nych ko­bie­cych twa­rzycz­kach trzech pięk­no­ści, uj­rzeć ta­kich ry­sów nie­moż­na było bez wstrę­tu, ale zniósł to ja­koś we­so­ło. Świat mu się uśmie­chał i dia­beł – nie wy­dał tak czar­nym. Ca­va­lie­re Fo­to­fe­ro pa­trzał mu w oczy i ki­wał gło­wą.

– A wi­dzisz pan, mó­wił, że i z moją szpet­ną twa­rzą oswo­ić się prze­cie moż­na, już w panu nie wi­dzę dziś tego wstrę­tu co wprzó­dy i win­szu­ję, że się po­wo­li otrzą­sasz z dzie­cin­nych przy­wi­dzeń! Łu­pi­na może być czar­na, a orzech smacz­ny! do­dał axio­ma­tycz­nie.

Pod­cza­szyc uśmiech­nął się sam nie­wie­dząc dla cze­go, ale ser­ce mu się śmia­ło.

– Ślicz­nie, we­so­ło, po mło­de­mu, po­czy­nasz pan ży­cie, rzekł Fo­to­fe­ro, ot tak to lu­bię! Fra­sca­tel­la,

Luc­che­si­ni… ta pani sta­ro­ści­na… jest w czem wy­bie­rać! Zresz­tą, po co wy­bie­rać kie­dy wszyst­ko za­gar­nąć moż­na.

I roz­śmiał się zno­wu oso­bliw­szym ja­kimś śmie­chem, któ­ry jak­kol­wiek ci­chy, zda­wał się po pu­stych da­le­ko roz­le­gać uli­cach i roz­la­ty­wać w po­wie­trzu po­wta­rza­ny ech ty­sią­cem.

Or­dyń­ski nie ucho­dził, sam so­bie wy­rzu­cał swój strach daw­niej­szy i da­wał mó­wić Wło­cho­wi słu­cha­jąc go z za­ję­ciem. Zdzi­wi­ło go tyl­ko, że tak do­sko­na­le o naj­śwież­szych wie­dział wy­pad­kach.

– Cóż to? pan chy­ba każ­dy krok mój śle­dzić mu­sisz? wiesz tak do­brze wszyst­ko.

– Wszy­ściu­teń­ko – od­parł Fo­to­fe­ro mru­ga­jąc wy­pu­kłe­mi oczy­ma – a póź­niej jesz­cze prze­ko­nasz się pan że i na wie­le przy­dać się mogę, oso­bli­wie jak pan mło­de­mu…. Panu brak do­świad­cze­nia: Po­in­sot nie znał oby­cza­jów na­szych, je­ne­rał my­śli tyl­ko gdzie co zjeść, zo­sta­wio­ny je­steś wła­snym si­łom, ser­decz­nie mi cię żal pod­cza­szy­cu, i gdy­byś chciał, do­praw­dy – ale wi­dzę że się już marsz­czyć za­czy­nasz.

– Ja i owszem, słu­cham z wdzięcz­no­ścią! – Słu­chasz a nie ufasz!

– Cze­muż bym miał od nie­uf­no­ści za­czy­nać?

– Po­wta­rzam, mógł­bym się przy­dać bar­dzo.

– Wszak i pan tu je­steś ob­cym.

– Ja? ja nig­dzie ob­cym nie je­stem, oby­wa­tel świa­ta, wszę­dzie je­stem jak u sie­bie. War­sza­wę znam od pew­ne­go cza­su, i wy­zna­ję że mi się te­raz wca­le po­do­bać za­czy­na. Jest to sto­li­ca po mo­jej my­śli. Gra­ją gru­bo, sza­le­ją, piją, hu­la­ją, ko­cha­ją się – ja to lu­bię, po­trze­ba ży­cia uży­wać.

Pod­cza­szyc spój­rzał z uko­sa na dziw­ne­go to­wa­rzy­sza z ja­kąś nie­do­wie­rza­ją­cą miną, oba­wiał się czy nie żar­tu­je.

– Panu nic nie brak, byś tu wiel­kie miał po­wo­dze­nie, koń­czył ca­va­lie­re – je­steś mło­dy, przy­stoj­ny, do­brze wy­cho­wa­ny, bo­ga­ty i do­bre­go imie­nia; lu­bił bym być w pań­skiej skó­rze. Tyl­ko mi się pan nie złap na jaką dłu­gą sen­ty­men­tal­ną mi­łość, to wy­cień­cza i ogłu­pia… O Anu­si spo­dzie­wam się żeś pan za­po­mniał, pod­szep­nął w koń­cu.

– Co? o ja­kiej? zdzi­wio­ny co­raz bar­dziej, za­py­tał co­fa­jąc się pra­wie z prze­ra­że­niem pod­cza­szyc.

– Za­po­mnia­łeś pan że ja do­sko­na­le i od­daw­na znam Głu­szę, ła­two bar­dzo do­my­śleć się mo­głem co się tam świę­ci­ło mię­dzy Anu­sią a pa­nem.

– Ale nic! nic! to przy­wi­dze­nie! smut­nie ja­koś prze­rwał Or­dyń­ski z wes­tchnie­niem mi­mo­wol­nem ku Głu­szy, któ­re go za­chmu­rzy­ło.

– Niech nie bę­dzie, to le­piej, od­parł ca­va­lie­re; Fra­sca­tel­la tak­że dzi­wacz­na, nie dla pana wca­le, mó­wią na­wet że po­czci­wa, to jest głu­pia, nie­ma tam po co cho­dzić…. Z tych pań bę­dziesz so­bie brał po ko­lei jaką za­my­ślisz, to rzecz nie trud­na – jak grzy­by z ko­szy­ka… Do­bra noc, do­bra noc.

Roz­śmiał się znów po swo­je­mu, aż pod­cza­szyc się wzdry­gnął, ukło­nił ni­sko i znik­nął tak szyb­ko że Or­dyń­ski nie mógł na­wet do­strzedz, w któ­rą uszedł stro­nę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: