Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwaj poeci - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
13,59 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwaj poeci - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 292 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ty, któ­ry dzię­ki przy­wi­le­jom Ra­fa­elów i Pit­tów by­łeś już wiel­kim w wie­ku, w któ­rym­lu­dzie są jesz­cze tak mali, i Ty mu­sia­łeś, jak Cha­te­au­briand, jak wszyst­kie praw­dzi­we ta­len­ty, wal­czyć prze­ciw za­wi­ści ukry­tej poza ko­lum­na­mi dzien­ni­ka lub też przy­cza­jo­ne w jego pod­zie­miach. To­też pra­gnę, aby Two­je zwy­cię­skie na­zwi­sko do­po­mo­gło do zwy­cię­stwa temu dzie­łu, któ­re Ci po­świę­cam, a któ­re, zda­niem nie­któ­rych osób, jest w rów­nej mie­rze ak­tem od­wa­gi, co peł­ną praw­dy hi­sto­rią. Czyż dzien­ni­ka­rze nie by­li­by, jak mar­ki­zi, fi­nan­si­ści, le­ka­rze i ad­wo­ka­ci, te­ma­tem dla Mo­lie­ra i jego ta­len­tu? Cze­mu tedy dla "Ko­me­dii ludz­kiej", któ­ra ca­sti­gat ri­den­do mo­res, mia­ła­by sta­no­wić wy­ją­tek jed­na po­tę­ga, sko­ro pra­sa pa­ry­ska nie uzna­je za nie­ty­kal­ną żad­nej? Szczę­śli­wy je­stem, dro­gi Pa­nie, iż przy tej spo­sob­no­ści mogę się na­zwać Two­im szcze­rym­wy­znaw­cą i przy­ja­cie­lem – de Bal­zac.

W epo­ce, gdy się za­czy­na to opo­wia­da­nie, pra­sa Stan­ho­pe'a i ru­lo­ny do far­by dru­kar­skiej nie zna­ne były jesz­cze w ma­łych dru­kar­niach na pro­win­cji. Mimo spe­cjal­no­ści, dzię­ki któ­rej mia­sto to sty­ka się wciąż z ty­po­gra­fią pa­ry­ską, An­go­ule­me po­słu­gi­wa­ło się wciąż pra­są drew­nia­ną, któ­re­mu to in­stru­men­to­wi ję­zyk za­wdzię­cza wy­ra­że­nie "ję­cze­nie pra­sy", obec­nie prze­brzmia­łe. Za­co­fa­ne dru­kar­nie uży­wa­ły jesz­cze po­du­sze­czek skó­rza­nych na­po­jo­nych far­bą, któ­ry­mi ro­bot­nik po­cie­rał ręcz­nie czcion­ki. Ru­cho­ma pły­ta, na któ­rej spo­czy­wa peł­na czcio­nek for­ma z uło­żo­nym na niej ar­ku­szem pa­pie­ru, była jesz­cze z ka­mie­nia i uspra­wie­dli­wia­ła na­zwę m a r m u r u. Za­chłan­ne dziś pra­sy me­cha­nicz­ne tak da­le­ce wtrą­ci­ły już w za­po­mnie­nie ów sys­tem, któ­re­mu mimo jego nie­do­sko­na­ło­ści za­wdzię­cza­my pięk­ne wy­daw­nic­twa El­ze­wi­rów, Plan­ty­nów, Al­dów i Di­do­tów, że trze­ba nam wspo­mnieć tu nie­co o sta­rych na­rzę­dziach, do któ­rych Hie­ro­nim Mi­ko­łaj Se­chard ży­wił za­bo­bon­ne przy­wią­za­nie, od­gry­wa­ją one bo­wiem rolę w tej ma­łej, a za­ra­zem du­żej opo­wia­st­ce.

Ów Se­chard był to daw­ny ro­bot­nik przy pra­sie, z tych, któ­rych w gwa­rze dru­kar­skiej ro­bot­ni­cy za­ję­ci skła­da­niem na­zy­wa­ją niedź­wie­dzia­mi. Ruch na­przód i wstecz, do­syć po­dob­ny do ru­chu niedź­wie­dzia w klat­ce, któ­rym dru­ka­rze po­ru­sza­ją się od ku­bła z far­bą do pra­sy i od pra­sy do ku­bła, stał się za­pew­ne źró­dłem tego przy­dom­ka. Na­wza­jem, niedź­wie­dzie na­zwa­li skła­da­ją­cych czcion­ki mał­pa­mi dla nie­ustan­nych ru­chów, ja­kie wy­ko­nu­ją, czer­piąc czcion­ki w stu pięć­dzie­się­ciu dwóch prze­gród­kach, w któ­rych się miesz­czą. W smut­nej pa­mię­ci epo­ce 1793 r. Se­chard, li­czą­cy oko­ło pięć­dzie­się­ciu lat wła­śnie się oże­nił. Wiek i świe­że mał­żeń­stwo oca­li­ły go od ma­so­we­go po­bo­ru, któ­ry po­wo­łał pra­wie wszyst­kich ro­bot­ni­ków do ar­mii. Sta­ry niedź­wiedź był sam w dru­kar­ni, któ­rej pryn­cy­pał umarł wła­śnie, zo­sta­wia­jąc bez­dziet­ną wdo­wę. Za­kła­do­wi gro­zi­ła lada dzień ru­ina: sa­mot­ny niedź­wiedź nie­zdol­ny był prze­obra­zić się w mał­pę; mimo że dru­karz, nie na­uczył się czy­tać ani pi­sać. Bez wzglę­du na jego nie­udol­ność re­pre­zen­tant ludu, któ­re­mu pil­no było roz­po­wszech­niać pięk­ne de­kre­ty Kon­wen­tu ozdo­bił Se­char­da dy­plo­mem maj­stra dru­kar­skie­go i za­re­kwi­ro­wał jego za­kład. Przy­jąw­szy ten nie­bez­piecz­ny dy­plom oby­wa­tel Se­chard spła­cił wdo­wę po pryn­cy­pa­le od­da­jąc jej oszczęd­no­ści żony, któ­ry­mi za­pła­cił in­wen­tarz dru­kar­ni na­byw­szy go za pół ceny. To jesz­cze nic. Trze­ba było dru­ko­wać, bez chy­by i od­wło­ki, de­kre­ty re­pu­bli­kań­skie. W tych trud­nych oko­licz­no­ściach Hie­ro­nim Mi­ko­łaj Se­chard miał to szczę­ście, iż tra­fił na szlach­ci­ca spod Mar­sy­lii, któ­ry nie chciał ani emi­gro­wać aby nie po­stra­dać dóbr, ani po­ka­zy­wać się, aby nie stra­cić gło­wy, a któ­ry mógł za­ro­bić na ży­cie je­dy­nie ja­kąś pra­cą. Hra­bia de Mau­com­be wdział tedy skrom­ną ka­ta­nę pro­win­cjo­nal­ne­go ze­ce­ra: skła­dał, prze­glą­dał i sam po­pra­wiał de­kre­ty ska­zu­ią­ce na śmierć oby­wa­te­li, któ­rzy ukry­wa­li ko­goś ze szlach­ty; niedź­wiedź, któ­ry stał się pryn­cy­pa­łem, tło­czył je, roz­le­piał i obaj zo­sta­li zdro­wi i cali. W roku 1795, gdy chmu­ra Ter­ro­ru prze­szła, Mi­ko­łaj Se­chard mu­siał szu­kać in­ne­go chwa­ta, któ­ry by mógł być ze­ce­rem, ko­rek­to­rem i me­tram­pa­żem. Pe­wien ksiądz, któ­ry póź­niej za Re­stau­ra­cji zo­stał bi­sku­pem, wów­czas zaś wzbra­niał się zło­żyć przy­się­gi, za­stą­pił hra­bie­go de Mau­com­be do dnia, w któ­rym Pierw­szy Kon­sul przy­wró­cił re­li­gię ka­to­lic­ką. Hra­bia i bi­skup spo­tka­li się póź­niej na jed­ne} ła­wie w Izbie Pa­rów. W 1802 Hie­ro­nim Mi­ko­łaj Se­chard wciąż nie umiał czy­tać, jak w 1793: ale w za­mian odło­żył so­bie dość ład­ny fun­du­sik, aby opła­cać ze­ce­ra. Daw­ny ro­bot­nik, tak pe­łen bez­tro­ski o przy­szłość stał się groź­nym pryn­cy­pa­łem dla swych małp i niedź­wie­dzi. Skąp­stwo za­czy­na się tam, gdzie ubó­stwo się koń­czy. Z dniem, w któ­rym dru­karz uj­rzał moż­li­wość uciu­ła­nia for­tu­ny, in­te­res roz­wi­nął u nie­go in­te­li­gen­cję za­wo­do­wą; chci­wą, po­dejrz­li­wą, prze­ni­kli­wą. Prak­ty­ka jego urą­ga­ła teo­rii. Do­szedł do tego, iż jed­nym rzu­tem oka oce­niał koszt stro­ni­cy i ar­ku­sza w każ­dym ro­dza­ju pi­sma. Do­wo­dził na­iw­nym klien­tom, że skła­da­nie du­ży­mi czcion­ka­mi wy­pa­da dro­żej niż drob­ny­mi: kie­dy znów cho­dzi­ło o małe po­wia­dał, że ma­ni­pu­la­cja jest trud­niej­sza. Po­nie­waż skład był dzie­łem ty­po­gra­fii, na któ­rym nie ro­zu­miał się nic, tedy, w oba­wie przed po­mył­ką go­dził się je­dy­nie na te trans­ak­cje, gdzie za­gar­nął lwią część zy­sku. Je­że­li skła­da­cze pra­co­wa­li nad­go­dzi­ny, oko sta­re­go nie opusz­cza­ło ich ani na chwi­lę. Kie­dy do­wie­dział się, że fa­bry­kant ja­kiś jest w kło­po­cie, sku­py­wał za bez­cen jego pa­pier i gro­ma­dził go. To­też w tej epo­ce był już wła­ści­cie­lem domu, w któ­rym dru­kar­nia mie­ści­ła się od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Szczę­ści­ło mu się w każ­dym kie­run­ku: owdo­wiał i miał tyl­ko jed­ne­go syna; umie­ścił go w ta­mecz­nym li­ceum, nie tyle aby mu dać wy­kształ­ce­nie ile aby so­bie przy­go­to­wać na­stęp­cę. Ob­cho­dził się z nim su­ro­wo, aby prze­dłu­żyć trwa­nie wła­dzy oj­cow­skiej. I tak w dni wol­ne ka­zał mu pra­co­wać przy skła­dzie, upo­mi­na­jąc, aby się na­uczył za­ra­biać na ży­cie, tak by się kie­dyś od­wdzię­czył bied­ne­mu OJCU, któ­ry krwi so­bie upusz­cza, aby go wy­cho­wać. Po wy­jeź­dzie księ­dza Se­chard zro­bił pro­tem tego ze swych czte­rech ze­ce­rów, któ­re­go przy­szły bi­skup wska­zał mu jako uczci­we­go i in­te­li­gent­ne­go czło­wie­ka. W ten spo­sób sta­ro­wi­na za­pew­nił so­bie moż­ność do­cze­ka­nia chwi­li, w któ­rej syn bę­dzie mógł pro­wa­dzić za­kład i roz­sze­rzy go mło­dy­mi i umie­jęt­ny­mi rę­ka­mi. Da­wid Se­chard ukoń­czył w li­ceum an­gu­lem­skim świet­ne stu­dia. Mimo iż wy­ró­sł­szy z niedź­wie­dzia, bez wy­kształ­ce­nia i wy­cho­wa­nia, sta­ry Se­chard do­syć lek­ce­wa­żył wie­dzę, wy­słał syna do Pa­ry­ża, aby tam stu­dio­wał ty­po­gra­fię. Rów­no­cze­śnie za­le­cił mu usil­nie, aby so­bie uskła­dał spo­ra sum­kę w mie­ście, któ­re na­zy­wał ra­jem ro­bot­ni­ków, ra­dząc zgo­ła nie li­czyć na sa­kiew­kę oj­cow­ską. Był oczy­wi­ście prze­ko­na­ny, że kto bawi w kra­ju M a d r o ś c i, cel osią­gnie. Kształ­cąc się w swo­im za­wo­dzie Da­wid do­koń­czył rów­no­cze­śnie w Pa­ry­żu edu­ka­cji. Prot fir­my Di­do­tów stał się uczo­nym.

Z koń­cem… roku 1819 Da­wid Se­chard opu­ścił Pa­ryż, gdzie nie kosz­to­wał ojca ani sze­lą­ga; sta­ry po­wo­łał go, aby ob­jął ster in­te­re­su. Dru­kar­nia Mi­ko­ła­ja Se­chard po­sia­da­ła wów­czas je­dy­ny dzien­nik ogło­szeń są­do­wych w de­par­ta­men­cie, da­lej ro­bo­ty pre­fek­tu­ry i bi­skup­stwa; trzy klien­te­le, któ­re po­win­ny dać w ręce for­tu­nę mło­de­mu czło­wie­ko­wi umie­ją­ce­mu wziąć się do rze­czy.

Wła­śnie w tej epo­ce bra­cia Co­in­tet, fa­bry­kan­ci pa­pie­ru, ku­pi­li pa­tent dru­giej dru­ka­mi w An­go­ule­me, któ­rą do­tąd sta­ry Se­chard umiał do­pro­wa­dzić do zu­peł­nej nie­czyn­no­ści. Po­ma­ga­ły mu w tym prze­si­le­nia mi­li­tar­ne, któ­re za Ce­sar­stwa zdła­wi­ły wszel­ki ruch prze­my­sło­wy. Z tej przy­czy­ny za­nie­dbał jej na­być; a oszczęd­ność ta sta­lą się źró­dłem ru­iny dla sta­rej dru­kar­ni. Do­wia­du­jąc się o tej no­wi­nie, sta­ry Se­chard po­my­ślał z za­do­wo­le­niem, że wal­ka, któ­ra roz­pocz­nie się po­mię­dzy jego za­kła­dem a brać­mi Co­in­tet, spad­nie na syna… a nie na nie­go.

"Mnie by dia­bli wzię­li – po­my­ślał – ale wy­cho­wa­nek Di­do­tów da so­bie radę."

Sie­dem­dzie­się­cio­let­ni sta­rzec wzdy­chał do chwi­li, w któ­rej bę­dzie mógł żyć we­dle swych upodo­bań-O ile miał mało wia­do­mo­ści z ty­po­gra­fii, o tyle ucho­dził za nie­zmier­nie moc­ne­go w sztu­ce, któ­rą ro­bot­ni­cy na­zy­wa­li żar­to­bli­wie ł y k o g r a f i ą, sztu­ce wiel­ce ce­nio­nej przez bo­skie­go au­to­ra "Pan­ta­gru­ela", ale któ­rej kult, prze­śla­do­wa­ny przez sto­wa­rzy­sze­nia że­glu­ją­ce pod fla­gą wstrze­mięź­li­wo­ści, z każ­dym dniem idzie w za­nie­dba­nie. Hie­ro­nim Mi­ko­łaj Se­chard, wier­ny lo­so­wi, któ­ry wy­ty­czy­ło mu jego na­zwi­sko, ob­da­rzo­ny był nie­uga­szo­nym pra­gnie­niem. Żona jego dłu­go utrzy­my­wa­ła w umiar­ko­wa­nych gra­ni­cach tę na­mięt­ność do tło­czo­nej win­nej ja­go­dy, upodo­ba­nie tak na­tu­ral­ne u niedź­wie­dzi, że pan de Cha­te­au­briand za­uwa­żył je u praw­dzi­wych niedź­wie­dzi w Ame­ry­ce; ale fi­lo­zo­fo­wie stwier­dzi­li, iż przy­zwy­cza­je­nia mło­de­go wie­ku wra­ca­ją tym sil­niej w sta­ro­ści. Se­chard był po­twier­dze­niem tego pra­wi­dła: im bar­dziej się sta­rzał, tym wię­cej lu­bił pić. Na­mięt­ność ta wy­ci­ska­ła na jego niedź­wie­dziej fi­zjo­no­mii pięt­no, któ­re czy­ni­ło ją ory­gi­nal­ną: nos, a ra­czej no­chal, przy­brał wzrost i kształ­ty wiel­kie­go A, po­licz­ki upstrzo­ne sie­cią ży­tek po­dob­ne były do list­ków wina peł­nych fioł­ko­wych, pur­pu­ro­wych, fan­ta­stycz­nie sfa­lo­wa­nych wy­pu­kło­ści; rzekł­byś, po­twor­na tru­fla ukry­ta je­sie­nią w li­ściu win­nej la­to­ro­śli. Ukry­te pod dwie­ma gę­sty­mi brwia­mi, po­dob­ny­mi dwom krze­wom przy­pró­szo­nym śnie­giem, małe sza­re oczki, w któ­rych skry­ło się chy­tre skąp­stwo za­bi­ja­ją­ce w tym czło­wie­ku wszyst­ko, zgo­ła uczu­cie oj­co­stwa, lśni­ły spry­tem na­wet w sta­nie opil­stwa. Gło­wa łysa, ale oko­lo­na si­wie­ją­cy­mi, krę­cą­cy­mi się jesz­cze wło­sa­mi, przy­wo­dzi­ła na myśl fran­cisz­ka­nów z po­wia­stek La­Fon­ta­ine'a. Był krót­ki i brzu­cha­ty jak owe lamp­ki, któ­re zu­ży­wa­ją wię­cej oli­wy niż kno­ta; wszel­kie bo­wiem nad­uży­cie po­py­cha cia­ło na dro­gę, do któ­rej z na­tu­ry jest skłon­ne. Opil­stwo, jak pra­ca umy­sło­wa, tu­czy tłu­ste­go, a wy­su­sza chu­de­go. Hie­ro­nim Mi­ko­łaj Se­chard no­sił od trzy­dzie­stu lat sław­ny pi­ro­żek mu­ni­cy­pal­ny, jaki na pro­win­cji spo­ty­ka się jesz­cze gdzie­nieg­dzie na gło­wie miej­skie­go do­bo­sza. Ka­mi­zel­ka i plu­dry były z zie­lon­ka­we­go ak­sa­mi­tu. Wresz­cie miał na so­bie sta­ry brą­zo­wy sur­dut, pstre ba­weł­nia­ne poń­czo­chy i trze­wi­ki ze srebr­ny­mi klam­ra­mi. Ko­stium ten… któ­ry trą­cił jesz­cze ro­bot­ni­kiem pod po­wło­ką miesz­cza­ni­na, od­po­wia­dał tak do­brze jego przy­wa­rom i na­ło­gom, wy­ra­żał tak wier­nie jego ży­cie, iż moż­na by my­śleć, że Se­chard przy­szedł na świat już ubra­ny: nie spo­sób było wy­obra­zić go so­bie bez jego ubra­nia, tak jak ce­bu­li bez łup­ki. Gdy­by śle­pa chci­wość sta­re­go dru­ka­rza od daw­na już nie była zna­na, spo­sób wy­co­fa­nia się z prze­my­słu wy­star­czył­by; aby od­ma­lo­wać jego cha­rak­ter. Mimo do­świad­cze­nia, ja­kie syn mu­siał wy­nieść z wiel­kiej szko­ły Di­do­tów, po­sta­no­wił so­bie zro­bić jego kosz­tem do­bry in­te­res, któ­ry tra­wił w so­bie już od daw­na. Je­że­li dla ojca był do­bry, dla syna mu­siał być zły. Ale w ta­kich rze­czach sta­ry dru­karz nie znał syna ani ojca.

Je­że­li zra­zu wi­dział w Da­wi­dzie je­dy­ne swo­je dziec­ko, póź­niej uj­rzał w nim na­tu­ral­ne­go na­byw­cę, któ­re­go in­te­re­sy prze­ciw­ne były jego wła­snym: chciał sprze­dać dro­go. Da­wid po­wi­nien był chcieć na­być ta­nio, syn więc sta­wał się wro­giem i za­po­rą. To prze­obra­że­nie uczu­cia w in­te­res oso­bi­sty, za­zwy­czaj po­wol­ne, krę­te i ob­łud­ne u lu­dzi do­brze wy­cho­wa­nych, było szyb­kie i bez­po­śred­nie u sta­re­go niedź­wie­dzia, któ­ry oka­zał, o ile prze­bie­gła ły­ko­gra­fia gó­ru­je nad oświe­co­na ty­po­gra­fią. Kie­dy syn przy­był, sta­ry przy­jął go z ową ku­piec­ką ser­decz­no­ścią, jaką kute wygi roz­wi­ja­ją wo­bec swych ofiar: za­jął się nim tak jak ko­cha­nek swą lubą; po­da­wał mu ra­mię, ostrze­gał, gdzie po­sta­wić nogę, aby się nie po­wa­lać: ka­zał dlań wy­grzać łóż­ko, za­pa­lić ogień, przy­go­to­wać wie­cze­rzę. Na­za­jutrz spró­bo­waw­szy upo­ić syna pod­czas ob­fi­te­go obia­du, Hie­ro­nim Mi­ko­łaj Se­chard, moc­no za­pró­szo­ny, rzu­cił od nie­chce­nia: – Po­mów­my o in­te­re­sach! – Sło­wo to brzmia­ło tak oso­bli­wie mię­dzy dwo­ma czka­nia­mi, że Da­wid za­pro­po­no­wał odło­że­nie spraw do dnia na­stęp­ne­go. Sta­ry niedź­wiedź nad­to do­brze umiał wy­cią­gnąć prze­wa­gę ze swe­go pi­jań­stwa, aby opu­ścić przy­go­to­wa­ną od tak daw­na bi­twę. Zresz­tą, na­dźwi­gaw­szy się swe­go cię­ża­ru przez pięć­dzie­siąt lat, nie chciał, jak mó­wił, nieść go ani go­dzi­ny dłu­żej. Ju­tro syn bę­dzie pryn­cy­pa­łem.

Tu­taj go­dzi­ło­by się może rzec słów­ko o sa­mym za­kła­dzie. Dru­kar­nia, po­ło­żo­na w miej­scu, gdzie uli­ca de Be­au­lieu wy­cho­dzi na plac du Mu­rier, usa­do­wi­ła się w tym domu pod ko­niec pa­no­wa­nia Lu­dwi­ka XIV. To­też od daw­na już bu­dy­nek do­stro­ił się do po­trzeb tego prze­my­słu. Par­ter zaj­mo­wa­ła ogrom­na sala ze sta­ry­mi oszklo­ny­mi drzwia­mi od uli­cy, du­żym oknem od dzie­dziń­ca. Do ga­bi­ne­tu pryn­cy­pa­ła moż­na się było zresz­tą do­stać od­dziel­nym ko­ry­ta­rzem. Ale na pro­win­cji pro­ce­der dru­kar­ski jest za­wsze przed­mio­tem tak ży­wej cie­ka­wo­ści, że klien­ci wo­le­li ra­czej wcho­dzie przez oszklo­ne drzwi ze­cer­ni, wio­dą­ce wprost z uli­cy, mimo iż trze­ba było scho­dzić w dół po kil­ku schod­kach, ile że pod­ło­ga sali znaj­do­wa­ła się ni­żej po­zio­mu uli­cy. Cie­kaw­scy, oszo­ło­mie­ni, nie zwa­ża­li na trud­no­ści prze­ci­ska­nia się przez za­uł­ki pra­cow­ni. Wy­pa­tru­jąc oczy na dziw­ne ko­ły­ski utwo­rzo­ne z ar­ku­szy na zwi­sa­ją­cych z su­fi­tu sznu­rach, po­ty­ka­li się o sze­re­gi kaszt albo też zdzie­ra­li so­bie ka­pe­lusz z gło­wy za­wa­dza­jąc o szta­by że­la­zne pras. Sie­dząc zwin­ne ru­chy ze­ce­ra czer­pią­ce­go w stu pięć­dzie­się­ciu dwóch prze­gród­kach, czy­ta­ją­ce­go skrypt, od­czy­tu­ją­ce­go wiersz skła­du, wsu­wa­ją­ce­go mię­dzy­li­nię, wpa­da­li na przy­ci­śnię­tą cię­ża­ra­mi ryzę mo­kre­go pa­pie­ru lub ude­rza­li bio­drem o kant ław­ki; wszyst­ko ku wiel­kiej ucie­sze małp i niedź­wie­dzi. Nig­dy nikt nie do­tarł bez wy­pad­ku aż do dwóch kla­tek znaj­du­ją­cych się na koń­cu tej ja­ski­ni. Były to dwie nędz­ne bud­ki wy­cho­dzą­ce na dzie­dzi­niec, w któ­rych kró­lo­wa­li z jed­nej stro­ny prot, z dru­giej pryn­cy­pał. W dzie­dziń­cu mury były wdzięcz­nie zdob­ne li­ść­mi wina… któ­re, zwa­żyw­szy re­pu­ta­cję wła­ści­cie­la, po­sia­da­ły sym­pa­tycz­ny ko­lo­ryt lo­kal­ny. W głę­bi… opie­ra­jąc się o sczer­nia­ły gra­nicz­ny mur, wzno­si­ła się przy­bu­dów­ka w na­der opła­ka­nym sta­nie… gdzie się mo­czy­ło i przy­kry­wa­ło pa­pier. Tam był ściek, gdzie się myło przed i po uży­ciu, for­my lub mó­wiąc po­spo­li­tym ję­zy­kiem, pły­ty z czcion­ka­mi… spły­wa­ły z nich pu­płu­czy­ny far­by, któ­re zmie­sza­ne z po­my­ja­mi bu­dzi­ły w przy­by­łych na targ wie­śnia­kach po­dej­rze­nie, iż dia­beł od­by­wa swo­je ablu­cje w tym domu. Przy­bu­dów­ka pod­par­ta była z jed­nej stro­ny kuch­nią, z dru­giej sto­sem drew. Pierw­sze pię­tro… nad któ­rym były już tyl­ko dwie iz­deb­ki pod­da­sza, skła­da­ło się z trzech po­koi. Pierw­szy, tak dłu­gi jak ko­ry­tarz li­cząc w to i klat­kę sta­rych drew­nia­nych scho­dów, miał od uli­cy po­dłuż­ne okno, a od dzie­dziń­ca małe, okrą­głe okien­ko: słu­żył za­ra­zem za przed­po­kój i za ja­dal­nię. Wy­bie­lo­ny po pro­stu wap­nem, po­kój ten zwra­cał uwa­gę cy­nicz­ną pro­sto­tą kra­mar­skie­go skąp­stwa. Brud­nej po­sadz­ki nig­dy me myto; ume­blo­wa­nie skła­da­ło się z trzech li­chych krze­seł, okrą­głe­go sto­łu i kre­den­su usta­wio­ne­go mię­dzy dwoj­giem drzwi wio­dą­cych do sy­pial­ni i do sa­lo­nu: okna i drzwi były ciem­ne od bru­du: czy­sty tub za­dru­ko­wa­ny pa­pier wa­lał się po ką­tach: czę­sto na pa­kach pa­pie­ru spo­czy­wa­ły wik­tu­ały, flasz­ki lub ta­le­rze z obia­du star­ca. Sy­pial­nia, któ­rej okno, opraw­ne w ołów, wy­cho­dzi­ło na dzie­dzi­niec, obi­ta była ta­nią i zmur­sza­łą od sta­ro­ści wzo­rzy­stą ma­te­rią, jaką na pro­win­cji przy­stra­ja się domy w Boże Cia­ło. Było tam wiel­kie łóż­ko z ko­lum­na­mi, zdob­ne gę­sto dra­po­wa­ną ko­ta­rą i przy­kry­te kapą z czer­wo­nej szar­szy, dwa wpół zbu­twia­łe fo­te­le, dwa orze­cho­we wy­ście­ła­ne krze­sła, sta­ry se­kre­ta­rzyk i na ko­min­ku ze­gar. Po­kój ten, ma­ją­cy ce­chy pa­triar­chal­nej do­bro dusz­no­ści i pe­łen bru­nat­nych cie­niów, był dzie­łem pana Ro­uze­au, po­przed­ni­ka i pryn­cy­pa­ła Hie­ro­ni­ma Mi­ko­ła­ja Se­chard. Sa­lon, od­no­wio­ny przez nie­boszcz­kę pa­nią Se­chard, miał po­twor­ne bo­aze­rie, po­ma­lo­wa­ne nie­bie­ską far­bą; na ścia­nach ta­pe­ty przed­sta­wia­ją­ce sce­ny wschod­nie, ciem­no­brą­zo­we na bia­łym tle. Me­ble skła­da­ły się z sze­ściu krze­seł wy­sła­nych nie­bie­skim juch­tem, z opar­ciem w kształt liry. Dwa okna pry­mi­tyw­nie skle­pio­ne, wy­cho­dzą­ce na plac du Mu­rier nie mia­ły fi­ra­nek, na ko­min­ku nie było ani ze­ga­ra, ani świecz­ni­ków, ani lu­stra. Pani Se­chard zmar­ła wśród swo­ich pro­jek­tów upięk­sza­nia, niedź­wiedź zaś, nie ro­zu­mie­jąc po­żyt­ku ulep­szeń, któ­re nic nie przy­no­szą po­nie­chał ich. Do tego po­ko­ju Hie­ro­nim, Mi­ko­łaj Se­chard za­pro­wa­dził pede ti­tu­ban­te syna i po­ka­zał mu na okrą­głym sto­li­ku in­wen­tarz dru­kar­ni, ze­sta­wio­ny pod jego kie­run­kiem ręką pro­ta.

– Prze­czy­taj to, chłop­cze – rzekł Hie­ro­nim Mi­ko­łaj Se­chard wo­dząc pi­ja­ny­mi oczy­ma z pa­pie­ru na syna i z… syna na pa­pier. – Zo­ba­czysz, ja­kie cac­ko-dru­kar­nię ci od­da­ję.

– "Trzy pra­sy drew­nia­ne z że­la­zny­mi szta­ba­mi, me­ta­lo­wą pły­tą…"

– Moje ulep­sze­nie – rzekł sta­ry Se­chard prze­ry­wa­jąc. -"…ze wszyst­kim przy­bo­ra­mi, ka­dzia­mi na far­bę, szczot­ka­mi, ła­wa­mi etc… ty­siąc sześć­set fran­ków".

– Ależ, oj­cze – rzekł Da­wid Se­chard wy­pusz­cza­jąc z rąk in­wen­tarz – two­je pra­sy to gra­ty, nie­war­te stu ta­la­rów, do­bre, aby nimi w pie­cu na­pa­lić!

– Gra­ty?… – wy­krzyk­nął sta­ry Se­chard. – Gra­ty? Bierz in­wen­tarz i chodź­my! Zo­ba­czysz, czy wa­sze kiep­sko-ślu­sar­skie wy­na­laz­ki, funk­cjo­nu­ją tak spraw­nie jak te do­bre, sta­re, do­świad­czo­ne na­rzę­dzia. Póź­niej nie bę­dziesz miał ser­ca mio­tać obelg na uczci­we pra­sy, któ­re cho­dzą jak dy­li­żans pocz­to­wy i będą jesz­cze cho­dzi­ły przez całe twe ży­cie nie żą­da­jąc naj­mniej­szej na­pra­wy. Gra­ty! Gra­ty, któ­re ci da­dzą chleb! Gra­ty, któ­ry­mi twój oj­ciec pra­co­wał przez dwa­dzie­ścia lat i któ­re cię zro­bi­ły tym czym je­steś! Oj­ciec zlazł, nie po­tknąw­szy się ani razu po spróch­nia­łych, zu­ży­tych i trzę­są­cych się scho­dach; otwo­rzył drzwi do wiel­kiej sali, rzu­cił się na naj­bliż­szą prze­bie­gle na­oli­wio­ną i wy­czysz­czo­ną pra­sę i po­ka­zał sil­ne dę­bo­we czę­ści wy­szo­ro­wa­ne przez ucznia.

– Nie cac­koż to? – rzekł.

Wła­śnie było zło­żo­ne ja­kieś za­wia­do­mie­nie o ślu­bie, Sta­ry niedź­wiedź opu­ścił ramę na dekę dekę zaś na mar­mur, któ­ry pu­ścił w ruch; wy­cią­gnął szta­bę, roz­wi­nął sznur, aby przy­cią­gnąć mar­mur z po­wro­tem, pod­niósł dekę na ramę ze zwin­no­ścią god­ną mło­de­go niedź­wie­dzia. Pra­sa za­ży­ta w ten spo­sób wy­da­ła ślicz­ny pisk, rzekł­byś: ptak, któ­ry ude­rzył gło­wą w szy­bę i ucie­ka prze­ra­żo­ny.

– Czy znaj­dzie się bo­daj jed­na pra­sa an­giel­ska zdol­na iść w tym tem­pie? – rzekł oj­ciec do zdzi­wio­ne­go syna.

Sta­ry Se­chard pod­biegł ko­lej­no do dru­giej, trze­ciej pra­sy i na każ­dej wy­ko­nał ten ma­newr z rów­ną zwin­no­ścią. W ostat­niej oczy jego, męt­ne od wina, do­strze­gły ja­kieś nie do­czysz­czo­ne przez ucznia miej­sce; za­kląw­szy sier­czy­ście, pi­jak wziął się do czysz­cze­nia połą sur­du­ta, jak han­dlarz, któ­ry do­pro­wa­dza do bla­sku sierść ko­nia pro­wa­dzo­ne­go na sprze­daż.

– Z tymi trze­ma pra­sa­mi, bez pro­ta, mo­żesz jak nic za­ro­bić dzie­więć ty­się­cy fran­ków na rok Da­wid­ku.

Jako przy­szły wspól­nik sprze­ci­wiam się, byś je miał za­stą­pić ohyd­ny­mi że­la­zny­mi pra­sa­mi, któ­re nisz­czą tyl­ko czcion­ki. Okrzy­ki­wa­li­ście cuda w Pa­ry­żu wi­dząc wy­na­la­zek prze­klę­te­go wro­ga Fran­cji, któ­ry chciał za­pew­nić for­tu­nę od­le­wa­czom. Och! Za­chcia­ło wam się s t a n h o p ó w! Dzię­ku­ję za wa­sze stan­ho­py, któ­re kosz­tu­ją po dwa ty­sią­ce pięć­set fran­ków, pra­wie dwa razy tyle ile są war­te moje trzy klej­no­ci­ki ra­zem i w do­dat­ku drą ci na nic czcion­ki przez swa nie­ela­stycz­ność. Nie je­stem uczo­ny jak ty, ale pa­mię­taj jed­no: ży­cie stan­ho­pów to śmierć czcion­ki. Te trzy pra­sy będą ci pra­co­wać uczci­wie, ro­bo­ta wyj­dzie czy­sto, An­gu­lem­czy­cy nie wy­ma­ga­ją cze­go in­ne­go. Dru­kuj że­la­zem czy drze­wem, zło­tem czy sre­brem, nie za­pła­cą ci ani sze­lą­ga wię­cej.

– "Item – czy­tał Da­wid – pięć ty­się­cy fun­tów czcio­nek z gi­ser­ni pana Va­flard…'' Na to na­zwi­sko wy­cho­wa­nek Di­do­tów nie mógł się wstrzy­mać od uśmie­chu.

– Śmiej się, śmiej! Po dwu­na­stu la­tach czcion­ki jak nowe. Oto gi­ser­nia! Pan Va­flard jest uczci­wym czło­wie­kiem, daje ma­te­riał twar­dy, jak się pa­trzy; dla mnie naj­lep­szy gi­ser jest ten, do któ­re­go za­cho­dzi się naj­rza­dziej.

"…Osza­co­wa­ne na dzie­sięć ty­się­cy fran­ków" – pod­jął Da­wid. – Dzie­sięć ty­się­cy, oj­cze! Ależ to czter­dzie­ści su za funt; fir­ma Di­dot sprze­da­je nowe czcion­ki za trzy­dzie­ści sześć su. Two­je sta­re gwoź­dzie war­te są tyl­ko cenę ma­te­ria­łu, dzie­sięć su za funt.

– Na­zy­wasz sta­ry­mi gwoź­dzia­mi gar­mon­dy, bor­gi­sy, ron­da pana Gil­le, nie­gdyś dru­ka­rza ce­sar­skie­go, czcion­ki war­te po sześć fran­ków za funt, ar­cy­dzie­ła ry­tow­nic­twa, ku­pio­ne przed pię­ciu laty i któ­re dziś jesz­cze są jak nowe, o! Sta­ry Se­chard chwy­cił kil­ka kaszt na­peł­nio­nych czcion­ka­mi, któ­re nig­dy nie były w uży­ciu, i po­ka­zał sy­no­wi.

– Ja nie je­stem uczo­ny, nie umiem czy­tać ani pi­sać, ale znam się na tyle, aby wie­dzieć, że kur­sy­wa fir­my Gil­le była ro­dzi­ca an­giel­skie­go kro­ju Di­do­tów. Oto ron­do – rzekł wska­zu­jąc kasz­tę i bio­rąc z niej M, ron­do ci­ce­ro, któ­re jesz­cze nie było pod pra­są. Da­wid spo­strzegł, że nie ma spo­so­bu dys­ku­to­wać. Trze­ba było wszyst­ko przy­jąć albo wszyst­ko od­rzu­cić. Sta­ry niedź­wiedź wcią­gnął w in­wen­tarz na­wet sznu­ry do roz­wie­sza­nia. Naj­mniej­sza ram­ka, tar­ci­ce, nie­cuł­ki, ka­mie­nie, szczot­ki, wszyst­ko ob­li­czo­no ze skru­pu­lat­no­ścią skąp­ca. Ca­łość się­ga­ła trzy­dzie­stu ty­się­cy fran­ków, łącz­nie z kon­ce­sją i klien­te­lą.

Da­wid za­py­ty­wał sam sie­bie, czy rzecz jest do przy­ję­cia, czy nie. Wi­dząc, iż syn nie od­zy­wa się na tę cy­frę, sta­ry Se­chard za­nie­po­ko­ił się; wo­lał gwał­tow­ny opór niż mil­czą­ce pod­da­nie. W tego ro­dza­ju han­dlach tar­go­wa­nie zwia­stu­je tę­gie­go prze­my­słow­ca, umie­ją­ce­go bro­nić swych in­te­re­sów. – Kto na wszyst­ko przy­sta­je – ma­wiał sta­ry Se­chard – nic nie pła­ci – Wciąż śle­dząc syna spod oka, pro­wa­dził da­lej wy­kaz nędz­nych uten­sy­liów po­trzeb­nych do pro­wa­dze­nia pro­win­cjo­nal­nej dru­kar­ni; za­pro­wa­dził ko­lej­no Da­wi­da przed pra­sę do sa­ty­no­wa­nia, przed pra­sę do ob­rzy­na­nia, przed pra­sę do drob­nych za­mó­wień i za­chwa­lał mu ich trwa­łość i prak­tycz­ność.

– Sta­re na­rzę­dzia są za­wsze naj­lep­sze – mó­wił, – W dru­kar­stwie po­win­no by się je pła­cić dro­żej niż nowe, jak u fa­bry­kan­tów ma­lar­skie­go zło­ta.

Po­twor­ne wi­niet­ki przed­sta­wia­ją­ce Hy­me­ny, amo­ry, zmar­łych, któ­rzy pod­no­szą ka­mień gro­bo­wy opi­su­jąc li­te­rę V lub M, ol­brzy­mie ramy sple­cio­ne z ma­sek na afi­sze te­atral­ne sta­ły się pod wpły­wem na­sy­co­nej wi­nem wy­mo­wy Hie­ro­ni­ma Mi­ko­ła­ja przed­mio­ta­mi ogrom­nej war­to­ści. Po­uczył syna, iż na­wy­ki miesz­kań­ców pro­win­cji tkwią tak głę­bo­ko, iż próż­no by się ku­sił dać im ład­niej­sze rze­czy. On, Hie­ro­nim Mi­ko­łaj Se­chard, sam pró­bo­wał sprze­da­wać ka­len­drze lep­sze niż "Do­uble-Lie­ge­ois", dru­ko­wa­ny na pa­pie­rze do za­wi­ja­nia cu­kru! Otóż praw­dzi­wy "Do­uble-Lie­ge­ois" miał więk­szy zbyt niż naj­wspa­nial­sze ka­len­da­rze. Da­wid prze­ko­na się nie­ba­wem o waż­no­ści tej sta­rzy­zny sprze­da­jąc ją dro­żej niż naj­kosz­tow­niej­sze no­wo­ści.

– Ha! ha! Mój chłop­cze, pro­win­cja to pro­win­cja a Pa­ryż to Pa­ryż. Je­że­li przyj­dzie tu klient z Ho­ume­au za­mó­wić za­wia­do­mie­nie o ślu­bie, a ty mu je wy­dru­ku­jesz bez amo­ra z gir­land­ka­mi, bę­dzie miał uczu­cie, że ślub jest nie­waż­ny, i od­nie­sie ci je sko­ro zo­ba­czy tyl­ko pro­ste M jak u two­ich Di­do­tów, któ­rzy są chlu­bą sztu­ki dru­kar­skiej, ale któ­rych wy­my­sły do­sta­ną się na pro­win­cję nie pier­wej aż za sto lat Ot co!

Lu­dzie szla­chet­ni są zły­mi kup­ca­mi. Da­wid na­le­żał do owych wsty­dli­wych i czu­łych na­tur, któ­re prze­ra­ża każ­da dys­ku­sja i któ­re ustę­pu­ją, z chwi­lą gdy prze­ciw­nik nad­to ukłu­je je w ser­ce. Jego pod­nio­sły spo­sób my­śle­nia i wła­dza, jaka za­cho­wał nad nim sta­ry opój, czy­ni­ły go tym bar­dziej nie­zdol­nym do tar­gów z oj­cem, zwłasz­cza że przy­pusz­czał u nie­go naj­lep­sze in­ten­cje; zra­zu bo­wiem tłu­ma­czył tę chci­wość przy­wią­za­niem sta­re­go dru­ka­rza do swych na­rzę­dzi. Wo­bec tego jed­nak, że Hie­ro­nim Mi­ko­łaj Se­chard na­był wszyst­ko od wdo­wy Ro­uze­au za dzie­sięć ty­się­cy w asy­gna­tach i że w obec­nym sta­nie rze­czy suma trzy­dzie­stu ty­się­cy fran­ków sta­no­wi­ła cenę sza­lo­ną syn wy­krzyk­nął:

– Ależ… oj­cze, za­rzy­nasz mnie!

– Ja, któ­ry da­łem ci ży­cie?… – rzekł sta­ry pi­ja­czy­na wy­cią­ga­jąc rękę ku sznu­rom -

Ależ, Da­wi­dzie! Na ileż sza­cu­jesz samą kon­ce­sję? Czy wiesz, ile wart jest "Dzien­nik Ogło­szeń", po dzie­sięć su od wier­sza? Sam ten przy­wi­lej przy­niósł w ostat­nim mie­sią­cu pięć­set fran­ków! Mój chłop­cze, zaj­rzyj do ksiąg, zo­bacz, co dają afi­sze i re­ge­stry pre­fek­tu­ry, ro­bo­ty me­ro­stwa i kon­sy­sto­rza! Je­steś ny­gus, któ­ry nie chce zro­bić wiel­kie­go losu. Tar­gu­jesz się o ko­nia, któ­ry za­wie­zie cię kie­dyś do pięk­ne­go fol­warcz­ku, jak mój w Mar­sac. Do tego in­wen­ta­rza do­łą­czo­no akt spół­ki mię­dzy oj­cem a sy­nem. Do­bry oj­ciec wy­naj­mo­wał spół­ce dom za cenę ty­sią­ca dwu­stu fran­ków, mimo iż na­był go za sześć ty­się­cy, oraz za­cho­wy­wał so­bie po­ko­ik na pod­da­szu. Jak dłu­go Da­wid Se­chard nie spła­ci trzy­dzie­stu ty­się­cy, zy­ski ma się dzie­lić po po­ło­wie; z chwi­lą gdy się wy­pła­ci, syn sta­je się wy­łącz­nym wła­ści­cie­lem dru­kar­ni. Da­wid wziął pod uwa­gę kon­ce­sję, klien­te­lę i dzien­nik, nie za­przą­ta­jąc się in­wen­ta­rzem; po­my­ślał, iż zdo­ła się wy­grze­bać, i przy­jął wa­run­ki. Przy­zwy­cza­jo­ny do ma­tactw chłop­skich, nie ro­zu­mie­jąc się na sze­ro­kich kal­ku­la­cjach Pa­ry­ża, oj­ciec zdu­mio­ny był tak szyb­ką kon­klu­zja.

"Czyż­by ten chło­pak zna­lazł gdzie jaki ma­ją­tek – my­ślał – albo czy ob­my­śla spo­sób wy­pra­wie­nia mnie z kwit­kiem?" W tej my­śli wziął go na spyt­ki; pra­gnął do­wie­dzieć się, czy przy­wiózł ja­kie pie­nią­dze, aby zeń wy­do­być za­licz­kę. Cie­ka­wość ta obu­dzi­ła nie­uf­ność syna. Da­wid po­zo­stał sztyw­ny i ma­ło­mów­ny. Na­za­jutrz sta­ry Se­chard ka­zał ucznio­wi prze­nieść swo­je me­ble do po­ko­iku na dru­gim pię­trze, ma­jąc za­miar prze­wieźć je na fol­wark dwie­ma fur­ka­mi, co wra­ca­ły pu­ste. Od­dał trzy po­ko­je na pierw­szym pię­trze sy­no­wi zu­peł­nie na­gie, tak jak od­dał mu dru­kar­nię nie zo­sta­wia­jąc ani cen­ty­ma na za­pła­ce­nie ro­bot­ni­ków. Kie­dy Da­wid pro­sił ojca… aby w cha­rak­te­rze wspól­ni­ka przy­czy­nił się do wkła­dów ko­niecz­nych dla wspól­nej eks­plo­ata­cji, sta­ry dru­karz udał głu­pie­go. Nie ma obo­wiąz­ku, rzekł, wy­kła­dać jesz­cze ka­pi­ta­łów, daw­szy samą dru­kar­nię; układ już zro­bio­ny. Przy­ci­śnię­ty lo­gi­ką syna od­parł, iż kie­dy ku­pił dru­kar­nię od wdo­wy, dał so­bie radę bez jed­ne­go sze­lą­ga. Je­że­li on, bied­ny ro­bot­nik bez na­uki, zdo­łał tyle do­ka­zać, wy­cho­wa­nek Di­do­ta po­tra­fi to tym bar­dziej. Zresz­tą pie­nią­dze, któ­re Da­wid uciu­łał, po­cho­dzą z edu­ka­cji opła­ca­nej w po­cie czo­ła przez sta­re­go ojca, słusz­nie tedy może wy­ło­żyć je obec­nie.

– Coś zro­bił z oszczęd­no­ścia­mi? – rzekł wra­ca­jąc znów do ata­ku, aby roz­ja­śnić pro­blem, któ­ry mil­cze­nie syna zo­sta­wi­ło po­przed­nie­go dnia nie roz­strzy­gnię­tym.

– Czyż nie mu­sia­łem żyć? Czyż nie ku­po­wa­łem ksią­żek? – od­parł Da­wid, obu­rzo­ny.

– A! ku­po­wa­łeś książ­ki? Zły z cie­bie bę­dzie ku­piec. Lu­dzie, któ­rzy ku­pu­ją książ­ki, nie na­da­ją się, aby je dru­ko­wać – od­parł sta­ry niedź­wiedź.

Da­wid do­świad­czył naj­okrop­niej­sze­go z upo­ko­rzeń bę­dąc świad­kiem po­ni­że­nia ojca: trze­ba mu było znieść wy­lew szpet­nych, płacz­li­wych, pod­łych, kra­mar­skich ar­gu­men­tów, ja­ki­mi sta­ry ku­twa uza­sad­niał od­mo­wę. Zdła­wił w du­szy ból wi­dząc się sam, bez opar­cia, znaj­du­jąc w ojcu twar­de­go i bez­względ­ne­go spe­ku­lan­ta. Przez fi­lo­zo­ficz­ną cie­ka­wość chciał przej­rzeć sta­re­go do głę­bi. Zwró­cił mu uwa­gę, iż nig­dy nie żą­dał odeń ra­chun­ku z ma­jąt­ku po mat­ce. Je­że­li ten ma­ją­tek nie wy­rów­na ceny dru­kar­ni, wi­nien przy­najm­niej po­słu­żyć do wspól­ne­go jej pro­wa­dze­nia.

– Ma­ją­tek two­jej mat­ki – rze­ki sta­ry Se­chard – to były jej pięk­ność i roz­są­dek!

Usły­szaw­szy tę od­po­wiedź Da­wid prze­nik­nął ojca w zu­peł­no­ści i zro­zu­miał, że aby uzy­skać zda­nie ra­chun­ków, trze­ba by wsz­cząć pro­ces trwa­ją­cy wie­ki kosz­tow­ny i szpet­ny. To szla­chet­ne ser­ce przy­ję­to brze­mię, któ­re mia­ło na nim cią­żyć, wie­dział bo­wiem… z ja­kim tru­dem przyj­dzie mu się wy­pła­cić ze zo­bo­wią­zań.

"Będę pra­co­wał – rzekł w du­chu. – Osta­tecz­nie, je­śli mnie bę­dzie cięż­ko, sta­ro­wi­nie też było nie­lek­ko. Zresz­tą, czyż to nie bę­dzie zna­czy­ło pra­co­wać dla sie­bie?"

– Zo­sta­wiam ci skarb, mój synu – rzekł oj­ciec, za­nie­po­ko­jo­ny mil­cze­niem Da­wi­da. Da­wid spy­tał, co to za skarb.

– Ma­ry­na – rzekł oj­ciec.

Ma­ry­na była to tęga dziew­ka wiej­ska, nie­odzow­na w dru­kar­ni. Ona mo­czy­ła i ob­ci­na­ła pa­pier, wy­ła­do­wy­wa­ła go, za­ła­twia­ła po­sył­ki, go­to­wa­ła, pra­ła, cho­dzi­ła od­bie­rać pie­nią­dze i czy­ści­ła szczot­ki dru­kar­skie. Gdy­by Ma­ry­na umia­ła czy­tać, sta­ry Se­chard za­przągł­by ją jesz­cze do skła­da­nia.

Oj­ciec ru­szył na wieś pie­szo. Mimo iż bar­dzo szczę­śli­wy ze sprze­da­ży, ukry­tej pod mia­nem spół­ki, nie­spo­koj­ny był o spo­sób, w jaki syn się wy­pła­ci. Po wzru­sze­niach sprze­da­ży przy­cho­dzą za­wsze nie­po­ko­je o re­ali­za­cję. Wszyst­kie na­mięt­no­ści mają w cha­rak­te­rze coś je­zu­ic­kie­go. Ten czło­wiek, któ­ry pa­trzał na na­ukę jako na rzecz nie­po­trzeb­ną, si­lił się uwie­rzyć w po­tę­gę na­uki. Hi­po­te­ko­wał swo­ich trzy­dzie­ści ty­się­cy na po­ję­ciach ho­no­ru, ja­kie w synu roz­wi­nę­ło wy­kształ­ce­nie. Jako mło­dy czło­wiek sta­ran­nie wy­cho­wa­ny, Da­wid wy­prze z sie­bie siód­me poty, aby się wy­pła­cić: na­uka do­star­czy mu środ­ków, zda­wał się pe­łen do­brych uczuć, za­pła­ci! Wie­lu oj­ców, dzia­ła­ją­cych w ten spo­sób, mnie­ma, iż po­stę­pu­je po oj­cow­sku, jak to wy­tłu­ma­czył so­bie w koń­cu sta­ry Se­chard, w chwi­li gdy do­cie­rał do swej win­ni­cy w Mar­sac, wio­sce o czte­ry mile od An­go­ule­me. Fol­war­czek ten, w któ­rym po­przed­ni wła­ści­ciel wy­bu­do­wał ład­ny do­mek, po­więk­szał się z roku na rok od r. 1809, epo­ki, w któ­rej sta­ry niedź­wiedź go na­był. Zmie­nił pra­sę dru­kar­ską na pra­sę win­ną, a zbyt daw­no, jak mó­wił, cho­dził koło wina, aby nie miał się na nim ro­zu­mieć. Pierw­sze­go roku wiej­skich wy­wcza­sów oj­ciec Se­chard uka­zy­wał za­tro­ska­ne ob­li­cze spo­nad swo­ich ty­czek, cią­gle bo­wiem prze­by­wał w win­ni­cy, jak nie­gdyś w dru­ka­mi. Te nie­spo­dzie­wa­ne trzy­dzie­ści ty­się­cy fran­ków upa­ja­ły go jesz­cze bar­dziej niż sok win­nej ja­go­dy, ob­ra­cał je ide­al­nie w pal­cach. Im mniej ta kwo­ta mu się na­le­ża­ła, tym bar­dziej pra­gnął ją zgar­nąć.

To­też, par­ty nie­po­ko­jem, czę­sto przy­bie­gał z Mar­sac do An­go­ule­me. Wspi­nał się po spa­dzi­sto­ściach ska­ły, na któ­rej roz­sia­dło się mia­sto, za­cho­dził do dru­kar­ni, aby przyj­rzeć się, czy syn da so­bie radę. Owóż pra­sy były za­wsze na swo­ich miej­scach. Je­dy­ny uczeń, w tra­dy­cyj­nej czap­ce z pa­pie­ru na gło­wie, czy­ścił gąb­ki. Sta­ry niedź­wiedź usły­szał skrzyp pra­sy ję­czą­cej pod ja­kimś za­wia­do­mie­niem o ślu­bie, po­zna­wał sta­re czcion­ki, wi­dział syna i pro­ta, obu czy­ta­ją­cych w swych klat­kach książ­ki, któ­re sta­ry brał za ko­rek­tę. Zjadł­szy obiad z Da­wi­dem, wra­cał do Mar­sac prze­żu­wa­jąc swo­je oba­wy. Skąp­stwo ma, jak mi­łość, dar ja­sno­wi­dze­nia przy­szło­ści, wę­szy ją, prze­ni­ka. Z dala od hali dru­kar­skiej, gdzie wi­dok na­rzę­dzi roz­ma­rzał sta­re­go prze­no­sząc go w dnie, w któ­rych zdo­by­wał ma­ją­tek, Se­chard spo­strzegł u syna nie­po­ko­ją­ce ob­ja­wy bez­czyn­no­ści. Go­dło "Bra­ci Co­in­tet" prze­ra­ża­ło go, wi­dział, jak prze­sła­nia fir­mę "Se­chard i Syn". Sło­wem, sta­rzec czuł po­wiew nie­szczę­ścia. Prze­czu­cie było słusz­ne: nie­szczę­ście krą­ży­ło nad fir­mą Se­chard. Ale skąp­cy mają ja­kie­goś opie­kuń­cze­go boga. Przez zbieg nie­prze­wi­dzia­nych oko­licz­no­ści ów bóg miał strzą­snąć do miesz­ka pi­ja­czy­ny cenę li­chwiar­skiej sprze­da­ży. Oto cze­mu dru­kar­nia Se­chard upa­da­ła mimo mo­men­tów po­myśl­no­ści: obo­jęt­ny wo­bec re­ak­cji re­li­gij­nej, jaką spro­wa­dzi­ła re­stau­ra­cja daw­ne­go rzą­du, ale rów­nie obo­jęt­ny dla li­be­ra­li­zmu, Da­wid za­cho­wy­wał w kwe­stiach po­li­tycz­nych i re­li­gij­nych naj­szko­dliw­szą neu­tral­ność. Żył w epo­ce, kie­dy pro­win­cjo­nal­ni prze­my­słow­cy mu­sie­li wy­zna­wać ja­kieś prze­ko­na­nia, aby mieć klien­tów, trze­ba było wy­bie­rać mię­dzy klien­te­lą li­be­ra­łów i ro­ja­li­stów. Mi­łość, któ­ra za­kwi­tła w ser­cu Da­wi­da, jego na­uko­we upodo­ba­nia, jego szla­chet­na na­tu­ra nie po­zwo­li­ły mu roz­wi­nąć w so­bie owej chci­wo­ści zy­sku, któ­ra two­rzy praw­dzi­we­go kup­ca i któ­ra ob­ja­śni­ła­by mu róż­ni­ce dzie­lą­ce prze­mysł pro­win­cjo­nal­ny od pa­ry­skie­go. Od­cie­nie, tak wy­raź­ne w de­par­ta­men­tach, giną w ru­chu Pa­ry­ża. Bra­cia Co­in­tet na­stro­ili się na ton mo­nar­chicz­ny, za­czę­li osten­ta­cyj­nie po­ścić, cho­dzić do fary, pie­lę­gno­wać sto­sun­ki z księż­mi i pusz­czać w świat pierw­sze prze­dru­ki na­boż­nych ksią­żek, któ­rych po­trze­ba dała się od­czuć. Co­in­te­to­wie za­ję­li tedy pierw­si miej­sce w tej zy­skow­nej ga­łę­zi i ob­no­si­li po mie­ście Da­wi­da Se­chard, oskar­ża­jąc go o li­be­ra­lizm i ate­izm. W jaki spo­sób, mó­wi­li, ro­bić in­te­re­sy z czło­wie­kiem ma­ją­cym ojca sep­tem­bry­ze­ra, pi­ja­ka, bo­na­par­ty­stę, sta­re­go skąp­ca, któ­ry wcze­śniej czy póź­niej zo­sta­wi ster­ty zło­ta? Oni są bied­ni, ob­cią­że­ni ro­dzi­ną, gdy Da­wid jest ka­wa­ler i bę­dzie bar­dzo bo­ga­ty, to­też żyje so­bie wy­god­nie, etc. Pod wpły­wem tych oskar­żeń prze­ciw Da­wi­do­wi pre­fek­tu­ra i bi­skup­stwo prze­nio­sły się w koń­cu z za­mó­wie­nia­mi do bra­ci Co­in­tet. Nie­ba­wem ci za­chłan­ni prze­ciw­ni­cy, ośmie­le­ni nie­za­rad­no­ścią ry­wa­la, stwo­rzy­li nowy dzien­nik ogło­szeń. Sta­rą dru­kar­nię ogra­ni­czo­no do za­mó­wień miej­skich, do­chód zaś z dzien­nicz­ka anon­sów spadł do po­ło­wy. Zbo­ga­ce­ni na książ­kach do na­bo­żeń­stwa i na dzie­łach świą­to­bli­wej tre­ści bra­cia Co­in­tet zwró­ci­li się do Se­char­dów z pro­po­zy­cją na­by­cia ich dzien­ni­ka, aby już nie­po­dziel­nie mieć ogło­sze­nia de­par­ta­men­tu i ob­wiesz­cze­nia są­do­we. Sko­ro Da­wid udzie­lił tej wia­do­mo­ści ojcu, sta­ry wi­niarz, już prze­ra­żo­ny po­stę­pa­mi fir­my Co­in­tet… spadł z Mar­sac na plac du Mu­rier z chy­żo­ścią kru­ka, któ­ry zwie­trzył tru­py na polu bi­twy.

– Po­zwól mi wy­kie­ro­wać Co­in­te­tów, nie wtrą­caj się do tego – za­po­wie­dział sy­no­wi. Sta­ry od­gadł w lot in­te­res Co­in­te­tów prze­ra­ził ich swą by­stro­ścią. Syn go­tów po­peł­nić głup­stwo, któ­re­mu trze­ba za­ra­dzić; po­wia­dał:

– Na czym się bę­dzie opie­ra­ła na­sza klien­te­la, je­że­li on odda dzien­nik? Ad­wo­ka­ci, re­jen­ci, wszy­scy kup­cy z Ho­ume­au są li­be­ral­ni; Co­in­te­to­wie chcie­li za­szko­dzić Se­char­dom ob­wi­nia­jąc ich o li­be­ra­lizm; otóż przy­go­to­wa­li im w ten spo­sób de­skę zba­wie­nia: ogło­sze­nia li­be­ra­łów przy­pad­ną Se­char­dom! Sprze­dać dzien­nik?… Toby już le­piej było sprze­dać in­wen­tarz i kon­ce­sję.

Za­żą­dał tedy od Co­in­te­tów sześć­dzie­siąt ty­się­cy za dru­kar­nię, aby nie ruj­no­wać syna: ko­chał syna, bro­nił tyl­ko syna. Wi­niarz użył syna tak jak chło­pi uży­wa­ją żon: syn go­dził się albo nie go­dził, we­dle pro­po­zy­cyj… któ­re sta­ry wy­dzie­rał, punkt po punk­cie Co­in­te­tom. Do­pro­wa­dził ich, nie bez wy­sił­ku, do sumy dwu­dzie­stu dwu ty­się­cy za "Dzien­nik Cha­ren­te". Ale Da­wid miał się zo­bo­wią­zać pod karą trzy­dzie­stu ty­się­cy od­szko­do­wa­nia, że nig­dy nie bę­dzie dru­ko­wał żad­ne­go dzien­ni­ka. Sprze­daż była sa­mo­bój­stwem dru­kar­ni: ale wi­niarz nie trosz­czył się o to. Po kra­dzie­ży na­stę­pu­je za­wsze mor­der­stwo. Sta­ry my­ślał ob­ró­cić tę sumę na spła­tę za swój grunt: aby ją do­stać, do­dał­by i Da­wi­da na przy­kład­kę, zwłasz­cza że ten nie­po­ręcz­ny syn miał pra­wo do po­ło­wy nie­spo­dzia­ne­go skar­bu. Jako od­szko­do­wa­nie szla­chet­ny oj­ciec zo­sta­wił mu dru­kar­nię, ale za­cho­wu­jąc so­bie jako czynsz owe sław­ne ty­siąc dwie­ście fran­ków. Od sprze­da­ży dzien­ni­ka sta­ry rzad­ko po­ka­zy­wał się w mie­ście, po­wo­ły­wał się na po­de­szły wiek; ale istot­ną przy­czy­ną był brak za­in­te­re­so­wa­nia dru­kar­nią, któ­ra już doń nie na­le­ża­ła. Mimo to nie mógł się zu­peł­nie za­przeć sta­re­go przy­wią­za­nia, któ­re miał dla swych na­rzę­dzi. Kie­dy wła­sne spra­wy spro­wa­dza­ły go do An­go­ule­me, trud­no by­ło­by roz­strzy­gnąć, co go bar­dziej cią­gnie do domu: pra­sy drew­nia­ne czy syn, do któ­re­go, dla for­my, za­cho­dził upo­mi­nać się o czynsz. Daw­ny jego prot, obec­nie za­trud­nio­ny u Co­in­te­tów, wie­dział, co my­śleć o tej oj­cow­skiej wspa­nia­ło­myśl­no­ści; po­wia­dał, iż szczwa­ny lis za­bez­pie­cza so­bie pra­wo mie­sza­nia się w spra­wy syna sta­jąc się przez na­gro­ma­dze­nie za­le­głych czyn­szów pra­wo­moc­nym wie­rzy­cie­lem.

Nie­za­rad­ność Da­wi­da Se­chard mia­ła przy­czy­ny, któ­re ma­lu­ją cha­rak­ter tego mło­dzień­ca.

W kil­ka dni po in­sta­la­cji w dru­kar­ni spo­tkał przy­ja­cie­la z gim­na­zjum, po­grą­żo­ne­go w naj­głęb­szej nę­dzy. Przy­ja­ciel Da­wi­da Se­chard był to mło­dy czło­wiek w wie­ku oko­ło dwu­dzie­stu je­den lat na­zwi­skiem Lu­cjan Char­don, syn daw­ne­go chi­rur­ga wojsk re­pu­bli­kań­skich, któ­ry mu­siał ustą­pić ze służ­by z po­wo­du od­nie­sio­nej rany. Na­tu­ral­ne skłon­no­ści po­pchnę­ły pana Char­don do stu­diów nad che­mią, przy­pa­dek zaś uczy­nił go ap­te­ka­rzem w An­go­ule­me. Śmierć za­sko­czy­ła go po­śród prac nad zy­skow­nym od­kry­ciem, któ­re­go po­szu­ki­wa­nie po­chło­nę­ło mu wie­le lat. Chciał ule­czyć wszel­ki ro­dzaj po­da­gry. Po­da­gra jest cho­ro­bą bo­ga­tych, bo­ga­ci zaś dro­go opła­ca­ją zdro­wie, kie­dy im go nie sta­nie. To­też ap­te­karz wy­brał ten pro­blem do roz­wią­za­nia mię­dzy wszyst­ki­mi, ja­kie na­strę­cza­ły się jego roz­my­śla­niom. Bu­ja­jąc po­mię­dzy wie­dzą a em­pi­ry­zmem, nie­bosz­czyk Char­don zro­zu­miał, że je­dy­nie wie­dza może mu za­pew­nić for­tu­nę: za­głę­bił się tedy w przy­czy­ny cho­ro­by i oparł le­cze­nie na die­cie do­sto­so­wa­nej do tem­pe­ra­men­tu. Umarł w cza­sie po­by­tu w Pa­ry­żu, gdzie sta­rał się o apro­ba­tę Aka­de­mii; w ten spo­sób stra­cił owoc swo­ich prac. W prze­wi­dy­wa­niu lep­szej doli ap­te­karz nie szczę­dził ni­cze­go na wy­cho­wa­nie syna i cór­ki, tak iż utrzy­ma­nie ro­dzi­ny po­chła­nia­ło do­cho­dy pły­ną­ce z ap­te­ki. Tak więc nie tyl­ko zo­sta­wił dzie­ci w nę­dzy, ale jesz­cze, na ich nie­szczę­ście, wy­cho­wał je w na­dziei świet­nych lo­sów, któ­re zga­sły ze śmier­cią ojca.

Zna­ko­mi­ty De­sple­in, któ­ry miał Char­do­na w opie­ce w ostat­nich chwi­lach, mó­wił, iż umie­ra­jąc sza­lał z roz­pa­czy. Am­bi­cja ta czer­pa­ła po­bud­kę w gwał­tow­nej mi­ło­ści, jaką eks­chi­rurg ży­wił dla swej żony, ostat­niej la­to­ro­śli domu de Ru­bem­pre, cu­dow­nie prze­zeń oca­lo­nej od sza­fo­tu w r. 1793. Mimo iż mło­da dziew­czy­na nie chcia­ła zgo­dzić się na to kłam­stwo, zy­skał na cza­sie, oświad­cza­jąc, iż jest ona w cią­ży. Stwo­rzyw­szy so­bie w ten spo­sób po­nie­kąd pra­wa męża oże­nił się z nią mimo obo­pól­ne­go ubó­stwa. Dzie­ci, jak wszyst­kie dzie­ci mi­ło­ści, otrzy­ma­ły za całe dzie­dzic­two cu­dow­ną uro­dę mat­ki, dar tak czę­sto zgub­ny, sko­ro mu to­wa­rzy­szy nę­dza. Te tak żywo po­dzie­la­ne na­dzie­je, pra­ce, roz­pa­cze od­bi­ły się na uro­dzie pani Char­don, tak jak po­wol­na ru­ina od­dzia­ła­ła na tryb jej ży­cia; ale dziel­ność jej, jak rów­nież i jej dzie­ci, rów­na była ich nie­do­li. Bied­na wdo­wa sprze­da­ła ap­te­kę po­ło­żo­ną przy pryn­cy­pal­nej uli­cy Ho­ume­au, głów­ne­go przed­mie­ścia An­go­ule­me. War­tość ap­te­ki po­zwo­li­ła jej uzy­skać trzy­sta fran­ków ren­ty, kwo­tę nie wy­star­cza­ją­cą na­wet na wła­sne utrzy­ma­nie, ale i ona, i cór­ka przy­ję­ły swe po­ło­że­nie bez ru­mień­ca i od­da­ły się pra­cy za­rob­ko­wej. Mat­ka pie­lę­gno­wa­ła po­łoż­ni­ce, wy­kwint­ne zaś jej for­my spra­wi­ły, iż po­szu­ki­wa­no jej w bo­ga­tych do­mach. W ten spo­sób żyła nie kosz­tu­jąc nic dzie­ci i za­ra­bia­jąc dwa­dzie­ścia su dzien­nie. Aby oszczę­dzić sy­no­wi wsty­du, iż musi wi­dzieć mat­kę w ta­kim po­ni­że­niu, przy­bra­ła imię pani Szar­lo­ty. Oso­by, któ­re pra­gnę­ły jej opie­ki, zwra­ca­ły się do pana Po­stel, na­stęp­cy nie­bosz­czy­ka Char­don. Sio­stra Lu­cja­na pra­co­wa­ła u za­cnej ko­bie­ty, po­wa­ża­nej w ca­łym Ho­ume­au, pani Prieur, pro­wa­dzą­cej za­kład wy­kwint­ne­go wzno­si­ło ją nie­co po­nad kla­sę wy­rob­nic. Skrom­ne owo­ce pra­cy obu ko­biet, do­łą­czo­ne do­pra­nia; w ten spo­sób za­ra­bia­ła pięt­na­ście su dzien­nie. Mia­ła do­zór nad ro­bot­ni­ca­mi, co trzy­stu fran­ków ren­ty, do­cho­dzi­ły ogó­łem ośmiu­set fran­ków rocz­nie… z któ­rych te trzy oso­by mia­ły żyć, ubie­rać się i miesz­kać. Ści­sła oszczęd­ność tego go­spo­dar­stwa le­d­wie zdo­ła­ła na­star­czyć wszyst­kie­mu, zwłasz­cza że sumę tę pra­wie w zu­peł­no­ści po­chła­niał Lu­cjan. Pani Char­don i cór­ka jej Ewa wie­rzy­ły w Lu­cja­na jak żona Ma­ho­me­ta w męża; po­świę­ce­nie ich dla jego przy­szło­ści nie mia­ło gra­nic. Ta bied­na ro­dzi­na miesz­ka­ła w Ho­ume­au, w miesz­ka­niu na­ję­tym za skrom­ną kwo­tę od na­stęp­cy pana Char­don i po­ło­żo­nym w dzie­dziń­cu nad la­bo­ra­to­rium. Lu­cjan zaj­mo­wał tam nędz­ny po­ko­ik na pod­da­szu. Za­grze­wa­ny przez ojca, któ­ry, za­pa­lo­ny do nauk przy­rod­ni­czych, po­py­chał go od mło­do­ści na tę dro­gę, Lu­cjan był jed­nym z naj­świet­niej­szych uczniów w An­go­ule­me. Był w trze­ciej kla­sie w chwi­li gdy Se­chard koń­czył stu­dia.

Kie­dy traf ze­tknął dwóch ko­le­gów, Lu­cjan, zmę­czo­ny nę­dzą, był bli­ski jed­ne­go z owych osta­tecz­nych po­sta­no­wień, w ja­kie rzu­ca się czło­wiek ma­jąc dwa­dzie­ścia lat. Czter­dzie­ści fran­ków mie­sięcz­nie, któ­re Da­wid ofia­ro­wał wspa­nia­ło­myśl­nie Lu­cja­no­wi po­dej­mu­jąc się wy­kształ­cić go na pro­ta, mimo iż prot był mu zu­peł­nie nie­po­trzeb­ny, oca­li­ły Lu­cja­na od roz­pa­czy. Od­no­wio­ne w ten spo­sób wę­zły przy­jaź­ni za­cie­śni­ły się nie­ba­wem po­do­bień­stwem lo­sów i róż­ni­cą cha­rak­te­rów. Obaj du­chem bo­ga­ci w wie­lo­ra­kie for­tu­ny, po­sia­da­li tę wy­so­ką in­te­li­gen­cję, któ­ra sta­wia czło­wie­ka na rów­ni ze szczy­ta­mi, obaj zaś znaj­do­wa­li się na sa­mym dnie spo­łe­czeń­stwa. Ta nie­spra­wie­dli­wość losu sta­ła się po­tęż­nym wę­złem. Za­ra­zem obaj zbli­ży­li się, od­mien­ny­mi dro­ga­mi, do po­ezji. Mimo iż prze­zna­czo­ny do naj­wyż­szych do­cie­kań przy­rod­ni­czych, Lu­cjan rwał się z ogniem ku sła­wie li­te­rac­kiej, gdy Da­wid, któ­re­go kon­tem­pla­cyj­ny umysł uspo­sa­biał do po­ezji, skła­niał się z upodo­ba­nia ku wie­dzy ści­słej. To prze­sta­wie­nie ról zro­dzi­ło mię­dzy nimi jak­by du­cho­we bra­ter­stwo. Lu­cjan po­dzie­lił się z Da­wi­dem pla­na­mi, prze­ka­za­ny­mi mu przez ojca w przed­mio­cie za­sto­so­wa­nia na­uki do prze­my­słu, Da­wid zaś wska­zał Lu­cja­no­wi nowe dro­gi, ja­ki­mi na­le­ża­ło mu wejść w li­te­ra­tu­rę, aby zdo­być imię i przy­szłość. Przy­jaźń tych dwóch mło­dych lu­dzi sta­ła się ry­chło jed­ną z owych na­mięt­no­ści, któ­re ro­dzą się je­dy­nie pod ko­niec mło­dzień­czych lat. Da­wid uj­rzał nie­ba­wem pięk­ną Ewę i po­ko­chał ją tak, jak zdol­ne są ko­chać du­sze me­lan­cho­lij­ne i skłon­ne do me­dy­ta­cji. Et nunc et sem­per et in sa­ecu­la sa­ecu­lo­rum li­tur­gii jest de­wi­zą tych wznio­słych nie­zna­nych po­etów, któ­rych dzie­ła po­le­ga­ją na wspa­nia­łych epo­pe­jach po­czę­tych i za­grze­ba­nych mię­dzy dwoj­giem serc! Kie­dy ko­cha­nek prze­nik­nął ta­jem­ni­cę na­dziei, w któ­re mat­ka i sio­stra Lu­cja­na stro­iły pięk­ne czo­ło po­ety, kie­dy po­znał ich śle­pe po­świę­ce­nie, czer­pał sło­dycz w tym, aby się zbli­żyć do ubó­stwia­nej, dzie­ląc jej od­da­nie i na­dzie­je. Lu­cjan stał się więc dla Da­wi­da bra­tem. Jak owi ul­tra, któ­rzy chcą być bar­dziej ro­ja­li­sta­mi niż sam król, Da­wid prze­ści­gnął wia­rę mat­ki i sio­stry Lu­cja­na w jego ge­niusz; psuł go tak, jak mat­ka psu­je swo­je dziec­ko. Pod­czas jed­nej z owych roz­mów, w któ­rych, gnę­bie­ni bra­kiem pie­nię­dzy wią­żą­cym im ręce, roz­bie­ra­li, jak wszy­scy mło­dzi lu­dzie, spo­so­by doj­ścia szyb­ko do for­tu­ny… prze­trzą­sa­jąc bez­owoc­nie wszyst­kie drze­wa już ogo­ło­co­ne przez po­przed­ni­ków, Lu­cjan przy­po­mniał so­bie dwie my­śli rzu­co­ne kie­dyś przez ojca. Pan Char­don wspo­mi­nał o moż­li­wo­ści ob­ni­że­nia o po­ło­wę ceny cu­kru przez uży­cie no­we­go skład­ni­ka i o ta­kimż zmniej­sze­niu ceny pa­pie­ru, przez uzy­ska­nie z Ame­ry­ki ta­nich ma­te­rii ro­ślin­nych, po­krew­nych tym, ja­ki­mi po­słu­gu­ją się Chiń­czy­cy. Da­wid, któ­ry znał wagę tej kwe­stii, roz­trzą­sa­nej już u Di­do­ta, chwy­cił się tej my­śli wi­dząc w niej for­tu­nę i uwa­żał od­tąd Lu­cja­na za do­bro­czyń­cę, któ­re­mu nig­dy nie zdo­ła się wy­pła­cić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: