Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom na Rozdrożu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom na Rozdrożu - ebook

Dom to najściślej chroniony skarb. To najbliżsi sercu ludzie i najważniejsze miejsca. To zdarzenia, doświadczenia, przeżycia, które złożyły się na własne, dojrzałe „ja”.

Ewa Bieńkowska próbuje opowiedzieć – sobie i nam – o domu swojego dzieciństwa: o mieszkaniu w strzeżonej warszawskiej kamienicy w Alei Szucha i o pałacu w Nieborowie, gdzie spędzała wakacje; kreśli portrety rodziców. Dla czytelnika nie są to postaci nieznane. Ojciec, Władysław Bieńkowski – czytamy w opracowanej przez Krzysztofa Dąbka nocie z Encyklopedii Solidarności – urodzony w 1906, zmarły w 1991 r., studiował na Uniwersytecie Warszawskim, był członkiem PPR, w l. 1945-1948 w Komitecie Centralnym, w 1948 r. potępiony za tzw. odchylenie prawicowe, dyrektor Biblioteki Narodowej do 1956 r., mediator między Gomułką a Kościołem i delegat na rozmowy z internowanym prymasem Stefanem Wyszyńskim, następnie minister oświaty, w 1959 r. zrezygnował ze stanowiska w proteście przeciwko polityce „Wiesława”; w l. 60. krytyk realnego socjalizmu, w 1970 r. usunięty z PZPR, w l. 1976-1981 współpracownik KOR, w 1978 wraz z innymi zakłada Towarzystwo Kursów Naukowych, publikuje w Instytucie Literackim w Paryżu i w paryskiej „Kulturze” oraz w Niezależnej Oficynie Wydawniczej. I matka, Flora z Trynkusów Bieńkowska – powieściopisarka, poetka i dramaturg. Jednak spojrzenie córki jest inne, odległe od poetyki oficjalnych not, prywatne – i przez to bezcenne. Ewa Bieńkowska prezentuje w swojej opowieści również wielu znajomych domu, których nazwiska są przecież powszechnie znane, ale prywatna strona osobowości wciąż skrywa tajemnice. Jej książka to nie tylko propozycja podróży w czasie, lecz także w świetnie naszkicowanej przestrzeni, w zmieniających się z biegiem lat społeczno-politycznych realiach Polski.

Piękna opowieść o źródłach życia, o tak nieprzewidywalnych ścieżkach losu, że aż chciałoby się czasem powiedzieć – to fikcja literacka, a nie wspomnienia. O walce w obronie własnej tożsamości, o równowadze między marzeniami a rzeczywistością, o chęci tworzenia, pragnieniu wpływania na świat sztuką słowa. Czułe, emocjonalne, choć jednocześnie rzeczowe oraz analityczne wspomnienia, inkrustowane wierszami matki, cytatami z niezapomnianych dziecięcych lektur, fragmentami dzieł ojca. Spacer śladami przeszłości, krętymi ścieżkami, z których wszystkie prowadzą do Domu.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61967-41-5
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. KAMIENICA

Była przedwojenna, chociaż wyglądem nie przywodziła na myśl „starych dobrych czasów”. Wybitny komentator i kronikarz lat powojennych o pseudonimie Kisiel nazwał ją „akwarium” – w powieści, która w niezbyt zakamuflowany sposób opisywała jej mieszkańców. Nazwa stała się na pewien czas popularna i mogłam z uśmieszkiem potwierdzać znajomym, że owszem, mieszkam w „akwarium”. Nie oznaczało to dla mnie przywileju, raczej uwięzienie i wydanie na nieufne spojrzenia innych. Ale przecież uprzywilejowani byliśmy, chociażby w sensie materialnym. Przedwojenna była solidność gmachu, szarej porowatej skały z oknami, których rzędy uwypuklały się i błyszczały. Oznaczało to, że we wnętrzu pokoje mają zaokrąglenie, gdzie można umieścić donice z roślinami – niechybny znak przedwojennego stylu życia, saloniku. Od podwórza dom zaginał się pod ostrym kątem – tam były mieszkania najobszerniejsze, pięcio-, sześciopokojowe; ich okna wychodziły częściowo na podwórko, a z drugiej strony na pas zieleni, zdobiący zaplecze siedziby Rady Państwa – tam zawsze, chyba do końca, przechadzał się wartownik. Fasada od ulicy spoglądała na podwójny szereg pokaźnych dębów – to była prawdziwa ozdoba kamienicy. Jak dęby przetrwały wojnę? Dlaczego nie zniknęły choćby w dniach likwidacji powstania warszawskiego? Jak to się stało, że nasza ulica ocalała? O tym wiedziało każde dziecko: ocalała, bo tu znajdowało się biuro i kazamaty gestapo. Nie lubiłam tej myśli, prześlizgiwałam się nad nią, chociaż niepodobna było o tym fakcie zapomnieć. Dom dzieciństwa i dęby zostały uratowane, podarowane mi przez gestapo. A zaraz potem przez państwo komunistyczne.

Przywiązanie mieszkańców do dębów, ich duma: w mieście zrujnowanym, a potem liczącym swój czas od wczoraj, były przeszłością, trwaniem – znakiem zapuszczenia korzeni, jak na dęby przystało. Zakorzenienie nie dotyczyło miasta przedwojennego, przeszłość i powiązania mieszkańców kamienicy nie wskazywały na takie sentymenty. Więc w czym? W naturze? W dzieciństwie? Dzieci powojenne spotykały takie drzewa tylko w najstarszych parkach. Ale troska była ciągła: nasze dęby przedwcześnie żółkły, traciły liście, zdarzyło się, że jeden usechł. To oczywiście wina zatrutego powietrza miejskiego, soli, którą wysypywano na jezdniach przy gołoledzi. Tak moja kamienica weszła przed czasem w erę ekologii, gdy jeszcze nikt o niej nie słyszał. Wstrząsem była budowa Trasy Łazienkowskiej i nowego placu Na Rozdrożu. Krajobraz ulicy został wtedy zdeformowany, ścięto parę dębów. Dowiedzieliśmy się o tym zamiarze wcześniej i cały dom zbierał podpisy protestacyjne. Bez skutku. Dzisiaj uśmiecham się na wspomnienie tego przejawu opozycji wśród małych czy byłych dygnitarzy rządzącej monopartii i podejrzewam, że bardziej niż ekologia zaważyło tu być może chłopskie pochodzenie wielu z nich, gospodarność ludzi, których denerwują zmiany przeprowadzane w obejściu bez ich zgody. Coś im zostało odebrane.

Ale dęby, ogólnie biorąc, przetrwały ustrój i dzisiaj, wchodząc w ulicę z nowoczesnego placu, przeżywa się chwilę przyjemności – dla oczu i wyobraźni. Natomiast nie przetrwało ulubione miejsce mojego dzieciństwa: klub oficerski w starym i oddalonym od innych zabudowań budynku, w otoczeniu sporego ogrodu. Tam stały ławki w gęstych krzewach, nazywanych przez nas śniegulką: nie pamiętam, by kiedykolwiek miała kwiaty, ale zawsze widziało się owoce w postaci białych kulek. Należało nazbierać ich w garść i sypać przed postawieniem kroku – pękały wtedy smacznie. Klub oficerski przez pewien czas był miejscem ważnych doświadczeń, wiążących nas z aktualnym światem. Była tam sala kinowa i chodziliśmy do niej dzień po dniu, wiedzieliśmy, jak się bezpłatnie wślizgnąć przez kotarę od strony ekranu, już po rozpoczęciu filmu. Tam zaczęła się nasza krótka edukacja ideologiczna, poza domem rodzicielskim, poza szkołą, i o nietrwałych skutkach. Filmy radzieckie pokazywały sceny z życia republik azjatyckich i niepodobna było nie pokochać wszystkiego, co widziało się na ekranie: ludzi, pól bawełny z puszystymi krzakami, pracy na kombajnach i śpiewów rozłożonych na grupy męskie i żeńskie, z muzyką Dunajewskiego. Filmy te z pewnością zostały już przebadane jako narzędzie propagandy. Ale jak to przyłożyć do zachwytu dziecka, zachwytu, w którym chciało się pozostać jak najdłużej, najlepiej chodząc wielokrotnie na ten sam film? Jak się to ma do urzeczenia imionami, nazwami nigdy niespotkanymi; do pragnienia wejścia w środek świata radości i śpiewu – tego nikt nie wytłumaczył. Żadna z podróży Sindbada nie mogła się równać z tymi obrazami życia, rozświetlającymi czarne wnętrze, z twarzami kolosalnej wielkości w zbliżeniu, nachylonymi nad widzem. Były wśród nich dziewczynki w białych maseczkach nieruchomych twarzy i z niezliczonymi warkoczykami. Zaczarowanie działało tak potężnie, że przy kolejnej ankiecie, jaką przeprowadzano w szkole (schodziła na niej cała lekcja), ze spokojnym sumieniem jako miejsce swojego urodzenia wpisałam: Ałma-Ata.

Nieporządny ogród klubowy był codzienną stacją w drodze ze szkoły do domu. Nikt się tu nie przechadzał, nie siadał na ławkach, mogłam być pewna samotności. Ważne było to, że należał do świata zieleni, razem z dębami na Rozdrożu i majestatycznymi Alejami Łazienkowskimi oraz widmową bielą Belwederu, miejsca zakazanego. Wejście do Parku Łazienkowskiego przez lata łączyło się z chwilą wtajemniczenia – za prętami ogrodzenia zaczynało się coś innego, przestrzeń nie z naszej rzeczywistości. Ale o tym opowiem przy innej okazji. Z parku wracałam w stanie rozmarzenia, niechętna i szkole, i rodzinie. Ale ta wyspa w środku miasta, zamknięta ramionami mojej ulicy^() i Alei Łazienkowskich, pilnowana na skrajach przez plac Na Rozdrożu i plac Unii Lubelskiej, dzisiaj wywołuje we mnie inny dreszcz; określiłabym go jako historyczny. Jego podstawowym zabarwieniem nie jest pogoda wspomnień, lecz smutek. Smutek rzeczy, które, gdy raz się stały, nie mogą zostać przekreślone, nawet przy najbardziej pozytywnym obrocie spraw. Jak w teatrze albo w kinie: linia losu tak się układa, że ratunek, który przychodzi w finale, nie potrafi unieważnić lęku przed tym, co działo się wcześniej. I skłania nas do wątpienia w skuteczność, trwałość nowej fazy, w jaką wkraczają uratowani bohaterowie.

W przełożeniu na kategorie moralne, wyspa mojej dzielnicy czy mojego kwartału z gmachami, które ziały niedostępnością i trudną do określenia grozą, była stale obecna na dnie mojej świadomości jako niezawiniona wina. Nie można się od niej uwolnić, ponieważ chodzi o dom rodzinny, dom dzieciństwa i młodości. I więcej, ponieważ ten dom – mój dom – był domem niezwykłym. Tutaj muszę wprowadzić podstawowe rozróżnienie: na kamienicę i dom. Nie miały ze sobą wiele wspólnego, a jednak łączyło je coś więcej niż topograficzna jedność. Potem poznawałam inne domy, spoza mojej wyspy, i przekonanie o niezwykłości własnej rodziny nie przygasło, chociaż zabarwiło się krytycyzmem. Istniały takie domy, gdzie mój dom utożsamiano z całą kamienicą i z tego tytułu znajdował się jak gdyby pod pręgierzem. Co wychodziło na jaw rzadko, przy okazji rozmów o kwestiach drażliwych.

„Akwarium”, czyli kamienica naprzeciw kazamat gestapo, która wyszła cało z wojny i gdzie zamieszkali budowniczowie nowego reżymu... Później pojęłam, że nie stanowiła czubka hierarchii wśród siedzib ludzi władzy, że można było mieszkać lepiej. Naprzeciwko Belwederu był ogrodzony i pilnowany obszar dla tych najwyższych; zapuszczając lękliwie żurawia w tamtą stronę, nie mogłam się zorientować, czy to jeden gmach, czy wille dla przywódców. A i w naszej kamienicy niejednakowo przydzielano mieszkania – można było dostać cztero-, pięcio- i sześciopokojowe. Poznawałam z czasem mieszkania koleżanek, amfilady, skomplikowane korytarze, załamane kąty prowadzące do kryjówki, gdzie nikt nie mieszkał; drzewa zasłaniające okna i egzotyczne meble przywożone ze wschodnich podróży. Ale w tych mieszkaniach było już inaczej przez sam fakt, że – położone niżej od naszego – zachowywały za dnia zielonawy półmrok. Była tam atmosfera chłodu i czystości. W niej lśniły stoliczki z laki malowanej w smoki oraz złote serduszko, małe i pulchne, gdzie w sekrecie koleżanka pokazała mi miniaturowe zdjęcia obojga rodziców, patrzących z naprzeciwka na siebie. Były jak skarby, które trzeba podziwiać, lecz niekoniecznie chciałoby się je wprowadzić do swojego domu.

Przez pierwsze lata dzieciństwa – jak długo?, do którego roku? – niepokojąca atrakcyjność kamienicy polegała na tym, że w bramie prowadzącej na podwórko stał od strony ulicy uzbrojony żołnierz; obok, gdzie zaczyna się tunel bramy, znajdowało się okienko z parapetem, a wewnątrz siedział inny żołnierz z telefonem. Było to źródłem strachu – żołnierze milczący i groźni, karabiny jak w kinie, a przemykając się na zewnątrz i wracając do domu, nie mogliśmy być z góry pewni, że się to odbędzie bez zgrzytu. Zwłaszcza powrót. Srożej było przy wizytach koleżanek ze szkoły: drugi żołnierz, dyżurujący na siedząco, telefonował wtedy do nas i oznajmiał, że dziewczynka czeka przed bramą. Najczęściej sama schodziłam i przeprowadzałam, jak wąską ścieżką ratunku, obcą dziewczynkę, oszołomioną, bo nie należącą do kamienicy. Bałyśmy się karabinów i żołnierzy, zwłaszcza drugiego za okienkiem o zatrzaśniętej twarzy. Lecz gdy procedura powtarzała się coraz częściej, do strachu przyłączyła się zabawa. Przemykając koło nich trudno było nie zachichotać, mając świadomość, że się jest po drugiej stronie granicy, z uczuciem, że jeszcze raz się udało. Strażnik stojący w bramie (przecież nie zawsze ten sam?!) był bardziej podatny na moralne przekupstwo – nie śmiał się odezwać, ale na twarzy malowała mu się życzliwość czy zawstydzenie. Musiał być bardzo młody, miał miękką twarz i początki rudawego zarostu.

Więc byliśmy strzeżeni? Przed kimś, kto wedrze się z ulicy? Przed nami samymi, wnioskując ze srogości tego za okienkiem? Wojskowe powitanie żołnierze zachowywali dla wyższych szarży, co rzadko zdarzało mi się widzieć. Podrywali się wtedy, jeden prostował się, drugi wstawał, i salutowali. Były to czasy, gdy przez bramę przejeżdżały samochody i młodszy nachylał się do kierowcy ni to służbiście, ni to przypochlebnie. To wspomnienie przywołuje we mnie refleksję, że przez ten cały okres i długo później my wszyscy – ludzie z kamienicy, dorośli i dzieci, obstawa i goście – zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy nie byli pewni naszej roli. Czuło się nienaturalność i skrytość przy spotkaniu, to znaczy mijaniu się ze współmieszkańcami w bramie albo na podwórku. Kim byliśmy? Grupą wybranych, którzy chcą zapomnieć o swojej kondycji i udają, że są tacy jak wszyscy? Wyspa kwartału wynosiła nas, bo mieściły się na niej same ważne gmachy: ministerstwa, Rada Państwa, ambasady, biblioteka wojskowa (z której wyrzucili mnie po kilku latach, bo wreszcie zapytali, czy jestem córką oficera...); dęby, które dla mnie były oczywistym znakiem wyróżnienia. Czy mieszkańcy naszej kamienicy uważali się za część tej ludności, która zajmowała pozostały obszar miasta, ulice i domy bez charakteru? Nie wiem nawet, czy – zamknięci w samochodach z kierowcą, odwiedzający specjalne sklepy – znali innych mieszkańców miasta, z innych ulic, z autobusów, ze sklepów. I jak na nich patrzyli? Przy mijaniu się w bramie kobiety z naszej kamienicy miały słodycz na twarzach i w głosach, ale nie przystawały ani na moment. Mężczyźni raczej twardzi i burkliwi, zawsze w pośpiechu, nawet do dzieci zwracali się przez „wy”. To nas bawiło i zachwycało, ponieważ wyodrębniało i przypominało filmy oglądane w klubie. Obiecaliśmy sobie przy pierwszej okazji odezwać się w ten sposób do obcych. Co sprawiło, że nigdy tego nie zrobiłam? Może brak odwagi wobec czegoś absolutnie niestosownego. Poza kamienicą i kinem ten zwrot wydawał się obraźliwy, jak gdyby staroświeckie „pan” było dla ludzi skarbem, którego pilnowali. A może intuicja, że kinowe „wy” pasuje tylko do tej kamienicy, że jest jedną z oznak naszego wyniesienia? Poczucie, że i ja jestem nim objęta, chociaż w szkole i na ulicy skromnie mówię „proszę pana”.

Samochodów na podwórku było niewiele, ale ciągle zajeżdżały i wyjeżdżały, w przerwach szoferzy udawali, że sprawdzają motor czy podwozie. Ci byli jeszcze bardziej milkliwi niż ich pasażerowie. Nie wiem, czemu zapamiętałam wyłącznie zmięte, krostowate twarze i ten wyraz niewygody, która niezauważalnie deformuje twarz. Dziś myślę, że byli to ludzie prości, których zmiana sytuacji życiowej wprawiła zarazem w zadowolenie (pensja, ułatwienia) i zażenowanie. Zadowolenie z czasem przestało być widoczne, zapewne zgubiło się w rutynie i niełatwej służbie. W dodatku musieli wiedzieć, że są obserwowani, a ich życie nie ma dla zwierzchników żadnych tajemnic, nagie jak na patelni. W miarę upływu czasu znikały z podwórka samochody, a z kamienicy wysokie szarże; pozostała drobnica. A jeszcze później znów pojawiły się samochody, ale już bez wyczekujących szoferów, prywatne.

Brat przypomniał mi wiele lat później, że jako małego chłopca spotkała go w bramie niepojęta i straszna przygoda. Wjeżdżał służbowy samochód, tylko z szoferem. Brat przemykał bokiem, pod ścianą, i naraz szofer skręcił ku niemu jakby z zamiarem potrącenia, przewrócenia. Musiało to się dziać przed rokiem 1953, kiedy od paru lat nasz Ojciec znajdował się pod obstrzałem władz. Chłopczyk był zręczniejszy, usunął się i bok samochodu walnął w mur... O co tu chodziło? Wątpliwa zabawa, odruch szaleństwa, sugestia szefa czy też pomysł kierowcy, który identyfikował dziecko jako syna wroga ustroju? Inna przygoda ze służbowym wozem (język epoki) spotkała go w okresie licealnym, czyli w latach 1960-1964. Kiedy pewnego dnia wychodził ze szkoły (imienia Batorego), z zaparkowanego samochodu wysiadł facet i, powołując się na nazwiska jego przyjaciół, zaproponował podwiezienie. Brat szybko stwierdził, że nie jadą w żadnym sensownym kierunku, tymczasem mężczyzna, wmawiając mu jakieś wcześniejsze spotkanie („Co, nie pamiętasz mnie?”), próbował niezręcznie dowiedzieć się czegoś o Ojcu, o domu. Wreszcie pozwolił mu wysiąść. Chłopak przeżył chwile strachu, ale czy nie był trochę dumny z tego kidnapingu?

Podwórkowe życie dzieci to, jak wiemy, jeden z ważniejszych składników dzieciństwa i pierwszej edukacji. Szaleliśmy. Zwłaszcza że mieliśmy do dyspozycji „górkę”, ziemię usypaną nad zamykającymi naszą przestrzeń garażami, wtedy nieużywanymi (czy dlatego, że wymykały się obserwacji?). Otóż górka oznaczała niekończące się zabawy wśród zarastających ją krzaków czarnego bzu, wśród korzeni i jam. Nie chodzi mi teraz o opis szczęścia i niedoli dzieciństwa; inne pytania wprawiają w ruch moje palce na klawiaturze komputera. Ale przypominam sobie zadziwiającą grę, jaką zaproponowałam moim faworytom; byli nimi mój mały Brat i przyjaciółka z kamienicy. Otóż zabrałam z obiadu kawałeczki mięsa i na zbudowanym z okruchów cegły postumencie usiłowałam je podpalić – należało wywołać dym i na kolanach wywnioskować z niego coś o przyszłości (właściwie co?). Do dziś nie znajduję w pamięci klucza do tego zdarzenia. Z opowiadanych dzieciom mitów greckich? W tym mniej więcej czasie nasza babka, macocha Matki – mówiła do niej Pani Marto – zaprowadziła nas w zwykły dzień przed południem do kościoła Zbawiciela (tam w przybliżeniu przebiegała granica między naszym kwartałem a innym światem). I stał się skandal, niedostrzeżony przez ludzi, bo byliśmy w bocznej kaplicy. Mój mały Brat, tłuściutki i kędzierzawy, położył się na dywanie pod ołtarzem i sturlał po stopniach. Więcej wizyt w kościele nie było, jestem prawie pewna, że Pani Marta, mająca pewne kłopoty z wartkim wysłowieniem, nie próbowała na nas sztuki nawracania. Moja gra na górce wiąże się oczywiście ze starożytnością, może z opowieściami ze Starego Testamentu o paleniu mięsa ofiarnego. Jak do mnie dotarły w tym wieku? Przez opowiadania (czyje?), przez obrazki? Z jakiej strony świata przedostały się te wieści do naszej ufortyfikowanej kamienicy?

Szkołę podstawową zaczynałam w baraku pośród gruzowiska, tam gdzie biegnie dziś Trasa Łazienkowska, przy rogu z Marszałkowską. Potem przeniesiono nas na Mokotowską do świeżo wybudowanej szkoły TPD, Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, znanego z wojowania z religią. Z baraku pamiętam mętnie lekcje religii, chociaż to nie ich treść zapisała się we mnie, tylko chuda i szara postać katechetki, oraz to, że kiedyś wyszła z klasy w połowie lekcji i znaleźliśmy ją na korytarzu zemdloną. W TPD były już inne obyczaje: harcerstwo z czerwonymi chustami i przed lekcjami apel całej szkoły zgromadzonej w korytarzu. W każdym razie katechizm nauczany w baraku jest prawdopodobnym źródłem mojego obrzędu, choć nie rozumiem, dlaczego zaczynano mówić dzieciom o religii od historii patriarchów i ofiar całopalnych. Nie umiem też odtworzyć ciągłości między tymi dwoma faktami – ni stąd, ni zowąd zapragnęłam powtórzyć tamten obrzęd, dym był w nim najważniejszy, chociaż nie było wiadomo, co z tego wynika. Wtajemniczona przeze mnie dziewczynka musiała być również przejęta, bo opowiedziała o tym swojej matce. Zakończyło się telefonem do moich Rodziców. Wydaje mi się, że słyszę intonację donosicielki, słodką i strapioną, i każde zdanie ozdobione wtrętem „towarzyszko”. Na pewien czas zabroniono córeczce generała bawić się ze mną, ale potem to się zatarło, ognie ofiarne już mnie nie interesowały.

Inna córka generalska, z którą spotykałam się na podwórku, nazywała się Tamara i wiedziała, że jej imię wywodzi się z poezji Lermontowa. Porozumiewałyśmy się w obu językach, po polsku i po rosyjsku, ale była śmieszką i uczyła się muzyki, słowa nie były dla niej konieczne. Jej wiedza o powiązaniach muzyczno -literackich bardzo mi imponowała. Śpiewała parodię arii z Eugeniusza Oniegina, sam początek: „Aniegin, ja skriwać nie stanu, bezumno ja lublju smietanu”. Tamara była czarnowłosa i czarnooka, jej brwi zrastały się, co wydawało mi się niezwykłe. W pewnym momencie (mogłam mieć jedenaście lat) zniknęła z podwórka, czyli zniknęła też jej rodzina; do głowy mi wtedy nie przyszło, że to może oznaczać coś poważnego. Jeszcze wcześniej zniknęli żołnierze z bramy. Inne przeprowadzki były równie dyskretne, bo w kamienicy przez dziesięciolecia trwało przemieszczanie się, czasem z piętra na piętro, wyprowadzki i przybywanie nowych lokatorów. Nawet się nie spostrzegłam, że te przemiany miały jakąś logikę.

Najpierw, w czasie, który słabo zapamiętałam, znikali ci, którzy przeprowadzali się niedaleko, do lepszych domów, i zaraz potem ci, którzy zostali wypchnięci do najzwyklejszych dzielnic. Po jakimś czasie pojawili się intelektualiści i artyści, stary pisarz, wielki dyrygent, autor przekornych felietonów. Widomy znak przywileju, manewr służący do pozyskania – tego myślenia uczyłam się w miarę upływu czasu, później niż moi rówieśnicy, bo byłam mniej rozgarnięta. Lecz kiedy raz je uchwyciłam, myślenie to szybko we mnie wrosło. Było niezbędne, aby cośkolwiek rozumieć ze swojego otoczenia. Równocześnie z nowymi lokatorami nastał w kamienicy inny duch. Gwoli prawdy trzeba dodać, że obejmował tylko niektóre mieszkania, liczbowo znajdujące się w znakomitej mniejszości. Zaczęli się pojawiać dziwni goście, lokatorzy spotykali się na krótko, jak w konspiracji, aby przekazać sobie informacje i kartki maszynopisu. Gdy jeszcze byłam dziewczynką i gdy już kończyłam studia, na kamienicę parokrotnie spadały ciosy. Najdawniejszym mieszkańcom nie było łatwo określić własnego położenia wobec tych wstrząsów (do tego tematu powrócę). Dla wielu oznaczały one utratę gruntu pod nogami, dla innych przeprowadzkę albo wyjazd za granicę. Dla jeszcze innych przemianę widoczną na zewnętrz, jakby zastąpienie znoszonego garnituru nowym, szykowniejszym.

Kamienica nie była już zewnętrznie oddzielona od świata, od tego, co nazywano społeczeństwem, ale ukryte przedziały okazały się trwalsze. Dotyczyły przeszłości i teraźniejszości: jakie funkcje lokatorzy sprawowali dawniej i gdzie teraz wylądowali; czy nie skompromitowali się za bardzo współpracą z dawnymi władzami i w jakiej komitywie znaleźli się z nowymi. Była to wiedza bardzo specjalistyczna, niejasna dla profanów i do końca się z nią nie oswoiłam, zdradzając się często w czasie rozmów niemądrym zdziwieniem: „Jak to! To ten sam, który robił okropne rzeczy i teraz wraca do władzy...!”. Ostateczna wyrwa w ciągłości powojennych dziejów kamienicy przypada na stan wojenny. Za mojej wizyty w domu, kiedy reżym już się rozsypywał, na podwórku, w bramie było martwo – panował tam czas zawieszony. W kamienicy wyczuwało się starość i duże zmęczenie. Wielkie przemiany zbiegły się z zaawansowanym wiekiem mieszkańców, który okradał ludzi z możliwości ich przyswojenia.

Język naszej wyspy, słowa, znaki, intonacje, przystawania na minutę bądź wymijania się, spojrzenia uciekające czy przyjaźnie zaczepne, to była prawdziwa mądrość, jakiej nie uczą w żadnej szkole. Każdy z tych sygnałów obrosłych znaczeniem zyskiwał bowiem inne oświetlenie, zależnie od roku czy nawet miesiąca w kalendarzu. Fazy życia należało wyliczać od roku do roku i każda data mogła stać się pamiętna. Żyliśmy w historii krótkiego oddechu, którą uczeni nazywają „wydarzeniową”, czyli najmniej stabilną. Byliśmy nastawieni na wydarzenia, jakie przygotowywały się niekiedy blisko, a niekiedy daleko na wschód od nas. Ten wschód, który wraz z zacieraniem się w pamięci klubowych filmów stawał się coraz trudniej wyobrażalny. Ale czułam, że wszystko obraca się wokół tego środka bez uchwytnego kształtu. To, co w dzieciństwie wydawało się stałe: inność naszej kamienicy, obstawa, szoferzy, innojęzyczni generałowie, nie miało długiego żywota. Wykruszały się rzeczy najbardziej widoczne i napawające dzieci dumą – tym bardziej że były groźne. Niemniej to, co wcześniej leżało w centrum zainteresowania, niezmierzony kraj za wschodnią granicą, nie traciło swego ciężaru. Ale to były sprawy dla dorosłych, tych zatrzymujących się na chwilę w bramie. Ja byłam bardziej wyczulona na wymienianie się ludzi, na nowych sąsiadów, z początku jeszcze bardziej niedostępnych i nastroszonych jako nowicjusze. Kordialne zaczepki, zawołanie „towarzyszu” zniknęły na zawsze z naszej bramy; znikał pewien styl, który mógłby zainteresować etnografa.

Te wydarzenia, zawsze z zadyszką, prowadziły do jakiejś mitycznej krainy, z którą nie miało się kontaktu. Wtajemniczeni nazywali ją zagadkowymi skrótami: biuro albo komitet. Prowadziły one ku wyższej wiedzy, która przenikała do nas jak przez naczynia włoskowate, wiedzy o tym, co nosiło nazwę polityka. Będę nieraz wracała do tego słowa – gdyby zbadać częstotliwość występowania poszczególnych słów w języku kamienicy, zajęłoby pierwsze miejsce. Nie było słowa bardziej zachłannego, rządzącego wszystkimi częściami mowy. Powtarzane jak mantra, oglądane przez lupę, rozkładane na części. Słowo-klucz, słowo-zaklęcie, wszechmocne i perfidne. Dzisiaj rozmyślam nad tym, ile trzeba słuchu językowego, daru spekulacji, by sprostać takiej analizie. Po trochu wszyscy, dorośli i dzieci, byliśmy badaczami języka we wszystkich jego odcieniach, tworzyliśmy nową gałąź nauk analitycznych, której podstawy jeszcze nie zostały spisane. Pomimo całych bibliotek z książkami poświęconymi światu, w którym żyliśmy, nasza kamienica nie została należycie odcyfrowana. Rozwinięcie tej sprawy jeszcze mnie czeka, o ile w ogóle można stanąć na wysokości podobnego zadania.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: