Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Długi pocałunek z Glasgow - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 maja 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Długi pocałunek z Glasgow - ebook

Glasgow, lata pięćdziesiąte XX wieku. Prywatny detektyw Lennox, zwykle balansujący na granicy prawa, jest podejrzany o zabójstwo bukmachera i hodowcy chartów Jimmy’ego „Bilona” MacFarlane’a, który właśnie szykował spory przekręt na wyścigach psów. Detektyw ma jednak mocne alibi – spędził tę noc z jego córką.

Lennox musi rozwikłać sprawę morderstwa. Okazuje się, że jest w nie zamieszany niejaki Willie Sneddon, jeden z Trzech Królów półświatka Glasgow – człowiek, któremu nikt w mieście nie chciałby stanąć na drodze. Wraz z nim pojawia się jeszcze inny, poważniejszy gracz...

Glasgow Russella to drobni przestępcy, bandy katolików i protestantów, okrutni królowie półświatka i... jeszcze więcej innych zbirów.

nettiethomson.com

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-050-6
Rozmiar pliku: 4,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Nie­któ­re po­ję­cia są obce umy­sło­wo­ści glas­gow­czy­ków, ot cho­ciaż­by su­rów­ka czy sto­ma­to­lo­gia, a tak­że prze­ba­cze­nie.

Do owe­go wie­czo­ru, kie­dy zmarł Bi­lon Mac­Far­la­ne, nie mia­łem wy­obra­że­nia, jak pa­mię­tli­we po­tra­fi być Glas­gow. Moja edu­ka­cja w tej dzie­dzi­nie mia­ła się do­pie­ro roz­po­cząć.

Przez Glas­gow prze­ta­cza­ła się fala upa­łów i wszy­scy le­pi­li się od potu, a ja szcze­gól­nie, jako że wła­śnie owe­go wie­czo­ru, gdy zo­stał za­mor­do­wa­ny Bi­lon Mac­Far­la­ne, mia­łem rand­kę z jego wy­strza­ło­wą cór­ką Lor­ną. Za­par­ko­wa­łem swo­je­go au­sti­na atlan­ti­ca na wzgó­rzach Glen­ni­fer Bra­es, skąd roz­cią­gał się wi­dok na ciem­ne i po­nu­re tej par­nej nocy Glas­gow. Szcze­rze mó­wiąc, nie­wie­le uwa­gi po­świę­ci­li­śmy na po­dzi­wia­nie pa­no­ra­my. Z per­spek­ty­wy cza­su na iro­nię wy­da­je się za­kra­wać fakt, że dwo­je człon­ków ro­dzi­ny Mac­Far­la­ne w tym sa­mym mniej wię­cej cza­sie zna­la­zło się w za­się­gu dzia­ła­nia tę­pe­go na­rzę­dzia.

Lor­na wy­kra­cza­ła dość zna­czą­co po­nad glas­gow­ską nor­mę: była ład­na, mia­ła ru­do­blond wło­sy i sza­ło­wą fi­gu­rę. Jak więk­szość szu­mo­win, któ­rym uda­ło się w koń­cu ja­koś do­ro­bić, jej oj­ciec, glas­gow­ski buk­ma­cher, dbał o po­zo­ry sza­cow­no­ści i po­słał Lor­nę do eks­klu­zyw­nej szko­ły z in­ter­na­tem w Edyn­bur­gu. Zro­bił to praw­do­po­dob­nie po to, żeby jego cór­ka wy­ro­sła na układ­ną pan­nę, ja zaś prze­ko­na­łem się na tyl­nym sie­dze­niu atlan­ti­ca, że owszem, je­śli cho­dzi o fran­cu­ski – po­mi­ja­jąc wszyst­kie inne ję­zy­ki, ja­kich uczo­no w tej szko­le – Lor­na była uro­dzo­ną lin­gwist­ką.

Gdy­bym miał opi­sać swój ów­cze­sny zwią­zek z Lor­ną, naj­le­piej pa­so­wa­ło­by do nie­go okre­śle­nie „płyt­ki”. Mu­szę przy tym nad­mie­nić, że przy­miot­ni­kiem tym moż­na by opi­sać nie­mal wszyst­kie moje do­tych­cza­so­we związ­ki z ko­bie­ta­mi. Moja za­ży­łość z Lor­ną była jed­nak wy­jąt­ko­wo mało zo­bo­wią­zu­ją­ca. Ona za­bi­ja­ła czas w ocze­ki­wa­niu na chwi­lę, gdy w jej si­dła wpad­nie od­po­wied­ni kan­dy­dat na męża, a ja… cóż, ja ro­bi­łem po pro­stu to co za­wsze. Gdy­by owej nocy wy­pad­ki po­to­czy­ły się in­a­czej, to są­dzę, że i tak stop­nio­wo od­da­li­li­by­śmy się od sie­bie bez żalu i wza­jem­nych pre­ten­sji. Jed­nak wte­dy, na wzgó­rzach Glen­ni­fer Bra­es, nie mie­li­śmy jesz­cze po­ję­cia, co nas cze­ka.

Moja igno­ran­cja była szcze­gól­nie bło­ga. Nie zda­wa­łem so­bie zu­peł­nie spra­wy, że za­no­si­ło się na ja­kieś krwa­we po­ra­chun­ki, ani nie ze­tkną­łem się z okre­śle­niem „baro” czy „bi­cza­pen”. A gdy­by ktoś w ów par­ny, zbyt upal­ny let­ni wie­czór wy­mie­nił na­zwi­sko Joh­na Lar­go, to pew­nie uznał­bym, że mowa o ja­kiejś po­sta­ci z we­ster­nu. I w pew­nym sen­sie by­ła­by to praw­da: za­chód naj­dzik­szy był wła­śnie w Glas­gow.

John Lar­go nie był jed­nak żad­nym kow­bo­jem. Był kimś w ro­dza­ju sza­rej emi­nen­cji. Cie­niem. Bar­dzo nie­bez­piecz­nym cie­niem, któ­re­go mac­ki się­ga­ły da­le­ko.

Kie­dy za­koń­czy­li­śmy na­sze tan­go na tyl­nym sie­dze­niu atlan­ti­ca, od­wio­złem Lor­nę do domu w Pol­lok­shields. Glas­gow ce­cho­wa­ło się wła­sną geo­gra­fią spo­łecz­ną, nie­zro­zu­mia­łą dla ko­goś z ze­wnątrz, ale ma­ją­cą istot­ne zna­cze­nie dla sta­no­wią­cych tu mniej­szość klas śred­nich. Było zresz­tą ty­pem mia­sta za­sad­ni­czo bez­kla­so­we­go, w któ­rym li­czy­ło się w grun­cie rze­czy tyl­ko to, ile kto miał pie­nię­dzy. Wszech­obec­ny glas­gow­ski ak­cent prze­kra­czał na­to­miast wszel­kie spo­łecz­ne ba­rie­ry, i tu je­dy­ną mia­rą sta­tu­su była oce­na, na ile czy­jaś wy­mo­wa była zro­zu­mia­ła, a ści­ślej rzecz bio­rąc – na ile da­le­ka od nie­zro­zu­mia­ło­ści. Je­śli już do­szu­ki­wać się kry­te­riów po­dzia­łu, to po­zy­cję spo­łecz­ną wy­zna­cza­ło za­zwy­czaj albo miej­sce za­miesz­ka­nia, albo bar­dziej sub­tel­ne wskaź­ni­ki o cha­rak­te­rze so­cjal­nym, ta­kie jak od­le­głość od naj­bliż­szej spłu­ki­wa­nej to­a­le­ty lub to, czy na­sza bab­cia miesz­ka jesz­cze w slum­sie.

Dzia­łal­ność buk­ma­cher­ska Bi­lo­na roz­wi­ja­ła się na prze­strze­ni lat do­brze – pod tym wzglę­dem szło mu chy­ba le­piej niż więk­szo­ści glas­gow­skich buk­ma­che­rów. Nie zro­bił jed­nak aż ta­kiej kasy ani nie wy­ro­bił so­bie na tyle sza­cow­nej po­zy­cji, aby prze­sko­czyć z po­łu­dnio­we­go za­rze­cza na dru­gą stro­nę rze­ki Cly­de i awan­so­wać w spo­łecz­nej hie­rar­chii. Re­zy­den­cja Mac­Far­la­ne’ów po­ło­żo­na była więc w Pol­lok­shields, na po­łu­dnie od Cly­de. Była to duża, so­lid­na i po­zba­wio­na po­lo­tu szkoc­ka wil­la w sty­lu wik­to­riań­skim, sto­ją­ca przy uli­cy peł­nej nie­mal iden­tycz­nych, so­lid­nych i ta­koż po­zba­wio­nych po­lo­tu szkoc­kich wil­li w sty­lu wik­to­riań­skim – zgod­nie z pre­zbi­te­riań­skim im­pe­ra­ty­wem, aby ukry­wać do­bro­byt pod ma­ską ano­ni­mo­wo­ści. Aby czymś się jed­nak od sie­bie na­wza­jem od­róż­niać, pra­wie wszyst­kie domy przy tej uli­cy opa­trzo­ne były nie nu­me­ra­mi, lecz na­zwa­mi. Kie­dy do­je­cha­li­śmy do Ard­mo­re, za­sta­li­śmy tam rząd blo­ku­ją­cych pod­jazd czar­nych po­li­cyj­nych wol­se­ley­ów.

Taki wi­dok to dla mnie na ogół sy­gnał, aby jak naj­szyb­ciej od­da­lić się w prze­ciw­nym kie­run­ku, ale Lor­na wpa­dła w pa­ni­kę, więc za­par­ko­wa­łem na uli­cy i pod­sze­dłem z nią do bu­dyn­ku. Od razu sta­ło się ja­sne, że cze­ka nas tam coś bar­dzo nie­przy­jem­ne­go. I fak­tycz­nie: to dwu­me­tro­we coś, odzia­ne w twe­ed i bru­nat­ne brok­sy, oka­za­ło się de­tek­ty­wem nad­in­spek­to­rem Wil­liem McNa­bem.

– Co się dzie­je? – spy­ta­łem, lecz McNab mnie cał­ko­wi­cie zi­gno­ro­wał.

– Pan­na Mac­Far­la­ne? – ode­zwał się do Lor­ny z tro­ską w gło­sie i by­łem pod wra­że­niem, jak prze­ko­nu­ją­co ode­grał rolę współ­czu­ją­ce­go bliź­nie­go. – Czy mo­gła­by pani pójść ze mną? – Po­pro­wa­dził ją do przed­po­ko­ju, naj­pierw rzu­ca­jąc mi przez ra­mię spoj­rze­nie, jed­no­znacz­nie mó­wią­ce: „A ty, kur­wa, ani kro­ku da­lej”.

Uśmiech­ną­łem się. Miło być za­uwa­żo­nym…

Chcąc nie chcąc, zo­sta­łem przed pro­giem w to­wa­rzy­stwie gli­nia­rza, po­sta­wio­ne­go na stra­ży przy drzwiach fron­to­wych. Był to chłop na schwał – gó­ral, tak jak dzie­więć­dzie­siąt pro­cent mun­du­ro­wych w glas­gow­skiej po­li­cji. Gó­ra­li re­kru­to­wa­no ze wzglę­du na ich wzrost, a nie za­so­by in­te­lek­tu­al­ne, i ła­two ich było oma­mić błysz­czą­cy­mi pa­cior­ka­mi albo ja­ki­miś urzą­dze­nia­mi elek­trycz­ny­mi. Tyl­ko kil­ka mi­nut za­bra­ło mi wy­cią­gnię­cie od nie­go pod­sta­wo­wych in­for­ma­cji. Oka­za­ło się, że Bi­lon Mac­Far­la­ne, od­no­szą­cy w Glas­gow naj­więk­sze suk­ce­sy buk­ma­cher i oj­ciec Lor­ny w jed­nej oso­bie, leży bez­wład­nie na pod­ło­dze swo­je­go ga­bi­ne­tu, ruj­nu­jąc wy­ście­ła­ją­cy ją mięk­ki dy­wan typu Wil­ton spo­rą ilo­ścią czer­wo­nej cie­czy.

– Są­cii­my, sze wła­śnie wró­cił z wy­ści­ków – zwie­rzył mi się me­lo­dyj­nym he­bry­dyj­skim na­rze­czem mój świe­żo za­po­zna­ny ko­leś gli­na. – Wie pan, on był buk­ma­che­rem. Ktoś mu przy­ło­szył fi­ku­rą jeko ulu­bio­ne­ko char­ta… co się wa­bił Bil­ly Boy.

Za­fra­so­wa­łem się, marsz­cząc brwi: – Ależ fuks. I kto by po­my­ślał?

Kie­dy McNab po­now­nie po­ja­wił się w ko­ry­ta­rzu, nadal sta­łem na ze­wnątrz. Spoj­rza­łem w jego kie­run­ku i za­uwa­ży­łem przez otwar­te drzwi sa­lo­nu, że Lor­na sie­dzi zroz­pa­czo­na na ka­na­pie obok po­cie­sza­ją­cej ją ma­co­chy. Od­ru­cho­wo zro­bi­łem krok do przo­du, ale moja klat­ka pier­sio­wa na­po­tka­ła zde­cy­do­wa­ny opór wiel­kie­go łap­ska McNa­ba.

– A ty ja­kie niby mia­łeś po­wią­za­nia z Jim­mym Mac­Far­la­ne’em, Len­nox?

Po­sta­no­wi­łem kon­ty­nu­ować nasz spo­sób po­ro­zu­mie­wa­nia się za po­śred­nic­twem groź­nych min, rzu­ca­jąc mu naj­wy­mow­niej­sze spoj­rze­nie typu „łapy, kur­wa, przy so­bie”, na ja­kie było mnie ak­tu­al­nie stać. Oka­za­ło się rów­nie sku­tecz­ne, jak ga­da­nie do nie­go po ne­pal­sku. Po­wstrzy­mu­ją­ca mnie dłoń ani drgnę­ła.

– Z Bi­lo­nem? Żad­ne – od­par­łem. – Je­stem… przy­ja­cie­lem jego cór­ki, to wszyst­ko.

– Na ile bli­skim przy­ja­cie­lem?

– No cóż, po­wiedz­my, że ostat­nio dość czę­sto się wi­du­je­my.

– I to je­dy­ne, co cię łą­czy z Ja­me­sem Mac­Far­la­ne’em? – za­py­tał McNab. – Na pew­no?

– Spo­tka­łem go kil­ka razy. Za­sad­ni­czo dla­te­go, że wi­du­ję się z Lor­ną – po­wie­dzia­łem, nie wspo­mi­na­jąc o tym, że Bi­lon obie­cał mi dwa bi­le­ty na zbli­ża­ją­cą się gło­śną wal­kę miej­sco­we­go Bob­by’ego Kirk­cal­dy’ego z Niem­cem Ja­nem Schmidt­ke. Praw­dę mó­wiąc, pierw­sze, o czym po­my­śla­łem, gdy do­wie­dzia­łem się o zgo­nie Bi­lo­na, to czy zdą­żył mi te bi­le­ty za­ła­twić, za­nim dał so­bie roz­wa­lić łeb. Uzna­łem jed­nak, że afi­szo­wa­nie się z tego ro­dza­ju re­flek­sja­mi ujaw­ni­ło­by je­den z mniej atrak­cyj­nych aspek­tów mo­jej oso­bo­wo­ści. Choć może moja ko­lej­na myśl była jesz­cze mniej chwa­leb­na: za­in­try­go­wa­ło mnie bo­wiem py­ta­nie, jak dłu­go będę mu­siał cze­kać, aż Lor­na po śmier­ci ojca od­zy­ska ocho­tę na ko­lej­ną run­dę za­pa­sów na tyl­nym sie­dze­niu atlan­ti­ca.

– Żad­nych in­nych in­te­re­sów? – nie od­pusz­czał McNab. – Nie wy­ko­ny­wa­łeś dla nie­go żad­nych zle­ceń? Ja­kie­goś wę­sze­nia?

Po­trzą­sną­łem gło­wą prze­czą­co i na­gle ja­koś stra­ci­łem hu­mor. Spoj­rza­łem na dłoń opar­tą o mój tors. So­lid­na roz­wi­nię­ta pią­cha. Gru­ba­śne pa­lu­chy z łusz­czą­cą się na knyk­ciach skó­rą. Wy­glą­da­ją­ce spod twe­edu świe­żo wy­pra­so­wa­ne, bia­łe man­kie­ty ko­szu­li.

– Zo­ba­czy­my… I niech ci nie przyj­dzie do gło­wy wściu­biać w to swe­go nosa, Len­nox – po­wie­dział. – To spra­wa dla po­li­cji.

– Wca­le nie mam za­mia­ru się w to mie­szać – od­par­łem, marsz­cząc brwi. Za­sko­czy­ło mnie nie­co, że McNab w ogó­le uwa­ża za ko­niecz­ne, aby mnie znie­chę­cać. – A jaki był mo­tyw?

– No cóż… – McNab wol­ną ręką po­tarł pod­bró­dek, uda­jąc głę­bo­ki na­mysł. – Mac­Far­la­ne był jed­nym z naj­bo­gat­szych glas­gow­skich buk­ma­che­rów i ho­dow­ców char­tów. Wła­śnie wró­cił z wy­ści­gów z tor­bą peł­ną go­tów­ki, któ­rej nie po­tra­fi­my zlo­ka­li­zo­wać… niech no po­my­ślę… Mam! Zbrod­nia w afek­cie.

– Po­wi­nien pan trzy­mać się tego, co panu wy­cho­dzi, nad­in­spek­to­rze, a iro­nię zo­sta­wić mnie.

– A ty zo­staw le­piej ro­bo­tę po­li­cyj­ną mnie. To jest zwy­kły ra­bu­nek. Roz­wi­kła­my to bez ni­czy­jej po­mo­cy, Len­nox. Dwa dni i bę­dzie­my mie­li tego skur­wie­la pod klu­czem.

– Aaa… – uśmiech­ną­łem się i po­ki­wa­łem gło­wą z uzna­niem. – Oto szla­chet­ne dzia­ła­nie sto­ją­ce­go na stra­ży spra­wie­dli­wo­ści szkoc­kie­go sys­te­mu praw­ne­go, we­dług któ­re­go każ­de­go oby­wa­te­la uwa­ża się za nie­win­ne­go, do­pó­ki nie udo­wod­ni mu się, że jest ka­to­li­kiem.

Do­my­śla­łem się, jak to bę­dzie prze­bie­gać. Wła­my­wa­cze rzad­ko ucie­ka­li się do prze­mo­cy. Ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzia­łem ko­lej­kę tych sa­mych, co zwy­kle, po­dej­rza­nych, do­sta­ją­cych w dupę na ko­men­dzie. Na fil­mach po­li­cjan­ci z do­cho­dze­niów­ki za­wsze za­pew­nia­li prze­słu­chi­wa­nych, że to „tyl­ko for­mal­ność”. Cie­kaw by­łem, czy wła­śnie tym zwro­tem po­słu­gi­wa­ła się glas­gow­ska po­li­cja: „Nie bę­dzie­my panu już wię­cej za­bie­rać cza­su… to zwy­kła for­mal­ność. Jesz­cze tyl­ko kil­ka ko­pów w że­bra, po­zbie­ra pan zęby z pod­ło­gi, i to by było na tyle…”.

– Mogę ci za­dać py­ta­nie, Len­nox? – prze­rwał moją za­du­mę McNab.

– Za­da­wa­nie py­tań to prze­cież pana fach, nad­in­spek­to­rze – po­wie­dzia­łem, za­cho­wu­jąc dla sie­bie spo­strze­że­nie, że za­zwy­czaj rę­ko­czy­na­mi przy­po­mi­na­no py­ta­ne­mu fra­je­ro­wi, aby za dłu­go nie zwle­kał z od­po­wie­dzią. – Śmia­ło.

– Dla­cze­go nie spie­przasz do Ka­na­dy?

– Czy to py­ta­nie, czy nowy slo­gan re­kla­mo­wy ka­na­dyj­skie­go biu­ra imi­gra­cyj­ne­go? Przy­znam, że ha­sło chwy­tli­we.

– Nie­zły z cie­bie dow­cip­niś, co, Len­nox? – Spoj­rzał w głąb ogro­du, jak­by nie do koń­ca sku­pio­ny na na­szej roz­mo­wie. Po czym na­gle po­pa­trzył mi pro­sto w oczy i przy­su­nął się bli­żej. Ma­jąc tuż przed sobą jego twarz oraz dłoń na klat­ce pier­sio­wej, nie mia­łem już żad­nych wąt­pli­wo­ści, na czym jest sku­pio­ny. – Pa­mię­tasz na­szą ostat­nią po­ga­węd­kę przy pla­cu St. An­drew’s? – McNab miał na my­śli ko­men­dę głów­ną glas­gow­skiej po­li­cji.

– Jak­że mógł­bym za­po­mnieć? Pan, ja i ten cza­ru­ją­cy mło­dzie­niec z He­bryd z owi­nię­tą wo­kół pię­ści mo­krą szma­tą.

– Jak nie prze­sta­niesz dow­cip­ko­wać, to mogę za­ła­twić po­wtór­kę z roz­ryw­ki… Gęba na kłód­kę, Len­nox. I od­po­wiedz na moje py­ta­nie: dla­cze­go nie spie­przasz z po­wro­tem do Ka­na­dy?

– Po­do­ba mi się tu – od­par­łem, igno­ru­jąc oczy­wi­sty dy­le­mat na­tu­ry lo­gicz­nej: jak od­po­wie­dzieć na jego py­ta­nie z gębą na kłód­kę. – Glas­gow­skie po­wie­trze mi słu­ży. Gdy­bym wy­je­chał, pew­nie ozdro­wiał­bym po prze­wle­kłym za­pa­le­niu opłuc­nej, a tak dłu­go nad nim pra­co­wa­łem – wes­tchną­łem, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Nie wiem, może któ­re­goś dnia tam wró­cę. Jak będę na to go­to­wy.

– Na two­im miej­scu po­waż­nie bym się nad tym za­sta­no­wił. – Ode­rwał dłoń od mo­jej klat­ki pier­sio­wej. Tkwi­ła tam tak dłu­go, że przez ma­ry­nar­kę i ko­szu­lę nadal czu­łem jej cie­pły cię­żar. Ko­mu­ni­kat był cał­kiem ja­sny. Nad­in­spek­tor Wil­lie McNab mógł w do­wol­nej chwi­li i na tak dłu­go, jak chciał, po­ło­żyć swo­ją łapę na każ­dym śmier­tel­ni­ku w Glas­gow. – Znam wie­lu lu­dzi, któ­rzy cię nie lu­bią, Len­nox. Owi lu­dzie nadal uwa­ża­ją, że wiesz o spra­wie McGa­her­nów wię­cej, niż się do tego przy­zna­jesz.

– Mylą się. – Szyb­ko przy­wo­ła­łem fał­szy­wy uśmiech, ma­ją­cy po­kryć nie­po­kój, jaki wy­wo­ła­ło we mnie od­grze­by­wa­nie przez McNa­ba mar­twej prze­szło­ści. Bar­dzo mar­twej prze­szło­ści. – Wciąż panu po­wta­rzam, pa­nie nad­in­spek­to­rze, że nie je­stem aż tak waż­ną fi­gu­rą, na jaką wy­glą­dam. Czy mogę te­raz pójść i po­roz­ma­wiać z Lor­ną?

– Pa­mię­taj tyl­ko, żeby nie wty­kać nosa w spra­wę Mac­Far­la­ne’a, Len­nox. – Za­pa­liw­szy play­er­sa, McNab za­cią­gnął się głę­bo­ko i wy­pu­ścił smu­gę dymu w par­ne noc­ne nie­bo Pol­lok­shields. – Bo in­a­czej oso­bi­ście za­ła­twię ci zmia­nę sce­ne­rii. Czy wy­ra­żam się ja­sno?

– Cał­ko­wi­cie… Jed­no mogę z czy­stym su­mie­niem po­wie­dzieć o pana za­wo­alo­wa­nych groź­bach, nad­in­spek­to­rze: są przej­rzy­ste jak krysz­tał.

Mag­gie Mac­Far­la­ne na­la­ła mi szkoc­kiej, pod­czas gdy ja ru­szy­łem po­cie­szać jej pa­sier­bi­cę. Mat­ka Lor­ny zmar­ła dzie­sięć lat temu i Jim­my „Bi­lon” Mac­Far­la­ne oże­nił się po­wtór­nie. Mag­gie, jego dru­ga żona, była star­sza od Lor­ny nie wię­cej niż o dzie­sięć lat.

Są męż­czyź­ni, któ­rzy osią­gnąw­szy okre­ślo­ny wiek, a tak­że od­po­wied­nio za­sob­ne kon­to ban­ko­we, re­zy­gnu­ją z ro­dzin­nej li­mu­zy­ny na rzecz szpa­ner­skie­go, wy­smu­kłe­go sa­mo­cho­du spor­to­we­go i eks­cy­tu­ją­cej jaz­dy, któ­ra daje im choć przez chwi­lę po­czu­cie, że zno­wu są mło­dzi, na­wet je­śli nie do koń­ca po­tra­fią za­pa­no­wać nad mocą sil­ni­ka. Po­dob­nie bywa z dru­gi­mi żo­na­mi. Mag­gie Mac­Far­la­ne z całą pew­no­ścią na­le­ża­ła do tej wła­śnie ka­te­go­rii – po­zna­łem ją, gdy pierw­szy raz przy­je­cha­łem za­brać Lor­nę na rand­kę, i pod­czas tam­te­go spo­tka­nia dała mi nie­dwu­znacz­nie do zro­zu­mie­nia, że gdy­bym i ją chciał kie­dyś wziąć na szyb­ką prze­jażdż­kę, nie mia­ła­by nic prze­ciw­ko temu.

– Jak so­bie da­jesz radę? – spy­ta­łem Mag­gie. Praw­dę mó­wiąc, na moje oko da­wa­ła so­bie radę cał­kiem do­brze. Aż za do­brze.

– Po pro­stu nie mogę w to uwie­rzyć – po­wie­dzia­ła, po­da­jąc mi szkoc­ką i na­le­wa­jąc so­bie. – Bied­ny Jim­my. Kto mógł zro­bić coś tak okrop­ne­go?

Wzią­łem od niej szkla­necz­kę, ob­ją­łem ra­mie­niem Lor­nę i na­mó­wi­łem ją, żeby tro­chę się na­pi­ła. Wy­czer­pa­na pła­czem sie­dzia­ła, bla­da i onie­mia­ła. Upi­ła nie­co al­ko­ho­lu, krztu­sząc się i za­ci­ska­jąc moc­no po­wie­ki. Szkoc­ka chy­ba za­dzia­ła­ła, bo Lor­na jak­by na­bra­ła ani­mu­szu i spoj­rza­ła wil­kiem na Mag­gie.

– Paru by się pew­nie zna­la­zło – wy­mam­ro­ta­ła zja­dli­wie pod no­sem. Ech, har­mo­nia ro­dzin­na. By­łem zmar­twio­ny przez wzgląd na Lor­nę, ale z dru­giej stro­ny chcia­łem się ze­rwać, bo zer­ka­jąc na ze­ga­rek, stwier­dzi­łem, że wszyst­kie bary już po­za­my­ka­no, a je­śli nadal będę zwle­kał, to za chwi­lę nie za­ła­pię się na­wet do pubu Pod Koń­skim Łbem, gdzie o tej po­rze wpusz­cza­ją tyl­ko na umó­wio­ny spo­sób pu­ka­nia.

Po­sta­no­wi­łem roz­ła­do­wać na­pię­tą at­mos­fe­rę. – Czy to ty zna­la­złaś cia… To zna­czy, czy to ty zna­la­złaś pana McFar­la­ne’a? – spy­ta­łem Mag­gie, któ­ra usia­dła na ka­na­pie na­prze­ciw­ko nas, za­kła­da­jąc nogę na nogę. Roz­legł się syk je­dwa­biu piesz­czo­tli­wie otu­la­ją­ce­go jej cia­ło. Była to oczy­wi­ście wy­bit­nie nie­od­po­wied­nia chwi­la na przy­glą­da­nie się jej no­gom i uczy­ni­łem wiel­ki wy­si­łek, aby się przed tym po­wstrzy­mać. Jak zwy­kle po­nio­słem po­raż­kę. Wło­ży­ła mię­dzy in­ten­syw­nie pą­so­we war­gi pa­pie­ro­sa i za­pa­li­ła go. Była to ja­kaś luk­su­so­wa za­gra­nicz­na mar­ka z fil­trem, na któ­rym wid­nia­ły dwa zło­te pa­ski.

– By­łam u przy­ja­ciół­ki w Be­ars­den – po­wie­dzia­ła, wpa­tru­jąc się we mnie błę­kit­ny­mi ocza­mi. – Wró­ci­łam mniej wię­cej go­dzi­nę temu. Od razu zo­rien­to­wa­łam się, że coś jest nie tak, bo drzwi fron­to­we były otwar­te na oścież. Po­tem, kie­dy we­szłam do ga­bi­ne­tu Jim­my’ego… – Spu­ści­ła wzrok i wy­pi­ła duży łyk szkoc­kiej.

– A co po­wie­dzia­ła po­li­cja?

– Nie­wie­le. Tyl­ko tyle, że ich zda­niem to ra­bu­nek. Ktoś mu­siał wie­dzieć, że Jim­my bę­dzie wra­cał z wy­ści­gów na sta­dio­nie Shaw­field z wie­czor­nym utar­giem.

– Czy wy­mie­nia­li ja­kieś na­zwi­ska?

Mag­gie mia­ła wła­śnie od­po­wie­dzieć, gdy do po­ko­ju wszedł bez pu­ka­nia McNab. Pu­ka­nie to dro­biazg, któ­ry po­zo­sta­wiał in­nym.

– Pan­no Mac­Far­la­ne, czy mógł­bym pani za­dać kil­ka py­tań? – Spoj­rzał na mnie wy­mow­nie i do­dał: – Naj­wy­god­niej by­ło­by w kuch­ni.

Mag­gie od­cze­ka­ła, aż Lor­na i McNab wyj­dą, po czym od­po­wie­dzia­ła: – Nie, nie wy­mie­nia­li żad­nych na­zwisk. Ale pew­nie coś wy­my­ślą.

Za­śmia­łem się pod no­sem. – Po­li­cja nie bawi się w wy­my­śla­nie, wszak ma to tę de­ner­wu­ją­cą ce­chę, że pod­wa­ża z góry po­wzię­te prze­ko­na­nia.

Kie­dy Lor­na wró­ci­ła z roz­mo­wy z McNa­bem, była we łzach. Jego to­wa­rzy­stwo czę­sto i mnie pra­wie do nich do­pro­wa­dza­ło. Po­czu­cie obo­wiąz­ku spra­wi­ło, że zno­wu za­czą­łem ją po­cie­szać. Do­trzy­mu­jąc to­wa­rzy­stwa cór­ce i ma­co­sze, na­wet raz nie za­py­ta­łem o to, czy Bi­lon przed swo­im przed­wcze­snym zgo­nem nie wspo­mi­nał przy­pad­kiem o bi­le­tach na mecz bok­ser­ski. Nikt nie mógł­by mi za­rzu­cić, że nie je­stem dżen­tel­me­nem.

Z tego, co by­łem w sta­nie się zo­rien­to­wać, McNab miał praw­do­po­dob­nie ra­cję: Bi­lo­no­wi roz­wa­lo­no cze­rep z po­wo­du ca­ło­dzien­ne­go utar­gu, któ­ry przy­niósł wie­czo­rem do domu. Z pew­no­ścią była to okrą­gła sum­ka, ale czy aż tak, aby ry­zy­ko­wać za nią stry­czek? Bo je­śli sam McNab zaj­mo­wał się tą spra­wą, to z całą pew­no­ścią ktoś za­wi­śnie. Zła­pa­łem się wręcz na tym, że je­stem wdzięcz­ny za swo­je że­la­zne ali­bi.

Po­krę­ci­łem się tam jesz­cze do dru­giej w nocy. Po­li­cja zmy­ła się już wcze­śniej, więc obie­ca­łem, że za­dzwo­nię rano i też wy­sze­dłem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: