Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom na Zanzibarze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom na Zanzibarze - ebook

Kie­dy mia­łam dwa­dzie­ścia lat, by­łam zbyt mło­da, by umieć cie­szyć się chwi­lą. Wy­da­wa­ło mi się, że ży­cie jest nud­ne, że jest udrę­ką bez ce­lu. Na­uczy­łam się do­ce­niać każ­dą chwi­lę, kie­dy sta­łam się doj­rza­łą ko­bie­tą. A sta­łam się nią, gdy za­czę­łam sa­ma so­bie wy­zna­czać ce­le, a nie przyj­mo­wać bier­nie to, co przy­no­sił mi los.

 

Dziś wiem, że nie wol­no mi tyl­ko jed­nej rze­czy: za­wie­sić ży­cia na ha­ku. Wiem, że mu­szę mieć za­wsze sze­ro­ko otwar­te oczy, aby „za­gar­nąć” ni­mi ty­le świa­ta, ile się da. I że brak pie­nię­dzy nie jest prze­szko­dą w speł­nia­niu ma­rzeń – je­śli tyl­ko zda­my so­bie spra­wę, bez ilu rze­czy mo­że­my się obejść.

 

Te­go wszyst­kie­go na­uczy­ła mnie Afry­ka. Tam od­kry­łam sens ży­cia. Po­ję­łam, czym na­praw­dę jest ist­nie­nie czło­wie­ka, kie­dy miesz­ka­łam wśród Ma­sa­jów i gdy sta­łam sa­ma po­śród dzi­kich zwie­rząt. Wte­dy po raz pierw­szy usły­sza­łam swo­je my­śli, któ­rych nie za­głu­szał szum cy­wi­li­za­cji.

 

Jed­nak mo­im prze­zna­cze­niem nie by­ło ży­cie w wio­sce ma­saj­skiej (jak bo­ha­ter­ki Bia­łej Ma­saj­ki) czy na plan­ta­cji ka­wy (jak Ka­ren Bli­xen). Ce­lem mo­jej dro­gi, mo­im do­mem, oka­za­ła się eg­zo­tycz­na wy­spa – Zan­zi­bar. Cho­dząc bo­so nad brze­giem oce­anu, prze­pa­sa­na tyl­ko kan­gą, czu­ję spo­kój i nie­skrę­po­wa­ną wol­ność. Miesz­kam w do­mu z ra­fy i li­ści pal­my. Wiem, jak sma­ku­je praw­dzi­wa mi­łość. Je­stem szczę­śli­wa.

 

Czy był to mój wy­bór, przy­pa­dek prze­zna­cze­nie? Od­po­wiedź na­le­ży do Cie­bie, Czy­tel­ni­ku.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8041-015-2
Rozmiar pliku: 577 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kie­dy mia­łam dwa­dzie­ścia lat, by­łam zbyt mło­da, by umieć cie­szyć się chwi­lą. Wy­da­wa­ło mi się, że ży­cie jest nud­ne, że jest udrę­ką bez ce­lu. Na­uczy­łam się do­ce­niać każ­dą chwi­lę, kie­dy sta­łam się doj­rza­łą ko­bie­tą. A sta­łam się nią, gdy za­czę­łam sa­ma so­bie wy­zna­czać ce­le, a nie przyj­mo­wać bier­nie to, co przy­no­sił mi los.

Dziś wiem, że nie wol­no mi tyl­ko jed­nej rze­czy: za­wie­sić ży­cia na ha­ku. Wiem, że mu­szę mieć za­wsze sze­ro­ko otwar­te oczy, aby „za­gar­nąć” ni­mi ty­le świa­ta, ile się da. I że brak pie­nię­dzy nie jest prze­szko­dą w speł­nia­niu ma­rzeń – je­śli tyl­ko zda­my so­bie spra­wę, bez ilu rze­czy mo­że­my się obejść.

Te­go wszyst­kie­go na­uczy­ła mnie Afry­ka. Tam od­kry­łam sens ży­cia. Po­ję­łam, czym na­praw­dę jest ist­nie­nie czło­wie­ka, kie­dy miesz­ka­łam wśród Ma­sa­jów i gdy sta­łam sa­ma po­śród dzi­kich zwie­rząt. Wte­dy po raz pierw­szy usły­sza­łam swo­je my­śli, któ­rych nie za­głu­szał szum cy­wi­li­za­cji.

Jed­nak mo­im prze­zna­cze­niem nie by­ło ży­cie w wio­sce ma­saj­skiej (jak bo­ha­ter­ki Bia­łej Ma­saj­ki) czy na plan­ta­cji ka­wy (jak Ka­ren Bli­xen). Ce­lem mo­jej dro­gi, mo­im do­mem, oka­za­ła się eg­zo­tycz­na wy­spa – Zan­zi­bar. Cho­dząc bo­so nad brze­giem oce­anu, prze­pa­sa­na tyl­ko kan­gą, czu­ję spo­kój i nie­skrę­po­wa­ną wol­ność. Miesz­kam w do­mu z ra­fy i li­ści pal­my. Wiem, jak sma­ku­je praw­dzi­wa mi­łość. Je­stem szczę­śli­wa.

Czy był to mój wy­bór, przy­pa­dek prze­zna­cze­nie? Od­po­wiedź na­le­ży do Cie­bie, Czy­tel­ni­ku.Po­wi­ta­nie z Afry­ką

Wszyst­ko za­czę­ło się pew­ne­go desz­czo­we­go je­sien­ne­go po­po­łu­dnia w 1993 ro­ku. Spa­ce­ro­wa­łam sa­mot­nie po gdań­skiej sta­rów­ce, któ­ra przy tej po­go­dzie by­ła nie­mal zu­peł­nie wy­lud­nio­na. Kil­ka­na­ście lat te­mu naj­pięk­niej­sze i naj­bar­dziej za­byt­ko­we dziel­ni­ce pol­skich miast mia­ły jesz­cze du­szę. By­ły miej­sca­mi, w któ­rych to­czy­ło się nor­mal­ne ży­cie, któ­re­go nie wy­ssa­ły jesz­cze luk­su­so­we skle­py, dro­gie re­stau­ra­cje i naj­lep­sze ho­te­le. Na sta­rów­ce, w do­brym miej­scu, na któ­re ze wzglę­du na czynsz stać dziś wy­łącz­nie ban­ki i ju­bi­le­rów, mie­ścił się an­ty­kwa­riat.

Tro­chę z po­wo­du desz­czu, tro­chę z nu­dów, a tro­chę ze wzglę­du na to, że udzie­li­ła mi się no­stal­gia, ja­ka ema­no­wa­ła z an­ty­kwa­rycz­nej wi­try­ny, we­szłam do środ­ka.

Prze­kła­da­łam książ­ki bez ce­lu i emo­cji, za­ba­wia­jąc my­śli je­dy­nie czy­ta­niem ty­tu­łów i na­zwisk au­to­rów, aż tra­fi­łam na sta­rą książ­kę w sza­rej płó­cien­nej opra­wie. Zaj­rza­łam na stro­nę ty­tu­ło­wą i uśmiech­nę­łam się. W jed­nej chwi­li po­wró­ci­ły do mnie barw­ne opo­wie­ści mo­jej przy­ja­ciół­ki Edy­ty i wspo­mnie­nie pięk­ne­go fil­mu. Przy­po­mnia­łam so­bie obiet­ni­cę, ja­ką kil­ka mie­się­cy wcze­śniej sa­ma so­bie zło­ży­łam… Tą książ­ką by­ło Po­że­gna­nie z Afry­ką.

Wró­ci­łam po­śpiesz­nie do do­mu i za­czę­łam czy­tać. Po kil­ku stro­nach wie­dzia­łam już, że Afry­ka wzy­wa mnie do sie­bie. Zro­zu­mia­łam, że mu­szę tam po­je­chać i że to pra­gnie­nie nie zro­dzi­ło się te­raz, ani na­wet wte­dy, gdy Edy­ta opo­wia­da­ła mi o po­dró­ży do RPA. Zro­zu­mia­łam, że nie­któ­rzy lu­dzie ro­dzą się z Afry­ką w ser­cu. Ale na­le­żą do tej gru­py tyl­ko ci, któ­rzy sa­mi z bez­gra­nicz­nym zdu­mie­niem od­kry­wa­ją pew­ne­go dnia, że to od­po­wiedź na ich ból, co­dzien­ną udrę­kę i wszyst­kie nie­speł­nio­ne na­dzie­je.

Nie wie­dzia­łam wte­dy jesz­cze, że Afry­ka sta­nie się mo­im do­mem.

Pierw­szy raz wy­ru­szy­łam do Afry­ki w 1994 ro­ku. By­łam już wte­dy ma­mą trój­ki dzie­ci: trzy­na­sto­let­nie­go Ka­ro­la, czte­ro­let­niej Iza­bel­li i trzy­let­nie­go Mi­ko­ła­ja. Mia­łam za so­bą pierw­sze, nie­uda­ne mał­żeń­stwo. Nikt, po­cząw­szy od mo­ich zna­jo­mych a na ro­dzi­cach i mę­żu skoń­czyw­szy, nie ro­zu­miał mo­jej fa­scy­na­cji i nie wspie­rał mnie, kie­dy pod­ję­łam de­cy­zję o wy­jeź­dzie. A by­ła to prze­cież je­dy­nie nie­speł­na trzy­ty­go­dnio­wa po­dróż z biu­rem po­dró­ży! Jed­nak upar­łam się, zo­sta­wi­łam dzie­ci pod opie­ką mę­ża i mo­jej przy­ja­ciół­ki Edy­ty i po­le­cia­łam do Ke­nii.

Dzien­ni­ki afry­kań­skie

14 wrze­śnia 1994

Le­cę nad Afry­ką! Wy­glą­da jak udra­po­wa­ny sza­ry pa­pier. Żad­nej zie­le­ni, żad­nych ko­lo­rów. Wresz­cie, po kil­ku go­dzi­nach lo­tu, wi­dzę nie­re­gu­lar­ną li­nię prze­ci­na­ją­cą wszyst­ko, a wo­kół niej wą­ski pas zie­le­ni. To ko­ry­to rze­ki Nil. Wy­glą­da jak ży­ła z sie­cią ma­leń­kich na­czy­nek wło­so­wa­tych – to mniej­sze rze­ki. Mam wra­że­nie, że za­raz wy­lą­du­ję na ja­kiejś ob­cej pla­ne­cie. Nie mam po­ję­cia jak tam bę­dzie. Bo­ję się, ale je­stem szczę­śli­wa. Przy­go­da!

Z tej pierw­szej wy­pra­wy po­zo­stał mi dzien­nik, w któ­rym pró­bo­wa­łam uchwy­cić gwał­tow­ne, pierw­sze wra­że­nia z Czar­ne­go Lą­du, i… ogrom­ny nie­do­syt. Do­tknę­łam Afry­ki, ale jej nie prze­ży­łam. Wszyst­ko dzia­ło się zbyt szyb­ko, by­łam za­chwy­co­na i za­dzi­wio­na tym, co tam zo­ba­czy­łam. Wie­dzia­łam, że mu­szę tam wró­cić i to tak szyb­ko, jak się da. Że mu­szę się na­uczyć Afry­ki, aby na­praw­dę ją po­znać i zro­zu­mieć, że mu­szę ją prze­żyć, aby mieć jej część za­wsze w so­bie.

WER­SJA DE­MOLi­sty z Afry­ki

Dzien­ni­ki afry­kań­skie

25 wrze­śnia 1994

Na­dal je­ste­śmy w par­ku Sam­bu­ru, w tym sa­mym obo­zie, co wczo­raj. Przy­je­cha­ła ma­ła gru­pa lu­dzi. Są z ca­łe­go Świa­ta – An­gli­cy, Fran­cu­zi, Au­stra­lij­czyk, Ja­pon­ka, Niem­cy. Z tu­ry­sta­mi przy­je­chał in­ny prze­wod­nik. Na­zy­wa się Le­ko­li. Przed­sta­wia­jąc się po­wie­dział, że po­cho­dzi z ple­mie­nia Sam­bu­ru. Jest bar­dzo wy­so­ki, ma chy­ba po­nad dwa me­try. Choć jest z ple­mie­nia Sam­bu­ru, ubra­ny jest w dżin­sy i t-shirt jak każ­dy eu­ro­pej­czyk. Nic nie wska­zu­je na to, że po­cho­dzi z dzi­kie­go ple­mie­nia. Jed­nak w je­go po­sta­wie i spo­so­bie by­cia wi­dać ogrom­ną du­mę. Wy­da­je mi się, że jest za­ro­zu­mia­ły. Le­ko­li jest szczu­pły i ma nie­zwy­kłe ry­sy twa­rzy. Po­wie­dzia­ła­bym, że ma mon­gol­skie oczy i ta­kie jak­by lek­ko spuch­nię­te po­wie­ki nad ni­mi. Nos cał­kiem ma­ły jak na Afry­kań­czy­ka, a usta peł­ne ko­lo­ru… gra­na­to­we­go. Ma ogrom­ne, sze­ro­kie dło­nie i wiel­kie sto­py. Nie wi­dzia­łam wcze­śniej ta­kich wiel­kich bu­tów, ja­kie on no­si. Mó­wi bar­dzo po­praw­ną an­gielsz­czy­zną. Roz­ma­wiał z na­mi tyl­ko chwi­lę, po przy­wi­ta­niu za­raz po­szedł do na­mio­tu go­spo­dar­cze­go i tam spę­dził czas aż do wie­czo­ra.

WER­SJA DE­MOPo­wrót na Czar­ny Ląd

Przy­le­cia­łam do Na­iro­bi 1 mar­ca 1995 ro­ku. Ca­łą dro­gę de­ner­wo­wa­łam się jak ni­g­dy do­tąd. Znów z lo­tu pta­ka po­dzi­wia­łam Afry­kę. Pa­trzy­łam na nią jak wte­dy, kie­dy wi­dzia­łam ją pierw­szy raz, za­chwy­co­na.

Na lot­ni­sku cze­kał na mnie Le­ko­li, tro­pi­ciel z ple­mie­nia Sam­bu­ru. Stał wy­pro­sto­wa­ny, bez uśmie­chu, bez żad­ne­go gry­ma­su na twa­rzy, tyl­ko lek­ko przy­mru­żał oczy. Nie by­łam pew­na, czy na mnie pa­trzy. Po­de­szłam. Przy­wi­ta­li­śmy się, moc­no uści­snąw­szy so­bie dło­nie.

Ja za­czę­łam od ra­zu prze­mo­wę jak bar­dzo się cie­szę, że zno­wu je­stem w Ke­nii i że nie mo­głam się do­cze­kać przy­jaz­du… Le­ko­li po­wie­dział ści­szo­nym gło­sem, że po­roz­ma­wia­my póź­niej. Ups…

WER­SJA DE­MOW dro­dze do Ba­rin­go

Na­stęp­ne­go dnia, 3 mar­ca 1995 ro­ku, obu­dził mnie po­twor­ny ból brzu­cha. Stres, któ­ry od daw­na czu­łam i któ­ry przez dłu­gie mie­sią­ce uda­wa­ło mi się stłu­mić al­bo zra­cjo­na­li­zo­wać, wziął gó­rę i eks­plo­do­wał z wiel­ką si­łą. Tak na­praw­dę ba­łam się tej wy­pra­wy od sa­me­go po­cząt­ku, od chwi­li, gdy za­bu­ko­wa­łam bi­let. Ba­łam się każ­de­go dnia, ale co­dzien­nie od­su­wa­łam od sie­bie lęk. Zgro­ma­dzia­łam w so­bie ta­ki ła­du­nek na­pię­cia, że nie by­łam pew­na, czy uda mi się go opa­no­wać.

WER­SJA DE­MONoc nad je­zio­rem

Prze­je­cha­li­śmy kil­ka­set ki­lo­me­trów i nie za­mie­ni­li­śmy sło­wa na te­mat na­szych „pla­nów” ani jak to się sta­ło, że je­dzie­my ra­zem i cze­go ocze­ku­je­my po tej po­dró­ży. W ogó­le nie­mal zu­peł­nie nie roz­ma­wia­li­śmy.

Kie­dy by­li­śmy oko­ło pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów od Na­ku­ru, a więc ja­kieś sto ki­lo­me­trów od Ba­rin­go, Le­ko­li po­wie­dział, że mu­si­my za­wró­cić. Je­śli zła­pie nas noc na sa­wan­nie, mo­że­my mieć kło­po­ty.

WER­SJA DE­MOWy­spa Za­ko­cha­nych

Na­stęp­ne­go dnia obu­dzi­łam się za­plą­ta­na w mo­ski­tie­rę, któ­ra nie do­pusz­cza­ła do mnie świe­że­go po­wie­trza. By­łam spo­co­na i zmę­czo­na upa­łem. Na ze­wnątrz świe­ci­ło ostre słoń­ce, w po­ko­ju pa­no­wał za­duch. Czu­łam, że za­raz się udu­szę...

Przy­po­mnia­ło mi się, że w no­cy nie mo­głam zna­leźć ła­zien­ki. Te­raz czu­łam, że ko­niecz­nie mu­szę się umyć. Otwo­rzy­łam drzwi. By­ło tak ja­sno, że mu­sia­łam za­sło­nić oczy. Za­ło­ży­łam ciem­ne oku­la­ry. Go­spo­dar­stwo le­ża­ło na wzgó­rzu skąd roz­ta­czał się wi­dok na roz­le­głą rów­ni­nę. Wy­szłam na po­dwór­ko, gdzie, o dzi­wo, su­szy­ły się dziw­nie po­dob­ne do mo­ich ubra­nia.

Po­de­szła do mnie ko­bie­ta, któ­rą za­pa­mię­ta­łam z po­przed­nie­go wie­czo­ru. Za­py­ta­łam, czy to mo­je ubra­nie wi­si na sznur­kach. Przy­tak­nę­ła i wy­ja­śni­ła, że po ta­kiej dłu­giej po­dró­ży wszyst­ko w tor­bie mia­łam brud­ne. By­łam mi­le za­sko­czo­na jej tro­skli­wo­ścią i uczyn­no­ścią, jed­nak ubra­nie na pew­no nie by­ło brud­ne, nie uży­wa­łam go, po­za tym jesz­cze w Pol­sce po­pa­ko­wa­łam wszyst­ko w wor­ki fo­lio­we.

WER­SJA DE­MOOpo­wia­da­nie przy ogni­sku

Na­stęp­ne­go ran­ka, czy­li 6 mar­ca, ho­te­lo­wa łódź cze­ka­ła tyl­ko na nas już o ośmej. Prze­pra­wi­li­śmy się do miej­sca, gdzie zo­sta­wi­li­śmy sa­mo­chód i na­sze rze­czy. Za­ję­ło to ja­kieś dwie go­dzi­ny.

Po­je­cha­li­śmy w kie­run­ku Sam­bu­ru. Le­ko­li za­dzwo­nił do Hed­ge­sa i oka­za­ło się, że ma jesz­cze czte­ry do­dat­ko­we dni wol­ne­go, za­nim wy­ru­szy na ko­lej­ne sa­fa­ri z gru­pą tu­ry­stów. Mie­li­śmy więc czas, aby po­je­chać do Sam­bu­ru.

WER­SJA DE­MODwo­je na drze­wie

Nie wie­dzia­łam, o któ­rej wró­cił Le­ko­li ze swy­mi po­moc­ni­ka­mi, ale ra­no au­to by­ło w obo­zie, ca­łe i spraw­ne. Ta przy­go­da ani nie po­psu­ła mu hu­mo­ru, ani nie znie­chę­ci­ła do re­ali­za­cji na­szych pla­nów.

Za­mie­rza­li­śmy wy­tro­pić po­lu­ją­ce­go lam­par­ta, ale dzień przy­niósł zu­peł­nie in­ne, cie­ka­we i tro­chę strasz­ne do­świad­cze­nia, któ­re wła­ści­wie moż­na by­ło po­trak­to­wać jak prze­stro­gę i lek­cję za­cho­wa­nia w bu­szu.

WER­SJA DE­MORoz­mo­wy o sek­sie Ma­sa­jów

Dro­ga po­wrot­na z Sam­bu­ru by­ła dłu­ga i mę­czą­ca. Je­cha­li­śmy z ludź­mi z drze­wa. Od ra­zu po przy­jeź­dzie do sto­li­cy po­szli do fir­my, któ­ra wy­na­ję­ła im sa­mo­chód na sa­fa­ri. Le­ko­li udzie­lił im kil­ku rad, jak spra­wę przed­sta­wić, aby uchro­nić się przed do­dat­ko­wy­mi kon­se­kwen­cja­mi. Mu­sie­li za­pła­cić za spo­wo­do­wa­ne szko­dy, gro­zi­ło im też wię­zie­nie. Zła­ma­li za­sa­dy po­ru­sza­nia się po Na­ro­do­wym Re­zer­wa­cie Przy­ro­dy Sam­bu­ru, a to jest po­waż­ne prze­stęp­stwo.

WER­SJA DE­MOSa­fa­ri w Ma­sai Ma­ra

Na­stęp­ne­go dnia wy­je­cha­li­śmy z Na­iro­bi do Ma­sai Ma­ra. Je­cha­li­śmy du­żym tra­kiem. By­li z na­mi tu­ry­ści z ca­łe­go świa­ta. Du­ża, sie­dem­na­sto­oso­bo­wa gru­pa. Dick pro­sił mnie, abym w za­mian za wcze­śniej­sze wy­po­ży­cze­nie sa­mo­cho­du za­ję­ła się tu­ry­sta­mi. Pa­da­ły ulew­ne desz­cze i Dick spo­dzie­wał się, że Le­ko­li bę­dzie miał du­żo pro­ble­mów z sa­mo­cho­dem. W ta­kich sy­tu­acjach hu­mo­ry cza­sem nie do­pi­su­ją, więc przy­dał­by się ktoś w ro­li ka­ow­ca. By­łam dum­na z te­go, że Dick mi za­ufał, da­jąc jed­no­cze­śnie oka­zję do prze­ży­cia no­wych przy­gód.

WER­SJA DE­MOTy­dzień z Ma­sa­ja­mi.

Na to, co sta­ło się na­stęp­ne­go dnia, na­wet nie li­czy­łam. Ma­rzy­łam o tym nie­śmia­ło, ale ani nie by­łam pew­na, czy Le­ko­li mi to za­pro­po­nu­je, ani czy spro­stam wy­zwa­niu. Mó­wiąc wprost, Le­ko­li za­py­tał mnie, czy chcę zo­stać z Ma­sa­ja­mi! On mu­siał je­chać do Na­iro­bi, ale obie­cał, że za dwa dni wró­ci po mnie, bo bę­dzie miał zno­wu kil­ka dni wol­ne­go.

Nie mia­łam po­ję­cia, co mnie cze­ka, ale zo­sta­łam. To by­ła oka­zja, któ­ra mo­gła się wię­cej nie po­wtó­rzyć.

WER­SJA DE­MOWy­obraź so­bie… raj

Wy­spę, gdzie za­wsze świe­ci słoń­ce, strze­li­ste pal­my ko­ły­szą się na wie­trze, a kwia­ty odu­rza­ją za­pa­chem. Wy­cią­gnij rę­kę – z każ­de­go drze­wa ze­rwiesz so­czy­ste owo­ce! Wejdź do oce­anu i bierz – ob­fi­tość owo­ców mo­rza i ryb ni­g­dy nie po­zwo­li Ci za­znać gło­du. Otwórz oczy i patrz – fe­ria barw i bo­gac­two form za­spo­ko­ją Twą po­trze­bę pięk­na.

Miesz­kań­cy ra­ju są za­wsze uśmiech­nię­ci i po­zdra­wia­ją się na­wza­jem. Kie­dy ich spo­tkasz, za­py­ta­ją, czy je­steś szczę­śli­wy i zdro­wy.

Za­sa­dy ży­cia pro­ste. Nie ma rze­czy skom­pli­ko­wa­nych.

WER­SJA DE­MOZan­zi­bar po raz pierw­szy

W trak­cie jed­ne­go z wy­jaz­dów na sa­fa­ri po­sta­no­wi­łam zmie­nić utar­ty zwy­czaj i za­miast na pla­że Dia­ni po­je­chać na Zan­zi­bar, o któ­rym tak wie­le mi opo­wia­da­no. Pro­sto z lot­ni­ska po­je­cha­łam do Sto­ne Town, ser­ca Zan­zi­ba­ru, daw­nej sto­li­cy wy­spy, a dziś naj­star­szej dziel­ni­cy mia­sta Zan­zi­bar. Kie­dy tyl­ko zna­la­złam się w Ka­mien­nym Mie­ście, prze­ko­na­łam się, że na Zan­zi­ba­rze zmie­nia się po­czu­cie cza­su i rze­czy­wi­sto­ści. Naj­bar­dziej, nie­mal na­tych­miast, ude­rzy­ły mnie je­go za­pa­chy.

WER­SJA DE­MONaj­trud­niej­szy pierw­szy krok

Pro­wa­dząc biu­ro po­dró­ży uczest­ni­czy­łam od cza­su do cza­su w wy­jaz­dach or­ga­ni­zo­wa­nych przez du­żych to­uro­per­ta­to­rów, czy­li fir­my zaj­mu­ją­ce się ko­or­dy­no­wa­niem po­by­tu tu­ry­stów w Afry­ce, któ­rych ofer­tą han­dlu­ją mniej­sze biu­ra po­dró­ży, peł­nią­ce ro­lę agen­tów. W cza­sie jed­nej z ta­kich im­prez, w Mek­sy­ku, po­zna­łam pew­ną ko­bie­tę. Na­zwij­my ją… Ta­bu. Nie bę­dę wy­mie­niać tu jej imie­nia, bo mu­sia­ła­bym wte­dy prze­mil­czeć wie­le waż­nych wąt­ków tej opo­wie­ści. A po­za tym mo­że rze­czy­wi­ście jej imię po­win­no być dla mnie ta­bu.

Bar­dzo się z Ta­bu po­lu­bi­ły­śmy. Mia­łam wra­że­nie, że je­ste­śmy brat­ni­mi du­sza­mi, że jest rów­nie sza­lo­na i nie­za­leż­na jak ja. Or­ga­ni­zo­wa­łam wy­jazd dla agen­tów tu­ry­stycz­nych na Zan­zi­bar i za­pro­si­łam Ta­bu, mo­ja no­wą przy­ja­ciół­kę.

WER­SJA DE­MOKup Pa­ni dział­kę

Mo­że trud­no w to uwie­rzyć, ale ca­ła hi­sto­ria ku­po­wa­nia dział­ki dłu­go by­ła dla mnie te­ma­tem ta­bu. Pó­ki nie wy­bu­do­wa­łam do­mu, nie prze­pro­wa­dzi­łam się i nie po­czu­łam się wresz­cie u sie­bie, nie od­wa­ży­łam się zdra­dzić ni­ko­mu żad­nych szcze­gó­łów. Oko­licz­no­ści by­ły bo­wiem tak ku­rio­zal­ne, że do sa­me­go koń­ca to­wa­rzy­szył mi strach, że po pro­stu zo­sta­łam wy­strych­nię­ta na dud­ka i to na wła­sne ży­cze­nie. Ba­łam się, że je­śli w ja­kiejś roz­mo­wie przy­wo­łam choć­by drob­ny szcze­gół tej hi­sto­rii, nie zdo­łam do­koń­czyć dzie­ła, przejść ca­łej tej ścież­ki zdro­wia, któ­rą przy­go­to­wał dla mnie los.

WER­SJA DE­MOBu­du­ję dom w Afry­ce

Po­nad dzie­sięć mie­się­cy póź­niej, w paź­dzier­ni­ku 2006 ro­ku, wy­bra­łam się na Zan­zi­bar, aby zbu­do­wać dom. W Pol­sce opra­co­wa­li­śmy ogól­ny plan dzia­ła­nia. Mó­wiąc „my”, my­ślę o mo­im mę­żu oraz wspól­nicz­ce, czy­li Ta­bu.

Nie­mal przez rok wraz z Ta­bu usta­la­ły­śmy ter­min wy­jaz­du do Jam­bia­ni, prze­su­wa­ły­śmy go ze wzglę­du na ko­niecz­ność odło­że­nia pie­nię­dzy na bu­do­wę do­mu. W koń­cuu ida­ło nam się coś usta­lić.

WER­SJA DE­MOPo­trze­bu­ję bu­dow­lań­ców. Tyl­ko gdzie ich zna­leźć?

Pó­ki co miesz­ka­li­śmy w sie­lan­ko­wym Grand Bun­ga­lows. Na­sza dział­ka znaj­du­je się na dru­gim koń­cu wio­ski. Za­przy­jaź­ni­łam się z Ra­shi­dem Is­są, dy­rek­to­rem Grand Bun­ga­lows. Jest chy­ba naj­le­piej wy­kształ­co­nym miesz­kan­cem Jam­bia­ni. Do­brze mó­wi po an­giel­sku, co jest tu rzad­ko­ścią, zna ję­zyk wło­ski, ro­zu­mie po­trze­by go­ści, nie od­wra­ca ko­ta ogo­nem, co, jak zda­ży­łam się prze­ko­nać, jest na Zan­zi­ba­rze po­wszech­ne. Jest życz­li­wy, po­ma­gał nam w zdo­by­ciu po­trzeb­nych in­for­ma­cji. Dbał o nas jak przy­sta­ło na go­spo­da­rza i dzię­ki nie­mu Grand był dla mnie spo­koj­ną przy­sta­nią, oa­zą wy­tchnie­nia w tym dziw­nym dla mnie cza­sie – bo nie mo­gę po­wie­dzieć, że się nu­dzi­łam.

WER­SJA DE­MOMu­zun­gu mu­si pła­cić

Już na sa­mym po­cząt­ku bu­do­wy oka­za­ło się, że dom mu­si być nie­co mniej­szy, niż pla­no­wa­li­śmy. Po po­now­nych do­kład­nych po­mia­rach i roz­pla­no­wa­niu fun­da­men­tów, She­ha po­wie­dział, że nie zmie­ści­my się na dział­ce. By­łam skłon­na to za­ak­cep­to­wać (a wła­ści­wie nie mia­łam wyj­ścia), ale uzna­łam, że sko­ro dom ma być mniej­szy dom, to opła­ta za je­go wy­bu­do­wa­nie mu­si być niż­sza. I znów wy­nik­nął pro­blem. Usły­sza­łam, że je­śli ja chcę za­pła­cić mniej, to w ce­nie bu­do­wy nie ma szam­ba oraz wie­ży na zbior­nik wod­ny. Nie mó­wi­li­śmy o tym przy spo­rzą­dza­niu umo­wy, więc we­dług She­hy nie by­ło ich w ce­nie. Ja nie znam się na bu­do­wie zan­zi­bar­skich do­mów, więc uzgod­ni­łam tyl­ko, że ma być wszyst­ko, czy­li dom, z pod­łą­czo­nym prą­dem i wo­dą i że wszyst­ko ma dzia­łać! Oni na to, że je­śli dział­ka jest za ma­ła, to i miej­sca na szam­bo nie ma. I je­śli chcę mieć szam­bo, mu­szę do­ku­pić dział­kę. Ce­na za do­dat­ko­wy skra­wek zie­mi by­ła tak du­ża, że zwa­li­ła mnie z nóg. Kosz­to­wał ty­le, co pół mo­jej dział­ki.

WER­SJA DE­MOŻy­cie co­dzien­ne na koń­cu świa­ta

Po­wo­li sy­tu­acja się unor­mo­wa­ła. Pro­blem umiej­sco­wie­nia szam­ba po­sta­no­wi­łam roz­wią­zać na koń­cu. Mia­łam na­dzie­ję, że ży­cie sa­mo pod­su­nie ja­kieś roz­wią­za­nie. To i tak ostat­ni etap bu­do­wy. Chcia­łam, aby­śmy z na­szym fun­di zna­leź­li jed­nak płasz­czy­znę po­ro­zu­mie­nia. Wal­cząc ze so­bą wy­koń­czy­li­by­śmy się na­wza­jem, a już na pew­no on by mnie wy­koń­czy.

Dom ma być szczę­śli­wy, a nie zbu­do­wa­ny na fun­da­men­cie nie­na­wi­ści.

Miesz­ka­łam oko­ło czte­rech ki­lo­me­trów od bu­do­wy i dzię­ki od­le­gło­ści mia­łam ten kom­fort, że nie pa­trzy­łam na rę­cę tym, co pra­co­wa­li przy bu­do­wie. To i tak nic by nie zmie­ni­ło. Oni wie­dzą, jak pra­co­wać. Ro­bią wszyst­ko po swo­je­mu. Po­ga­nia­nie i uwa­gi nic nie da­ją. Nie znam się zresz­tą na bu­dow­nic­twie, tym bar­dziej zan­zi­bar­skim, bar­dzo eg­zo­tycz­nym, na­wet dla pol­skich in­ży­nie­rów.

WER­SJA DE­MOZa­ba­wa w Jam­bia­ni

W dniu 29 paź­dzier­ni­ka 2006 ro­ku wy­la­ne zo­sta­ły fun­da­men­ty na­sze­go zan­zi­bar­skie­go do­mu. Są na ty­le so­lid­ne, że mógł­by na nich stać na­wet dwu­pię­tro­wy dom. Sta­ry bu­dy­nek, któ­ry stał na dział­ce Ta­bu, zo­stał zbu­rzo­ny i zrów­na­ny z zie­mią. Wo­ko­ło zro­bi­ło się du­żo prze­strze­ni. Dział­ka jest tuż przy pla­ży, jak­by na wznie­sie­niu. Gdy stoi się przo­dem do oce­anu, czu­je się na twa­rzy ła­god­ny, chło­dzą­cy po­wiew wia­tru. Od wo­dy od­dzie­la na­szą dział­kę wy­so­ki mu­rek, tak aby fa­le jej nie pod­my­wa­ły. Ten mur cią­gnie się kil­ka ki­lo­me­trów wzdłuż Jam­bia­ni. Każ­dy wła­ści­ciel grun­tu po­wi­nien swój mur wzmoc­nić, aby był sku­tecz­ną ochro­ną przed mor­skim ży­wio­łem.

WER­SJA DE­MOPlan­ta­cje tra­wy mor­skiej

Pew­ne­go dnia wcze­śnie ra­no po­szłam na pla­żę pod­czas od­pły­wu. Wo­da się­ga­ła za­le­d­wie do ko­stek. Chcia­łam zo­ba­czyć plan­ta­cje tra­wy mor­skiej. Upra­wy są bar­dzo sta­ran­nie przy­go­to­wa­ne. W dno oce­anu rów­niut­ko po­wbi­ja­ne są pa­tycz­ki, na nich roz­cią­gnię­te sznur­ki, na któ­rych opla­ta się mło­de pę­dy tra­wy – ta­kie ma­łe kłę­busz­ki, wy­glą­da­ją­ce jak kul­ki wa­ty, róż­no­ko­lo­ro­we: bia­łe, zie­lo­ne, bru­nat­ne. Na kłęb­kach przy­mo­co­wa­ne są róż­no­ko­lo­ro­we ko­kard­ki, ozna­cza­ją­ce ter­min „za­sa­dze­nia” tra­wy.

Kie­dy jest przy­pływ, plan­ta­cje za­le­wa oce­an, le­żą na głę­bo­ko­ści kil­ku me­trów. Oce­an po­kry­wa je na­wet pia­skiem. Nur­ku­jąc pod­czas przy­pły­wu, nie wi­dzi się ich.

WER­SJA DE­MOPrze­pro­wadz­ka i otwar­cie do­mu

W dru­giej po­ło­wie li­sto­pa­da wy­je­cha­łam na pra­wie trzy ty­go­dnie do Ke­nii. Cze­ka­ły tam na mnie za­wo­do­we obo­wiąz­ki, sa­fa­ri dla ko­lej­nej gru­py tu­ry­stów, ale oczy­wi­ście sko­rzy­sta­łam z też oka­zji i od­wie­dzi­łam kil­ku przy­ja­ciół.

Po po­wro­cie z Ke­nii, ogrom­nie za­sko­czo­na, zo­ba­czy­łam skoń­czo­ny dom. Po­czu­łam wzru­sze­nie – urze­czy­wist­ni­ło się mo­je naj­więk­sze pra­gnie­nie. Mie­li­śmy wy­je­chać do Pol­ski do­pie­ro za kil­ka dni, więc po­sta­no­wi­li­śmy nie zwle­kać, tyl­ko wpro­wa­dzić się do no­we­go do­mu i zro­bić uro­czy­ste otwar­cie.

WER­SJA DE­MOTrzy dni w no­wym do­mu

No i za­czę­ło się! Przez trzy krót­kie dni po­by­tu w no­wym do­mu po­zna­łam, co zna­czy ży­cie mu­zun­gu wśród tu­byl­ców. Od świ­tu do zmro­ku dom był do­słow­nie ob­le­pio­ny ludź­mi. Nie mo­głam zro­zu­mieć te­go za­cho­wa­nia. Dzie­ci za­glą­da­ły przez wszyst­kie okna, sta­ły za pro­giem do­mu i pa­trzy­ły, co ro­bię.

Rów­nie eg­zo­tycz­nie za­cho­wy­wał się mój „per­so­nel”. Ogrod­nik Kon­gue stał i pa­trzył, jak z wę­ża le­je się wo­da do ogród­ka. Gdy skoń­czył kon­tem­plo­wać wąż, usiadł. Chy­ba się zmę­czył. Po­ko­jów­ka – je­śli miał to być pen­sjo­nat, a miał być, to po­ko­jów­ka być mu­sia­ła – Ki­daua, wciąż cho­dzi­ła za mną i ob­ser­wo­wa­ła, co ro­bię. Na­wet gdy się prze­bie­ra­łam, szła za mną do sy­pial­ni i pa­trzy­ła. Mu­sia­łam jej za­my­kać drzwi przed no­sem. Kil­ka ra­zy uczy­łam ją za­mia­tać, bo gdy ona po­za­mia­ta­ła, to na­dal w ca­łym do­mu był pia­sek. Kie­dy go jej wska­za­łam, za­czę­ła cho­dzić z ob­ra­żo­ną mi­ną.

WER­SJA DE­MOPo­wrót do Pol­ski

W dniu 14 grud­nia wy­le­cie­li­śmy z desz­czo­we­go Sto­ne Town. Na­iro­bi po­wi­ta­ło nas zim­nem. Cze­ka­li­śmy tam na sa­mo­lot do Eu­ro­py.

Na­gle po­czu­łam dziw­ne uczu­cie. Jak­by udzie­li­ła mi się pod­nio­sła at­mos­fe­ra ro­dzin­ne­go świę­ta. Chy­ba dla­te­go, że z gło­śni­ków na lot­ni­sku za­brzmia­ła ko­lę­da Ci­cha noc. Me­lo­dia bar­dziej do­tar­ła do mo­jej pod­świa­do­mo­ści niż uszu. Uświa­do­mi­łam so­bie, że za dzie­sięć dni Bo­że Na­ro­dze­nie.

Na lot­ni­sku po­czu­łam, że wra­cam do świa­ta cy­wi­li­zo­wa­ne­go. Świąt, za­ku­pów, cho­in­ki, za­sta­wio­nych sto­łów. Od ra­zu wy­obra­zi­łam so­bie świą­tecz­ną bie­ga­ni­nę, ruch na uli­cach, za­ku­py, pre­zen­ty, śnieg, cie­płe sza­le, rę­ka­wi­ce, bu­ty. Po­śpiech, brak cza­su, świą­tecz­ne prze­je­dze­nie. Mia­łam wró­cić do sie­bie.

Do sie­bie? Prze­cież na Zan­zi­ba­rze je­stem u sie­bie!, po­my­śla­łam.W Pol­sce, czy­li ni­g­dzie

Sem­wo­ge­re­re, ja­ko mój mąż, otrzy­mał sta­łe pra­wo po­by­tu w Pol­sce. Za­wsze chciał mieć wła­sny biz­nes. Kie­dy py­ta­łam: ja­ki? Od­po­wia­dał: „Ja­kiś…”

Pó­ki co pra­co­wał naj­pierw w za­kła­dzie fry­zjer­skim, póź­niej w ogrod­ni­czym, w re­stau­ra­cji, po­ma­gał zna­jo­mym w sprze­da­ży ich to­wa­rów. Na­uczył się też ob­ra­biać bursz­ty­ny i za­ło­żył wła­sny biz­nes, ale chy­ba był to dla nie­go zbyt trud­ny ka­wa­łek chle­ba, bo po kil­ku mie­sią­cach zre­zy­gno­wał.

WER­SJA DE­MOWa­ka­cje w do­mu na Zan­zi­ba­rze

Na nie­dłu­go przed wy­jaz­dem od­no­wi­łam kon­tak­ty z Le­ko­lim, mo­im ke­nij­skim prze­wod­ni­kiem. Daw­no się nie wi­dzie­li­śmy. On jeź­dził po ca­łej po­łu­dnio­wej Afry­ce: Bot­swa­nie, Na­mi­bii, Zim­ba­ba­we, Ma­la­wi. Wró­cił z wiel­kim do­świad­cze­niem. Zresz­tą nie zda­rzy­ło mi się spo­tkać ni­ko­go, kto by z nim po­dró­żo­wał i kto nie mó­wił­by, że Le­ko­li jest naj­lep­szym prze­wod­ni­kiem, tro­pi­cie­lem, kie­row­cą i me­cha­ni­kiem sta­rej cię­ża­rów­ki, ja­kie­go spo­tkał.

WER­SJA DE­MOVa­nil­la Ho­use

Przy­jazd mo­jej cór­ki Izy na Zan­zi­bar od­mie­nił zu­peł­nie mój na­strój. Te­raz już we dwie, ja­ko ro­dzi­na, za­czę­ły­śmy od­wie­dzać są­sia­dów i za­pra­szać ich do nas na ka­wę, ko­la­cję i roz­mo­wy. A kil­ku­ty­go­dnio­wa sa­mot­ność po­zwo­li­ła mi za­sta­no­wić się nad kil­ko­ma waż­ny­mi spra­wa­mi.

Usta­li­ły­śmy osta­tecz­nie, że dom bę­dzie się na­zy­wał Va­nil­la Ho­use. Dłu­go nad tym my­śla­łam, ta na­zwa przy­szła mi do gło­wy du­żo wcze­śniej, ale chcia­łam, że­by Iza przy­pie­czę­to­wa­ła mój po­mysł. Izie na­zwa się spodo­ba­ła, na­ma­lo­wa­ła na­zwę na głów­nej ścia­nie do­mu. Bar­dzo cie­szy­ła mnie jej obec­ność. Od ra­zu zro­bi­ło się we­se­lej, ła­twiej. Mo­głam w mo­im oj­czy­stym ję­zy­ku rzu­cić jed­no krót­kie zda­nie i wszyst­ko by­ło ja­sne.

WER­SJA DE­MONur­ko­wa­nie i bęb­ny

Pod ko­niec czerw­ca prze­mo­głam się i za­czę­łam ko­rzy­stać z jed­nej z naj­więk­szych - je­śli nie naj­więk­szej - atrak­cji Zan­zi­ba­ru. Za­czę­łam nur­ko­wać! Gdy tyl­ko spró­bo­wa­łam, za­ko­cha­łam się. Nie tyl­ko w nur­ko­wa­niu…

Za­czę­ło się od te­go, że ra­zem z Izą przy­ję­ły­śmy za­pro­sze­nie na lek­cje nur­ko­wa­nia od Ju­sti­na, pe­ma­ste­ra z ho­te­lu Sau Inn, któ­re­go po­zna­łam dość daw­no i któ­ry już kil­ka ra­zy pro­po­no­wał mi na­ukę nur­ko­wa­nia. Pierw­sza lek­cja od­by­ła się oczy­wi­ście w ba­se­nie ho­te­lu Sau Inn. Po­je­cha­ły­śmy we dwie na jed­nym ro­we­rze do ho­te­lu i tam spo­tka­ły­śmy się z Ju­sti­nem.

WER­SJA DE­MOJu­stin

Pierw­szy raz spo­tka­łam Ju­sti­na wte­dy, kie­dy bu­do­wa­łam dom w Jam­bia­ni. Wów­czas pra­co­wal w cen­trum nur­ko­wym i był naj­bar­dziej do­świad­czo­nym pe­ma­ste­rem w oko­li­cy. Po­szłam do je­go biu­ra, aby ofi­cja­nie, ja­ko wła­ści­ciel­ka fir­my tu­ry­stycz­nej, po­roz­ma­wiać o współ­pra­cy. Ju­stin był bar­dzo życz­li­wy i mi­ły. Ro­bił wra­że­nie męż­czy­zny do tań­ca i do ró­żań­ca, ko­goś uczci­we­go, kto nie na­cia­ga i nie kom­bi­nu­je. Już wte­dy od­nio­słam wra­że­nie, że znam go bar­dzo dłu­go. Ale nie przy­wią­zy­wa­łam do te­go wa­gi.

Ko­lej­ny raz spo­tka­łam go pod­czas świę­ta za­koń­cze­nia ra­ma­da­nu. Sie­dzie­li­śmy w ba­rze i roz­ma­wia­li­śmy, już zu­peł­nie pry­wat­nie, o nur­ko­wa­niu. Za­pra­szał mnie na nur­ko­wa­nie, gdy bę­dę mia­ła czas. By­ło mi bar­dzo mi­ło, ale nie za­uwa­ży­łam, aby to za­pro­sze­nie mia­ło ja­kiś pod­tekst, zresz­tą szyb­ko wy­le­cia­ło mi z gło­wy. Po­za tym nur­ko­wa­nie wy­da­wa­ło mi się trud­ne i nie­bez­piecz­ne.

WER­SJA DE­MO14 paźdźer­ni­ka 2007

No­we ży­cie, no­we po­my­sły

Lu­bi­my z Ju­sti­nem sie­dzieć na ta­ra­sie Va­nil­la Ho­use z kub­kiem ka­wy z kar­da­mo­nem w dło­ni, fan­ta­zjo­wać i ma­rzyć. Wi­dok z ta­ra­su wpro­wa­dza nas w trans, po­zwa­la za­pu­ścić się gdzieś w nie­zna­ne za­ka­mar­ki umy­słu. Przy­cho­dzą nam wte­dy do głów my­śli, któ­re ni­g­dy by się nie po­ja­wi­ły, gdy­by nie bez­kres oce­anu przed na­mi. Za­po­mi­na­my wów­czas o swo­ich ogra­ni­cze­niach, o tym, kim je­ste­śmy i skąd po­cho­dzi­my, ile ma­my lat i ja­kie po­waż­ne obo­wiąz­ki.

WER­SJA DE­MO8 grud­nia 2007

Ślub na Zan­zi­ba­rze

Dziś na ta­ra­sie Va­nil­la Ho­use na Zan­zi­ba­rze od­był się ślub pierw­szej pol­skiej pa­ry. Ślu­bu udzie­lał urzęd­nik ze Sto­ne Town mó­wią­cy w ję­zy­ku an­giel­skim. Przy­go­to­wa­nie for­mal­no­ści za­czę­li­śmy trzy ty­go­dnie przed uro­czy­sto­ścią. Ta­kie wy­prze­dze­nie jest wy­ma­ga­ne, aby wy­wie­sić za­po­wie­dzi w mie­ście. Przy­go­to­wa­nie do­mu i mło­dej pa­ry trwa­ło kil­ka go­dzin.

Oka­za­ło się, że nie ma więk­szych for­mal­nych pro­ble­mów z tym, że­by wziąć ślub na Zan­zi­ba­rze. Trze­ba prze­słać tu wcze­śniej za­świad­cze­nie z urzę­du sta­nu cy­wil­ne­go, że nie ma prze­szkód w za­war­ciu związ­ku mał­żeń­skie­go. Na po­zwo­le­nie cze­ka się trzy ty­go­dnie.

WER­SJA DE­MO9 stycz­nia 2008

Po wie­lu mie­sią­cach po­by­tu na Zan­zi­ba­rze i nie­mal bez­u­stan­nym po­zna­wa­niu go, prze­ko­na­łam się, że wy­spa ma tak­że swo­je mrocz­ne stro­ny. Jest naj­pięk­niej­szym, ale też naj­bar­dziej ta­jem­ni­czym miej­scem, ja­kie znam.

Ży­cie w Afry­ce, to nie to sa­mo, co przy­jeż­dża­nie tu pięć­dzie­siąt ra­zy na dwa ty­go­dnie. Ta­kie krót­kie wy­pra­wy nie da­ją oka­zji do­świad­cza­nia Afry­ki i po­zna­wa­nia praw­dy o tym ta­jem­ni­czym kon­ty­nen­cie.

Do­pie­ro na Zan­zi­ba­rze uczę się praw­dzi­we­go afry­kań­skie­go ży­cia. Jest to nie­jed­no­krot­nie bar­dzo dla mnie trud­ne, ale tyl­ko po­dej­mu­jąc ten wy­si­łek, mo­gę speł­nić mo­je ma­rze­nia. Bar­dzo tę­sk­nię za dzieć­mi i do­mem w Pol­sce, cza­sa­mi czu­ję w ser­cu pust­kę. Ka­rol już wy­je­chał. Za­ko­chał się w Jam­bia­ni, po­lu­bił lu­dzi, oko­li­cę i at­mos­fe­rę wy­spy. Chce tu wró­cić. Jest za­uro­czo­ny. I sza­lo­ny jak ja… Mo­je dziec­ko!

WER­SJA DE­MO

Sąd

Na­sze do­świad­cze­nia z wy­mia­rem spra­wie­dli­wo­ści na Zan­zi­ba­rze wca­le się nie skoń­czy­ły.

W cen­trum nur­ko­wym mie­li­śmy ro­wer. Nie­ste­ty ukradł go je­den z lo­kal­nych zło­dzie­jasz­ków. Ju­stin dał zło­dzie­jasz­ko­wi w pysk, bo ten nie chciał się przy­znać do kra­dzie­ży i od­dać ro­we­ru. Zło­dziej oskar­żył Ju­sti­na o usi­ło­wa­nie za­bój­stwa. W związ­ku z tym zo­sta­li­śmy we­zwa­ni w cha­rak­te­rze al­bo świad­ków, a mo­że oskar­żo­nych, do są­du re­jo­no­we­go w Mwe­ra, w Sto­ne Town. Nie wia­do­mo by­ło do­kład­nie, kto wy­stą­pi w ro­li oskar­żo­ne­go – Ju­stin czy zło­dziej.

Bu­dy­nek są­du w Mwe­ra przy­po­mi­na ma­ły ko­śció­łek na wsi. W oknach nie ma szyb, tyl­ko okien­ni­ce, któ­re cią­gle trza­ska­ją i skrzy­pią, a na su­fi­cie nie­mra­wo krę­ci się wen­ty­la­tor. W środ­ku też jak w ko­ście­le – ław­ki, lu­dzie scho­dzą się po­wo­li. Drzwi otwar­te wprost na łą­kę, gdzie pa­są się ku­ry i kro­wy, a da­lej ru­chli­wa uli­ca.

WER­SJA DE­MO2 mar­ca 2008

Lu­dzie wo­kół Va­nil­la Ho­use

Kon­gue, któ­re­go dla uprosz­cze­nia na­zy­wam na­szym ogrod­ni­kiem, to ty­po­wy miesz­ka­niec Zan­zi­ba­ru. Z je­go za­cho­wa­nia, po­sta­wy, te­go, co mó­wi, moż­na wy­cia­gnąć esen­cję men­tal­no­ści zan­zi­bar­skiej. Stąd też mo­je re­la­cje z nim, wszyst­kie do­świad­cze­nia do­sko­na­le ob­ra­zu­ją wszyst­kie mo­je pe­ry­pe­tie z miesz­kań­ca­mi Jam­bia­ni, choć na ogół w zła­go­dzo­nej i w mia­rę sym­pa­tycz­nej wer­sji.

Z po­wo­du je­go sła­bej zna­jo­mo­ści an­giel­skie­go po­ro­zu­mie­wam się z nim w ję­zy­ku mie­sza­nym, an­giel­sko-su­ahi­li oraz z po­mo­cą ry­sun­ków i opi­sów.

WER­SJA DE­MO5 kwiet­nia 2008

Li­sty z Zan­zi­ba­ru

Ka­rol jest zno­wu na Zan­zi­ba­rze, a ja z Ju­sti­nem w Pol­sce. Czu­łam, że wró­ci tam bar­dzo szyb­ko! Ka­rol opi­su­je mi swo­je wra­że­nia i re­flek­sje. Oto kil­ka z nich:

Każ­dy, kto przy­je­dzie na Zan­zi­bar, po­wi­nien spró­bo­wać tu­tej­szych owo­ców. Ni­by wszyst­kie, al­bo przy­naj­mniej więk­szość, jest nam zna­na z ry­necz­ków i su­per­mar­ke­tów, ale to jed­nak nie to sa­mo.

Oczy­wi­ście nie moż­na tu do­stać ja­błek, śli­wek, ale kto by je chciał? W tym upal­nym kli­ma­cie?

WER­SJA DE­MO13-15 lip­ca 2008

Mo­je zan­zi­bar­skie we­se­le

Na Zan­zi­bar wró­ci­li­śmy w po­ło­wie czerw­ca.

Od daw­na roz­ma­wia­li­śmy z Ju­sti­nem o ślu­bie. Po­nie­waż tak na­praw­dę po­zna­li­śmy się pod­czas nur­ko­wa­nia i zdo­był mo­je ser­ce prak­tycz­nie pod wo­dą, pla­no­wa­li­śmy wziąć ślub wła­śnie pod wo­dą, na ra­fie ko­ra­lo­wej. Gdy­by­śmy wów­czas mo­gli wziąć ślub, to z pew­no­ścią był­by ta­ki. Szyb­ki i sza­lo­ny. Jed­nak Zan­zi­bar to nie Las Ve­gas, gdzie moż­na się po­brać bez żad­nych do­ku­men­tów z kra­ju oj­czy­ste­go. W Tan­za­nii pro­ce­du­ra jest ta­ka jak w Pol­sce i moż­li­wość za­war­cia związ­ku jest do­kład­nie spraw­dza­na.

WER­SJA DE­MO18 sierp­nia 2008

Plan­ta­cje przy­praw i afro­dy­zja­ki

Zan­zi­bar jest wy­spą pach­ną­cych przy­praw. Sły­nie, już od cza­sów do­mi­na­cji arab­skiej i suł­ta­na­tu, ja­ko naj­więk­szy na świe­cie pro­du­cent i eks­por­ter goź­dzi­ków – tych, któ­re my do­da­je­my głów­nie do kom­po­tu z ja­błek. Na Zan­zi­ba­rze goź­dzi­ki są sto­so­wa­ne do przy­pra­wia­nia mięs, ryb, ry­żu i ja­ko skład­nik wie­lu mie­sza­nek przy­praw. Na Zan­zi­ba­rze na­zy­wa się je z hin­du­ska ma­sa­la. Ta­kie go­to­we kom­po­zy­cje za­wsze ma­ją w swo­jej na­zwie sło­wo ma­sa­la. Jest tu więc fish ma­sa­la, chic­ken ma­sa­la, tan­do­ori ma­sa­la, tea ma­sa­la i wie­le, wie­le in­nych. Po­nad­to sło­wo ma­sa­la z do­da­nym okre­śle­niem, na przy­kład "chic­ken" ozna­cza też da­nie z ty­po­wym dla Zan­zi­ba­ru aro­ma­tycz­nym so­sem ugo­to­wa­nym na ba­zie mie­szan­ki przy­praw.

WER­SJA DE­MO13 paź­dzier­ni­ka 2006

Po­szłam do szko­ły. Nie ma ona jesz­cze bu­dyn­ku. Mie­ści się wła­ści­wie w bu­szu pod da­chem z ma­ku­ti. Dach da­je dzie­ciom cień i tro­chę chło­du. By­ło go­rą­co, oko­ło 35 stop­ni w cie­niu. W szko­le by­ło pięś­dzie­się­cio­ro­dzie­wię­cio­ro dzie­ci. Uczy­ły się re­li­gii. Lek­cje pro­wa­dził na­uczy­ciel Su­he i je­go dwóch po­moc­ni­ków. Na­uczy­ciel Su­ha ma oko­ło 50 lat, jest wy­so­ki, szczu­pły, bar­dzo po­waż­ny i no­si wiel­kie oku­la­ry. Nie wi­dzia­łam, aby się uśmie­chał...

WER­SJA DE­MO20 sierp­nia 2008

Na­ro­dzi­ny i śmierć

Mba­ra­ka przy­szedł jak co dzień o siód­mej ra­no i za­czął przy­go­to­wy­wać śnia­da­nie. Kie­dy ze­szłam na dół, za­py­ta­łam, jak się ma, a on od­po­wie­dział, że w po­rząd­ku. Był jak zwy­kle uśmiech­nię­ty.

Na śnia­da­nie przy­go­to­wał sok ze świe­żych owo­ców, po­tem dłu­go sma­żył na­le­śni­ki i po­dał je z mio­dem, do te­go ka­wa. Po po­da­niu śnia­da­nia za­py­tał, czy mógł­by od ra­zu wyjść, nie cze­ka­jąc, aż skoń­czy­my jeść, i pro­sił, że­by­śmy mu od ra­zu po­wie­dzie­li, je­śli cze­goś jesz­cze by­śmy od nie­go chcie­li. Za­py­ta­łam, czy coś się sta­ło. Oka­za­ło się, że w no­cy je­go bra­to­wa zmar­ła przy po­ro­dzie. Po­grzeb miał się od­być oko­ło je­de­na­stej. Mba­ra­ka, mó­wiąc o tym, nie miał za­smu­co­nej twa­rzy, przy­naj­mniej ja tak to ode­bra­łam. Oczy­wi­ście zgo­dzi­łam się, aby od ra­zu wy­szedł. Po­wie­dzia­łam, że bar­dzo mi przy­kro.

WER­SJA DE­MOSier­pień 2008

Ad­op­cja afry­kań­skie­go dziec­ka

Sta­ra­my się spę­dzać jak naj­wię­cej cza­su z Ibra­hi­mem w Va­nil­la Ho­use. Ja­da­my ra­zem po­sił­ki i cho­dzi­my na spa­ce­ry po pla­ży. Ibra­him nie miesz­ka w do­mu swo­jej mat­ki, tyl­ko obok. Wy­cho­wu­je go zna­jo­ma ko­bie­ta z Jam­bia­ni.

Ju­stin bar­dzo chciał­by mieć pod opie­ka Ibra­hi­ma, jed­nak ja­ko że nie był mę­żem je­go mat­ki, zgod­nie z tra­dy­cją dziec­ko na­le­ży do niej. On ma do nie­go nie­wiel­kie pra­wa. Mo­że się sta­rać o prze­ję­cie nad nim opie­ki, gdy Ibra­him skoń­czy sie­dem lat. Czę­sto roz­ma­wia­my o ad­op­cji Ibra­hi­ma, jed­nak na ra­zie są na to ma­łe szan­se. Mat­ka dziec­ka nie chce na ten te­mat roz­ma­wiać, twier­dzi tyl­ko, że Ju­stin po­wi­nien jej da­wać du­żo pie­nię­dzy na ży­cie, po­nie­waż pra­cu­je i ma bia­łą żo­nę.

WER­SJA DE­MOKwie­cień 2009

Ukry­te ob­li­cze Afry­ki

Kie­dy prze­sta­je się być mu­zun­gu, czy­li w pew­nym sen­sie go­ściem, tym, dla któ­re­go wie­le rze­czy ro­bio­nych jest na po­kaz, Afry­ka od­sła­nia przed na­mi in­ne ob­li­cze.

Ży­cie bia­łe­go w Afry­ce nie jest pro­ste. Je­ste­śmy z in­ne­go świa­ta i two­rzy­my so­bie in­ny stan­dard ży­cia. Kie­dy pro­wa­dzi się na Zan­zi­ba­rze wła­sną fir­mę, sklep, wła­ny biz­nes i go­spo­da­ru­je okre­ślo­nym bu­dże­tem, wszyst­ko wy­glą­da ina­czej niz gdy miesz­ka się na wy­spie ja­ko tu­ry­sta. Trud­no ca­ły czas wy­na­gra­dzać eks­tra każ­de­go za coś, co po­wi­nien ro­bić w ra­mach za­trud­nie­nia. I tu za­czy­na­ją się scho­dy.

WER­SJA DE­MONaj­trud­niej po­go­dzić tra­dy­cje

Przy­jeż­dża­my ra­zem z Ju­sti­nem do Pol­ski raz na ja­kiś czas i wte­dy zna­jo­mi zwy­kle wy­py­tu­ją mnie, jak ży­je się z mę­żem z in­ne­go kul­tu­ro­wo kra­ju. Cóż... Na pew­no jest to zwią­zek cie­kaw­szy, ale i trud­niej­szy.

Ju­stin jest Afry­kań­czy­kiem i to po­wo­du­je, że ma in­ne do­świad­cze­nia w spra­wach urzę­do­wych. Afry­kań­czy­cy ła­two go­dzą się z na­po­tka­ny­mi pro­ble­ma­mi, są bar­dzo po­ko­jo­wi i każ­dy pro­blem po­ja­wia­ją­cy się w trak­cie za­ła­twia­nia cze­go­kol­wiek przyj­mu­ją ja­ko si­łę wyż­szą i nie pró­bu­ją zna­leźć no­we­go roz­wią­za­nia, in­ne­go wyj­ścia. Nie ma­ją du­cha wal­ki. To nas róż­ni.

Po­la­ka wy­rzu­cić drzwia­mi – wró­ci oknem. Afry­kań­czyk jest po­sta­cią po­go­dzo­ną z lo­sem, ma­ło prze­bo­jo­wą. Po­za tym spra­wy urzę­do­we na Zan­zi­ba­rze są za­ła­twia­ne w spo­sób, któ­ry przy­po­mi­na mi cza­sy ko­mu­ny w Pol­sce.

WER­SJA DE­MOKto ra­no wsta­je…

Na Zan­zi­ba­rze bu­dzi mnie pia­nie ko­gu­ta o czwar­tej ra­no. Jest tak wcze­śnie, że za­my­kam oczy i od ra­zu za­sy­piam. Dru­gi raz bu­dzę się na głos mu­ezi­na. Nasz dom jest od­da­lo­ny o kil­ka­dzie­siąt palm od naj­bliż­sze­go me­cze­tu, na­praw­dę do­sko­na­le sły­chać na­wo­ły­wa­nia do mo­dli­twy. Jest pią­ta ra­no, więc znów za­sy­piam.

Trze­ci raz bu­dzi mnie wschód słoń­ca. Ciem­ność prze­mie­nia się w sza­rość. Wszyst­ko jest sza­re – nie­bo, wo­da, zie­mia, chmu­ry. To naj­pięk­niej­szy mo­ment, jak ocze­ki­wa­nie na bu­dze­nie się wio­sny. Trwa za­le­d­wie kil­ka mi­nut. Jest kil­ka mi­nut po szó­stej.

WER­SJA DE­MOHi­sto­ria Zan­zi­ba­ru

Na po­cząt­ku po­by­tu na Zan­zi­ba­rze by­łam po­chło­nię­ta bu­do­wą do­mu i roz­wi­ja­niem biu­ra po­dró­ży. Do­pie­ro po kil­ku ty­go­dniach za­czę­łam roz­glą­dać się wo­koł sie­bie, po­zna­wać no­wych lu­dzi i miej­sca, in­te­re­so­wać hi­sto­rią wy­spy, któ­ra mia­ła stać się mo­im dru­gim do­mem.

Z lek­tur do­wie­dzia­łam się, że pierw­szy­mi miesz­kań­ca­mi wy­spy by­li Afry­ka­nie z kon­ty­nen­tu (do koń­ca XVIII w. roz­wi­ja­ła się tu kul­tu­ra Su­ahi­li). W X wie­ku Zan­zi­bar zo­stał sko­lo­ni­zo­wa­ny przez Ara­bów i Per­sów i przez kil­ka wie­ków był ba­zą kup­ców arab­skich han­dlu­ją­cych z ple­mio­na­mi za­miesz­ku­ją­cy­mi Wschod­nią Afry­kę. Na po­cząt­ku XVI wie­ku pa­no­wa­nie na wy­spie ob­ję­li Por­tu­gal­czy­cy, a ich z ko­lei, pod ko­niec XVII wie­ku, wy­par­li z Zan­zi­ba­ru suł­ta­no­wie Oma­nu. Ara­bo­wie oży­wi­li wy­spę go­spo­dar­czo – za­kła­da­li plan­ta­cje goź­dzi­ków i palm ko­ko­so­wych, eks­por­to­wa­li kość sło­nio­wą, ro­gi no­so­roż­ca, zło­to. Nie­ste­ty, uczy­ni­li z niej cenr­tum han­dlu nie­wol­ni­ka­mi. Z cza­sem na Zan­zi­ba­rze za­czę­li osie­dlać się kup­cy z In­dii i Eu­ro­py. Do dzi­siaj w ar­chi­tek­tu­rze i sztu­ce Zan­zi­ba­ru prze­pla­ta­ją się wpły­wy per­skie i arab­skie, afry­kań­skie i por­tu­gal­skie, hin­du­skie i an­giel­skie.

W 1890 ro­ku Zan­zi­bar stał się czę­ścią Im­pe­rium Bry­tyj­skie­go. Suł­ta­no­wie na­dal ofi­cjal­nie spra­wo­wa­li rzą­dy, ale re­al­ną wła­dzę mie­li bry­tyj­scy urzęd­ni­cy. Do­pie­ro 9 grud­nia 1963 ro­ku Zan­zi­bar od­zy­skał nie­pod­le­głość, po­zo­stał jed­nak w bry­tyj­skiej Wspól­no­cie Na­ro­dów. Mie­siąc póź­niej wy­bu­chła re­wo­lu­cja, w wy­ni­ku któ­rej znie­sio­no arab­ską do­mi­na­cję, oba­lo­no suł­ta­na i pro­kla­mo­wa­no Re­bu­bli­kę Zan­zi­ba­ru i Pem­by. Pań­stwo to po­łą­czy­ło się z Tan­ga­ni­ką, two­rząc Tan­za­nię.

Jed­nak książ­ki nie opi­su­ją wszyst­kie­go. Ja pra­gnę do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej, po­znać kraj ko­lo­nial­ny, sprzed re­wo­lu­cji. Szu­kam lu­dzi, któ­rzy te cza­sy pa­mię­ta­ją i mo­gą wy­ja­wić mi ta­jem­ni­ce hi­sto­rii Zan­zi­ba­ru. Naj­bar­dziej chcia­ła­bym się do­wie­dzieć, czy ży­cie na Zan­zi­ba­rze w cza­sach pa­no­wa­nia Suł­ta­na by­ło lep­sze niż te­raz. Trud­no zna­leźć od­po­wiedź. Każ­dy z py­ta­nych o prze­szłość miesz­kań­ców wy­spy ma wła­sną wer­sję hi­sto­rii. Cza­sa­mi od­no­szę wra­że­nie, że lu­dzie bo­ją się po­wie­dzieć praw­dę o re­wo­lu­cji, o sta­rych i no­wych rzą­dach. Wia­do­mo, że suł­ta­no­wie mie­li nie­wol­ni­ków i han­dlo­wa­li ni­mi i że to An­gli­cy znie­śli nie­wol­nic­two. Ale prze­cież to głów­nie An­gli­cy ku­po­wa­li nie­wol­ni­ków i to bry­tyj­czy­cy za­ogni­li sy­tu­ację na Zan­zi­ba­rze, uzna­jąc ofi­cjal­nie, że wy­spa jest czę­ścią Ara­bii a nie Afry­ki.

Nie­któ­rzy mó­wią, że re­wo­lu­cja, któ­ra wy­bu­chła na Zan­zi­ba­rze w 1964 r. na­praw­dę wy­bu­chła z ini­cja­ty­wy po­li­ty­ków z Tan­ga­ni­ki. Bo prze­cież po re­wo­lu­cji Zan­zi­bar zo­stał przy­łą­czo­ny do Tan­ga­ni­ki . Wie­lu lu­dzi uwa­ża, że Zan­zi­bar utra­cił wte­dy świet­ność – Tan­za­nia by­ła pod sil­ny­mi wpły­wa­mi ra­dziec­ki­mi, na kon­ty­nen­cie i wy­spie pró­bo­wa­no wpro­wa­dzić so­cja­lizm. Zan­zi­bar cier­piał na bra­ki je­dze­nia, odzie­ży. A prze­cież miał wszel­kie atu­ty, by być bo­ga­tą wy­spą, gdzie lu­dzie ży­ją w do­stat­ku. (To wła­śnie z po­wo­du po­ło­że­nia wy­spy, do­sko­na­łych wa­run­ków kli­ma­tycz­nych, ży­znej zie­mi i buj­nej ro­ślin­no­ści oraz pra­co­wi­tych lu­dzi suł­tan Say­id Sa­id prze­niósł na Zan­zi­bar sto­li­cę suł­ta­na­tu omań­skie­go). Te­raz mó­wi się, że z wi­ny po­re­wo­lu­cyj­nych rzą­dów Zan­zi­bar jest jed­nym z naj­bied­niej­szych miejsc na świe­cie. Śla­dy związ­ków Tan­za­nii i ZSRR ła­two zna­leźć – wie­le wy­kształ­co­nych osób na Zan­zi­ba­rze mó­wi po ro­syj­sku, bo stu­dia koń­czy­ło w Mo­skwie. Ju­stin uro­dził się w głów­nym szpi­ta­lu Sto­ne Town –imie­nia Le­ni­na. Te­raz szpi­tal na­zy­wa się Mna­zi Mmo­ja, co zna­czy "jed­na pal­ma".

Kie­dyś po­szłam do jed­ne­go z naj­star­szych prze­wod­ni­ków po Ka­mien­nym Mie­ście, przy­jął mnie życz­li­wie, jed­nak naj­chęt­niej opo­wia­dał o cza­sach sprzed ro­ku 1964 r.. Wy­czu­łam, że – choć jest oj­cem Ju­sti­na (tak mó­wi się na Zan­zi­ba­rze na ka­że­de­go bra­ta ro­dzo­ne­go Oj­ca) – oba­wiał się ze mną roz­ma­wiać o cza­sach re­wo­lu­cji. Ma po­nad sześć­dzie­siąt lat, więc z pew­no­ścią pa­mię­ta Zan­zi­bar pod rzą­a­mi suł­ta­na i z cza­sów re­wo­lu­cji. Umó­wi­li­śmy się , że przy­je­dzie do nas w od­wie­dzi­ny i wów­czas opo­wie mi naj­cie­kaw­sze hi­sto­rie.

Na po­że­gna­nie, zgod­nie ze zwy­cza­jem, jak każ­dy mu­zun­gu od­wie­dza­ją­cy dom Zan­zi­bar­czy­ka, wrę­czy­łam mu kil­ka­dzie­siąt szy­lin­gów i za­pi­sa­łam so­bie je­go nu­mer te­le­fo­nu. Po­wie­dzie­li­smy so­bie "kwa­he­ri". "Do na­stęp­ne­go spo­tka­nia".

Do dziś na Zan­zi­ba­rze moż­na spo­tkać lu­dzi wy­zna­ją­cych róż­ne re­li­gie, po­tom­ków Ara­bów, Hin­du­sów, Afry­kań­czy­ków z kon­ty­nen­tu oraz Eu­ro­pej­czy­ków. Wszy­scy są po­go­dze­ni z lo­sem, za­do­wo­le­ni z ży­cia. Kie­dy py­tam, czy czu­ją żal, że hi­sto­ria po­to­czy­ła się tak, a nie ina­czej, mó­wią że nie. Każ­dy tu jest u sie­bie, nikt ni­ko­mu nie wy­ty­ka, że jest ob­cy – nie­waż­ne czy ktoś jest bia­ły, żół­ty czy czar­ny. Na uli­cy lu­dzie nie mi­ja­ją się obo­jęt­nie. Młod­si po­zdra­wia­ją in­nych, tak­że nie­zna­jo­mych, mó­wiąc ”jum­bo”, a star­si ”shi­ka­mo”, co oprócz po­wi­ta­nia wy­ra­ża też sza­cu­nek.

Kul­tu­ry róż­nych miesz­kań­ców Zan­zi­ba­ru wy­mie­sza­ły się ze so­bą, tyl­ko nie­któ­re po­zo­sta­ły w czy­stej for­mie, i nikt ni­ko­mu nie na­rzu­ca swo­jej re­li­gii, tra­dy­cji, kul­tu­ry, stro­ju czy spo­so­bu ży­cia. Jest to naj­bar­dziej ko­smo­po­li­tycz­ne miej­sce na Zie­mi. Lu­dzie są nie­zwy­kle go­ścin­ni i je­śli ktoś mnie py­ta, czy na Zan­zi­ba­rze jest bez­piecz­nie,je­stem zdzi­wio­na ta­kim py­ta­niem. Po­wie­dzia­ła­bym ra­czej, że Zan­zi­bar­czy­cy są zbyt ła­god­ni i ugo­do­wi. Wszy­scy są nie­mal ca­ły czas uśmiech­nię­ci, chęt­nie roz­ma­wia­ją z ob­cy­mi, są go­ścin­ni i dzie­lą się tym, co ma­ją. Ale też ocze­ku­ją wspar­cia od za­gra­nicz­nych przy­ja­ciół, Więc chęt­nie mó­wią o cho­rym bra­cie, dziec­ku, któ­re nie mo­że cho­dzić do szko­ły, bo nie ma­ją pie­nię­dzy na opła­ty al­bo o śmier­ci ko­goś bli­skie­go. Chwy­ta­ją tym za ser­ce (i mó­wią praw­dę).

Jed­no, co dzi­wi mu­zun­gu, a co do­brze świad­czy o Zan­zi­bar­czy­kach i ich dba­ło­ści o wła­sny in­te­res, jest wy­so­ka ce­na zie­mi dla ob­co­kra­jow­ców. Każ­dy, kto przy­jez­dża na wy­spę, mó­wi, że chciał­by zo­stać na za­wsze. Dla­cze­go? Zan­zi­bar jest pięk­ny i nikt ni­ko­mu nic nie na­rzu­ca. Jed­no, co mo­że prze­szka­dzać tu­ry­stom, to ich wła­sna nie­to­le­ran­cja i bez­sku­tecz­ne (a więc fru­stru­ją­ce) pró­by wy­tłu­ma­cze­nia Zan­zi­bar­czy­kom, co i jak po­win­ni zmie­nić.Księż­nicz­ka Sal­me

Naj­cie­kaw­szą i naj­bar­dziej przej­mu­ja­cą hi­sto­rią, ja­ką usły­sza­łam na Zan­zi­ba­rze, by­ła opo­wieść o ży­ciu księż­nicz­ki Sal­me. Zan­zi­bar­czy­cy mó­wią o Sal­me z praw­dzi­wą du­mą, choć by­ła cór­ką nie­wol­ni­cy. Dla­cze­go? Po­nie­waż księż­nicz­ka Sal­me mia­ła od­wa­gę i si­łę, by sprze­ci­wić się tra­dy­cji i iść za gło­sem ser­ca – po­ko­cha­ła ob­ce­go, wy­je­cha­ła z nim z wy­spy, zmie­ni­ła wia­rę i na­pi­sa­ła książ­kę...

Ta książ­ka jest chy­ba głów­nym po­wo­dem du­my miesz­kań­ców Zan­zi­ba­ru. Sal­me zdra­dza w niej ta­jem­ni­ce suł­ta­nów rzą­dzą­cych wy­spą w XIX wie­ku . Książ­kę prze­tlu­ma­czo­no na wszyst­kie po­pu­lar­ne ję­zy­ki i na Zan­zi­ba­rze świet­nie się sprze­da­je – od kil­ku lat jest be­st­sel­le­rem.

WER­SJA DE­MOMi­ni­prze­wod­nik po Zan­zi­ba­rze

Zan­zi­bar na­zy­wam ra­jem na Zie­mi, bo czu­ję się tam jak­bym by­ła w ra­ju. Zan­zi­bar­czy­cy są spo­koj­ni, uśmiech­nię­ci, ni­czym się nie przej­mu­ją i nie stre­su­ją. Oce­an In­dyj­ski jest cie­pły (śred­nia tem­pe­ra­tu­ra wo­dy to 26 stop­ni C), ła­god­ny wiatr przy­jem­nie chło­dzi roz­grza­ne cia­ło. Wy­spa słod­ko pach­nie słoń­cem, eg­zo­tycz­ny­mi owo­ca­mi i aro­ma­tycz­ny­mi przy­pra­wa­mi. Ulicz­ki sta­re­go mia­sta są peł­ne tajm­nic i pa­mią­tek. Pla­że są nie­mal pu­ste, czę­sto spo­tkać moż­na tyl­ko rdzen­nych miesz­kań­ców, któ­rzy tyl­ko grzecz­nie nas po­zdro­wią i nie bę­dą (jak w wie­lu tu­ry­stycz­nych kra­jach) nas upo­rczy­wie na­ma­wiać do ku­pie­nia pa­mią­tek. Wo­dy wo­kół wy­spy to raj dla nur­ków. Po­dzi­wia­nie barw­ne­go ży­cia pod­wod­ne­go sta­ło się rów­nież mo­ją pa­sją.

WER­SJA DE­MOFred­die Mer­cu­ry, ro­do­wi­ty Zan­zi­bar­czyk

Nie­wie­le osób wie, że Fred­die Mer­cu­ry na­praw­dę na­zy­wał się Far­rokh Bul­sa­ra i uro­dził się na Zan­zi­ba­rze. Je­go ro­dzi­ce mie­li per­skie ko­rze­nie, a przy­by­li na Zan­zi­bar z In­dii. Kie­dy Fred­die miał osiem lat wy­je­chał do szko­ły w Bom­ba­ju, gdzie spę­dził nie­mal ca­łe dzie­ciń­stwo. Ro­dzi­na Bul­sa­ra opu­ści­ła wy­spę w 1963 ro­ku i prze­nio­sła się do Lon­dy­nu.

Nie­wie­le jest pa­mią­tek po Fre­edie’m na Zan­zia­brze, je­dy­nie w cen­trum mia­sta na jed­nym z do­mów przy uli­cy Shan­ga­ni jest ta­bli­ca in­for­mu­ją­ca, że uro­dził się w nim Mer­cu­ry.

WER­SJA DE­MOBi Ki­du­de

Naj­słyn­niej­szą i naj­wspa­nial­szą zan­zi­bar­ską ar­tyst­ką jest pie­śniar­ka Fa­tu­ma bin­ti Ba­ra­ka zna­na ja­ko Bi Ki­du­de. To chy­ba naj­star­sza oso­ba na wy­spie. Ma po­nad sto lat; nikt nie wie do­kład­nie ile. Jest na­zy­wa­na kró­lo­wą mu­zy­ki ta­arab – łą­czą­cej tra­dy­cyj­ną mu­zy­kę wschod­niej, środ­ko­wej i pół­noc­nej Afry­ki z mu­zy­ką arab­ską i eu­ro­pej­ską. Bi Ki­du­de śpie­wa za­rów­no pie­śni zan­zi­bar­skie, jak i roc­ko­we prze­bo­je, gra też na bęb­nach.

WER­SJA DE­MOPierw­sza noc na Zan­zi­ba­rze

W Sto­ne Town, sta­rej dziel­ni­cy mia­sta Zan­zi­bar, war­to spe­dzić choć jed­ną noc i je­den dzień. Po­le­cam nie­dro­gi ho­tel Gar­den Lod­ge na uli­cy Vu­ga, kto­ra jest prze­dłu­że­niem han­dlo­wej uli­cy Shan­ga­ni. Ho­te­le Tem­bo Ho­use czy Dhow Pa­la­ce są bar­dziej ele­ganc­kie, ale i nie­co droż­sze; urzą­dzo­ne w bar­dziej tra­dy­cyj­nym ko­lo­nial­no-zan­zi­bar­skim sty­lu. Oczy­wi­ście w sta­rej dziel­ni­cy jest wie­le in­nych ho­te­li, ale nie­ła­two je zna­leźć w la­bi­ryn­cie cia­snych uli­czek, wie­le osób gu­bi się, szu­ka­jąc dro­gi. Jest pro­blem z do­jaz­dem i do­nie­sie­niem wa­li­zek.

WER­SJA DE­MOPla­że

Zan­zi­bar to ide­al­ne miej­sce na wa­ka­cje – wspa­nia­łe słoń­ce, pięk­ne pla­że i błe­kit­ny oce­an. Naj­bar­dziej zna­ne pla­że to te w oko­li­cach Nun­gwi, ma­łej wio­ski ry­bac­kiej; są też naj­bar­dziej za­tło­czo­ne. Wy­jąt­kiem jest pla­ża ho­te­lu Mna­ra­ni, któ­ry po­ło­żo­ny jest po­za cen­trum wio­ski Nun­gwi i ma swój wła­sny klif z pięk­nym wi­do­kiem na Oce­an In­dyj­ski. Po­za tym ho­tel ofe­ru­je do­bre je­dze­nie (bu­fet), a wie­czo­rem w ba­rze za­wsze moż­na spo­tkać cie­ka­wych lu­dzi - pod­ró­zni­ków z ca­łe­go świa­ta. No i prze­mi­łe­go to­wa­rzy­skie­go i bar­dzo roz­mow­ne­go wła­ści­cie­la ho­te­lu Na­sso­ra. W Nun­gwi ora­ga­ni­zu­je się też wy­pra­wy dla nur­ków, miej­sco­wość z te­go sły­nie.

WER­SJA DE­MO
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: