Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Tom I - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Tom I - ebook

Akcja rozgrywa się w roku 1866. Kapitan Nemo, zoolog profesor Pierre Aronnax, jego służący – Conseil, harpunnik Ned Land. Charyzmatyczny i tajemniczy kapitan zabiera czytelników w tajemniczą i pełną przygód wyprawę pod powierzchnią mórz i oceanów na pokładzie Nautilusa.


Seria wydawnicza Wydawnictwa Zielona Sowa „Podróże z Verne’em” zawiera 14 powieści Juliusza Verne’a. Obok utworów należących do kanonu twórczości francuskiego klasyka, prekursora science fiction, znalazły się w niej również pozycje mniej znane polskiemu czytelnikowi, jak utrzymane w konwencji powieści utopijnej ""Pięćset milionów hinduskiej księżniczki"" czy ""Dramat w Inflantach"", którego akcja toczy się wokół zbrodni i następującego po niej śledztwa. Starannie opracowane, opatrzone rzetelnymi przypisami książki, w nowych pełnych przekładach z języka francuskiego, rekomenduje Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-265-0036-7
Rozmiar pliku: 6,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część pierwsza

Rozdział I Uciekająca rafa

W roku 1866 miało miejsce dziwne wydarzenie, zjawisko, którego nie wyjaśniono i którego nie można było wyjaśnić, o którym nikt bez wątpienia nie mógł zapomnieć. Ludzie morza byli nim głęboko poruszeni, nie mówiąc już o plotkach, jakie krążyły o nim w portach, ani o podekscytowanej nim opinii publicznej we wszystkich krajach. Wszyscy interesowali się tym w najwyższym stopniu: i handlarze, i armatorzy, kapitanowie, szyprowie i sternicy z Europy i Ameryki, oficerowie marynarki wojennej z wszystkich krajów i wreszcie rządy różnych państw leżących na obydwu kontynentach.

Otóż od jakiegoś czasu statki napotykały dziwną, płynącą pod wodą „ogromną rzecz”. Chodziło o przedmiot długi, podobny do pocisku, niekiedy fosforyzujący, znacznie większy i szybszy niż wieloryb.

W dziennikach pokładowych opisane były zdarzenia towarzyszące pojawieniu się tej „rzeczy” czy też istoty. Relacje zgadzały się co do jej budowy, niesłychanej prędkości ruchów, zaskakującej mocy lokomocyjnej i żywotności, którą się najwyraźniej cechowała. Jeśli był to wieloryb, to jego wielkość przekraczała wszystkie sklasyfikowane dotąd przez naukowców gatunki. Ani Cuvier, ani Lacepede, ani pan Dumeril, ani pan de Quatrefages^(\ 1) nie potwierdziliby istnienia takiego potwora – no chyba że by go ujrzeli. Musieliby go zobaczyć na własne oczy, oczy naukowca.

Z wielu obserwacji poczynionych w różnych okolicznościach – odrzucając nieśmiałe szacunki, według których obiekt ten mierzył dwieście stóp^(\ 2), jak również mocno przesadzone relacje, że liczył milę^(\ 3) szerokości i trzy mile długości – można było wnioskować, że ta niezwykła istota, jeśli faktycznie istniała, przekraczała znacznie rozmiary wszystkiego, co zostało dotąd pomierzone i zbadane przez ichtiologów.

Otóż nie dało się zaprzeczyć, że ów byt faktycznie istniał. A znając upodobanie ludzkiej wyobraźni do wszystkiego, co cudowne i wyolbrzymione, łatwo zrozumieć emocje, jakie to nadprzyrodzone zjawisko wywoływało na całym świecie. Jednak trzeba było porzucić myśl o włożeniu go między bajki.

Rzeczywiście, 20 lipca 1866 roku pięć mil na wschód od australijskich wybrzeży parowiec „Governor Higginson”^(\ 4), należący do Calcutta and Burnach Steam Navigation Company^(\ 5), napotkał ową poruszającą się masę. Kapitan Baker sądził początkowo, że natknął się na nieznaną skałę podwodną, jakąś rafę; przygotował się nawet do tego, by określić dokładne jej położenie, gdy wtem z głośnym świstem z zagadkowego obiektu wytrysnęły w górę na wysokość stu pięćdziesięciu stóp dwie kolumny wody. Jeśli zatem nie była to skała wstrząsana okresowymi wyrzutami gejzeru, to należało stwierdzić, że „Governor Higginson” napotkał najwyraźniej jakiegoś dotąd nieznanego ssaka morskiego, który wypuszczał przez nozdrza słupy wody zmieszanej z powietrzem i parą.

Podobny fakt zaobserwowano dnia 23 lipca tego samego roku na morzach Pacyfiku, z pokładu statku „Cristóbal Colón”^(\ 6) należącego do West India and Pacific Steam Navigation Company^(\ 7). W takim razie jednak ów niezwykły wieloryb mógł się przemieszczać z jednego miejsca na drugie z zaskakującą wręcz szybkością. W przeciągu kilku zaledwie dni widziały go załogi statków „Governor Higginson” i „Cristóbal Colón”, których położenie dzieliła na mapie odległość jakichś siedmiuset mil morskich.

Dwa tygodnie później, dwa tysiące mil od tego miejsca, „Helvetia”, należąca do Kompanii Narodowej oraz „Shannon” z Royal Mail^(\ 8), zmierzające w przeciwnych kierunkach w tej części Atlantyku, która dzieli Stany Zjednoczone od Europy, donosiły o obecności potwora na 42° 15' szerokości północnej i 60° 35' długości zachodniej w stosunku do południka Greenwich^(\ 9). Na podstawie jednocześnie dokonanych obserwacji oszacowano, że ssak musi mierzyć co najmniej trzysta pięćdziesiąt stóp angielskich^(\ 10), wydawał się bowiem większy niż „Shannon” i „Helvetia”, które od dziobnicy po tylnicę liczyły sto metrów. Natomiast największe wieloryby, te, które pływają po wodach wokół Wysp Aleuckich, nazywane kulammakami i umgullickami, nie przekraczały nigdy długości pięćdziesięciu sześciu metrów – o ile w ogóle do takich rozmiarów faktycznie dochodziły.

Jeden po drugim publikowano raporty z najnowszych obserwacji przeprowadzonych z pokładu transatlantyckiego statku „Pereire”, ze zderzenia się potwora z „Etną” należącą do Linii Inmana; ogłoszono także drukiem protokół spisany przez oficerów francuskiej fregaty „Normandie”, opublikowano bardzo poważny opis sporządzony przez sztab komodora^(\ 11) FitzJamesa na pokładzie statku „Lord Clyde”. W krajach, w których lubi się żartować ze wszystkiego, ludzie po prostu śmiali się z tych zdarzeń. Jednak w krajach, gdzie ludzie mają usposobienie poważne i praktyczne, czyli w Anglii, Ameryce i Niemczech, traktowano całą sprawę niezwykle poważnie i żywo się nią zajmowano.

W wielkich miastach potwór stał się bardzo modny; w kawiarniach śpiewano o nim piosenki, kpiono z niego w gazetach, wystawiano o nim sztuki w teatrach. Kaczki dziennikarskie miały zaś wspaniałą okazję do znoszenia jajek mieniących się wszelkimi barwami. W gazetach powtarzały się te same opowiastki o wszystkich fantastycznych stworach i gigantach, począwszy od wielkiego białego wieloryba zwanego Moby Dickiem^(\ 12) z północnych regionów oceanu, po przeogromnego krakena^(\ 13), którego macki potrafiłyby opleść statek o wyporności pięciuset ton i wciągnąć go w głębiny oceanu. Sporządzano nawet opisy na podstawie starożytnych źródeł. Cytowano Arystotelesa i Pliniusza^(\ 14), którzy twierdzili, że morskie potwory istnieją, przytaczano norweskie opowieści biskupa Pontoppidana^(\ 15), relacje Paula Heggede'a^(\ 16) i wreszcie raporty pana Harringtona, którego trudno podejrzewać o złą wiarę. Otóż ten ostatni, płynąc na pokładzie „Castillana”, w 1857 roku dojrzał ogromnego węża, który wcześniej pojawiał się tylko na łamach szacownego dziennika francuskiego – „Constitutionnela”^(\ 17).

W kręgach uczonych i w naukowych czasopismach rozgorzała prawdziwa debata między tymi, którzy w istnienie potwora wierzyli, a sceptykami. „Sprawa potwora” rozpalała umysły. Dziennikarze piszący w imię nauki, a przeciwko dowcipowi, wylewali morze atramentu podczas tej słynnej batalii na słowa; niektórym zdarzyło się nawet przelać kilka kropli krwi, tak się bowiem zapędzili, że od opisów węża morskiego przeszli do najbardziej obraźliwych porównań osobistych.

Wojna toczyła się przez sześć miesięcy, a szala zwycięstwa przechylała się raz na jedną, raz na drugą stronę. Po jednej stronie barykady ukazywały się artykuły Brazylijskiego Instytutu Geograficznego, Królewskiej Akademii Nauk w Berlinie, Brytyjskiego Towarzystwa Naukowego, Instytutu Smithsona w Waszyngtonie, dyskusje na łamach „Indian Archipelago”, „Cosmos” opata Moigno^(\ 18), „Mittheilungen” Petermanna^(\ 19), naukowe kroniki wielkich dzienników francuskich i zagranicznych. Z drugiej strony żywo ripostowała prasa bulwarowa. Natchnieni dziennikarze parodiowali słowa samego Linneusza^(\ 20), cytowane przez przeciwników potwora, twierdząc, że „natura nie rodzi głupców”. Zaklinali innych, by przestali zadawać kłam naturze, mówiąc o istnieniu krakenów, morskich węży, Moby Dicków, by nie wierzyli w brednie rozgłaszane przez marynarzy. Wreszcie w jednym z artykułów, który ukazał się na łamach któregoś z czasopism satyrycznych cieszących się renomą i poważaniem, najbardziej ceniony redaktor postawił kropkę nad „i” – niczym Hipolit^(\ 21) zadał potworowi ostateczne pchnięcie i dobił go wśród powszechnego aplauzu i wybuchów śmiechu. Dowcip zwyciężył więc naukę.

W pierwszych miesiącach 1867 roku wydawało się, że sprawa została pogrzebana i już więcej nie będzie o niej mowy, gdy naraz nowe fakty ujrzały światło dzienne i znów poruszyły publiką. Tym razem nie chodziło bowiem o problem natury naukowej, lecz o realne zagrożenie, którego należało uniknąć. Sprawa nabrała więc zupełnie nowego wyglądu. Potwór stał się raptem wyspą, skałą, dryfującą rafą, która ucieka i której nie da się ani opisać, ani schwycić.

W nocy 5 marca 1867 roku „Moravian” należący do Montreal Ocean Company^(\ 22) znajdował się na 27° 30' szerokości i 72° 15' długości, gdy naraz uderzył prawą burtą w jakąś skałę. Żadna jednak mapa nie informowała, że w tym miejscu są podwodne rafy. Statek płynął z prędkością trzynastu węzłów^(\ 23), pchany wiatrem i siłą swych czterystu koni mechanicznych. Nie było żadnych wątpliwości – gdyby nie wytrzymały kadłub wykonany z doskonałych materiałów, „Moravian” poszedłby na dno wraz ze swymi dwustu trzydziestu siedmioma pasażerami, których wiózł z Kanady.

Wypadek zdarzył się około godziny piątej nad ranem, gdy pierwsze brzaski dnia rozświetliły niebo. Pełniący wachtę oficerowie pobiegli czym prędzej na rufę statku i z największą uwagą wpatrywali się w toń oceanu. Nic jednak nie dostrzegli, poza silnym wirem w odległości jakichś trzech kabli^(\ 24), jakby coś gwałtownie rozpruło płaszczyznę wody. Bardzo dokładnie oznaczono miejsce tego zdarzenia, po czym „Moravian” już bez przeszkód kontynuował swą podróż. Czy zatem natknął się na jakąś podwodną skałę, czy może zderzył się z wrakiem statku? Tego nie wiadomo. Dokładne przebadanie podwodnej części kadłuba w portowym suchym doku wykazało, że w czasie zderzenia została strzaskana część kilu^(\ 25).

Wydarzenie to, samo w sobie bardzo poważne, odeszłoby prawdopodobnie w niepamięć, jak tyle innych podobnych wypadków, gdyby nie fakt, że trzy tygodnie później powtórzyło się, i to w takich samych warunkach. Tym razem jednak, za sprawą przynależności narodowej statku, który padł ofiarą katastrofy, i dzięki reputacji kompanii, do której należał, incydent zyskał szeroki rozgłos.

Każdy zna słynnego angielskiego armatora Cunarda^(\ 26). W 1840 roku ów zmyślny przemysłowiec założył linię pocztową łączącą Liverpool z Halifaksem. Obsługiwały ją początkowo trzy drewniane statki kołowe mające moc czterystu koni. Ich pojemność wynosiła tysiąc sto sześćdziesiąt dwie tony. Osiem lat później wyposażenie kompanii zwiększyło się o kolejne cztery statki o mocy sześciuset pięćdziesięciu koni i tysiąc ośmiuset dwudziestu tonach wyporności. Dwa lata później kolejne dwa statki, jeszcze potężniejsze i większe, dołączyły do flotylli. W roku 1853 kompanii Cunarda przedłużono przywilej przewożenia depesz, dlatego armator zakupił kolejne nowe statki. Były to „Arabia”, „Persia”, „China”, „Scotia”, „Java” i „Russia”. Wszystkie prezentowały się wspaniale. Po okręcie „Great Eastern” były to niewątpliwie największe jednostki, jakie przemierzały morza. Tak więc w 1867 roku kompania dysponowała dwunastoma statkami, z których osiem było napędzanych kołami, cztery zaś – śrubą.

Przytaczam tutaj te zwięzłe informacje po to, by każdy zdał sobie sprawę, jak ważna była owa kompania transportu morskiego, znana na całym świecie i słynąca z doskonałego zarządzania. Żadnej innej transoceanicznej spółki przewozowej nie prowadzono z tak doskonałą sumiennością i z takim znawstwem. Wszystko, czego się podejmowała, wieńczyło się sukcesem. Przez ponad dwadzieścia sześć lat działalności statki należące do Cunarda przepłynęły Atlantyk dwa tysiące razy. Ani razu nie odwołano podróży, ani razu rejs się nie opóźnił, nie utracono ani jednego listu, nie zginął ani jeden człowiek, nie zatonął żaden statek. Pasażerowie nadal wybierają linię Cunarda, by się przeprawić przez ocean. Stawiają ją ponad wszystkie inne, nawet ponad silną francuską konkurencję. Wynika to niezbicie z wykazów i dokumentów przewozowych z ostatnich lat. W świetle tego nikt nie powinien się dziwić, że wypadek, który przydarzył się jednemu z najwspanialszych parowców, zyskał tak szeroki rozgłos.

Dnia 13 kwietnia 1867 roku morze było piękne, bryza pomyślna; „Scotia” znalazła się na 15° 12' długości i 45° 37' szerokości. Płynęła z prędkością trzynastu i czterdziestu trzech setnych węzła, pchana mocą tysiąca koni parowych. Koła młóciły wodę z doskonałą regularnością. Zanurzenie statku wynosiło sześć metrów siedemdziesiąt centymetrów, wyporność zaś równała się sześciu tysiącom sześciuset dwudziestu czterem metrom sześciennym.

Siedemnaście minut po godzinie szesnastej, w czasie gdy zebrani w wielkim salonie pasażerowie spożywali lunch, statek doznał lekkiego wstrząsu, który biegł od rufy do lewej burty, za kołem napędowym.

Jednak to nie „Scotia” w coś uderzyła, tylko została uderzona. Musiał to być jakiś przedmiot długi, raczej ostry niż tępy, mogący zrobić dziurę w kadłubie. Zderzenie było jednak tak delikatne, że prawdopodobnie nikt na pokładzie nie spostrzegłby się, gdyby nie krzyki trymerów^(\ 27), którzy wybiegli na pokład:

– Toniemy! Toniemy!

Początkowo pasażerowie bardzo się wystraszyli, ale kapitan Anderson czym prędzej ich uspokoił. Istotnie, statkowi nie mogło zagrażać żadne poważne niebezpieczeństwo, gdyż „Scotia” składała się z siedmiu przedziałów oddzielonych od siebie szczelnymi grodziami^(\ 28), tak więc powinna stawić czoła napływowi wody.

Kapitan Anderson natychmiast udał się pod pokład. Woda całkowicie zalała piąty przedział. Prędkość, z jaką morze wdzierało się do środka, wskazywała jednoznacznie, że uszkodzenie musiało być poważne. Na szczęście w przedziale tym nie znajdowały się żadne kotły, gdyż z pewnością doszłoby do zalania palenisk.

Kapitan Anderson kazał natychmiast zastopować statek, a jeden z marynarzy zanurkował, by zbadać uszkodzenie. Po kilku chwilach wypłynął, oznajmiając, że w podwodnej części parowca jest dziura wielka na dwa metry. Trudno było zatkać aż tak duży otwór, dlatego „Scotia”, z zanurzonymi do połowy kołami, musiała popłynąć dalej. Znajdowała się o trzysta mil od przylądka Clear. Z trzydniowym opóźnieniem, które wywołało wielkie zaniepokojenie w Liverpoolu, wpłynęła do basenów portowych kompanii.

Inżynierowie natychmiast udali się na pokład „Scotii”, którą umieszczono w suchym doku. Nie mogli wręcz uwierzyć własnym oczom. Dwa i pół metra pod wodnicą^(\ 29) ział regularny otwór w kształcie trójkąta równoramiennego. Coś przecięło blachę w sposób precyzyjny i czysty. Nikt nie zrobiłby tego lepiej, nawet przy użyciu dobrej wycinarki. A zatem należało wnioskować, że narzędzie, które uszkodziło statek, zostało zahartowane w jakiś szczególny sposób. Musiało być wyrzucone z ogromną siłą, aby przebić blachę grubą na cztery centymetry i cofnąć się samoczynnie w jakiś niewytłumaczalny, tajemniczy sposób.

Oto więc najświeższy fakt, który znów rozbudził publiczną debatę. Od tej chwili wszelkie wypadki, do których dochodziło na morzu, a których przyczyn trudno było dociec, przypisywano działalności potwora. Na barki tego fantastycznego zwierza spadła odpowiedzialność za wszelkie zatonięcia, których nadal wiele się zdarza. Na trzy tysiące statków, których zaginięcie odnotowane jest corocznie w spisach Biura „Veritas”^(\ 30), liczba parowców i żaglowców,

o których wszelki słuch zaginął, sięga dwustu!

Otóż o znikanie jednostek oskarżono – słusznie czy niesłusznie – owego „potwora”. Przez niego komunikacja pomiędzy różnymi kontynentami stawała się coraz mniej bezpieczna, natomiast ludzie kategorycznie zaczęli żądać, by definitywnie i za wszelką cenę uwolnić morza od owego straszliwego walenia^(\ 31).

Rozdział II Za i przeciw

W okresie gdy te wydarzenia miały miejsce, wracałem akurat z naukowej wyprawy badającej nieprzyjazne ziemie Nebraski w Stanach Zjednoczonych. Pełniłem wówczas funkcję profesora nadzwyczajnego w Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu i dlatego rząd francuski zgłosił mnie do wzięcia udziału w tej wyprawie. Spędziłem w Nebrasce sześć miesięcy i pod koniec marca wracałem właśnie do Nowego Jorku z bagażem pełnym cennych okazów, do Francji miałem zaś wyruszyć na początku maja. Tymczasem postanowiłem sklasyfikować moje mineralogiczne, botaniczne i zoologiczne skarby i to właśnie wtedy dowiedziałem się o wypadku „Scotii”.

Doskonale wiedziałem, co zaprzątało uwagę wszystkich ludzi, bo jakże miałbym nie wiedzieć? Czytałem po kilka razy artykuły na ten temat ukazujące się w prasie amerykańskiej i europejskiej, jednak nie dostarczyły mi one żadnych konkretnych informacji. Tajemnicza historia intrygowała mnie, a ponieważ nie mogłem wyrobić sobie opinii w tej sprawie, moje rozważania podążały za każdym wątkiem. Wątpliwości nie budziło jedno: coś pływało w morzach, a każdy niedowiarek mógł się teraz udać osobiście do doków i włożyć swój palec w przeszyty bok „Scotii”.

Kiedy przybyłem do Nowego Jorku, sprawa była na ustach wszystkich. Całkowicie porzucono hipotezę, wysuwaną wcześniej przez nieznające się na rzeczy i mało kompetentne osoby, że po morzach pływa jakaś wyspa czy nieuchwytna rafa. Jak bowiem skała mogła się przemieszczać z tak zawrotną prędkością? Musiałaby mieć chyba jaką maszynę napędową wmontowaną w środku.

Z tego samego powodu – to jest szybkości przemieszczania się – odrzucono myśl o jakimś pływającym kadłubie okrętu czy też jakimś ogromnym wraku.

Należało raczej brać pod uwagę dwie możliwości, których zwolennicy i przeciwnicy podzielili się teraz na wrogie obozy. Jedni mówili, że to olbrzymi potwór o kolosalnej sile; drudzy twierdzili, że to jakiś statek „podwodny” o niespotykanie potężnym napędzie.

Druga z hipotez, bardziej zresztą prawdopodobna, nie przetrwała próby czasu. Dochodzenia przeprowadzone na obydwu kontynentach nie przyniosły żadnych rezultatów. Wydawało się mało prawdopodobne, żeby jeden człowiek mógł mieć do swej dyspozycji takie urządzenie mechaniczne. Jak bowiem i kiedy by je zbudował? I jak udałoby mu się utrzymać wyprodukowanie takiej maszyny w sekrecie?

Jedynie rząd jakiegoś państwa mógł skonstruować taką niszczycielską maszynę. W tych straszliwych czasach, gdy człowiek kieruje wszystkie wysiłki, by pomnażać swą zbrojną potęgę, było wielce prawdopodobne, że któryś z krajów, działając w tajemnicy przed innymi, podjął się wyprodukowania i wypróbowania takiej niezwykłej maszyny. Przecież po chassepotach^(\ 32) wymyślono torpedę, po torpedach zaczęto konstruować podwodne tarany. Teraz nastał czas na kolejne wynalazki. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Jednak wszystkie rządy jednogłośnie deklarowały, że nie weszły w posiadanie żadnej nowej broni wojennej, i ta hipoteza musiała więc upaść. Ponieważ w grę wchodził interes publiczny, cierpiały na tym firmy transoceaniczne, dlatego nikt nie wątpił w szczerość zapewnień rządów. A poza tym jak można by wytłumaczyć fakt, że budowa tej łodzi podwodnej uszła uwagi opinii publicznej? W obecnych warunkach jednej osobie trudno byłoby utrzymać sekret, a co dopiero mówić o państwie? Przecież poczynania każdego z krajów są pilnie śledzone przez pozostałe potęgi.

Tak więc po śledztwach przeprowadzonych w Anglii, we Francji, w Rosji, Prusach, Hiszpanii, we Włoszech, w Niemczech, a nawet Turcji, ostatecznie odrzucono hipotezę podwodnego „Monitora”^(\ 33).

Wrócono więc do myśli o „potworze”, pomimo nieustannych drwin, jakich nie szczędziła mu prasa brukowa. Na tym polu wyobraźnia posunęła się do najniedorzeczniejszych pomysłów z dziedziny ichtiologii fantastycznej.

Gdy wróciłem do Nowego Jorku, kilka osób chciało zasięgnąć mojej opinii w rzeczonej sprawie. Był to dla mnie prawdziwy zaszczyt. Wcześniej opublikowałem we Francji dwutomowe dzieło in quarto^(\ 34) zatytułowane Tajemnice wielkich morskich głębin. Książka zyskała szerokie uznanie w świecie naukowym, czyniąc ze mnie specjalistę w mało znanej dziedzinie historii naturalnej, dlatego pytano mnie o zdanie w tej sprawie. Najpierw broniłem się, jak mogłem, przed udzielaniem jakichkolwiek definitywnych odpowiedzi, jednak w końcu przyparto mnie do muru i musiałem zająć konkretne stanowisko. Tak więc „czcigodny Pierre Aronnax, profesor Muzeum w Paryżu” został zmuszony przez dziennikarzy „New York Heralda” do wyrażenia własnej opinii.

Nie pozostało mi nic innego, jak poddać się nagonce i oczekiwaniom. Nie sposób było dłużej milczeć, musiałem przemówić. Omawiałem więc kwestię we wszystkich jej aspektach, politycznych i naukowych. Poniżej przytaczam fragment bardzo obszernego artykułu, który opublikowałem w numerze z 30 kwietnia:

Tak więc – pisałem – po przeanalizowaniu jedna po drugiej najrozmaitszych hipotez i odrzuceniu wszelkich innych przypuszczeń należy bezwzględnie przyznać, że w morzach pływa jakieś zwierzę wodne o ogromnej sile.

Nie wiemy, co czai się w najgłębszych odmętach oceanów. Żadna sonda nie dotarła w te odległe miejsca. Cóż się dzieje w tych niezmierzonych czeluściach? Jakież istoty zamieszkują i mogą zamieszkiwać dwanaście czy piętnaście mil morskich pod powierzchnią wody? Jakie są organizmy tych zwierząt? Możemy zaledwie się tego domyślać.

Tymczasem rozwiązanie problemu, którym mnie obarczono, może przybrać formę dylematu.

Znamy czy może nie znamy wszystkie stworzenia, które zamieszkują naszą planetę?

Jeśli nie znamy jeszcze wszystkich stworzeń, jeśli natura nadal kryje przed nami swe sekrety w dziedzinie ichtiologii, to pozostaje nam tylko uznać, że istnieją ryby i wieloryby nowych gatunków i rodzajów, o ustrojach zupełnie nam nieznanych, które zamieszkują niedostępne rejony, gdzie żadna sonda się nie zapuściła, i które – wiedzione jakimś niewytłumaczalnym dla nas kaprysem, jakąś zachcianką, by tak to ująć – wypływają niekiedy tuż pod powierzchnię oceanów.

Jeśli jest przeciwnie, to znaczy jeśli znamy już wszystkie żyjące gatunki, to wtedy potwora, o którym mowa, należy szukać wśród już sklasyfikowanych zwierząt morskich. W takim wypadku ja opowiedziałbym się za „narwalem wielkim”.

Narwal zwyczajny, zwany też jednorożcem morskim^(\ 35), często osiąga sześćdziesiąt stóp długości. Pomnóżcie pięciokrotnie, a nawet pomnóżcie dziesięciokrotnie owe rozmiary, przydajcie owemu wielorybowi siłę proporcjonalną do jego rozmiarów, przydajcie mu broń zaczepną, a otrzymacie poszukiwane przez wszystkich stworzenie. Będzie to zwierzę odpowiadające rozmiarom tego, które zostało opisane przez oficerów z „ Shannona”, wyposażone w instrument zdolny przedziurawić „Scotię” oraz siłę niezbędną do tego, by naruszyć kadłub parowca.

Wiadomo przecież, że narwale posiadają swego rodzaju szpadę z kości, coś na kształt halabardy, żeby użyć słów niektórych przyrodników. Chodzi mianowicie o przedni ząb, który ma twardość stali. Kilkakrotnie znajdowano takie właśnie zęby narwali zatopione w ciałach wielorybów zaatakowanych przez morskie giganty, które zawsze wychodzą ze starcia zwycięsko. A przecież niejeden raz wyciągano owe zęby – i to nie bez wielkiego trudu – z podwodnych części kadłubów, które zwierzęta te potrafiły przeszyć na wskroś, jak wiertło, które przewierca beczkę. Muzeum Wydziału Medycznego w Paryżu posiada jeden z tych zębów, długi na dwa metry dwadzieścia pięć centymetrów i szeroki u nasady na czterdzieści osiem centymetrów!

A teraz wyobraźcie sobie broń dziesięć razy silniejszą i zwierzę dziesięć razy mocniejsze, nadajcie mu prędkość dwudziestu mil na godzinę, przemnóżcie masę przez prędkość i otrzymacie siłę uderzenia zdolną wywołać katastrofę, o której wszyscy niedawno słyszeliśmy.

Zatem, zanim nie będę dysponował pełniejszą informacją, postawiłbym na narwala kolosalnych rozmiarów, uzbrojonego nie w zwykłą halabardę, lecz w prawdziwą ostrogę, niczym jakaś opancerzona fregata^(\ 36) czy też „ramy”^(\ 37) wojenne. Zwierzę to musi mieć i masę, i siłę zbliżoną do jednostek wojennych.

W ten sposób można wytłumaczyć owo niewytłumaczalne zjawisko. Chyba że – wbrew temu, co widziano, o czym słyszano, co odczuwano – nie ma żadnego stwora. I to jest bowiem całkiem możliwe!

Te ostatnie słowa świadczą o moim tchórzostwie; jednak muszę do pewnego stopnia zachować moją godność profesora i nie wystawiać się zbytnio na śmiech Amerykanów, którzy gdy zaczną się już z czegoś naigrawać, to nie znają w tym umiaru. Tak więc dawałem sobie możliwość wycofania się z przedstawionych tu poglądów, chociaż w głębi duszy sam przyznawałem, że „potwór” musi istnieć.

Mój artykuł gorąco dyskutowano, co przyczyniło się do nadania mu rozgłosu. Część osób zgodziła się z głoszonymi przeze mnie poglądami. Rozwiązanie, które zaproponowałem, pozwalało popuścić wodze wyobraźni. Umysł człowieka lubuje się w takich wielkich koncepcjach o nadprzyrodzonych istotach, morze zaś stanowi dla nich najlepsze schronienie, jedyne środowisko, w którym te olbrzymy – przy których naziemne zwierzęta, takie jak słonie czy nosorożce, wydają się zaledwie karłami – mogą się rozmnażać i rozwijać. Masy wodne niosą z sobą największe ze znanych ssaków; być może skrywają także mięczaki nieporównywalnych rozmiarów, skorupiaki, których widok przyprawia o drżenie, jak na przykład homary liczące sto metrów długości czy kraby ważące dwieście ton! Bo dlaczegóż by nie? W dawnych czasach, w minionych epokach geologicznych, zwierzęta żyjące na lądzie – a więc czworonożne, czwororękie, gady, ptaki – osiągały gigantyczne rozmiary. Stwórca odlał je z wielkiej formy, czas zaś powoli zredukował ich ogrom. A więc dlaczegóż morze w swych niezmierzonych głębokościach nie miałoby zachować różnych przykładów życia z innego wieku? Morze samo w sobie nie zmienia się przecież, podczas gdy powierzchnia ziemi bez przerwy się przeobraża. Dlaczegóż więc morze nie miałoby zachować w swym łonie ostatnich okazów tych tytanicznych gatunków, dla których stuleciem jest jeden rok, a tysiąclecie – wiekiem?

Daję się jednak ponieść marzeniom, które nie są moją specjalnością! Koniec zatem z chimerami, które czas zmienił dla mnie w przerażającą rzeczywistość. Powtarzam zatem: opinia zrodziła się pod wpływem natury zjawiska, czytelnicy zaś bez sprzeciwu przyjęli, że istnieje wielki stwór, który nie ma nic wspólnego z fantastycznymi wężami morskimi.

Ale podczas gdy jedni dostrzegali w tym problem czysto naukowy, inni, bardziej pragmatyczni – szczególnie w Ameryce i w Anglii – domagali się, by oczyścić ocean z siejącego strach potwora i by przywrócić bezpieczeństwo morskim szlakom żeglugowym. Domagały się tego jednym głosem wszystkie gazety zajmujące się na co dzień sprawami przemysłu i handlu. Tak więc „Shipping and Mercantile Gazette”^(\ 38), „Lloyd”, „Paquebot”^(\ 39), „Revue maritime et coloniale”^(\ 40) oraz wiele innych, związanych z towarzystwami ubezpieczeń grożącymi podwyżką składek, jednogłośnie zgadzały się co do konieczności rozwiązania sprawy potwora.

Opinia publiczna wydała swój werdykt, a pierwszym krajem, który przedsięwziął działania, były Stany Zjednoczone. W Nowym Jorku zaczęto czynić przygotowania do wielkiej wyprawy, która miała wytropić narwala. Szybka fregata „Abraham Lincoln” czekała tylko na sygnał do wypłynięcia. Jej dowódca, Farragut, zbroił okręt, biorąc wszystko, co mu było potrzebne, ze stojących dla niego otworem arsenałów.

Jednak, jak to się zwykle dzieje w takich wypadkach, gdy wszystko czekało już gotowe, potwór raptem przestał się pokazywać. Przez dwa miesiące nikt o nim nie słyszał, żaden statek go nie napotkał. Wyglądało to tak, jakby ów jednorożec odkrył knowania i działania, jakie przeciw niemu podjęto. Tyle o nim rozmawiano i to nawet przez kabel transatlantycki! Żartownisie twierdzili nawet, że ów spryciarz przechwycił kilka nadawanych telegramów i wykorzystując ich treść, podjął należyte środki ostrożności.

Fregata uzbrojona jak na dalekomorską wyprawę, wyposażona we wspaniały sprzęt do łowienia, stała bezradnie w porcie, nikt bowiem nie wiedział, w którą stronę ją skierować. Rosło ogólne zniecierpliwienie, gdy naraz 2 lipca doniesiono, że pewien parowiec należący do linii obsługującej San Francisco w Kalifornii i Szanghaj znów natknął się na potwora. Zdarzyło się to trzy tygodnie przed mym opisanym wyżej powrotem do Nowego Jorku, na północnych wodach Pacyfiku.

Nowina wywołała ogromne emocje. Kapitanowi Farragutowi nie pozwolono zwlekać ani chwili. Na statek załadowano żywność, zasobnie napełniono go węglem po same brzegi, załoga była w komplecie, nie brakowało ani jednego marynarza. Nie pozostało mu więc nic innego, jak rozpalić pod kotłami, rozgrzać je do czerwoności i wyruszyć! Nie wybaczono by mu nawet pół dnia zwłoki! Zresztą sam kapitan pragnął wyruszyć jak najprędzej.

Trzy godziny przed tym, jak „Abraham Lincoln” miał opuścić nabrzeże w Brooklynie, otrzymałem list następującej treści:

Do pana Aronnaksa, profesora Muzeum w Paryżu

Hotel Fifth Avenue, Nowy Jork

Szanowny Panie,

Jeżeli ma Pan życzenie przyłączyć się do wyprawy na pokładzie „Abrahama Lincolna”, rząd Stanów Zjednoczonych zgodzi się z radością, by Pan reprezentował Francję w podejmowanym przedsięwzięciu. Kapitan Farragut trzyma kabinę specjalnie do Pańskiej dyspozycji.

Pozdrawiam serdecznie.

Oddany Panu

J.B. HOBSON

Sekretarz Marynarki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: