Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drugie życie Anny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Drugie życie Anny - ebook

Pieniądze. Wiara i wątpliwości. Miłość i zdrada. Dziennikarz Kamil Srokacz prowadzi prywatne śledztwo dotyczące drugiego życia swojej zmarłej żony. Historia o tym, że stabilizacja jest kruchą iluzją. Wystarczy przypadek, aby nasz świat przewrócił się do góry nogami.

Tradycyjnej konstrukcji powieści towarzyszy wielotorowa narracja: trzecioosobowy opowiadacz oddaje głos bohaterom, którzy subiektywnie, często stronniczo lub złośliwie oceniają siebie, innych oraz same wydarzenia. Poruszamy się po cienkiej linii pomiędzy dramatem a komedią.

"Drugie życie Anny" to powieść raczej dla dorosłych, to jest dla tych wszystkich, którzy w literaturze szukają odpowiedzi na najważniejsze pytania, takie jak kim jestem, czego chcę, co jest dla mnie ważne, w jakim stopniu kontroluję mój byt, a w jakim on sprawuje władzę nade mną?

Pisząc "Drugie życie Anny" chciałem, aby powieść ta była po trosze jak lustro, w którym Czytelnik może się przejrzeć, i po trosze jak drzwi, za które można zajrzeć, aby podpatrywać innych, kiedy nikt nie patrzy. Zapraszam to "Drugiego życia Anny".

 

Bartosz Libuda

 

Bartosz Libuda ukończył edytorstwo na Uniwersytecie Gdańskim i Służbę Zagraniczną w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Jest doświadczonym dziennikarzem, tłumaczem i redaktorem. Publikował między innymi w "Toposie", "Kwartalniku Wyspa" i "Nowej Fantastyce". Interesuje się współczesną psychologią, lingwistyką, polityką i ekonomią. Pisanie traktuje jako pasję i próbę eksploracji ludzkiej psychiki w sytuacjach nietypowych lub skrajnych. Uważa, że lektura dobrej książki powinna być dla czytelnika jednocześnie przyjemnością i przygodą. Tak też stara się pisać.

 

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-935896-2-3
Rozmiar pliku: 491 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

(1)

Mieszkał w starym Wrzeszczu. Lubił tę okolicę. Dobrze żył z tutejszą starszyzną i młodymi ludźmi w kapturach. Szanowali się wzajemnie. Arkadiusz Banaszak: z każdym znajdował wspólny język. Nieoceniona umiejętność w pracy bankowego negocjatora z Najważniejszymi Klientami.

Zajmował olbrzymie mieszkanie, na które składało się piętro i strych w głębokiej kamienicy o wysokich stropach. Mieszkanie było prawie puste. Dziewczyna oznajmiła Banaszakowi, że mogłaby się tu pieprzyć „tylko z tym Marlonem Brando”. Ale ostatecznie została.

– Oglądałaś ten film? – spytał, żeby podtrzymać rozmowę.

– Nie, ale słyszałam, że jest, no wiesz…

– Jaki?

– Taki hardcorowy, nie?

W salonie pod oknem leżał gigantyczny materac, a obok, na niskim, secesyjnym stoliku, stał najwyższej klasy gramofon i wzmacniacz, przy nich zaś, przesunięta ku środkowi pokoju, pyszniła się pokaźna biblioteka, od dołu pod sufit zawalona książkami i winylami. Z precyzyjnie rozmieszczonego zestawu głośników dochodziły afrykańskie rytmy. Arkadiusz lubił Afrykę.

Sięgnął po pilota i zgasił światło. Bronił się przed powracającą, wszechogarniającą falą pustki. Wyobrażał sobie siebie jako surfera, za którym pędzi ściana wody. Wpłynął w tunel i już wiedział, że niebieski łuk zwali mu się na kark.

Postanowił zatelefonować do siostry. Wtedy zdarzył się wypadek.

Ile trwała rozmowa? Najwyżej minutę.

Zerwał się z posłania, włączył lampę i ubierał się w bezładnym pośpiechu. Dziewczyna przewróciła się na plecy. Patrzyła, jak usiłował wciągnąć pasek w szlufki.

– Stało się coś? – spytała sennie.

Popatrzył na nią, jakby zobaczył ją pierwszy raz.

– Wychodzisz? – zadała drugie pytanie.

Była naga, nie licząc kolczyka w pępku. Żebra wyzierały spod gładkiej skóry. Brzuch zapadał się nagle i stanowczo, by wypełznąć łagodnym wzniesieniem podbrzusza i wniknąć pomiędzy lekko rozwarte uda. Plotła w powietrzu esy-floresy długimi rękoma.

– Jak masz na imię? – zapytał, zanim zdążył na dobre pomyśleć to pytanie.

– Ja? – zmieszała się i naciągnęła prześcieradło aż po szyję.

Banaszak szukał kluczyków do samochodu. Znalazł je w spodniach od garnituru, które założył na goły tyłek.

– Muszę wyjść. Moja siostra… Zresztą nieważne. Możesz tu być jak długo chcesz, gdybyś wychodziła, zatrzaśnij drzwi.

– Ja też pójdę. Jest pan na mnie zły?

– Nie.

Patrzyła na niego z lękiem. Wyszedł z mieszkania, jakby to on był tu obcy.

Na dworze zderzył się z listopadowym zimnem. Padał deszcz. Wsiadł do swojej dyrektorskiej toyoty i uruchomił silnik. Za każdym razem dopadała go ta sama myśl: nie lubił tego samochodu. Mokry T-shirt przyklejał mu się do pleców. Drżał.

Po dziesięciu minutach zajechał na miejsce. Zignorował polecenie młodego strażaka i zatrzymał się tuż za dużym wozem gaśniczym. Światła ulicznych latarni i halogen na trójnogu rozpraszały mrok. Karetka pogotowia odjechała na sygnale. Arkadiusz pomyślał, że jest piętnasty listopada. Urodziny Tomka. Twojego chrześniaka. Czy Kamil, mąż Anny, ten nieudaczny, sfrustrowany dziennikarzyna, też był w oplu?

Kilku strażaków w pełnym rynsztunku pracowało przy tym, co zostało z samochodu. Banaszak bał się podejść bliżej. Tramwaj wbity w rozoraną karoserię. Trzech policjantów w mundurach zasłania widok gapiom. Potężny mężczyzna w cywilu rozmawia przez telefon. Banaszak czuł się jak w samolocie, który ostro schodzi do lądowania.

– Prokurator jedzie? No to wyciągnijcie go z przyjęcia, chyba nie jest pijany? Lekarz zaraz będzie.

Banaszak podszedł do cywila, przedstawił się i powiedział, że rozmawiał przez komórkę z kierowcą na sekundę przed wypadkiem. Policjant zadał kilka pytań. Zanotował dane i numer telefonu. Poprosił, żeby Banaszak w poniedziałek stawił się w komisariacie drogówki w Gdańsku na Kartuskiej.

– Ktoś tam pana przesłucha.

Arkadiusz spytał o ofiary. Policjant wymienił nazwiska. Banaszak poczuł chłód, jakby ktoś go wypatroszył i wypchał lodem.

– Kto jest w szpitalu? – spytał.

Telefon policjanta znów się odezwał.

– Niech pan jedzie na Zaspę, tam się pan wszystkiego dowie. Zaraz będę miał prokuratora. Niech się pan ubierze. Dostanie pan zapalenia płuc.

Arkadiusz machnął ręką z lekceważeniem. Nie czuł chłodu, choć cały drżał.

– Co się z nimi stanie?

Policjant wydał jakieś polecenie komuś za plecami Banaszaka i wyjaśnił:

– Obejrzą ich lekarz i prokurator, potem służby odwiozą ich na Dębinki do Zakładu Medycyny Sądowej na sekcje. Samochód odstawimy na nasz parking, przejdzie badania, będzie go można zabrać albo zezłomować. Policjant pojedzie pod adres z dowodu osobistego zmarłej. Miała męża?

– Tak.

– Ma pan z nim kontakt?

– Tak – odparł Banaszak z wahaniem. Nie lubił Kamila Srokacza.

– Niech mu pan przekaże, żeby do nas przyszedł na Kartuską, we wtorek, gdzieś między jedenastą a czternastą. Czasem trudno skontaktować się z rodziną, a musimy go przesłuchać i wysłać do prokuratora.(2)

Za mordę – właśnie tak chciałeś brać życie. I co z tego wyszło?

Jesienią, gdy dni były krótkie i ciężkie jak chmury nad miastem, a wieczory wlokły się jak pogrzeby, Kamil Srokacz bał się wolnych weekendów. Pustka siada ci na twarz i dusi. Dobranoc. Dobra noc? Wolne żarty. Sen jak pijaństwo: nie przynosi wyzwolenia.

Jest dopiero po śniadaniu. Prawie cały dzień trzeba palić światło. I co z tego, skoro światło nie rozjaśnia ci w głowie?

Dziesięcioletni Tomcio zatrzymał się w progu spaluny i zerkał na Kamila, rozpierając się w futrynie, jakby chciał rozsadzić drzwi. Owoc pracy twoich lędźwi. Orka na ugorze. W oczach chłopca mieniły się lęk i ciekawość. Nogi, których każdy staw zdawał się być wykręcony w inną stronę, uginały się i prostowały, lecz nigdy do końca. Dłonie, przyciśnięte do futryny, drżały z wysiłku. Wreszcie Tomcio odetchnął, osunął się, ukląkł i wylądował na czworaka.

– Brawo, no fantasmagorycznie, co nie, kosmicznie po prostu! – ładna, wysoka czternastolatka zjawiła się w polu widzenia Srokacza. To ona wymyśliła słowo spaluna: połączenie salonu, speluny i sypialni. Krótkie czerwone włosy i kolczyk nad górną wargą. I licho wie, gdzie jeszcze. Dziewczyna miała w sobie coś z Umy Thruman w Kill Billu – spojrzenie bezczelne w swej śmiałości, wiotkość i energię. Z zadziwiającą lekkością postawiła brata do pionu. Twoja córka jest już prawie kobietą. Poczuł w ustach gorzkość, która ostatnio częściej do niego powracała.

– Czekaj, kareta podjeżdża! – zawołała Agata. Głos o ciepłej barwie odziedziczyła po matce. Agata nosi w sobie ten sam zalążek dzikości, jak pączek rozkwitający nieoczekiwanie w piękny kwiat szaleństwa, właściwego ludziom zdolnym do wielkich rzeczy. Jest w tym podobna do twojego brata.

– Czekam! – pisnął Tomcio i rozpoczął kolejną sekwencję niepełnych przysiadów, dopóki siostra nie podstawiła mu wózka. Chłopiec wpadł w siedzisko. Na znak ulgi puścił bąka i roześmiał się zawadiacko.

– Śmierdziel z ciebie! – dziewczyna skarciła malca, prychnęła mu w twarz, cmoknęła brata w głowę i pchnęła wózek do pokoju. Rozanielony dotąd Tomcio opuścił stopy z podstawek na wytarte, klekoczące klepki parkietu i usiłował hamować, wrzeszcząc przy tym, jakby go obdzierano ze skóry. Kamil Srokacz zastygł w fotelu, odgrodzony od dzieci podwójną zasłoną: splecionymi na piersiach rękoma i nogą założoną na nogę tak, że linie uda i wspartej na nim stopy tworzyły kąt prosty. W ten sposób ufortyfikowany, z obawą patrzył na rozgrywające się przed nim manewry.

Dziewczyna sprawnie obróciła wózek na tylnych kołach i wywiozła brata na korytarz. Chłopiec ucichł. Srokacz wymacał papierosy i zapalniczkę w kieszonce koszuli.

– Nie widzisz, że on się ciebie boi, tato? – Agata wpadła do salonu i stanęła nad ojcem w pozycji wykidajły.

– Widzę. I co mam zrobić? Biję go? Straszę?

– Nie robisz nic, żeby złapać z nim wspólną falę, on ciągle o tobie mówi, lezie do ciebie, co nie, przewraca się i staje w progu, bo ty na niego nie patrzysz, a jeśli patrzysz, co nie, to z obrzydzeniem. Wiesz, czego on się wystraszył? Twojego spojrzenia! To jest twój syn! Masz czterdzieści pięć lat, halo! Pora dorosnąć!

Srokacz podniósł wzrok na córkę.

– Nie mów do mnie w ten sposób, tym tonem! – zaatakował. – Jest sobota, spędzimy razem dzień. Nie chcesz, żeby choć raz było przyjemnie? – zakończył bardziej ugodowo.

Ale Agata nie przewidywała rozejmu.

– Modlisz się, żeby burmistrz puścił się z zakonnicą, żeby wybuchł gaz albo kogoś rozkwasiła ciężarówka, żebyś musiał pojechać i zbierać materiał, co nie, pstrykać foty butom wystającym z czarnego wora do tej twojej gazeciny! Żeby tylko z nami nie być! Myślisz, że on tego nie wie, nie czuje? On nie jest idiotą, nie jest głupi! Jest inny! Wielki redaktor, tropiciel afer, co nie! A rodzinę masz za gówno!

W głębi mieszkania trzasnęły drzwi. Pani Srokacz zakończyła kąpiel. Agata wymknęła się z pokoju, jakby z matką też miała na pieńku.

Anna nie wyglądała na swoje 39 lat. Rozgrzana, bosa, zawinięta w krótki szlafrok, weszła do salonu i płynnym ruchem uwolniła spod ręcznika czarne, wilgotne włosy.

– Pokłóciliście się? Przecież chcemy być dzisiaj razem, prawda?

Srokacz przyjrzał się żonie. Jak dawno nie widział tych skrzętnie ukrywanych krągłości? To już z rok, od kiedy nie pozwoliła ci się dotknąć. Dlaczego taki przystojny, pełen wigoru mężczyzna, nie znajdzie sobie kochanki? Lubił myśleć na swój temat w trzeciej osobie. Lokalne piękności, oczywiście te bardziej dojrzałe, interesowały się nim bardziej niż on nimi. Były to opiekunki drobnomieszczańskich karier swoich lub cudzych mężów, kobiety zdolne do poświęceń. Niektóre stręczyły swoimi nastoletnimi córkami. Nie masz kochanki z lenistwa? Łatwiej byłoby chyba chodzić do burdelu. Zwariowałeś? Do burdelu? Reporter lokalnej gazety nie może zadawać się z tymi kilkoma tutejszymi kurwami, a potem pisać o korupcji w urzędzie i niemoralnym prowadzeniu się księdza wikarego. Z kochanką sprawa równie beznadziejna, jak z miejscowym burdelem, mój drogi. Tu wszyscy się znają i w burdelu spotkałbyś sąsiada, który okazałby się mężem twojej kochanki. Albo kochankiem twojej żony. Jak się miewa żona, proszę pana?

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – podniesiony głos Anny wyrwał Srokacza z kręgu własnych myśli.

– Jak zawsze.

Anna zignorowała bezczelność.

– Pytałam, czy pokłóciliście się z Agatą? Czy ani na moment nie mogę zostawić was samych? Jesteście gotowi wydrapać sobie oczy?

– Nie pokłóciliśmy się. Strasznie długo siedzisz pod prysznicem. Wiesz, jakie wysokie rachunki płacimy za ciepłą wodę? – usiłował zmusić Annę do defensywy.

Podeszła do męża, usiadła mu na kolanach i objęła go za szyję.

– Kochanie, ten dzień jest dla nas, nie zepsujmy tego, dobrze? – szepcząc, obsypała Kamila pocałunkami. – Tak mi się marzy odrobina luzu, wiesz, mam dosyć szkoły, cudzych dzieci, rozstrojonego fortepianu i głupich melodii, które muszę grać na zajęciach z rytmiki. Tak bym bardzo chciała minutkę dla siebie, wiesz… Wieczorem, jak będziesz grzeczny, dostaniesz nagrodę. Ktoś się tobą zaopiekuje. Zgoda? Pozwolisz mi krzyczeć?

Srokacz uśmiechnął się i pocałował ją w usta. To niewiele różni się od prostytucji, nie sądzi pan, redaktorze? Z tym, że u nas w domu to kurwa jest klientką. Ładnie powiedziane. Byłoby dobre zdanie do artykułu w brukowcu. Proszę zobaczyć, jaki wspaniały rynsztok, drodzy państwo. Tak cudownie tu cuchnie.

Anna przyjęła chyba, że to uśmiech dla niej, i z wdzięczności zmieniła pozycję – dosiadła Kamila jak Amazonka i przywarła do niego, zaciskając uda.

– Bądź troszkę lepszy dla dzieci. Tak niewiele czasu spędzamy wspólnie. Niech ten dzień będzie dla nich. A noc dla nas. Pojedziemy do Gdańska, wiesz, jak Tomcio bardzo lubi statki. A później gdzieś na wyżerkę. Zjemy dużo niezdrowych, tuczących rzeczy i popijemy colą. Ja poprowadzę, weźmiesz piwo. Należy ci się.

Spróbował rozchylić jej szlafrok.

– Nie prowadziłaś od lat. Powinni zabrać ci prawo jazdy, wiesz? – powiedział.

Zaprzeczyła ruchem głowy, odsunęła jego ręce i wstała.

– Zawsze sobie radzę. Nie zaczynaj. Zobaczysz, zapalimy świeczki, otworzymy szampana, włączymy muzykę. Będzie, jak kiedyś. Zgoda?

Uwierzył w obietnice. Z początku wychwycił, później zgubił nutkę sztuczności w głosie Anny i cień przymusu w jej uśmiechu.

W kieszeni redaktora zadzwonił się telefon. Pani Srokacz patrzyła na męża z góry.

– Nie rozstajesz się z tym nawet w sraczu. Cokolwiek to jest, jesteś ojcem rodziny. Nie spieprz tego, bo będziesz miał u mnie… wiesz co.

Wyrwał z kieszeni aparat, wstał i wyszedł do kuchni. Dzwonił kolega. Zwykle miał mocne informacje i nieźle płacił. Srokacz przywitał się wylewnie:

– Wszelki duch Pana Boga chwali! Co sprowadza do mnie szarą eminencję?

– Słuchaj, bo nie mam czasu. Dzwonił do mnie Snajper i…

– Ten twój wszystkowiedzący paparazzo? – wtrącił Srokacz.

– Nie przerywaj mi, kochanie, tylko słuchaj, dobra? Magdalena Libicka wybiera się do tej waszej zapomnianej przez samego Diabła mieściny na pogrzeb. Chcę mieć z tego materiał, jasne? Chcę mieć czarno na białym, że tam była. Dowiedz się, jak nazywa się ten sztywny i co go łączyło z Libicką. Może jest jakiś fajny trop. Zrób zdjęcia. I daj mi coś extra. Za coś extra, płacę extra. Wszystko jasne?

– Nie powiedziałeś, kiedy to ma być.

– Jak to, kiedy! Ciesz się, że nie wczoraj! Zaraz, to jest równo o drugiej. U was też jest czternasty listopada dwa tysiące dziewiątego czy się spóźniacie dwadzieścia lat? Macie chyba jeden cmentarz, co?

– Jeden czynny – odparł Srokacz nerwowo.

– Wybacz, nie doceniłem metropolii. Bierzesz to czy dajesz mi dupy?

– Biorę.

– Nie zawiedź mnie, bo cię wydymam, a potem zabiję. Jesteś moją ostatnią nadzieją! Pa! I melduj się!

Srokacz zaczerpnął tchu i cicho klął. Magdalena Libicka. Gadają, że więcej ognia ma w sobie woskowa figura Marilyn Monroe niż ta lodowata lala.

– Kochanie, szykuj się, dochodzi południe, a my ciągle w domu! – Anna zajrzała do kuchni. – Czy ty wiesz, że ja nie ma co na siebie włożyć? To jest straszne! Wszystko przez to, że ty mnie nigdzie nie zabierasz!

Kamil pomyślał, że dawno tak nie trajkotała w tonie żartobliwej skargi.

Powiedział to tak spokojnie, jak potrafił:

– Nie mogę z wami jechać. Muszę pracować.

Zapadła cisza. Tupot stóp Anny ucichł. Po minucie w kuchni zjawił się Tomasz. Przyszedł na czworaka.

– Nie jedziesz z nami, ta… tato? – spytał, usiłując jak najmniej się jąkać.

Kamil poczuł, jak ślina wysycha mu w ustach.

– Nie mogę. Pojadę następnym razem. Obiecuję.

Popatrzył na chłopca. Podrapał go po głowie. Jak pies. Traktuję go jak psa. Kocham go jak psa.

Tomasz uczepił się nóg ojca i wspiął się po nich z trudem, aż wreszcie stanął na własnych. Kosztowało go to sporo wysiłku. Wyczerpany, przykleił się do Kamila całym ciałem i powtarzał:

– Tata, jedź z nami, tata, tata!..

Następna wtargnęła do kuchni córka.

– Zostaw go! – wrzasnęła histerycznie – On cię nie kocha, on nas nie kocha! Ma nas gdzieś, rozumiesz, gdzieś, co nie!

Srokacz nie protestował.

– Tata, jedź z nami, tata, ta…ta! – jąkał się chłopiec.

Kamil czuł, że dłużej tego nie udźwignie. Przerażała go wizja soboty z rodziną, ale nawoływania syna zmiękczyły mu serce. O żesz ty i kurwa jego mać! – zaklął w duchu, bo panicznie obawiał się wzruszeń. Wzruszenie roztkliwia, odbiera rozum i jest kwintesencją złego smaku, mój drogi, więc powstrzymaj łopot powiek i łomot pompki pod żebrami!

Zamierzał powiedzieć, że zmienił zdanie i jedzie do Gdańska, gdy w kuchni zjawiła się Anna. Wystarczyło jej pięć minut, żeby się ubrać, a nawet trochę wymalować. Srokacz cofnął się pod kuchenne okno. Nie drażnij bestii, redaktorze. Anna miała zaciśnięte usta i czerwone plamy na szyi, jak zawsze, kiedy się denerwowała. Dmuchnęła w grzywkę i poprawiła ją błyskawicznym, mimowolnym ruchem dłoni. W oczach ten zimny blask, pamiętasz? Przed kilkoma laty po takim właśnie cichym wstępie urządziła Srokaczowi prawdziwie epicką awanturę. Spójny wywód w konwencji krzyku i przekleństw, z rzucaniem furiackim różnymi przedmiotami. Srokacz nigdy nie rozstrzygnął, czy wybuch szału był do pewnego stopnia kontrolowany, czy całkiem, jakby to określiła Agata, na spontanie. Tak czy owak wolał uniknąć powtórki.

– Słuchaj, ty… Tak nie będzie, rozumiesz? – mówiła Anna. – Tak nie będzie. Spodziewaj się poważnej rozmowy. Jeśli nie jesteśmy potrzebni tobie, to ty nam tym bardziej. Biorę samochód. Weźmiesz rachunki za taksówkę na redakcję.

– Uważaj na tramwaje… – Srokacz włożył w te słowa do żony tyle troski, le zdołał z siebie wykrzesać, ale nie zabrzmiało to przekonywająco.

– Lepiej dla ciebie, żeby ten dzień szybko się nie skończył. Dzieci! Idziemy! Jedziemy sami!

Agata pomogła bratu się ubrać, posadziła go na wózek, zawiązała chłopcu buty i po kilku minutach krzątaniny cała trójka opuściła mieszkanie. Tomcio pomachał ojcu, udając, że robi to w tajemnicy przed mamą i siostrą.

Srokacz spojrzał na zegarek. Miał niespełna dwie godziny na przygotowanie się do pracy. Zrezygnował z lustrzanki na rzecz szybkiego, poręcznego, cichego kompaktu. Zerknął, czy parasol jest na miejscu. Mimo domowego zakazu, zapalił papierosa, usiadł w fotelu i przypomniał sobie wszystko, co wiedział o Magdalenie Libickiej: około trzydzieści pięć lat, naturalna, słowiańska blondynka, liczne romanse, dwa małżeństwa i dwa rozwody. Chyba miała jakieś kłopoty z narkotykami. Związała się z synem jakiegoś milionera, który rzucił dla niej żonę i dwójkę czy trójkę dzieci. Rzadko udziela wywiadów, ale gazety i portale plotkarskie ciągle o niej piszą. Chce ją zaangażować sam Pedro Almodóvar. Od ponad dekady na liście najpiękniejszych kobiet Europy. Chimeryczna. Podobno pije, podobno się leczyła. Finansuje jakieś schronisko dla psów. Kolekcjonuje cygara. Wzięła udział w kilku rozbieranych scenach. Nie gra w reklamach ani w serialach. Ma najwyższe w kraju stawki za dzień zdjęciowy. Przed kilkoma tygodniami wszedł do kin nowy thriller erotyczny z jej udziałem. Coś więcej z Magdaleną Libicką? Marzenie. Bardziej prawdopodobny jest złoty los na odpuście.

Srokacz wyjrzał przez okno na rynek. Połowa listopada przyniosła pierwszy atak zimy. Z nieba spływały piękne płatki śniegu. Słupek rtęci na termometrze zatrzymał się tuż poniżej zera. Drogi są śliskie. Anna nie jeździ w takich warunkach. Powiedzmy to sobie wprost: ona nie umie jeździć. Zadzwonił po taksówkę.

Czarny karawan ze złotym napisem Ostatnia Droga dotarło już na miejsce. Kierowca oparł się o maskę, palił papierosa i patrzył z niebo. Nad miastem wisiało wielkie chmurzysko. Za białym płotem, który w gasnącym świetle dnia stawał się szary, rozciągał się cmentarz. Wiatr psocił pośród kwiatów i zniczy, a groby i krzyże stały niewzruszone.

Przy karawanie zebrała się garstka ludzi. Choć do godziny czternastej był jeszcze kwadrans, karawan wtoczył się już przez cmentarną bramę na główną aleję. Za samochodem płynął pod prąd wichury parasol księdza. Za nim kroczył ministrant z krzyżem, a na końcu pięcioro żałobników – trzy kobiety, w tym dwie zakonnice w czarnych habitach i otyły mężczyzna, popychający z trudem wózek inwalidzki, w którym siedziała drobna istota w czerwonej kurtce, płaszczu przeciwdeszczowym i dwóch czapkach: szarej wełniance i wciśniętej na nią żółtej baseballówce.

Srokacz towarzyszył temu dziwnemu konduktowi z pewnej odległości, postępował za nim jedną z bocznych alejek i oglądał się za siebie, wypatrując kogoś choćby odrobinę podobnego do Magdaleny Libickiej.

Cmentarz zdawał się nie mieć końca. Tu i ówdzie zerkały na redaktora z fotografii przyklejonych do pomników uśmiechnięte twarze zmarłych. Jakby chcieli powiedzieć, że tam wcale nie jest tak źle, mój drogi. Brzozowy zagajnik urwał się i karawan wjechał na otwartą przestrzeń. Wiatr rzucił się na żałobników ze zdwojoną siłą. Parasol nad głową księdza skapitulował i – połamany – oklapł. Wzniesiony nad głową ministranta krzyż tańczył. Trzy kobiety wyprzedziły mężczyznę mozolnie pchającego wózek z zasiadającym w nim pasażerem, który dwoma rękami przyciskał do głowy baseballówkę.

W ostatniej strefie cmentarza przeważały świeże groby – kopce i zatknięte na nich krzyże. Srokacz zerknął na zegarek: niewiarygodnie długi marsz trwał piętnaście minut.

Czterej grabarze palili papierosy, wspierali się na łopatach i oddychali z trudem. W poprzek dołu ułożyli deski i przerzucili liny. Gdy zajechał karawan, pstryknęli niedopałki w piach i podeszli pod bagażnik, otwarty przez ministranta. Ksiądz śpiewał i odprawiał modlitwy bez zaangażowania. Usta żałobników poruszały się niemrawo w odpowiedziach. Grabarze dźwignęli skrzynię i umieścili ją na deskach. Ksiądz skinął, by nie zwlekali. Mężczyźni naprężyli sznury, usunęli deski i trumna szybko zjechała na w dół. Ksiądz dokończył modlitwy. Grabarze wyciągnęli sznury i wzięli się do zasypywania dołu. Ktoś cisnął w wykop garść piachu. Zdumiewające, do jakiej wprawy można dojść w formowaniu nagrobków, redaktorze. Po kilku minutach zagłuszanego przez wiatr sapania, grób był gotów. Kamil stał zbyt daleko, żeby odcyfrować napis na czarnej tabliczce przytwierdzonej do krzyża, zatkniętego w piachu.

Dzień dogorywał. Za chmurami gasło słońce. Ksiądz mówił do zebranych, ale nikt go nie słyszał. Wykonał pospiesznie znak błogosławieństwa i czarna sutanna odpłynęła w towarzystwie białej alby ministranta, który niósł pod pachą krzyż. Rozeszli się żałobnicy. Nikt nikomu nie złożył kondolencji, żadnych uścisków dłoni, uśmiechów pocieszenia. Wściekły na informatora, który przecież dotąd go nie zawiódł, Srokacz ostatni raz spojrzał na świeżą mogiłę, poprawił kaptur, upewnił się, że parasol jest cały i ruszył w drogę powrotną. Dopiero wtedy spostrzegł pomiędzy nagrobkami, kilka alejek od świeżego kopca, smukłą, kobiecą postać. W ogromnych, ciemnych okularach, przysłaniających pół twarzy, w której lśniły pomalowane krwistą szminką wąskie, lekko rozchylone wargi, Magdalena Libicka wyglądała jak istota z innego świata, która potrzebuje opieki.

– Zimno, prawda? – Kamil stanął za plecami Libickiej i rozciągnął nad jej głową parasol.

– Mokro – odparła Magdalena, wyciągnęła rękę i pozwoliła kilku płatkom śniegu rozpłynąć się na dłoni. Głos miała niski, głęboki i dźwięczny. Pachniała drogimi perfumami. Srokacz pomyślał, że Anna mogłaby zadzwonić. Była to odległa, ulotna myśl, słaba i irytująca jak szmer tuż pod powierzchnią ciszy.

– Kim pan jest? – Libicka nie odwróciła się. Patrzyła na świeżo usypany nagrobek, na którym osiadały płatki śniegu. Gasły natychmiast w zetknięciu z wilgotnym piachem. Srokacz nie był przygotowany na tak banalne pytanie. Wypalił:

– Nie wiem.

– A! – odparła cicho Libicka. – To interesujące. A kim ja jestem?

– Pani jest… gwiazdą filmową.

– No tak. Dziękuję, że mi pan przypomniał, redaktorze.

Kamil skamieniał. Znów stracił pewność siebie.

– Skąd pani wie? – spytał po pauzie zbyt długiej, aby zaprzeczać.

– Strzeliłam.

– Celnie. Może… Może pójdziemy stąd?

– Chciałabym się pożegnać, jeśli pan pozwoli.

Magdalena zbliżyła się do krzyża. Koniuszkami palców w czarnej rękawiczce dotknęła tablicy. Srokacz przeczytał napis: „Diana Brock. 2001 – 2009. Prosi o modlitwę”.

Ośmioletnia dziewczynka. A to niespodzianka. Srokacz nie śmiał zadawać pytań, a Libicka nie zamierzała zaspokoić jego ciekawości. Nagle, zupełnie niespodziewanie, odwróciła się do redaktora i Kamil zobaczył w jej czarnych okularach odbicie swoich gasnących oczu. Oddech Libickiej był ciepły i miętowy. Srokacz pochylił się i pocałował ją w usta. Nie umiały wytłumaczyć, dlaczego to zrobił. Magdalena nie drgnęła i nie oddała pocałunku. Srokacz spytał:

– Pani niechętnie udziela wywiadów, prawda?

Libicka zanurzyła dłoń w kieszeni płaszcza i sięgnęła po papierosy. Kamil podał jej ogień.

– Pan chce zrobić ze mną wywiad, redaktorze?

– Nie… Nie wiem.

– Jest pan żonaty, redaktorze?

Srokacz pomyślał, że to „redaktorze” wyjątkowo go irytuje. A może chodzi o co innego? O samą treść pytań?

– Tak – powiedział.

– Dlaczego pan tym razem nie kłamie?

– Raz mnie pani przyłapała na kłamstwie.

Magdalena rozejrzała się.

– Lubię cmentarze po zmroku. Są takie bezpieczne. A pan?

– Nie, nie lubię.

– Wie pan, nie umiem być sama. Tak mi się zdaje. Co ja plotę! – roześmiała się głośno. Jej śmiech był niespodziewany i gwałtowny. Na chwilę wzbił się ponad świst wiatru.

– Chodźmy stąd! – Wzięła Kamila pod ramię i pociągnęła go w stronę bramy.

Wyszli na ulicę. Głos Magdaleny wzniósł się wyżej, a twarz, tak się zdawało Kamilowi, pojaśniała, mimo zapadającego mroku.

Libicka przystanęła i wyswobodziła rękę spod ramienia Srokacza. Zdjęła okulary i popatrzyła Kamilowi w oczy. Jej wzrok był… Srokacz nie potrafił znaleźć słów. To nieruchome spojrzenie mógłby nazwać zimnym, a jednak przeniknął go dreszcz i koszula przylepiła mu się do pleców.

Libicka zaciągnęła się i powoli uwolniła dym z płuc.

– Niech mi pan obieca, że nie będzie robił zdjęć, dobrze? To jest prywatna sprawa pomiędzy dwoma przypadkowymi ludźmi. W porządku?

– Nie mam aparatu – odparł.

– Znów pan kłamie, to słychać. My, aktorzy, wiemy to najlepiej. Żyjemy z kłamstwa. Niektórzy z nas robią to tak dobrze, wie pan, że to kłamstwo jest… czymś w rodzaju prawdy, tylko… jakby to powiedzieć… nie dla nich. Dla was, tych po drugiej stronie, rozumie pan? To straszne. Ja myślę, że to straszne. Zna pan tu jakiś hotel?

– Jakieś dwadzieścia minut pieszo.

– Jesteśmy na niego skazani. Jest taki film o kobiecie zabitej w hotelu, pamięta pan? Stary, czarno-biały.

– „Trzydzieści dziewięć kroków” Hitchcocka. Według książki Johna Bucana – odpowiedział Srokacz natychmiast.

Libicka gwizdnęła z podziwem. Wyrzuciła papierosa do kałuży.

– Pan kinomaniak?

– Stare dzieje – odparł.

– Moje filmy też pan oglądał? To dziwne, wie pan, chciałabym, żeby jak najwięcej ludzi zobaczyło moje filmy i jednocześnie… wkurwia mnie, że patrzą. Rozumie pan?

– Chyba nie.

– Ja też nie. Czasem tak się zatracam w roli, że to się robi cholernie osobiste, takie moje. Kiedy człowiek wpatruje się w lustro i czegoś tam szuka, jakiejś prawdy o sobie, na ogół to nie jest łatwa prawda. Ani przyjemna. Tym bardziej wtedy nie chcemy, żeby ktoś na nas patrzył, nie chcemy, żeby nas zobaczył. Bo patrzeć na kogoś i zobaczyć kogoś to nie to samo. Rozumie pan? Mało jest takich chwil, kiedy człowiek jest prawdziwy. Mnie to się czasem zdarza, kiedy gram. Paradoks, nie? Dlatego nie lubię, jak patrzą. Ja wiem, że to chaos, ale… Idziemy do hotelu? Zawsze, gdy nocuję w hotelu, obawiam się, że mnie ktoś zabije. Hotel to idealne miejsce na zbrodnię.

– Tak – odparł Srokacz, który miał na myśli inne przestępstwo. Jeśli to niezbyt mocne określenie na małe pieprzenie na boku, mój drogi.

Przez kwadrans z okładem, gdy tak szli pod rękę w stronę rynku, Kamil i Libicka prowadzili luźną, przetykaną złośliwościami rozmowę w tonie, jaki przyjmują starzy przyjaciele na pierwszym spotkaniu po latach. Libicka ukrywała się za ciemnymi okularami. Szczebiotała i śmiała się głośno, co rusz przystając, by potem iść kilkanaście kroków w ciszy. Słychać wtedy było rytm równych, pewnych, długich kroków aktorki. Ulicą przemknęła karetka pogotowia. Anna nie umie jeździć samochodem. Prawo jazdy dostała za ładną buzię. Jesteś durniem, jak zwykle. Libicka nie gra przed tobą ani dla ciebie. Gra dla siebie. Siebie chce oszukać. To zaczyna być interesujące. Diana Brock, lat osiem. Córeczka z przechowalni u siostrzyczek miłosierdzia.

– Nie dzwoni pan do żony? – przerwała kolejną pauzę Magdalena.

– A powinienem?

– Oczywiście. Należy ją uspokoić. Po co ma się denerwować? Ja zawsze dzwonię do mojego… mniejsza z tym. Nasze relacje są wiecznie niedopowiedziane, wie pan, jak to jest, gdy człowiek chce zostawić sobie trochę swobody. Może pan posłuchać, jak się to załatwia. Obarczam pana odpowiedzialnością za nasze szczęśliwe pożycie! – Libicka zarechotała, splunęła pod stopy i roztarła plwocinę koniuszkiem podeszwy. Zrobiła to z takim wdziękiem, że mogłaby stanąć jako żywy posąg obok Wenus z Milo i spluwać, wzbudzając zachwyt publiczności. To Kolombina. Ciekawe, kto jest Arlekinem. Może dzisiaj ty?

Nie miała torebki. Grzebała w kieszeniach jak mężczyzna poszukujący papierosów. Wyjęła czerwony telefon. Srokacz układał pierwszy akapit tekstu. Zdjęcia? Dobiorą coś z archiwum. Podpiszesz pseudonimem.

– Matołek? – Magdalena zdjęła okulary i zaszczebiotała. – Słuchaj, będziemy kręcić do rana, bardzo cię przepraszam, nie wrócę na noc… Tak, będę grzeczna… Jestem w pracy. Nic osobistego. Nie będę się z nikim pieprzyć. Tak, zdjęcia się przedłużą. Nie znam nazwy tej dziury. Ty też bądź grzeczny. Kocham cię. Nie pij. Wierzysz mi, prawda? To dobrze. Wiesz, jakie to dla mnie ważne. Dla nas. – Głos Libickiej znów był niski, głęboki i dźwięczny. – Wrócę do ciebie. Pa. – rozłączyła się.

Przez chwilę szli w milczeniu. Libicka zapaliła kolejnego papierosa.

– Czy pan wie, że palę tylko wtedy, kiedy mam się pieprzyć? Strasznie się denerwuję. Słyszał pan rozmowę? Widzi pan, jak to się robi? Trzeba tylko mówić prawdę. Nic tak nie przekonuje, jak prawda.

– Prawdę? – zdziwił się Srokacz.

– Prawda jest tym, w co się wierzy. Trzeba wierzyć w to, co się mówi. To wszystko. Teraz pan. Niech pan powie, że jest pan w pracy.

– Ja?

– Niech pan zadzwoni do żony. Niech jej pan powie prawdę.

Anna natychmiast rozpoznałaby kłamstwo, to jednak nie jest oczywiste. Spodziewał się zarobić na materiale o Libickiej, a zatem pracował. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał połączenie. Odczekał kilkanaście sygnałów, aż do komunikatu „numer nie odpowiada”.

– Moja żona to twarda sztuka. Miałem pojechać z nią i dziećmi do Gdańska i…

– Dostał pan zadanie.

– Powiedzmy. Chce mi pokazać, że jest obrażona. Ile ma pani czasu?

– Do rana. Wrócę samolotem. Muszę być w Rębiechowie przed siódmą. Mogę w ogóle się nie kłaść. A pan?

– Dlaczego nie przejdziemy na ty?

– Bo się nie znamy. Obcy jest panu savoir-vivre? To ile ma pan czasu? Niech pan schowa ten telefon. Czeka pan, aż oddzwoni?

– Nie spieszy mi się.

– Nie oddzwoni?

– Nie sądzę. Dlaczego pani zdjęła okulary przed rozmową ze swoim… no wie pani.

Libicka zatrzymała się, jakby chciała powiedzieć coś ważnego.

– Dlaczego? Bo oczy są zwierciadłem duszy, jak pan wie. Kto zasłania oczy, ten kłamie.

Dotarli na rynek, ładnie oświetlony latarniami w stylu retro. Listopadowy chłód wypędził z placu większość ludzi. Srokacz pomyślał, że wkrótce będą tu błyszczeć świąteczne ozdoby i poczuł chłód gdzieś głęboko w środku. Libicka, która znów ukryła się pod ciemnymi okularami, zwracała na siebie uwagę nielicznych przechodniów. Zdjęła z głowy chustkę i potrząsnęła długimi, jasnymi włosami. Srokacz ukłonił się jakiemuś znajomemu, który sztywno zgiął się w pas.

– Wyjdzie na to, że ma pan kochankę? Czy oni mnie poznają?

– Niektórzy tak. Kłopot w tym, że pani obecność tutaj jest mało realna. Dlatego są skonfundowani.

– Co to za gość?

– Który?

Libicka podbiegła do pomnika na środku placu. Wspięła się na cokół i teatralnie pomachała do redaktora.

– Ten! – zawołała.

Błysnął flesz. Srokacz wyobraził sobie to zdjęcie: Libicka na podwyższeniu, wokół niej czerń, z której wyzierają fragmenty monumentu. Kamil podał Magdalenie rękę. Posłusznie zeskoczyła na ziemię i dygnęła.

– Wołają na niego Batman. To Jakub Wejher, założył miasto. I kalwarię.

Libicka pokiwała głową z taką miną, jakby chciała wyrazić swój najgłębszy podziw. Kąciki jej ust na chwilę opadły.

– W takim razie musiał być niezłym jebaką. Oni wszyscy najpierw jeździli na wyprawy krzyżowe i gwałcili dziewice niewiernych, a potem stawiali miasta i klasztory. Na wszelki wypadek. Gdyby Bóg istniał. Wierzy pan w Boga?

– Nie wiem. Czasem. A ten Wejher walczył pod Wiedniem. Z niewiernymi, jak pani powiedziała.

– Niewierni! – roześmiała się. – A któż jest wierny? Jest pan lokalnym patriotą? To, doprawdy, urocze. Zły jest pan na mnie? O Wejhera, który walczył pod Wiedniem?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: