Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Droga człowiecza - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Droga człowiecza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 755 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Z lat mego dzie­ciń­stwa, a zbie­gło się ono z sa­mym po­cząt­kiem stu­le­cia, utkwił mi w pa­mię­ci ob­raz star­ca, któ­ry w spodniach do ko­lan i weł­nia­nych poń­czo­chach kuś­ty­kał, po­ma­ga­jąc so­bie la­ską, po na­szym mia­stecz­ku. W roku 1807 miał już chy­ba do­brze pod osiem­dzie­siąt­kę, a mam wra­że­nie, że wcze­śniej­szych wspo­mnień o nim mieć nie mogę, bo uro­dzi­łem się w roku 1802. Ko­smy­ki si­wych, rzad­kich wło­sów zwi­sa­ły mu koło uszu, był przy­gar­bio­ny, stą­pał nie­pew­nie na wiot­kich no­gach, ale za­cho­wał czer­stwość i cie­szył się wiel­kim po­wa­ża­niem na­sze­go ma­łe­go świat­ka w Pa­le­ham. Na­zy­wał się Pon­ti­fex.

Wieść gło­si­ła, że żona spra­wo­wa­ła nad nim wła­dzę ab­so­lut­ną. Opo­wia­dał mi ktoś, że wnio­sła mu po­noć tro­chę pie­nię­dzy w po­sa­gu, ale nie mo­gło ich być dużo. Ta wy­so­ka, bar­czy­sta nie­wia­sta (sły­sza­łem na wła­sne uszy, jak mój oj­ciec dość zło­śli­wie wy­ra­żał się o jej wy­glą­dzie) za­wzię­ła się na za­war­cie związ­ku mał­żeń­skie­go z pa­nem Pon­ti­fe­xem, a było to wte­dy, kie­dy był mło­dy i zbyt go­łę­bie­go ser­ca, by zdo­być się na od­mo­wę ko­bie­cie, któ­ra ob­da­rzy­ła go mi­ło­snym afek­tem. Po­ży­cie tej pary oka­za­ło się zresz­tą wca­le szczę­śli­we, bo pan Pon­ti­fex miał uspo­so­bie­nie ła­twe i szyb­ko na­uczył się kunsz­tu cier­pli­wej ule­gło­ści wo­bec burz­li­wych na­stro­jów swej mał­żon­ki.

Pon­ti­fex z za­wo­du był sto­la­rzem, a przez ja­kiś czas peł­nił tak­że obo­wiąz­ki pi­sa­rza pa­ra­fial­ne­go, ale za mo­jej pa­mię­ci był już tak do­brze sy­tu­owa­ny, że nie po­trze­bo­wał dłu­żej za­ra­biać na chleb wła­sny­mi rę­ka­mi. Za mło­du na­uczył się ma­lo­wać. Nie twier­dzę, że ma­lo­wał do­brze, ale prze­cież to było na­praw­dę zdu­mie­wa­ją­ce, że ma­lo­wał aż tak do­brze, jak da­wał tego do­wo­dy. Mój oj­ciec prze­niósł się do Pa­le­ham w roku 1797 i z bie­giem cza­su na­był wie­le ry­sun­ków sta­re­go pana Pon­ti­fe­xa, któ­re nie­odmien­nie były po­świę­co­ne te­ma­ty­ce lo­kal­nej, a były wy­pra­co­wa­ne z taką dro­bia­zgo­wą sta­ran­no­ścią i jed­no­cze­śnie z tak na­tu­ral­ną pro­sto­tą, że mo­gły ucho­dzić za ro­bo­tę ja­kie­goś do­bre­go mi­strza sta­rej szko­ły an­giel­skiej. Pa­mię­tam je do­brze, wi­sia­ły w ga­bi­ne­cie mego ojca na ple­ba­nii, opra­wio­ne i oszklo­ne, na­sy­co­ne, jak wszyst­ko w tym po­ko­ju, zie­le­nią, któ­rej uży­cza­ły im zwo­je blusz­czu opla­ta­ją­ce­go okna. Za­sta­na­wia mnie, na czym bę­dzie po­le­gać isto­ta pro­ce­su, w któ­re­go kon­se­kwen­cji utra­cą swój obec­ny byt i prze­sta­ną ist­nieć jako ry­sun­ki, w ja­kie kształ­ty się prze­obra­żą w ko­lej­nych eta­pach swej eg­zy­sten­cji. Suk­ce­sy ma­lar­skie by­najm­niej nie za­spo­ko­iły am­bi­cji ar­ty­stycz­nych pana Pon­ti­fe­xa. Wła­sno­ręcz­nie zbu­do­wał or­ga­ny dla miej­sco­we­go ko­ścio­ła, a dru­gie, mniej­sze, dla wła­sne­go do­mo­we­go użyt­ku. Umie­jęt­ność gry na or­ga­nach po­siadł mniej wię­cej w ta­kim sa­mym stop­niu jak umie­jęt­ność ry­so­wa­nia, to zna­czy po­dług kry­te­riów za­wo­do­wych grał nie­zbyt świet­nie, ale z całą pew­no­ścią dużo le­piej, niż moż­na się było po nim spo­dzie­wać. Za mo­ich mło­dych lat bar – dzo lu­bi­łem mu­zy­kę, a pan Pon­ti­fex od cza­su, kie­dy od­krył moje mu­zycz­ne upodo­ba­nia, za­czął wy­róż­niać mnie sym­pa­tią.

Moż­na by­ło­by są­dzić, że trzy­ma­jąc jed­no­cze­śnie tyle srok za ogon Pon­ti­fex nie mógł zro­bić żad­nej ka­rie­ry, a jed­nak było cał­kiem in­a­czej. Oj­ciec jego wy­naj­mo­wał się jesz­cze do pra­cy na dniów­ki, a on sam roz­po­czął ży­cie z ka­pi­ta­łem, któ­ry skła­dał się z ole­ju w gło­wie i do­bre­go zdro­wia. Obec­nie na dzie­dziń­cu u pana Pon­ti­fe­xa moż­na było zo­ba­czyć wca­le po­kaź­ny za­pa­sik drew­na, a z każ­de­go kąta po­se­sji aż pach­nia­ło so­lid­ną, ko­ją­cą za­sob­no­ścią.

Pod ko­niec osiem­na­ste­go stu­le­cia, na kil­ka lat za­nim mój oj­ciec spro­wa­dził się do Pa­le­ham, Pon­ti­fex na­był małe go­spo­dar­stwo, coś oko­ło dzie­więć­dzie­się­ciu akrów, co znacz­nie po­pra­wi­ło jego sy­tu­ację ży­cio­wą. Ra­zem z go­spo­dar­stwem wszedł w po­sia­da­nie do­mo­stwa sta­ro­świec­kie­go, ale wy­god­ne­go, z przy­jem­nym ogro­dem kwia­to­wym i ład­nym sa­dem. Warsz­tat sto­lar­ski prze­nie­sio­no do ofi­cy­ny, wcho­dzą­cej nie­gdyś w skład za­bu­do­wań klasz­tor­nych, któ­rych resz­tek moż­na dziś jesz­cze do­my­ślać się w tak zwa­nym Opac­kim Gród­ku. Dom miesz­kal­ny, spo­wi­ty w ka­pry­fo­lium i pną­ce róże, był ozdo­bą mia­stecz­ka, a po­rzą­dek, któ­ry pa­no­wał we­wnątrz, był rów­nie wzo­ro­wy, jak stroj­na była jego sza­ta ze­wnętrz­na. Wieść gło­si­ła, że pani Pon­ti­fex dla swe­go re­pre­zen­ta­cyj­ne­go łoża uży­wa­ła tyl­ko kroch­ma­lo­nej bie­li­zny po­ście­lo­wej, cze­mu skłon­ny je­stem dać wia­rę.

Jak­że świet­nie pa­mię­tam to wszyst­ko – jej sa­lo­nik, w po­ło­wie wy­peł­nio­ny or­ga­na­mi zbu­do­wa­ny­mi przez męża, prze­sy­co­ny za­pa­chem ja­błek, któ­re opa­dły z py­rus ja­po­ni­ca, ro­sną­cej tuż koło domu, ob­raz pre­mio­wa­ne­go wołu nad ko­min­kiem, na­ma­lo­wa­ny przez sa­me­go pana Pon­ti­fe­xa, ma­lo­wa­ną na szkle syl­wet­ką męż­czy­zny śpie­szą­ce­go pod­czas noc­nej śnie­ży­cy, aby oświe­tlić dro­gę dy­li­żan­su, tak­że pędz­la pana Pon­ti­fe­xa; sta­rusz­ka i sta­ro­win­kę prze­po­wia­da­ją­cych po­go­dę, pa­ste­rza i pa­ster­kę z por­ce­la­ny. W dzban­kach pie­rza­ste kwit­ną­ce tra­wy, z pa­wi­mi pió­ra­mi wśród nich dla kon­tra­stu, i czar­ki wy­peł­nio­ne płat­ka­mi ró­ża­ny­mi wy­su­szo­ny­mi solą mor­ską. Wszyst­ko to daw­no już prze­sta­ło ist­nieć i sta­ło się wspo­mnie­niem wy­bla­kłym, a prze­cież dla mnie do dziś peł­nym aro­ma­tu.

A jej kuch­nia! – da­lej w głę­bi wi­dać było frag­ment ot­chłan­nej piw­ni­cy, a w niej grę mi­go­tli­wych re­flek­sów od­bi­tych od bla­dych ta­fli kon­wi wy­peł­nio­nych mle­kiem po brze­gi lub ra­mion i twa­rzy dzie­wu­chy zbie­ra­ją­cej śmie­ta­nę. Wresz­cie jej skła­dzik, gdzie wśród wie­lu skar­bów prze­cho­wy­wa­ła swą sław­ną „maść na za­ja­dy”, sta­no­wią­cą je­den ze szcze­gól­nych po­wo­dów jej chwa­ły; sło­iczek tej ma­ści raz w roku ofia­ro­wy­wa­ła temu, komu chcia­ła oka­zać szcze­gól­ne wzglę­dy. Wy­pi­sa­ła na nią prze­pis i na rok lub dwa przed śmier­cią dała go mo­jej mat­ce, ale nie po­tra­fi­li­śmy nig­dy zro­bić jej tak, jak ona umia­ła ją przy­rzą­dzić. Kie­dy by­li­śmy jesz­cze dzieć­mi, prze­sy­ła­ła wy­ra­zy usza­no­wa­nia mo­jej mat­ce z proś­bą, by nam po­zwo­li­ła pójść do niej na her­ba­tę. Ra­czy­ła nas wte­dy wspa­nia­le. A co do jej uspo­so­bie­nia, to chy­ba nig­dy w ży­ciu nie spo­tka­li­śmy rów­nie mi­łej star­szej pani, i co­kol­wiek pan Pon­ti­fex od niej zno­sił, my nie mie­li­śmy żad­ne­go po­wo­du do skar­gi. A po­tem pan Pon­ti­fex grał na or­ga­nach, a my z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi sku­pia­li­śmy się wo­kół i uwa­ża­li­śmy go za naj­wspa­nial­sze­go i naj­mą­drzej­sze­go czło­wie­ka na świe­cie, z wy­jąt­kiem oczy­wi­ście na­sze­go taty.

Pani Pon­ti­fex nie mia­ła po­czu­cia hu­mo­ru, przy­najm­niej nie mogę so­bie przy­po­mnieć ni­cze­go, co by na to wska­zy­wa­ło, ale pan Pon­ti­fex no­sił w so­bie skar­by we­so­ło­ści, któ­rych, są­dząc z jego po­wierz­chow­no­ści, trud­no się było do­my­ślić.. Przy­po­mi­nam so­bie, jak oj­ciec po­słał mnie pew­ne­go razu do jego warsz­ta­tu po tro­chę kle­ju i aku­rat tra­fi­łem na mo­ment, kie­dy sta­ry Pon­ti­fex ła­jał swe­go ma­łe­go cze­lad­ni­ka. Trzy­mał chłop­ca – wy­rost­ka o twa­rzy zde­cy­do­wa­nie głup­ko­wa­tej – za ucho i mó­wił: „Co, zno­wu za­wie­ru­szo­ny? Ach, ty gło­wo do po­zło­ty!” (Mam wra­że­nie, że okre­śle­nie „za­wie­ru­szo­ny” od­no­si­ło się do sa­me­go chło­pa­ka, bo ucho­dził za bar­dzo roz­trze­pa­ne­go i dla­te­go pan Pon­ti­fex zwra­cał się do nie­go uży­wa­jąc tej swo­istej ter­mi­no­lo­gii.) „Słu­chaj uważ­nie, Jim – pe­ro­ro­wał – nie­któ­rzy cze­lad­ni­cy są głu­pi od uro­dze­nia, i ty je­steś jed­nym z nich, inni głu­pie­ją do­pie­ro póź­niej, i ty też do nich na­le­żysz, bo uro­dzi­łeś się głu­pi i zdą­ży­łeś znacz­nie po­więk­szyć swą sche­dę. Nie­któ­rych (i tu nad­szedł mo­ment kul­mi­na­cyj­ny, w cza­sie któ­re­go gło­wa i ucho chłop­ca zo­sta­ły wpra­wio­ne w ruch wa­ha­dło­wy) fa­sze­ru­je się głu­po­tą, ale cie­bie, je­że­li taka bę­dzie wola bo­ska, to omi­nie, mój chłop­cze, bo ja z cie­bie głu­po­tę wy­pa­tro­szę, choć­bym czy­niąc to zmu­szo­ny był spra­wiać ci tę­gie la­nie.” Nie stwier­dzi­łem, żeby sta­ru­szek spra­wiał chłop­cu la­nie lub po­su­wał się do cze­goś wię­cej po­nad uda­ną groź­bę, bo w rze­czy­wi­sto­ści ro­zu­mie­li się wza­jem­nie do­sko­na­le. In­nym ra­zem sły­sza­łem, jak wo­łał do miej­sco­we­go szczu­ro­ła­pa: „Chodź no tu, ty Po­łów­ka!” – co, jak się póź­niej do­wie­dzia­łem, mia­ło być zręcz­ną alu­zją do re­gu­lar­no­ści, z jaką ów szczu­ro­łap by­wał przez po­ło­wę ty­go­dnia pi­ja­ny. Ale dość już tych bła­ho­stek. Twarz mego ojca roz­ja­śnia­ła się na samą wzmian­kę o sta­rym Pon­ti­fe­xie.

– Po­wia­dam ci, Edwar­dzie – po­wta­rzał mi czę­sto – sta­ry Pon­ti­fex był nie tyl­ko zdol­nym czło­wie­kiem, ale jed­nym z naj­zdol­niej­szych lu­dzi, ja­kich mia­łem spo­sob­ność spo­tkać w ży­ciu.

By­łem zbyt mło­dy, by znieść coś po­dob­ne­go bez sprze­ci­wu.

– Ależ, dro­gi oj­cze – od­par­łem – cze­góż on ta­kie­go do­ko­nał? Ma­lo­wał jako tako, ale czy zdo­łał­by, na­wet gdy­by na gło­wie sta­nął, do­ka­zać tego, aby choć je­den z jego ob­ra­zów zo­stał przy­ję­ty na do­rocz­ną wy­sta­wę Aka­de­mii Kró­lew­skiej? Zbu­do­wał or­ga­ny i umiał na jed­nych za­grać me­nu­eta ze Sam­so­na, a na dru­gich mar­sza ze Scy­pio­na. Był do­brym sto­la­rzem i nie­zgor­szym ka­wa­la­rzem. Sta­ru­szek był istot­nie wo­ale sym­pa­tycz­ny, ale dla­cze­go przy­pi­sy­wać mu więk­sze ta­len­ty niż te, któ­re po­sia­dał?

– Mój chłop­cze – od­po­wie­dział oj­ciec – nie wol­no ci fe­ro­wać wy­ro­ków na pod­sta­wie ode­rwa­nych dzieł, trze­ba lu­dzi oce­niać na pod­sta­wie dzieł w związ­ku ze śro­do­wi­skiem. Czy są­dzisz, że ob­raz Giot­ta lub Fi­lip­pa Lip­pi do­stał­by się dziś na wy­sta­wę Aka­de­mii? Czy choć­by je­den z tych fre­sków, któ­re oglą­da­li­śmy ra­zem w Pa­dwie, miał­by bo­daj naj­mniej­szą szan­sę na przy­ję­cie, gdy­by go te­raz po­sła­no na wy­sta­wę? Gdzież tam, ci pa­no­wie z Aka­de­mii by­li­by tak obu­rze­ni, że na­wet nie za­da­li­by so­bie tru­du na­pi­sa­nia do bied­ne­go Giot­ta, żeby za­brał to swo­je ma­lo­wi­dło. Ba – cią­gnął da­lej co­raz bar­dziej za­pe­rzo­ny – gdy­by sta­re­mu Pon­ti­fe­xo­wi dać te same szan­se, któ­re miał Crom­well, do­ko­nał­by tego sa­me­go co Crom­well, i zro­bił­by to le­piej. Gdy­by miał szan­se Giot­ta, do­ko­nał­by tego sa­me­go co Giot­to, i wca­le nie go­rzej. Tak się jed­nak zło­ży­ło, że był tyl­ko sto­la­rzem w ma­łym mia­stecz­ku, ale ośmie­lę się twier­dzić, że nie sfu­sze­ro­wał ani jed­nej ro­bo­ty w cią­gu ca­łe­go swo­je­go ży­cia.

– Ale prze­cież – od­par­łem – nie moż­na są­dzić lu­dzi sto­su­jąc me­to­dę tak licz­nych „gdy­by”. Gdy­by sta­ry Pon­ti­fex żył w cza­sach, w któ­rych żył Giot­to, nie jest wy­klu­czo­ne, że był­by dru­gim Giot­to, ale nie żył w tam­tych cza­sach.

– Po­wia­dam ci, Edwar­dzie – mó­wił da­lej oj­ciec, a głos jego na­brał pew­nej su­ro­wo­ści – nie na­le­ży są­dzić lu­dzi we­dle ich czy­nów, ale we­dle tego, co w na­szym prze­ko­na­niu po­tra­fi­li­by do­ko­nać. Je­że­li za­tem ktoś w mu­zy­ce albo w ma­lar­stwie, albo choć­by w co­dzien­nym ży­ciu do­ko­nał tyle, by wzbu­dzić we mnie prze­ko­na­nie, że mogę mu za­ufać w ra­zie po­trze­by, to osią­gnął już dość dużo. I dla­te­go będę go oce­niać nie we­dle tego, co na­ma­lo­wał na płót­nie, ani we­dle kon­kret­nych czy­nów, któ­re – że się tak wy­ra­żę – na­ło­żył na płót­no swe­go ży­cia, ale we­dle tego, co czuł i do cze­go dą­żył. Je­że­li zdo­łał mnie prze­ko­nać, że uko­chał to samo, co i ją uwa­żam za god­ne mi­ło­ści, nie żą­dam ni­cze­go wię­cej. Choć, być może, jego skład­nia była bar­dzo nie­do­sko­na­ła, prze­cież ro­zu­mia­łem go, bo on i ja by­li­śmy en rap­port 1 . Po­wta­rzam, Edwar­dzie, sta­ry Pon­ti­fex był nie tyl­ko czło­wie­kiem uta­len­to­wa­nym, ale jed­nym z naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych lu­dzi, ja­kich zna­łem.

Trud­no było na to co­kol­wiek od­po­wie­dzieć i sio­stry spoj­rza­ły na mnie w mil­cze­niu. Tak się za­wsze skła­da­ło, że kie­dy nie zga­dza­łem się z oj­cem, pa­trzy­ły na mnie i nic nie mó­wi­ły.

– Ga­daj so­bie o jego uda­nym sy­nal­ku – za­grzmiał oj­ciec, któ­re­go nie­zgo­rzej po­de­ner­wo­wa­łem – bu­tów nie jest go­dzien oczy­ścić swe­mu ojcu. Za­ra­bia ty­sią­ce fun­tów rocz­nie, a jego oj­ciec u schył­ku ży­cia miał pew­nie na cały rok nie wię­cej jak trzy ty­sią­ce szy­lin­gów. Za­pew­ne, robi ka­rie­rę. Ale jego oj­ciec, któ­ry krzą­tał się po Pa­le­ham w po­pie­la­tych weł­nia­nych poń­czo­chach, ka­pe­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem i tym swo­im brą­zo­wym sur­du­cie o ja­skół­czych po­łach, wart był stu ta­kich Je­rzych Pon­ti­fe­xów, mimo jego ka­ret i koni, to­nów i fu­mów, któ­re stroi.

A jed­nak – do­dał – Je­rzy Pon­ti­fex by­najm­niej nie jest głup­cem. – I tak do­tar­li­śmy do dru­gie­go po­ko­le­nia ro­dzi­ny Pon­ti­fe­xów, i te­raz nim się zaj­mie­my.ROZ­DZIAŁ II

pan Pon­ti­fex oże­nił się w roku 1750, ale przez pierw­sze pięt­na­ście lat mał­żon­ka nie ob­da­rzy­ła go po­tom­kiem. Po upły­wie tego okre­su mia­stecz­ko z nie­opi­sa­nym zdu­mie­niem stwier­dzi­ło u pani Pon­ti­fex ob­ja­wy, któ­re nie­omyl­nie wska­zy­wa­ły na za­miar ofia­ro­wa­nia mę­żo­wi dzie­dzi­ca lub dzie­dzicz­ki. Już przed wie­lu laty jej przy­pa­dek uzna­ny zo­stał za bez­na­dziej­ny, i kie­dy dok­tor, za­py­ta­ny o zna­cze­nie pew­nych symp­to­ma­tów, wy­ja­śnił pa­cjent­ce ich przy­czy­nę, zbesz­ta­ła go bez ogró­dek, że ple­cie głup­stwa. Od­mó­wi­ła uści­bie­nia na­wet naj­mar­niej­szej pie­lusz­ki w prze­wi­dy­wa­niu cze­ka­ją­ce­go ją po­ło­gu i gdy­by nie są­sie­dzi, któ­rzy le­piej od niej sa­mej zo­rien­to­wa­li się w jej sta­nie i – nie mó­wiąc jej sło­wa – po­my­śle­li o wszyst­kim za­wcza­su, by­ła­by zu­peł­nie nie przy­go­to­wa­na. Może bała się Ne­me­zis, choć z całą pew­no­ścią nie wie­dzia­ła, co to ta­kie­go jest Ne­me­zis. A może lę­ka­ła się, że dok­tor po­my­lił się i lu­dzie będą się z niej śmie­li. Co­kol­wiek było przy­czy­ną ne­ga­cji fak­tu tak oczy­wi­ste­go, nie­za­prze­czal­nie od­ma­wia­ła mu swe­go uzna­nia, aż pew­nej śnież­nej nocy stycz­nio­wej po­przez wy­bo­iste dro­gi wiej­skie po­sła­no z wiel­kim po­śpie­chem po dok­to­ra. Kie­dy zja­wił się na miej­scu, nie je­den, lecz dwóch pa­cjen­tów po­trze­bo­wa­ło jego po­mo­cy, bo uro­dził się chło­piec, któ­re­mu we wła­ści­wym cza­sie nada­no imię Je­rzy na cześć pa­nu­ją­ce­go wów­czas su­we­re­na.

Je­stem świę­cie prze­ko­na­ny, że cha­rak­ter Je­rze­go Pon­ti­fe­xa był nie­mal bez resz­ty dzie­dzic­twem po tej star­szej upar­tej pani, jego mat­ce – mat­ce, któ­ra, choć ni­ko­go na świe­cie nie ko­cha­ła z wy­jąt­kiem swe­go męża (i to na swój spe­cjal­ny spo­sób), była jed­nak jak naj­czu­lej przy­wią­za­na do nie­ocze­ki­wa­nej po­cie­chy swe­go po­de­szłe­go już wie­ku. Oka­zy­wa­ła to zresz­tą na­der po­wścią­gli­wie.

Z dzie­cia­ka wy­rósł chło­piec sil­ny, o ży­wym spoj­rze­niu, nie­zwy­kle by­stry, choć, być może, tro­chę prze­sad­nie roz­mi­ło­wa­ny w wie­dzy książ­ko­wej. W domu oto­czo­ny był ser­decz­no­ścią, więc ko­chał swą mat­kę i ojca tak bar­dzo, jak z na­tu­ry skłon­ny był ko­chać każ­de­go, ale poza nimi nie ko­chał ni­ko­go. Po­sia­dał zdro­wo i moc­no ugrun­to­wa­ne po­czu­cie meum, a de­fi­ni­cję tuum tak kru­chą, jak tyl­ko mógł so­bie na to po­zwo­lić. Roz­wi­jał się prze­by­wa­jąc dużo na wol­nym po­wie­trzu w jed­nej z naj­le­piej po­ło­żo­nych i naj­zdrow­szych miej­sco­wo­ści An­glii, a jego mło­de cia­ło pła­wi­ło się do syta w swo­bo­dzie i ru­chu, bo w owych cza­sach umy­sły dzie­ci nie były tak prze­cią­żo­ne jak dziś. Nie jest wy­klu­czo­ne, że w tym tkwi przy­czy­na owej za­chłan­no­ści, z jaką chciał się uczyć. W wie­ku sze­ściu czy sied­miu lat czy­tał, pi­sał i ra­cho­wał tak do­brze jak ża­den z jego ró­wie­śni­ków w mia­stecz­ku. Mój oj­ciec zo­stał pa­sto­rem w Pa­le­ham do­pie­ro w la­tach póź­niej­szych, i nie pa­mię­ta dzie­ciń­stwa Je­rze­go Pon­ti­fe­xa, ale sam sły­sza­łem, jak są­sie­dzi mu opo­wia­da­li, że ucho­dził on za chłop­ca nie­zwy­kle by­stre­go i po­nad wiek roz­wi­nię­te­go. Ro­dzi­ce byli oczy­wi­ście dum­ni ze swe­go je­dy­na­ka, a mat­ka uwa­ża­ła za rzecz zde­cy­do­wa­ną, że jej syn pew­ne­go dnia zo­sta­nie za­li­czo­ny w po­czet wład­ców i pra­wo­daw­ców świa­ta.

Ale moc­ne po­sta­no­wie­nie, że na­sze­mu sy­no­wi uda się wspiąć na szczy­ty po­wo­dze­nia, tnie ozna­cza jesz­cze, że mu się za­pew­ni­ło szczę­śli­wy los w ży­ciu. Mo­gło się zda­rzyć, że Je­rzy Pon­ti­fex zo­stał­by wy­cho­wa­ny na sto­la­rza i zdo­był­by po­wo­dze­nie ży­cio­we nie in­a­czej jak dzie­dzi­cząc po ojcu po­zy­cję jed­ne­go z po­śled­nich wiel­mo­żów w Pa­le­ham, a mimo to osią­gnął­by wię­cej, niż mu się w rze­czy­wi­sto­ści uda­ło, bo w moim prze­ko­na­niu trud­no mó­wić o więk­szym po­wo­dze­niu od tego, któ­re przy­pa­dło w udzia­le pań­stwu Pon­ti­fex. Zda­rzy­ło się jed­nak, że oko­ło roku 1780, kie­dy Je­rzy miał lat pięt­na­ście, sio­stra pani Pon­ti­fex, któ­ra wy­szła za mąż za pana Fa­ir­lie, przy­je­cha­ła na krót­ką wi­zy­tę do Pa­le­ham. Pan Fa­ir­lie był wy­daw­cą, prze­waż­nie dzieł o tre­ści re­li­gij­nej, i po­sia­dał wła­sne przed­się­bior­stwo na Pa­ter­no­ster Row. Wy­win­do­wał się w ży­ciu wy­so­ko, a z nim wy­win­do­wa­ła się jego żona. Sto­sun­ki mię­dzy sio­stra­mi były przez ja­kiś czas nie­co luź­ne i nie pa­mię­tam do­kład­nie oko­licz­no­ści, któ­re spra­wi­ły, że pań­stwo Fa­ir­lie zja­wi­li się jako go­ście w spo­koj­nym, ale nad­zwy­czaj wy­god­nym domu sio­stry i szwa­gra. Dość na tym, że z ta­kie­go czy in­ne­go po­wo­du do wi­zy­ty tej do­szło, a ma­łe­mu Jur­ko­wi wkrót­ce uda­ło się po­zy­skać wzglę­dy wuj­ka i ciot­ki. By­stry, in­te­li­gent­ny chło­piec o gład­kim obej­ściu i krzep­kiej bu­do­wie, syn sza­no­wa­nych po­wszech­nie ro­dzi­ców, re­pre­zen­to­wał sobą po­ten­cjal­ną war­tość, któ­rej prak­tycz­ny czło­wiek in­te­re­su, po­trze­bu­ją­cy wie­lu pod­wład­nych, nie mógł prze­oczyć. Za­nim wi­zy­ta do­bie­gła koń­ca, pan Fa­ir­lie za­pro­po­no­wał ro­dzi­com chłop­ca przy­ję­cie go do wła­sne­go przed­się­bior­stwa, za­pew­nia­jąc jed­no­cze­śnie, że je­że­li na to za­słu­ży, nie bę­dzie w przy­szło­ści po­trze­bo­wał żad­ne­go in­ne­go pro­tek­to­ra. In­te­res syna był zbyt dro­gi ser­cu pani Pon­ti­fex, by mia­ła od­rzu­cić tak nę­cą­cą ofer­tę, a więc spra­wę szyb­ko uzgod­nio­no i, mniej wię­cej w dwa ty­go­dnie po od­jeź­dzie pań­stwa Fa­ir­lie, wy­pra­wio­no Je­rze­go dy­li­żan­sem do Lon­dy­nu, a tam wy­szli po nie­go wu­jo­stwo, z któ­ry­mi we­dług ro­dzin­ne­go ukła­du miał za­miesz­kać. Tak oto dla Je­rze­go Pon­ti­fe­xa za­czę­ło się nowe, wspa­nia­łe ży­cie. Ubie­rał się te­raz znacz­nie sta­ran­niej, sto­su­jąc się do wy­ma­gań mody z więk­szą uwa­gą niż do­tąd, a naj­drob­niej­sze­go na­lo­tu wiej­skich na­wy­ków – czy to w cho­dzie, czy wy­mo­wie – któ­ry przy­wiózł ze sobą z Pa­le­ham, po­zbył się tak szyb­ko i tak skru­pu­lat­nie, że nie­ba­wem moż­na było przy­jąć za pew­nik, że uro­dził się i ob­ra­cał wy­łącz­nie w sfe­rze lu­dzi, któ­rych okre­śla­my mia­nem wy­kształ­co­nych. Chło­piec przy­kła­dał się do pra­cy bar­dzo gor­li­wie, a do­dat­nia opi­nia, któ­rą so­bie wy­ro­bił o nim pan Fa­ir­lie, zna­la­zła peł­ne po­twier­dze­nie, rzec moż­na, z nad­wyż­ką. Od cza­su do cza­su pan Fa­ir­lie po­sy­łał go do Pa­le­ham na kil­ku­dnio­wy wy­po­czy­nek i wkrót­ce ro­dzi­ce spo­strze­gli, że ton i spo­sób wy­ra­ża­nia się syna są te­raz zu­peł­nie inne od tych, któ­re wy­wiózł z Pa­le­ham. Byli z nie­go dum­ni i nie­ba­wem cof­nę­li się roz­sąd­nie na wła­ści­we im po­zy­cje, re­zy­gnu­jąc na­wet z cie­nia ro­dzi­ciel­skie­go nad­zo­ru, któ­ry, praw­dę mó­wiąc, był zu­peł­nie zbęd­ny. Nie po­zo­sta­jąc im dłuż­ny Je­rzy od­wza­jem­niał im się ser­decz­no­ścią i do koń­ca ży­cia za­cho­wał dla mat­ki i ojca uczu­cie tak czu­łe­go przy­wią­za­nia, ja­kie nie ode­zwa­ło się w nim chy­ba nig­dy wię­cej w sto­sun­ku do żad­ne­go męż­czy­zny, ko­bie­ty lub dziec­ka.

Wi­zy­ty Je­rze­go w Pa­le­ham nig­dy nie trwa­ły dłu­go, bo z Lon­dy­nu było nie­speł­na pięć­dzie­siąt mil i jeź­dzi­ło się dy­li­żan­sem bez prze­sia­da­nia, a więc po­dróż nie była mę­czą­ca. Cza­su by­wa­ło więc wte­dy nie­wie­le, dzię­ki cze­mu nie­po­wsze­dniość od­wie­dzin nig­dy ani dla mło­de­go czło­wie­ka, ani dla jego ro­dzi­ców nie zdą­ży­ła spło­wieć. Je­rzy roz­ko­szo­wał się czy­stym po­wie­trzem wiej­skim i zie­le­nią pól po sza­rzyź­nie, do któ­rej na­wykł na Pa­ter­no­ster Row, a wów­czas, jak zresz­tą i dziś jesz­cze, był to ra­czej wą­ski, po­nu­ry za­ułek niż uli­ca w ca­łym tego sło­wa zna­cze­niu. Nie­za­leż­nie od przy­jem­no­ści oglą­da­nia zna­jo­mych twa­rzy wiej­skich go­spo­da­rzy i miesz­kań­ców mia­stecz­ka lu­bił, kie­dy jego oglą­da­no i skła­da­no po­win­szo­wa­nia, że wy­rósł na mło­dzień­ca tak przy­stoj­ne­go i tak obie­cu­ją­ce­go, bo z uspo­so­bie­nia nie na­le­żał do tych, któ­rzy skłon­ni są swe ta­len­ty ukry­wać pod kor­cem. Wie­czo­ra­mi na­uczy­ciel, opła­ca­ny przez wuja, uczył go… ła­ci­ny i gre­ki. Za­brał się do na­uki tych ję­zy­ków z za­pa­łem i opa­no­wał je szyb­ko i ła­two w ta­kim stop­niu, któ­ry inni chłop­cy osią­ga­ją po ca­łych la­tach na­uki. Do­my­ślam się, że wła­śnie dzię­ki swej wie­dzy na­brał owej pew­no­ści sie­bie, któ­ra, świa­do­mie czy nie­świa­do­mie z jego stro­ny, była tak wy­raź­nie wy­czu­wal­na. Dość na tym, że nie­ba­wem za­czął po­zo­wać na znaw­cę li­te­ra­tu­ry, a stąd już cał­kiem gład­ko uznał się za znaw­cę sztu­ki, ar­chi­tek­tu­ry, mu­zy­ki i w ogó­le wszyst­kie­go. Po­dob­nie jak i jego oj­ciec do­ce­niał war­tość pie­nią­dza, ale w prze­ci­wień­stwie do ojca wię­cej dbał o za­cho­wa­nie ze­wnętrz­nych po­zo­rów, a rza­dziej zdo­by­wał się na gest nie­wy­ra­cho­wa­nej hoj­no­ści. Nie wy­rósł jesz­cze z wie­ku chło­pię­ce­go, a już stał się ma­łym, lecz w każ­dym calu wy­traw­nym świa­tow­cem, któ­ry po­stę­po­wał przy­zwo­icie w pierw­szym rzę­dzie dla­te­go, bo tak dyk­to­wa­ły mu za­sa­dy, pod­nie­sio­ne przez jego wła­sne do­świad­cze­nie do ran­gi za­sad, a nie głę­bo­kie prze­ko­na­nia, któ­re u jego ojca były tak in­stynk­tow­ne, że nie po­tra­fił­by ich uza­sad­nić.

Oj­ciec Je­rze­go, jak wspo­mnia­łem, po­dzi­wiał syna i nie wtrą­cał się w jego ży­cie. Syn prze­ści­gnął go znacz­nie i oj­ciec w ja­kiś nie­wy­ra­żal­ny spo­sób zda­wał so­bie z tego spra­wę. Po kil­ku la­tach, kie­dy je­dy­nak zja­wiał się z wi­zy­tą w domu, wpro­wa­dził zwy­czaj no­sze­nia w jego obec­no­ści swe­go naj­lep­sze­go ubra­nia i nie za­mie­niał go na zwy­czaj­ny przy­odzie­wek, póki Je­rzy nie wy­je­chał zno­wu do Lon­dy­nu. Wy­da­je mi się, że sta­ry pan Pon­ti­fex mimo ca­łej swej dumy do­zna­wał uczu­cia ja­kie­goś stra­chu przed sy­nem, jak… gdy­by przed czymś, cze­go nie po­tra­fił bez resz­ty zro­zu­mieć, lub przed isto­tą, któ­ra wbrew po­zo­rom po­do­bień­stwa po­stę­pu­je in­a­czej niż on. Pani Pon­ti­fex ni­cze­go po­dob­ne­go nie prze­ży­wa­ła, dla niej syn był czy­stą i zu­peł­ną do­sko­na­ło­ścią. Wi­dzia­ła albo: wy­da­wa­ło się jej, że wi­dzi, iż z ry­sów twa­rzy i cha­rak­te­ru po­dob­ny jest ra­czej do niej i jej ro­dzi­ny niż do męża i jego ro­dzi­ny, i cie­szy­ło ją to nie­zmier­nie.

Kie­dy Je­rzy miał coś oko­ło dwu­dzie­stu pię­ciu lat, wuj przy­jął go do spół­ki na wa­run­kach bar­dzo wspa­nia­ło­myśl­nych. Nie po­trze­bo­wał zresz­tą ża­ło­wać tego kro­ku. Mło­dy czło­wiek wniósł za­pas świe­żych sił do fir­my, któ­ra już wte­dy wca­le nie była sła­ba, i w wie­ku lat trzy­dzie­stu mógł za­pi­sać na swe do­bro okrą­głą sumę ty­sią­ca pię­ciu­set fun­tów rocz­ne­go do­cho­du z ty­tu­łu udzia­łu w zy­skach. W dwa lata póź­niej oże­nił się z pa­nią o sie­dem lat młod­szą, któ­ra wnio­sła mu po­kaź­ny po­sag. Umar­ła W roku 1805, wy­da­jąc na świat ostat­nie dziec­ko, Ale­teę, a jej mał­żo­nek nie oże­nił się po­wtór­nie.ROZ­DZIAŁ III

W pierw­szych la­tach stu­le­cia piąt­ka drob­nych dzie­ci, któ­rym to­wa­rzy­szy­ły dwie pia­stun­ki, za­czę­ła w re­gu­lar­nych okre­sach zjeż­dżać w go­ści­nę do Pa­le­ham. Nie po­trze­ba do­da­wać, że było to wzra­sta­ją­ce po­ko­le­nie Pon­ti­fe­xów, do któ­re­go obo­je star­si pań­stwo, ich dziad­ko­wie, od­no­si­li się z rów­nym usza­no­wa­niem, jak gdy­by cho­dzi­ło o dzie­ci kró­lew­skie­go na­miest­ni­ka w hrab­stwie. Dzie­cia­ki mia­ły na imię: Eli­za, Ma­ria, Jan, Teo­bald (uro­dzo­ny w roku 1802, a więc mój ró­wie­śnik) oraz Ale­tea. Pan Pon­ti­fex za­wsze przed imio­na­mi swych wnu­ków do­da­wał „pa­nicz” i „pa­nien­ka”, a omi­ja­ło to tyl­ko jed­ną Ale­teę, któ­ra była jego ulu­bie­ni­cą. Sprze­ci­wić się wnu­kom było dla pana Pon­ti­fe­xa rów­nym nie­po­do­bień­stwem jak sprze­ci­wić się żo­nie. Na­wet sama pani Pon­ti­fex zo­sta­wia­ła im tak da­le­ko po­su­nię­tą swo­bo­dę, na jaką nie po­zwo­li­ła­by ani moim sio­strom, ani mnie, a da­rzy­ła nas sza­cun­kiem tyl­ko o je­den sto­pień mniej­szym od swych wnu­ków. Obo­wią­zy­wa­ły ich je­dy­nie dwie ry­go­ry­stycz­ne re­gu­ły, któ­rych mu­sia­ły prze­strze­gać: na­le­ża­ło przed wej­ściem do domu po­rząd­nie wy­trzeć buty oraz nie wol­no było na­pom­po­wy­wać zbyt dużo po­wie­trza do mę­żow­skich or­ga­nów ani wy­krę­cać pisz­cza­łek.

My, na na­szej ple­ba­nii, ni­cze­go nie ocze­ki­wa­li­śmy z ta­kim utę­sk­nie­niem jak do­rocz­nych wi­zyt ma­łych Pon­ti­fe­xów. I nam do­sta­wa­ła się cząst­ka pa­nu­ją­cej wte­dy swo­bo­dy. Szli­śmy na her­ba­tę do pani Pon>ti­fex i tam spo­ty­ka­li­śmy jej wnu­ki, a po­tem na­szych ma­łych przy­ja­ciół za­pra­sza­ło się na her­ba­tę do nas, na ple­ba­nię – i w ogó­le, jak uwa­ża­li­śmy zgod­nie, żyło się nam wspa­nia­le. Ja bez­na­dziej­nie za­ko­cha­łem się w Ale­tei, a praw­dę mó­wiąc, wszy­scy za­ko­cha­li­śmy się we wszyst­kich, i w obec­no­ści na­szych pia­stu­nek otwar­cie i bez żad­ne­go wsty­du pro­pa­go­wa­li­śmy wie­lo­żeń­stwo oraz wza­jem­ną wy­mia­nę żon i mę­żów. Było nam bar­dzo we­so­ło, ale to dzia­ło się tak daw­no, że nie­wie­le już pa­mię­tam z wy­jąt­kiem tego, że było nam na­praw­dę we­so­ło. Tyl­ko jed­no wspo­mnie­nie utkwi­ło na do­bre w mej pa­mię­ci, jak Teo­bald pew­ne­go dnia bił swą pia­stun­kę i okrop­nie jej do­ku­czał, a kie­dy ona za­gro­zi­ła, że odej­dzie, wy­krzyk­nął:

– Nie pój­dziesz, będę cię trzy­mał na­umyśl­nie, żeby cię drę­czyć.

Pew­ne­go zi­mo­we­go ran­ka, w roku 1811, kie­dy ubie­ra­li­śmy się w na­szym za­cisz­nym dzie­cin­nym po­ko­ju, usły­sze­li­śmy bi­cie dzwo­nu ko­ściel­ne­go i po­wie­dzia­no nam, że to za sta­rą pa­nią Pon­ti­fex. Po­wie­dział nam o tym słu­żą­cy Jan i z po­nu­rą nie­fra­so­bli­wo­ścią wy­ja­śnił, że dzwo­nią dla­te­go, żeby przy­szli lu­dzie i za­bra­li ją z domu. Do­sta­ła ata­ku pa­ra­li­żu, któ­ry spo­wo­do­wał nie­mal na­tych­mia­sto­wą śmierć. Było to na­praw­dę wstrzą­sa­ją­ce, i to tym bar­dziej, że na­sza pia­stun­ka za­pew­ni­ła nas, że je­że­li Panu Bogu się spodo­ba i my też mo­że­my jesz­cze tego sa­me­go dnia zo­stać spa­ra­li­żo­wa­ni i od­sta­wie­ni pro­sto na sąd osta­tecz­ny. Dzień sądu osta­tecz­ne­go, zgod­nie z opi­nią osób naj­le­piej po­in­for­mo­wa­nych o tej spra­wie, w żad­nym przy­pad­ku nie bę­dzie dłu­żej od­ra­cza­ny niż naj­wy­żej na ja­kieś kil­ka lat, a wte­dy cały świat zo­sta­nie spa­lo­ny, a my zo­sta­nie­my ska­za­ni na wiecz­ne mę­czar­nie, je­że­li nie po­pra­wi­my się, i to tak znacz­nie, że w da­nej chwi­li nie było na­wet cie­nia na­dziei, by­śmy zdo­ła­li tego do­ka­zać. Wszyst­ko to było tak da­le­ce nie­po­ko­ją­ce, że roz­be­cze­li­śmy się i na­ro­bi­li­śmy wiel­kie­go wrza­sku, a pia­stun­ka dla wła­sne­go spo­ko­ju była zmu­szo­na nas po­cie­szyć. Po­tem zno­wu pła­ka­li­śmy, ale bar­dziej po­wścią­gli­wie, bo przy­po­mnie­li­śmy so­bie, że nie pój­dzie­my już wię­cej na her­ba­tę z ciast­ka­mi do pani Pon­ti­fex.

W sam dzień po­grze­bu prze­ży­li­śmy jed­nak wiel­ką emo­cję: sta­ry pan Pon­ti­fex po­słał każ­de­mu miesz­kań­co­wi mia­stecz­ka bo­che­nek chle­ba za pen­sa, zgod­nie ze zwy­cza­jem, któ­ry na po­cząt­ku na­sze­go wie­ku nie był rzad­ki, a z da­wien daw­na na­zy­wał się – „straw­ne”. Nig­dy nie sły­sze­li­śmy o tym zwy­cza­ju, a choć chle­bek za pen­sa ze sły­sze­nia nie był nam obcy, zo­ba­czy­li­śmy go wte­dy po raz pierw­szy. Co wię­cej, zo­sta­li­śmy ob­da­ro­wa­ni jako oby­wa­te­le mia­stecz­ka i zrów­na­ni z do­ro­sły­mi, bo oj­ciec i mat­ka oraz służ­ba też do­sta­li po bo­chen­ku, ale tyl­ko po jed­nym. Na­wet przez myśl nam nig­dy nie prze­szło, że je­ste­śmy oby­wa­te­la­mi, a do­dać trze­ba, że chle­bek był świe­ży, my zaś na­mięt­nie lu­bi­li­śmy świe­ży chleb, ale do­sta­wa­li­śmy go rzad­ko, może na­wet wca­le, bo uwa­ża­no, że nie wy­cho­dzi nam na zdro­wie. W tym sta­nie rze­czy na­sze uczu­cie żalu z po­wo­du utra­ty sta­rej przy­ja­ciół­ki mu­sia­ło sta­wić czo­ło zjed­no­czo­nym ata­kom na­szych za – in­te­re­so­wań ar­che­olo­gicz­nych, na­szych przy­wi­le­jów oby­wa­tel­skich i praw wła­sno­ści, przy­jem­no­ści dla oka i sma­ko­wi­to­ści dla pod­nie­bie­nia; ja­kie re­pre­zen­to­wał sobą mały chle­bek, i wresz­cie na­sze­mu po­czu­ciu zna­cze­nia, któ­re­go źró­dłem stał się fakt, że po­zo­sta­wa­li­śmy w za­ży­łych sto­sun­kach z kimś, kto wła­śnie umarł. Dal­sze do­cie­ka­nia do­pro­wa­dzi­ły nas do wnio­sku, że w isto­cie jest mało praw­do­po­dob­ne, żeby któ­re­kol­wiek z nas mia­ła spo­tkać ry­chła śmierć, a w tym sta­nie rze­czy świa­do­mość, że to ko­goś in­ne­go za­bra­no na cmen­tarz, oka­za­ła się wca­le przy­jem­na. W jed­nej, chwi­li z krań­co­wej roz­pa­czy wpa­dli­śmy w krań­co­we upo­je­nie. Uświa­do­mie­nie so­bie fak­tu, że przez śmierć przy­ja­ciół mo­że­my od­nieść ko­rzyść, ob­ja­wi­ło nam… nie­bo i zie­mię w zu­peł­nie no­wym świe­tle, i oba­wiam, się, że przez pe­wien czas in­te­re­so­wa­li­śmy się zdro­wiem każ­de­go miesz­kań­ca mia­stecz­ka, któ­re­go po­zy­cja wska­zy­wa­ła na praw­do­po­do­bień­stwo po­now­ne­go ob­da­ro­wa­nia nas ża­łob­nym chleb­kiem.

Były to cza­sy, w któ­rych wszyst­kie wiel­kie spra­wy wy­da­wa­ły się nam bar­dzo od­le­głe, i nie­zmier­nie zdzi­wi­li­śmy się, kie­dy do­wie­dzie­li­śmy się, że Na­po­le­on. Bo­na­par­te jest oso­bą na­praw­dę ży­ją­cą Uwa­ża­li­śmy, że tak wiel­ki czło­wiek mógł żyć tyl­ko w bar­dzo daw­nych cza­sach, a tym­cza­sem był tu, ma zie­mi, i to tak bli­sko, że nie­mal tuż za drzwia­mi na­sze­go domu. W kon­se­kwen­cji po­gląd, że dzień sądu osta­tecz­ne­go, jest, być może, bliż­szy, niż przy­pusz­cza­li­śmy, na­brał zno­wu pla­stycz­ne­go wy­ra­zu, ale pia­stun­ka uspo­ko­iła nas, że te­raz jest wszyst­ko w naj­lep­szym po­rząd­ku, a ona do­brze na tym się zna. W owych cza­sach śnieg, le­żał dłu­żej i głęb­szy­mi war­stwa­mi kładł się na łą­kach; niż dziś, a w zi­mie wca­le nie­rzad­ko przy­no­szo­no nam mle­ko ścię­te lo­dem i pro­wa­dzo­no nas do kuch­ni, żeby nam je po­ka­zać. Są­dzę, że i dziś w nie­jed­nym za­kąt­ku na­sze­go kra­ju są ta­kie ple­ba­nie, do któ­rych nie­raz w zi­mie przy­no­szą mle­ko po­kry­te war­stew­ką lodu, a dzie­ci scho­dzą na dół i oglą­da­ją je z po­dzi­wem, ale ja, w Lon­dy­nie, nie wi­du­ję nig­dy za­mar­z­nię­te­go mle­ka, i dla­te­go wy­da­je mi się, że zimy są te­raz cie­plej­sze, niż by­wa­ły daw­niej.

W ja­kiś rok po śmier­ci pani Pon­ti­fex pan Pon­ti­fex rów­nież od­szedł na za­wsze. Oj­ciec mój wi­dział go na dzień przed śmier­cią. Sta­ru­szek miał wła­sną teo­rię o za­cho­dach słoń­ca i przy mur­ku, oka­la­ją­cym ogró­dek wa­rzyw­ny, zbu­do­wał so­bie dwa stop­nie, na któ­rych sta­wał i przy do­brej po­go­dzie wpa­try­wał się w za­cho­dzą­ce słoń­ce. Pew­ne­go po­po­łu­dnia oj­ciec wy­brał się do nie­go w od­wie­dzi­ny i zo­ba­czył star­ca opar­te­go o ogro­dze­nie i pa­trzą­ce­go w słoń­ce po­przez pole prze­cię­te ścież­ką, któ­rą oj­ciec szedł w jego kie­run­ku. Słoń­ce kry­ło się wła­śnie za ho­ry­zon­tem i oj­ciec usły­szał, jak pan Pon­ti­fex mó­wił: „Że­gnaj, słoń­ce, że­gnaj, słoń­ce!”, a z tonu i ru­chów spo­strzegł, że mu­siał czuć się już bar­dzo sła­bo. Za­nim słoń­ce za­szło na­stęp­ny raz, pan Pon­ti­fex już nie żył.

Nie było ża­łob­ne­go chleb­ka. Nie­któ­rych wnu­ków pana Pon­ti­fe­xa przy­wie­zio­no na po­grzeb, a my wnie­śli­śmy do nich w tej spra­wie uro­czy­sty pro­test, ale nie przy­nio­sło to po­waż­niej­sze­go re­zul­ta­tu. Star­szy ode mnie o rok Jan Po­ra­ti­fex od­niósł się z lek­ce­wa­żą­cą po­gar­dą do chleb­ków za pen­sa i dał do zro­zu­mie­nia, że dla­te­go wy­stą­pi­łem z ta­kim rosz­cze­niem, bo wi­docz­nie mo­ich ro­dzi­ców nie stać, żeby mi go ku­pi­li, co, jak mii się wy­da­je, skoń­czy­ło się czymś w ro­dza­ju bój­ki, z któ­rej on wy­szedł po­ko­na­ny, ale mo­gło być Wła­śnie prze­ciw­nie. Pa­mię­tam, że pia­stun­ka mo­ich sióstr, bo ja już wy­ra­sta­łem z pia­stu­nek, prze­ka­za­ła tę spra­wę czyn­ni­kom kom­pe­tent­nym i wszyst­kich nas spo­tka­ła ja­kaś sro­mot­na kara, co raz na za­wsze wy­le­czy­ło nas ze złu­dzeń i przez dłu­gi czas na samo wspo­mnie­nie chleb­ków za pen­sa ru­mie­ni­li­śmy się ze wsty­du po same uszy. Po tym zda­rze­niu, choć­by przy­nie­sio­no nam i tu­zin chleb­ków, nie od­wa­ży­li­by­śmy się na­wet ich do­tknąć.

Je­rzy Pon­ti­fex wzniósł po­mnik ku czci swych ro­dzi­ców, była to zwy­kła pły­ta wmu­ro­wa­na w pa­le­ham­skim ko­ście­le z na­stę­pu­ją­cym epi­ta­fium:

NIE­OD­ŻA­ŁO­WA­NEJ PA­MIĘ­CI

JAN PON­TI­FEX

URO­DZO­NY 16 SIERP­NIA 1727, ZMARŁ 8 LU­TE­GO 1812

ŻYŁ LAT 85

I ŻONA JEGO

RUT PON­TI­FEX

URO­DZO­NA 13 PAŹ­DZIER­NI­KA 1727, ZMAR­ŁA 10 STYCZ­NIA 1811

ŻYŁA LAT 84

BYLI CISI I SKROM­NI, ALE WZO­RO­WI W WY­PEŁ­NIA­NIU

SWYCH OBO­WIĄZ­KÓW

RE­LI­GIJ­NYCH, MO­RAL­NYCH I SPO­ŁECZ­NYCH.

PO­MNIK TEN WZNIÓSŁ

ICH JE­DY­NY SYNROZ­DZIAŁ IV

Po kil­ku la­tach było Wa­ter­loo i po­kój wie­deń­ski. Wte­dy Je­rzy Pon­ti­fex wy­je­chał za gra­ni­cę, zresz­tą po­tem po­wta­rzał to dość czę­sto. Przy­po­mi­nam so­bie, że po la­tach oglą­da­łem w Bat­ters­by dzien­nik, któ­ry pro­wa­dził z oka­zji pierw­szej z tych eska­pad. Cha­rak­te­ry­stycz­ny do­ku­ment. Czy­ta­jąc czu­łem, że au­tor przed wy­jaz­dem po­wziął de­cy­zję za­chwy­ca­nia się tyl­ko tymi rze­cza­mi, dla któ­rych za­chwyt był w jego prze­ko­na­niu ak­tem przy­no­szą­cym mu za­szczyt, oraz oglą­da­nia przy­ro­dy i sztu­ki przez oku­la­ry, któ­re, prze­ka­zy­wa­ne przez po­ko­le­nia ka­bo­ty­nów i po­ze­rów, w koń­cu jemu do­sta­ły się w spad­ku. Oglą­da­jąc Mont Blanc po raz pierw­szy, pan Pon­ti­fex do­stał ata­ku tra­dy­cyj­nej eks­ta­zy. „Nie po­tra­fię wy­ra­zić mych uczuć. Za­bra­kło mi tchu w pier­si, a jed­nak kie­dy sta­ną­łem po raz pierw­szy w ob­li­czu Kró­la Gór, nie od­wa­ży­łem się za­czerp­nąć od­de­chu. Oczy­ma wy­obraź­ni doj­rza­łem Ge­niu­sza, któ­ry wy­so­ko, po­nad strze­li­sty­mi po­bra­tym­ca­mi, roz­parł się na swym po­tęż­nym tro­nie i rzu­cił wy­zwa­nie nie­bu i zie­mi. Uczu­cia, któ­re mną owład­nę­ły, spo­wo­do­wa­ły, że sta­łem zdrę­twia­ły i nie­my i po pierw­szym okrzy­ku nie wy­dał­bym za skar­by świa­ta wię­cej gło­su ze sie­bie, aż do­pie­ro ob­fi­te łzy przy­nio­sły mi ulgę. Z bó­lem ode­rwa­łem się od nie­zwy­kłe­go wi­do­wi­ska «mgłą dali za­snu­te­go> (czu­łem się tak, jak gdy­by ma du­sza i me oczy ule­cia­ły ze mnie do nie­go).” Po do­kład­niej­szym obej­rze­niu wi­do­ków al­pej­skich ze wznie­sień w oko­li­cy Ge­ne­wy, po­ma­sze­ro­wał w dół ja­kieś osiem czy dzie­więć mil: „Mój umysł i moje ser­ce były tak peł­ne wra­żeń, że nie mo­głem usie­dzieć spo­koj­nie, i do­pie­ro w wy­sił­ku fi­zycz­nym zna­la­złem ja­kie ta­kie od­prę­że­nie – dla mych uczuć.” Na­stęp­nie do­tarł do Cha­mo­nix, skąd w nie­dzie­lę wy­brał się do Mon­ta­nvert zo­ba­czyć Mer de Gla­ce. Tam wpi­sał do księ­gi pa­miąt­ko­wej na­stę­pu­ją­cy utwór po­etyc­ki, któ­ry uznał – jak sam się wy­ra­ził.– za od­po­wied­ni do „dnia i sce­ne­rii”:

Pa­nie, cuda Twej ręki wi­dząc wo­kół sie­bie

Du­sza ma kor­ne dzię­ki po­sy­ła do Cie­bie.

Te pust­ko­wia po­sęp­ne, ta głu­sza śmier­tel­na,

Tej śnież­nej pi­ra­mi­dy biel nie­ska­zi­tel­na,

Tur­nie strze­li­stej kwie­ciem ro­ze­śmia­ne hale

I ogrom­ne je­zio­ro w wiecz­nej zimy chwa­le

To Two­je dzie­ło, Boże. A gdy pa­trzę na nie

Ze­wsząd szept ci­chy sły­szę, co Cię wiel­bi, Pa­nie.

Nie­któ­rym po­etom po śmi­gnię­ciu przez sie­dem czy osiem li­ni­jek nie­uchron­nie wiot­cze­ją ko­la­na. Z ostat­nią zwrot­ką miał pan Pon­ti­fex nie­ma­ło kło­po­tu i pra­wie każ­de sło­wo było wy­ma­zy­wa­ne i co naj­mniej raz prze­pi­sy­wa­ne. Ale księ­ga pa­miąt­ko­wa w Mon­ta­nvert wy­ma­ga­ła wy­bo­ru tej czy in­nej wer­sji. Bio­rąc utwór jako ca­łość skłon­ny je­stem przy­znać Pon­ti­fe­xo­wi ra­cję, że od­po­wied­ni był do dnia, a nie chcąc być zbyt su­ro­wy dla Mer de Gla­ce wolę po­wstrzy­mać się od opi­nii, czy był tak­że od­po­wied­ni do sce­ne­rii.

Pon­ti­fex udał się na Prze­łęcz Św. Ber­nar­da i tam na­pi­sał zno­wu kil­ką wier­szy, oba­wiam się, że, tym ra­zem po ła­ci­nie. Po­sta­rał się też, by schro­ni­sko i jego oto­cze­nie zro­bi­ły na nim od­po­wied­nie wra­że­nie:' „Cała ta nie­zwy­kła po­dróż wy­da­ła mi się snem, a szcze­gól­nie jej fi­nał: do­sko­na­łe to­wa­rzy­stwo, peł­ny kom­fort i wszel­kie wy­go­dy wśród dzi­kich skał w kra­inie wiecz­ne­go śnie­gu. Myśl, że znaj­du­ję się w klasz­to­rze i leżę w łóż­ku bądź co bądź sa­me­go Na­po­le­ona oraz że prze­by­wam w naj­wy­żej po­ło­żo­nym, a za­miesz­ka­łym przez lu­dzi punk­cie sta­re­go świa­ta”, w miej­scu, któ­re­go sła­wa do­tar­ła do każ­de­go za­kąt­ka zie­mi, spę­dza­ła mi przez pe­wien czas sen z oczu." Dla prze­ciw­sta­wie­nia przy­to­czę frag­ment li­stu na­pi­sa­ne­go do mnie rok temu przez jego wnu­ka Er­ne­sta, o któ­rym czy­tel­nik do­wie się wkrót­ce nie­co wię­cej szcze­gó­łów: „Uda­łem się na Prze­łęcz Św. Ber­nar­da i wi­dzia­łem psy.” Na­stęp­nie zna­lazł się pan Pon­ti­fex we Wło­szech i tu na wi­dok ob­ra­zów i in­nych dzieł sztu­ki –. tych przy­najm­niej, któ­re wów­czas były mod­ne – ogar­nął go utrzy­ma­ny w do­brym to­nie pa­rok­syzm za­chwy­tu. O ga­le­rii w pa­ła­cu Uf­fi­zi no­tu­je: „Dziś przed po­łu­dniem spę­dzi­łem trzy go­dzi­ny w ga­le­rii i do­sze­dłem do wnio­sku, że gdy­bym spo­śród wszyst­kich skar­bów, któ­re wi­dzia­łem we Wło­szech, miał wy­brać jed­ną salę, wska­zał­bym na tę w tu­tej­szej ga­le­rii, któ­ra zwie się Try­bu­ną. Za­wie­ra w swych ścia­nach We­nus Me­dy­cej­ską, Explo­ra­to­ra, Za­pa­śni­ka, Tań­czą­ce­go Fau­na i pięk­ne­go Apol­li­na. Cię­żar ga­tun­ko­wy tych dzieł prze­wyż­sza, i to dość znacz­nie, La­oko­ona i Apol­li­na Bel­we­der­skie­go w Rzy­mie. Poza tym znaj­du­je się tu jesz­cze Świę­ty Jan Ra­fa­ela i wie­le in­nych che­is-d'oeu­vre, naj­więk­szych mi­strzów świa­ta." War­to ze­sta­wić sło­wo­tok pana Pon­ti­fe­xa z rap­so­da­mi na­szych współ­cze­snych kry­ty­ków. Nie tak daw­no ogól­nie po­wa­ża­ny pi­sarz oznaj­mił świa­tu, że rzeź­ba Mi­cha­ła Anio­ła zro­bi­ła na nim ta­kie wra­że­nie, iż czuł „ocho­tę krzy­czeć wnie­bo­gło­sy z za­chwy­tu”. Za­sta­na­wiam się, czy od­czu­wał­by rów­nież ów we­wnętrz­ny przy­mus krzy­cze­nia na wi­dok au­ten­tycz­ne­go Mi­cha­ła Anio­ła, lecz zdys­kwa­li­fi­ko­wa­ne­go przez kry­ty­kę jako fal­sy­fi­kat, lub na wi­dok obiek­tu po­wszech­nie uzna­ne­go za dzie­ło Mi­cha­ła Anio­ła, któ­re­go twór­cą był w isto­cie ktoś zu­peł­nie inny. Wy­da­je mi się, że pe­dan­tycz­ni ka­bo­ty­ni, któ­rzy mają wię­cej pie­nię­dzy niż ro­zu­mu, byli przed sześć­dzie­się­ciu czy sie­dem­dzie­się­ciu laty tacy sami jak dziś.

Zwróć­cie uwa­gę, co pi­sze Men­dels­sohn o tej sa­mej sali, na któ­rą Pon­ti­fex z taką pew­no­ścią po­sta­wił staw­kę, ry­zy­ku­jąc re­pu­ta­cją ar­bi­tra sma­ku i kul­tu­ry. On rów­nież czu­je się nie­mniej pew­ny i za­pi­su­je: „Po­tem po­sze­dłem do Try­bu­ny. Sal­ka ta jest tak uro­czo mała, że moż­na ją prze­mie­rzyć w pięt­na­stu kro­kach, a prze­cież za­wie­ra w so­bie ogrom sztu­ki. Zno­wu wy­szu­ka­łem so­bie mój ulu­bio­ny fo­tel, usta­wio­ny pod rzeź­bą Nie­wol­ni­ka ostrzą­ce­go nóż (L'Ar­ro­ti­no), a kie­dy w nim za­sia­dłem, mo­głem przez kil­ka go­dzin od­dać się roz­kosz­nej sje­ście, bo w za­się­gu mego wzro­ku mia­łem Ma­don­nę del Car­del­li­no, Pa­pie­ża Ju­liu­sza II, Por­tret ko­bie­ty Ra­fa­ela, po­nad nim uro­czą Świę­tą ro­dzi­nę Pe­ru­gi­na, We­nus Me­dy­cej­ską tak bli­sko, że mo­głem jej do­tknąć, a tyl­ko nie­co da­lej We­nus Ty­cja­na… Prze­strzeń mię­dzy nimi zaj­mu­ją inne ob­ra­zy Ra­fa­ela, por­tret pędz­la Ty­cja­na, ja­kiś Do­mi­ni­chi­no itd., itd., a wszyst­ko to jest za­mknię­te w ob­wo­dzie tak ma­łe­go pół­ko­la, że po­miesz­cze­nie to z po­wo­dze­niem mo­gło­by być zwy­czaj­nym po­ko­jem. Jest to miej­sce, gdzie czło­wiek czu­je swą ni­cość i uczy się po­ko­ry." Dla lu­dzi po­kro­ju Men­dels­soh­na ta sala jest za śli­ska na na­ukę po­ko­ry. Z re­gu­ły na je­den krok w jej kie­run­ku, co­fa­ją się dwa kro­ki wstecz. Za­sta­na­wia mnie, jak wy­so­ką notę po­sta­wił so­bie Men­dels­sohn za sie­dze­nie przez dwie go­dzi­ny w tym fo­te­lu. Za­sta­na­wiam się, ile razy mu­siał zer­kać na ze­ga­rek, czy już te dwie go­dzi­ny mi­nę­ły. Cie­ka­wy je­stem, ile razy po­wie­dział do sie­bie, że w isto­cie rze­czy, gdy­by praw­dzie sta­ło się za­dość, on jest taką samą zna­ko­mi­to­ścią jak ci, któ­rych dzie­ła ma przed sobą; ile razy za­sta­na­wiał się, czy zwie­dza­ją­ce oso­by roz­po­zna­ły, kim on jest, i czy po­dzi­wia­ją go za tak dłu­gie sie­dze­nie w tym sa­mym fo­te­lu, i ile razy był zły, że lu­dzie prze­cho­dzą nie zwra­ca­jąc na nie­go uwa­gi. Nie jest by­najm­niej wy­klu­czo­ne, że gdy­by praw­da wy – szła na jaw, oka­za­ło­by się, że do tych dwóch go­dzin coś nie­coś bra­ko­wa­ło.

Po­wra­ca­jąc do pana Pon­ti­fe­xa, na­praw­dę nie wiem, czy na se­rio, czy nie na se­rio upodo­bał so­bie owe, w jego mnie­ma­niu, ar­cy­dzie­ła sztu­ki grec­kiej i wło­skiej, dość na tym, że przy­wiózł so­bie kil­ka ko­pii, któ­re, jego zda­niem, nie mam co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści, wy­trzy­my­wa­ły naj­su­row­sze po­rów­na­nie z ory­gi­na­ła­mi. Dwie ta­kie ko­pie do­sta­ły się Teo­bal­do­wi przy po­dzia­le oj­cow­skie­go ume­blo­wa­nia i wi­dy­wa­łem je czę­sto w Bat­ters­by przy oka­zji mych wi­zyt u Teo­bal­da i jego żony. Jed­ną z nich była Ma­don­na. Sas­so­fer­ra­ta w nie­bie­skim we­lo­nie rzu­ca­ją­cym cień na po­ło­wę jej twa­rzy. Dru­ga wier­nie od­twa­rza­ła Mag­da­le­nę Car­lo Do­lci, ko­bie­tę o bar­dzo pięk­nych wło­sach, z mar­mu­ro­wą wazą w rę­kach. Za mo­ich mło­dych lat uwa­ża­łem te ob­ra­zy za pięk­ne, ale póź­niej, w mia­rę jak od­wie­dza­łem Bat­ters­by, za­czą­łem od­no­sić się do nich z co­raz więk­szą od­ra­zą i do­świad­cza­łem uczu­cia że na od­le­głość pa­ru­je od nich Je­rzym Pon­ti­fe­xern.: W koń­cu od­wa­ży­łem się dla eks­pe­ry­men­tu skry­ty­ko­wać je, zresz­tą nie­zbyt su­ro­wo, ale za­rów­no Teo­bald, jak i jego żona w tej sa­mej chwi­li zmo­bi­li­zo­wa­li swe siły prze­ciw­ko mnie. Choć ani jed­no, ani dru­gie nie da­rzy­ło swe­go ojca i te­ścia sym­pa­tią, to nie mo­gło być mowy o po­da­wa­niu w wąt­pli­wość jego znaw­stwa i nie­prze­cięt­nych zdol­no­ści ani o pod­wa­ża­niu jego au­to­ry­te­tu jako czło­wie­ka ob­da­rzo­ne­go ab­so­lut­nym sma­kiem w spra­wach li­te­ra­tu­ry i sztu­ki, a dzien­nik, któ­ry pro­wa­dził w cza­sie swej za­gra­nicz­nej po­dró­ży, był prze­ko­ny­wa­ją­cym tego do­wo­dem. Przy­to­czę z nie­go jesz­cze je­den frag­ment, po czym po­zo­sta­wię go jego wła­snym lo­som i po­wró­cę do mej opo­wie­ści. W cza­sie po­by­tu we

Flo­ren­cji pan Pon­ti­fex za­no­to­wał: „Wła­śnie wi­dzia­łem wiel­kie­go księ­cia i jego ro­dzi­nę, jak prze­jeż­dża­li w po­szóst­nych po­jaz­dach, co zwró­ci­ło nie­mal tak zni­ko­mą uwa­gę prze­chod­niów, jak gdy­by cho­dzi­ło o mnie, któ­ry je­stem zu­peł­nie nie­zna­ny w tym mie­ście.” Nie wy­da­je mi się moż­li­we, żeby choć tro­chę wie­rzył, że jest zu­peł­nie nie­zna­ny we Flo­ren­cji lub w ogó­le gdzie­kol­wiek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: