Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwie siostry. Tom 2: obrazek z powszedniego życia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwie siostry. Tom 2: obrazek z powszedniego życia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 365 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ob­ra­zek z po­wsze­dnie­go ży­cia na­kre­ślił

A. No­wo­siel­ski.

Tom II-gi

Ki­jów i Wil­no.

Na­kła­dem i dru­kiem Jó­ze­fa Za­wadz­kie­go.

1855.

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać z obo­wiąz­kiem zwo­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by exem­pla­rzy.

Wil­no, 26 Lu­te­go 1854 roku.

Cen­zor Pa­weł Ku­kol­nik.

Wła­dy­sła­wo­wi Sy­ro­kom­li na przy­ja­ciel­ską pa­miąt­kę

Po­świę­ca

Au­tor.

Mo­stysz­cze 1850 roku .BAL.

Na dru­gi dzień słoń­ce wsta­ło po­god­ne, ale po ule­wie wszę­dzie po dro­dze sta­ły ka­łu­że. Na każ­dym list­ku drze­wa wi­sia­ły kro­ple i ła­ma­ły pro­mie­nie słoń­ca sied­mią ko­lo­ra­mi tę­czy. – Zie­lo­ność była cud­na; po­wie­trze czy­ste; wil­ga świe­go­ta­ła w le­sie; kuła ku­kuł­ka; skow­ro­nek nad ła­na­mi wzno­sił się wy­so­ko w górę i roz­wo­dził swo­je tre­le, śpie­wał, trze­po­tał się w po­wie­trzu i pa­dał na gniazd­ko, ukry­te w wy­so­kiem ży­cie. Była to nie­dzie­la; lud wiej­ski szedł do cer­kwi; męż­czyź­ni w bia­łych świ­tach i w pa­rad­nych, cho­ciaż go­rą­cych, czar­nych ba­ra­nich czap­kach. Ko­bie­ty w pysz­nie wy­szy­tych ko­szu­lach, zie­lo­nych i fio­le­to­wych let­ni­kach, opa­sa­nych pą­so­wy­mi pa­sa­mi; na gło­wie mia­ły lek­kie na­mit­ki, bia­łe lub sza­re; szły bose, nio­sąc cza­sa­mi w ręku obu­wie, któ­re mia­ły wło­żyć na nogi do­pie­ro u po­dwoi cer­kiew­nych. Dziew­czę­ta, w pa­so­wych za­pa­skach i w mnó­stwie pie­rza i kwia­tów na gło­wie, chy­cho­ta­ły, bie­gnąc po uli­cy w stro­nę, do któ­rej uda­wa­ła się cała lud­ność wiej­ska.

Nasi pa­no­wie po­bu­dzi­li się tak­że dość rano, bo o siód­mej, cho­ciaż wczo­raj po­szli byli spać o dwu­na­stej. Mie­li oni przed sobą ka­wał dro­gi, bo do Krysz­tal­nej było mil pięć przy­najm­niej. Pili her­ba­tę, a u gan­ku dźwię­cza­ły już dzwo­necz­ki koni, za­przę­żo­nych do ka­wa­ler­skich nej­ty­cza­nek. Ko­zacz­ki i lo­ka­je sta­li u drzwi trzy­ma­jąc let­nie pań­skie bur­nu­sy. Pan­krat trzy­mał gra­na­to­wy płaszcz swe­go pana, z któ­rym len nie­roz­sta­wał się od lat pięt­na­stu, no­sząc go zimą i la­tem. Słu­żą­cy Hen­ry­ka stał tak­że na gan­ku i pro­wa­dził roz­mo­wę z przy­jezd­ny­mi ludź­mi.

– I wasz luda? spy­tał Pan­krat słu­żą­ce­go do­mo­we­go.

– A tuda. A wasz, żeni się?

– Ta ku­dy­tam! Tak tam o nim my­ślą, jak i o mnie. Ot wszę­dzie jeź­dzi ta po­wta­rza usta­wicz­nie: win­szuj mnie, win­szuj; a z tego by­wa­nia tyle bę­dzie po­cie­chy, co z Ko­zia mle­ka. A wasz pan nic my­śli o tem?

– Na co jemu? na­sze­mu panu Ce­za­ro­wi i lak do­brze; nasz pan po ko­zac­ku. –

Fur­man, sie­dzą­cy na koź­le, po­mi­mo to, że było rano, już miał obłą­ka­ne oczy; ale cho­ciaż tego na­pi­ły, za­chcia­ło się i jemu na­le­żeć do roz­mo­wy; za­śmiał się i po­wie­dział: a jej boku, szczo praw­da. Nasz pan po ko­zać­ki. Co praw­da to praw­da – po ko­zać­ki; nu co tu mó­wić, po ko­zać­ki taj hodi!

Wy­szli na­resz­cie pa­no­wie. Pan Ce­za­ry ze Sta­siem sie­dli naj­sam­przód. Fur­man za­czął trza­skać z bi­cza i coś mó­wić, ale go nikt nie zro­zu­miał. Ce­za­ry po­znał, co się świe­ci, za­śmiał się, ob­ró­cił do sto­ją­cych na gan­ku, i po­ka­zu­jąc ski­nie­niem gło­wy na swe­go au­to­me­do­na, dał so­bie szczut­ka pod gar­dło i do­dał: jaki pan, taki kram! obu­dzi­ło to śmiech ser­decz­ny u wszyst­kich obec­nych.

Ru­szy­ły z miej­sca nej­ty­czan­ki i po­to­czy­ły się po­rząd­nym kłu­sem po błot­ni­stej dro­dze. Wkrót­ce znik­nę­ła za nimi wieś, a przed nimi od­kry­ły się pola, na któ­rych sta­ły tam i sam gru­sze, kli­na­mi

Wcho­dzi­ły dę­bo­we cza­ha­ry, zie­le­nia­ły brzo­zo­we la­ski i po­tem zni­ka­ły i od­kry­wa­ła się oczom rów­ni­na gład­ka, po­ro­sła ży­tem, albo psze­ni­ca, po któ­rej, jak­by fala, prze­bie­gał lek­ki po­wiew wia­tru. W dali zie­le­nia­ły owsy, czer­wie­nia­ła hrecz­ka, albo zno­wu czer­nia­ły ob­sza­ry wy­ora­nej na po­par zie­mi, od któ­rej cie­płe wa­po­ry mię­sza­ły się z zim­niej­szy­mi sło­ja­mi po­wie­trza i spra­wia­ły w nim jak­by ru­chli­we fale mary. Prze­piór­ki od­zy­wa­ły się w ży­cie; prze­la­ty­wa­ła kra­cząc wro­na, albo si­wo­rak­sza, i sia­da­ła na krzy­żu, sto­ją­cym u dro­gi. A nej­ty­czan­ki je­cha­ły da­lej; wy­mi­ja­ły one karcz­my, wsie, mia­stecz­ka, gro­bel­ki, młyn­ki i ku­la­we most­ki. Cza­sa­mi na­po­ty­ka­ły furę na­ła­do­wa­ną ży­da­mi, któ­ra zwra­ca­ła w żyto; cza­sa­mi spo­ty­kał ich ku­la­wy że­brak; cza­sa­mi śle­piec sie­dział na mo­gi­le wzno­szą­cej się oko­ło dro­gi i śpie­wał ja­kąś dumę sta­rą, wtó­ru­jąc so­bie akor­da­mi, do­by­wa­ny­mi z po­sęp­nej liry; przy­po­mi­nał on sta­re cza­sy Ukra­iny; przy­po­mi­nał Boh­dan­ka, bat'ka Chmiel­nic­kie­go, albo opie­wał Sicz i jej czu­ba­tych ry­ce­rzy, któ­rych ko­ści spo­czy­wa­ją pod mo­gi­ła­mi albo leżą na sa­mem dnie czar­ne­go mo­rza. Pył, wzru­szo­ny po dro­dze, za­krył mo­gi­łę i sie­dzą­ce­go na niej lir­ni­ka, jak pył prze­szło­ści przy­sy­pał dzie­je Ukra­iny i jej bo­ha­te­rów ko­za­ków i za­po­roż­skich mo­łodź­ców. Cią­gnę­ły wał­ki czu­ma­ków, a za nimi, da­le­ko, cią­gnął się pyl po sze­ro­kim ste­pie: – do­kąd mo­łoj­cy? – na Krym bat'ku, za solą, za rybą! – I szły wał­ki sta­ry­mi szla­ka­mi, szły oko­ło si­nie­go Dnie­pru, oko­ło wiel­kie­go łubu, oko­ło Si­czy. Nie­ma si­czo­wych, nie­ma czu­ba­tych, któ­rych wiel­ki łuh był bat'ko, a Sicz maty. So­pił­ka wy­da­wa­ła płacz­li­we tony, maże ję­cza­ły i skrzy­pia­ły i woły ry­cza­ły smut­nie.

A nej­ty­czan­ki cią­gle je­cha­ły da­lej i da­lej. Cza­sa­mi Go­ło­boc­ki wy­prze­dzał pana Ce­za­re­go, da­jąc mu za­uwa­żyć lek­kość swo­jej si­wej, idą­cej na bi­czo­wie, ale ura­żo­ny fur­man Go­li­brodz­kie­go, brał to do ser­ca, po­pę­dzał swo­je sro­ka­te ko­nie i wy­prze­dzał nej­ty­czan­kę pana So­bie­sła­wa. I tak obie na wy­przód­ki prze­la­ty­wa­ły po dro­dze, jak orły, albo so­ko­ły ste­po­we. Tyl­ko cią­gnę­ła się za nimi smu­ga pyłu jak­by wał żmi­jo­wy, cią­gną­cy się po sze­ro­kim ste­pie ukra­iń­skim. I to zni­ka­ło na­resz­cie i było pu­sto i głu­cho, jak tyl­ko oko za­się­gnie,

Ale im bli­żej było Krysz­tal­nej, tem czę­ściej po­ka­zy­wał się ja­kiś po­wóz, albo lek­ka nej­ty­czan­ka. Zie­mia tu sta­wa­ła się błot­nist­sza; częst­sze ka­łu­że po­ka­zy­wa­ły się na dro­dze, bądź iż były tu niż­sze da­le­ko grun­ta, bądź iż więk­sze spa­dły tu desz­cze, niż na su­chym ste­pie, gdzie pręd­ko schnie desz­czo­wa wil­goć.

Ko­nie pana Ce­za­re­go i pana So­bie­sła­wa zha­sa­ne szły po­wo­li, i nej­ty­czan­ki były tak bliz­ko od sie­bie, że sie­dzą­cy na nich wy­god­nie mo­gli z sobą roz­ma­wiać. Na­resz­cie za­trzy­ma­ły się u kar­czem­ki i pa­no­wie usie­dli na ław­kach.

– Pan­krat, wy­krzesz­no ognia! za­pa­lę fa­jen­dę. –

– Może chcesz sy­ga­ra? spy­tał Ce­za­ry.

– Daj, pro­szę cię. Naj­przód wy­pa­lę fa­jen­dę, a po­tem sy­gar­ko. Ale wiesz, że na­sze ko­nie pięk­nie wy­glą­da­ją! całe jak w my­dle. Zro­bi­li­śmy przy­najm­niej czte­ry mile. –

– Hen­ryk się gdzieś zo­stał. –

– Nie ko­cha pręd­kiej jaz­dy! Jego ko­nie cha­be­ty wie­rut­ne. Wiesz, że pięk­nie do­bra­ne: do jed­ne­go fur­man przy­sta­wia dra­bi­nę, a do dru­gie­go przy­klę­ka. Sta­re gra­ty I.

– Jed­nak­że, zda­je się, że do­syć do­bra mają minę.

– Tsss! Nie­wiesz? po bab­ce jesz­cze wziął je w suk­ces­syi! naj­star­sze w ca­łej oko­li­cy. –

Wtem przed nimi, z bocz­nej dro­gi, wy­je­cha­ła ja­kaś nej­ty­czan­ka i po­je­cha­ła pro­sto, tą sama wła­śnie dro­gą, po któ­rej zdą­ża­li nasi pa­no­wie. –

– Wiesz kto to po­je­chał? po­czci­wy Pau­liusz – rzekł Go­ło­boc­ki, ze swo­im ak­cen­tem.

– Zrób­my mu ja­kie­go fi­gla, po­wie­dział Ce­za­ry.

– Każ­my pręd­ko je­chać tuż koło nie­go; kie­dy bę­dzie gdzie wiel­ka ba­ju­ra, wy­prze­dzić go i obry­zgać bło­tem. Uda­my po­tem, że­śmy go nie­po­zna­li. –

– Do­brze! do­brze! pro­jekt był przy­ję­ty i udzie­lo­ny fur­ma­nom. Po­do­bał się im nie­zmier­nie i za­raz przy­stą­pi­li do jego wy­peł­nie­nia. –

Ja­dą­cy je­go­mość był­to pan Pa­weł Dyn­dal­ski, czło­wiek, któ­ry nie­po­zwa­lał so­bie wca­le jeź­dzić po no­sie.

Obie nej­ty­czan­ki, spo­strze­gł­szy, iż za­czy­na się na dro­dze rzad­kie bło­to, po­pę­dzi­ły jak opę­ta­ne tuż koło nej­ty­czan­ki pana Dyn­dal­skie­go – obry­zga­ły go sa­me­go i jego fur­ma­na i po­pę­dzi­ły da­lej co tyl­ko mia­ły siły. –

Fur­man Dyn­dal­skie­go Cy­bu­la prze­że­gnał się, splu­nął i za­wo­łał: Utiu! Na­wi­że­nij! Iid'te k' czor­tu w zuby!

Dyn­dal­ski otarł so­bie twarz chust­ką, strzep­nął bur­kę, po­krę­cił wąsy i zmarsz­czył gę­stę brwi, na­sro­żyw­szy wzro­ku; ale nej­ty­czan­ki po­pę­dzi­ły jak strza­ły, tyl­ko bło­to kla­pa­ło za nimi, od­ska­ku­jąc od kół i ko­pyt koń­skich. Nie­da­le­ko Krysz­tal­nej

Dyn­dal­ski prze­brał się w karcz­mie, wy­mył się i nie­zo­sta­ło śla­du z fi­gla wy­pla­ta­ne­go mu.

Za chwi­lę po­ka­za­ła się Krysz­tal­na; jej ogród, wcho­dzą­cy w sze­ro­ka rze­kę, wy­smu­kłe to­po­le, bia­ło­ko­re na­wi­słe brzo­zy i ich zie­lo­ne od­bi­cia w wo­dzie, świe­że traw­ni­ki i kupy czar­nych świer­ków; kwit­ną­ce dal­je i mas­sy drzew, w głę­bi na­resz­cie ścież­ki usy­pa­ne pia­skiem i bia­ły mo­stek, na któ­rym wszę­dzie wid­ne były grup­py spa­ce­ru­ją­cych męż­czyzn, i tu i owdzie mi­ga­ły bia­łe su­kien­ki pa­nie­nek.

Pan Ce­za­ry, jego sa­te­li­ta Sta­ni­sław i Go­ło­boc­ki uda­li się wprost do ofi­cy­ny, gdzie so­bie z parę go­dzin wy­po­czy­wa­li po dro­dze, pa­ląc sy­ga­ra i ba­wiąc się ga­węd­ką. Wie­lu z mło­dzie­ży, do­wie­dziaw­szy się o przy­by­ciu Ce­zia, przy­szli od­dać mu swój po­kłon.

Go­ło­boc­ki po­ło­żył się, jak mó­wił, uciąć szlu­fe­na. Na­resz­cie nad wie­czo­rem wszy­scy uda­li się do sa­lo­nów, gdzie już było ze­bra­ne to­wa­rzy­stwo, zło­żo­ne z krew­nych, bar­dzo bliz­kich zna­jo­mych, przy­ja­ciół i są­sia­dów. Ce­re­mon­jal­ne wi­zy­ty mia­ły do­pie­ro nad­je­chać sa­mym wie­czo­rem – na bal. –

Nie­po­we­to­wa­ną stra­tę po­niósł An­tol: bu­rza, tej sa­mej nocy, wy­wró­ci­ła i po­ła­ma­ła w drob­ne ka­wał­ki całą jego try­um­fal­ną arkę, z arma – lu­ra­mi, cy­fra­mi i her­ba­mi. Pio­run bije za­wsze w sa­nie wy­nio­sło­ście: w drze­wo Jo­wi­szo­we, albo w cy­fro mar­szał­kow­ską. Sie trans­it glo­ria mun­di!

Ce­zio, Staś i Go­ło­boc­ki we­szli na po­ku­je. Hen­ryk do­tąd nie­na­dje­chał. W sa­lo­nach i w ogro­dzie cho­dzi­ło mno­stwo osób, ocze­ku­jąc obia­du. Słoń­ce chy­li­ło się ku za­cho­do­wi. Nasi pa­no­wie wy­szu­ka­li go­spo­da­rza i zło­ży­li mu swo­ję po­win­szo­wa­nia. Na­tra­fi­li na go­spo­dy­nię i przy­wi­ta­li ją. Ce­zio wspo­mniał, że jej przed­sta­wi Hen­ry­ka, co na niej nie zro­bi­ło wiel­kie­go wra­że­nia. Go­ło­boc­ki po­pra­wiał swo­ją wiel­ką i szorst­ką sze­we­lu­rę (jak ja na­zy­wał), kie­dy w dru­gim po­ko­ju spo­strze­gli Dyn­dal­skie­go, w gra­na­to­wym fra­ku, i da­lej cał­kiem w bie­li, jak do­mi­ni­kan.

– Chodź­my do nie­go, chodź­my, szep­nął So­bie­sław. –

– A chodź­my, po­wie­dział Ce­za­ry.

– Chodź­my, jak echo po­wtó­rzył Staś, je­żac wło­sy i wspi­na­jąc się na pal­ce.

– Wi­ta­my sza­now­ne­go męża, po­wie­dział Go­ło­boc­ki skła­da­jąc przed Dyn­dal­skim naj­niż­szy, do kpiar­stwa po­su­nię­ty, ukłon.

– Jak się masz, daw­no przy­je­cha­łeś? Za­py­tał Ce­za­ry. –

– Daw­no tu pan zdą­żył? od­bił Sta­ni­sław. –

– Ja przy­je­cha­łem ra­zem z wami. Wy­mi­nę­li­ście mnie i po­je­cha­li, jak gdy­by kto was w kark pę­dził. –

– To to ty je­cha­łeś? A my­śmy cie­bie nie­po­zna­li. –

– Mój Cy­bu­la od razu was po­znał. –

– Po­znał?

– A po­znał, mówi: ot ja­kiś dur­ni po­icha­ły!

– Fsr­ceur de toi! po­wie­dział har­ka­wiąc Go­ło­boc­ki, bo nie­miał wca­le od­wa­gi na to, aby się ura­zić i wziąść to se­rio.

Ce­zio już roz­ma­wiał ze Sta­ni­sła­wem, jak gdy­by tego nie sły­szał wca­le, a Dyn­dal­ski po­su­wał się zwol­na od­pła­ciw­szy fi­glem za fi­giel.

Go­ło­boc­ki przy­szedł do swo­ich ko­le­gów i po­wie­dział:

– Po­czci­wy Pau­liusz, pro­chu nie wy­my­śli! Uwa­ża­łeś? na­wią­zał so­bie na szyi ja­kie­goś guza. Nogi!

Ale wtem po­da­no do sto­łu, i ka­mer­dy­ner, z ser­we­tą na ra­mie­niu, dał o tem znać go­spo­dy­ni.

Wszy­scy uda­li się do ja­dal­nej sali, po­daw­szy wprzód ręce da­niom.

Mó­wią, wiek XIX jest wie­kiem ra­cy­ona­li­zmu. Wiek XVIII, we­dle po­wszech­ne­go ze­zna­nia, da­le­ko wię­cej jesz­cze ro­zu­mo­wał nad każ­dą rze­czą. Niech że mi wy­tłu­ma­czą, dla cze­go, kie­dy naj­święt­sze rze­czy bra­no pod roz­wa­gę, kie­dy bra­no to na­wet, co bez­po­śred­nio upew­nia nas o swo­jej praw­dzie, dla cze­go, mó­wię, nie­roz­wa­ża­no tych oto po­wsze­dnich drob­no­stek, któ­re są śmiesz­ne samo przez się i któ­re nie wy­trzy­ma­ły­by żad­nej kry­ty­ki? Dla cze­go n… p… cho­dzi­my sami (ko­bie­ty i męż­czyź­ni) po po­ko­ju, a do sto­łu mu­si­my ko­niecz­nie pro­wa­dzić płeć pięk­ną? dla cze­go pro­wa­dzi­my ją do sto­łu, a nie ro­bi­my tego, uda­jąc się do tej­że sa­mej sali, dla pi­cia w niej her­ba­ty? Cier­pieć nie­mo­gę tych zwy­cza­jów, któ­re nie­da­ją się uspra­wie­dli­wić ni­czem. Kie­dy je wi­dzę, ru­mie­nię się i wsty­dzę za sie­bie i za in­nych, cho­ciaż to taka rzecz zwy­czaj­na i obo­jęt­na. Mó­wię to za wiel­kiem prze­pro­sze­niem wszyst­kich Chiń­czy­ków z Aka­dem­ji dzie­się­ciu ty­się­cy kom­ple­men­tów i ukło­nów. Wiem, ze w ich oczach będę ucho­dził za wiel­kie­go he­re­ty­ka.

U sto­łu, za­sta­wio­ne­go w pod­ko­wę, sie­dzia­ło mnó­stwo osób; ko­bie­ty były po­prze­pla­ta­ne męż­czy­zna­mi. Było dwóch je­ne­ra­łów, je­den dy­wi­zyi a dru­gi bry­ga­dy; dwóch mar­szał­ków gu­bern­skich, 'kil­ku po­wia­to­wych; hra­bia Sam­bor, kil­ku puł­kow­ni­ków; mnó­stwo pa­nien, ofi­ce­rów, stu­den­tów z Uni­wer­sy­te­tu, bę­dą­cych na wa­ka­cy­ach i kil­ku chłop­ców z gim­na­zy­um. Była to żywa na­dzie­ja i pod­po­ra wie­czor­nych tań­ców i za­baw. Cy­wil­ni ka­wa­le­ro­wie byli z wą­sa­mi i bez wą­sów, z ba­ken­bar­da­mi i bez ba­ken­bar­dów; dwóch było na­wet z bro­da­mi, a je­den zu­peł­nie łysy; po­sa­dzo­ny przy tam­tych jak­by czy­nił nie­my wy­rzut na­tu­rze, że u tych i bro­dy i wąsy i ba­ken­bar­dy, a u nie­go i na gło­wie na­wet nie­ma wło­sów!

Go­ło­boc­ki sie­dział koło ja­kiejś Pani, któ­ra go usta­wicz­nie ba­wi­ła roz­mo­wą.

– Zna­łam ja mamę pań­ską, pa­nią Szam­be­la­no­wę, zna­łam; mia­łam przy­jem­ność po­znać ją u pana Cho­rą­że­go Wi­wa­tow­skie­go, taki mego szwa­gra. Pa­mię­tam, wte­dy cho­dzi­łam z moim Ja­siem. Mar­na pań­ska mia­ła na so­bie pa­so­wy be­re­cik. –

Go­ło­boc­ki krę­cił się i ob­ra­ca­jąc się do Ce­za­re­go po­wie­dział w pól gło­su.

– Prze­zac­na są­siad­ka! wiesz, ze miła jest!

– A sio­stry pań­skie? czy po­wy­cho­dzi­ły za mąż? bo już wte­dy, kie­dy je wi­dzia­łam, mo­gły mieć pa­nien­ki po lat pięt­na­ście. Pa­mię­tam, jed­na bru­net­ka prze­ślicz­na była; wi­dzia­łam ją pod­czas ju­bi­le­uszu, cho­dzi­łam wte­dy z moim Mi­ko­ła­jem. –

– A stry­ja mego zna­ła Pani?

– Zna­łam i stry­ja pań­skie­go, wi­dzia­łam go raz na sali kon­trak­to­wej. –

– Z któ­rem­że dziec­kiem Pani wte­dy cho­dzi­ła?…

Bo pani Bu­ja­kow­ska mia­ła swo­ją wła­sną erę, po­dług któ­rej li­czy­ła lata i wszel­kie wy­da­rze­nia swe­go ży­cia. Ona mu­sia­ła za­wsze wte­dy cho­dzić z któ­remś ze swo­ich dzie­ci, któ­rych mia­ła ilość nie­ma­ła. To cho­dze­nie ozna­cza­ło to, co An­gli­cy na­zy­wa­ją : to be in the fa­mi­ly way with his child. –

Hra­bie­go Sam­bo­ra usa­do­wio­no przy Lor­ce; ten ja ba­wił, sta­wiąc jej na ta­le­rzu ga­łecz­ki z chle­ba.

Pana Roz­dę­to­wi­cza wy­glą­da­ła tyl­ko, nad po­wierzch­nia sto­łu, sama, za­dar­ta w gore, gło­wa i czu­bek; na­dął się jak pur­chaw­ka, od­sta­wił spodnią war­gę i jadł za trzech. –

Przy Jul­ce sie­dział ja­kiś ład­ny stu­den­cik z Uni­wer­sy­te­tu i coś jej mu­siał pra­wić bar­dzo we­so­łe­go, bo obo­je się śmie­li ser­decz­nie; a tym­cza­sem Jó­zio, gdzieś da­le­ko, je­chał przez gołe ste­py i tyl­ko dzwo­nek dzwo­nił mu mo­no­ton­nie w uszach. Oglą­dał się on i pa­trzył za sobą w dal i łzy mu krę­ci­ły się w oczach. Dom, Jul­ka, sta­ły mu przed ocza­mi du­szy i ser­ce mu się ści­ska­ło bo­le­śnie. Po co? to co prze­szło, już nie po­wró­ci wię­cej!

Da­lej sie­dzia­ła od­kwi­tła pięk­ność, pani Mar – szaf­ko­wa Pru­sie­wi­czo­wa, a obok niej mio­dy, przy­stoj­ny, z za­gra­ni­cy przy­by­ły, ar­ty­sta Herr Spit­zbu­be. Błąd wło­sy za­cze­sał w loki, na­per­fu­mo­wał so­bie bro­dę i plótł trzy po trzy złą fran­cu­sczy­zna, bo po­czci­wiec, oprócz szko­ły na for­te­pian, żad­nej in­nej szko­ły nie znal. Ale u nas miał on szcze­gól­ny urok i sła­wę, nim się jesz­cze spre­zen­to­wał na­wet na Ki­jow­skich kon­trak­tach. Sama pani Mar­szał­ko­wa go pro­te­go­wa­ła; u niej on ba­wił i co wie­czór wy­da­wał jej kon­cer­ta.

Cio­cia Wik­tu­sia sie­dzia­ła oko­ło je­go­mo­ścia, któ­ry miał za sobą cio­tecz­ną sie­strze­ni­ce jej rnę­ża; już to jed­no do­sta­tecz­na było dla nie­go kwa­li­fi­ka­cyą, aby od­bie­rał od cio­ci ty­sią­ce ca­łu­sów i zo­stał jej po­wier­ni­kiem. Szep­ta­ła mu coś cią­gle i za­wsze moż­na było sły­szeć, że każ­den pe­ry­od koń­czy­ła swo­ją sa­kra­men­tal­ną fra­zą: sam… ser­ce wiesz jaka ona!

Moż­na było swo­bod­nie roz­ma­wiać, bo pod oknem rznę­ła ro­go­wa puł­ko­wa mu­zy­ka, któ­ra wi­dząc, że u sto­łu sie­dzą je­ne­ra­ło­wie i wszy­scy ofi­ce­ro­wie bry­ga­dy, nie ża­ło­wa­ła wca­le swo­ich płu­ców i za­głu­sza­ła wszyst­kie gło­sy.

Na sza­rym koń­cu sto­łu sie­dział ka­pel­mej­ster i wy­bi­jał ręką takt po ko­la­nie; na­wet żuł i popi – iał w takt swo­jej mu­zy­ce, usta­wicz­nie tłu­ma­cząc swe­mu są­sia­do­wi, ja­kie­to pięk­ne rze­czy gra­fa je.

go or­kie­stra " Изболиме – съ єибіьмь, змо момиег изъ бніьпровской русалки: войби, войби войби въ чермогъ зламой?" .

Pa­nien­ki ja­dły mało, ma­jąc to na wzglę­dzie, że po sto­le po­trze­ba im było być lek­kie­mi jak piór­ka. Ale nie same tyl­ko pa­nien­ki my­śla­ły o tań­cach; my­śla­ły o nich i mę­żat­ki, a na­de­wszyst­kie pani Pru­sie­wi­czo­wa, któ­ra na ten cel od­kry­ła swo­je ko­ści, gra­ją­ce rolę biu­stu, jak­by mia­ła słu­żyć obec­nym stu­den­tóm me­dy­cy­ny na mo­del przy lek­cyi oste­olo­gji.

Herr Szpit­zbu­be przy­je­chał póź­no; kie­dy usiadł przy wdzię­czą­cej się do nie­go Pru­sie­wi­czo­wej–Go­ło­boc­ki po­wie­dział swe­mu są­sia­do­wi: tar­cie ve­nien­li­bus ossa!

Po sto­le wró­co­no do sa­lo­nu. Ko­bie­ty wy­szły prze­bie­rać się na wie­czór; zo­sta­ło tyl­ko kil­ka ma­tron, któ­re się nie my­śla­ły wca­le prze­bie­rać i jesz­cze pani Pru­sie­wi­czo­wa, prze­rzu­ca­ją­ca nuty pana Spit­zbu­be, któ­ry, za­pro­szo­ny przez go­spo­dy­nią domu, grał ja­kąś sztu­kę Lisz­ta. Grał on nad­zwy­czaj­nie bie­gle, tak jak gra wie­lu dziś mu­zy­ków, u któ­rych pod for­mą gi­nie cał­kiem myśl kom­po­zy­cyi.

Pani Pru­sie­wi­czo­wa nie mo­gła się go na­chwa­lić, po­wta­rza­jąc usta­wicz­nie, że to jest rzad­ki ar­ty­sta: q uel­le for­ce! qu­el­le for­ce! Pani Pru­sie­wi­czo­wa była za­wsze przy nim, jak daw­niej sta­ra­ją­cy się ka­wa­ler przy swo­jej pan­nie. U nas wie­le ko­biet po­zna­ło, iż one są naj­pięk­niej­szy­mi kwia­ta­mi na­sze­go kra­ju, i kie­dy gdzie in­dziej ar­ty­stom rzu­ca­ją bu­kie­ty, u nas ko­bie­ty rzu­ca­ją się im same na szy­ję. To po­dob­no od­stra­sza od na­sze­go kra­ju naj­lep­szych ar­ty­stów Eu­ro­py, bo te kwia­ty są, po więk­szej czę­ści, daw­no już wy­rzu­co­ne z bu­kie­tów ro­śli­ny. –

Kil­ku męż­czyzn we­szło na chwi­lę do sa­lo­nu po­słu­chać mu­zy­ki.

– No i cóż, jak ci się po­do­ba jego gra? py­tał ktoś pana Ce­za­re­go.

– Cóz? po­sta­wić go w sto­do­le i dać mu cepa, to zmłó­ci przy­najm­niej dwie kopy!

– A cze­muż pani mar­szał­ko­wa go chwa­li?

– Wszak­że sły­sza­łeś sam, że ona go chwa­li z jego siły. –

– To to praw­da. –

– Ce n'est qu'un tour de far­ce! po­wie­dział ja­kiś pa­nicz, chcą­cy się po­pi­sać.

– Tym­cza­sem sala oświe­ca­ła się do tań­ców. Sno­py świec ste­ary­no­wych, ży­ran­do­le, kan­de­la­bry i lam­pio­ny za­ja­śnia­ły ty­sią­cem świa­teł. Pod ścia­na­mi sia­ły tyt­ko wą­ziut­kie so­fecz­ki, na któ­rych rzę­dem usia­dły pa­nien­ki.

Wtem mu­zy­ka za­gra­ła po­lo­ne­za Ogiń­skie­go; je­ne­ra­ło­wie i mar­szał­ko­wie po­ka­za­li się na sali ze swe­mi da­ma­mi; za nimi po­szli wszy­scy, kto tyl­ko wie­rzył w Boga i łań­cuch ten roz­cią­gnął się po wszyst­kich po­ko­jach.

Po po­lo­ne­zie za­czę­ły się po­lki, wal­se, gal­lo­pa­da, nim się skoń­czy­ło na ma­zu­rze, któ­re­go me­ta­mor­fo­zy cią­gnę­ły się bez koń­ca, do sa­me­go dnia bia­łe­go.

Wszy­scy tań­czy­li, oprócz dwóch pa­nie­nek, któ­re po­stro­iły się były w su­kien­ki pod samą szy­je i w rę­ka­wy, jak to sani pan Bóg przy­ka­zał, do sa­mych pię­ści.

Oko­ło tań­czą­cych ufor­mo­wa­ła się licz­na ga­le­rya. We środ­ku wień­cem mło­de ko­bie­ty w bia­łych i ró­żo­wych su­kien­kach, z tyłu zaś czar­ną mas­są męż­czyź­ni.

Sta­ry ja­kiś je­go­mość z gwiaz­dą, w ru­dej pe­ru­ce, su­wał no­ga­mi po za krze­sła­mi pięk­no­ści; na­chy­lał się, coś do nich prze­ma­wiał, ale nikt go nie mógł ro­zu­mieć, bo nie mó­wił a tyl­ko mru­czał, bo, sum­ma sum­ma­rum, w gę­bie miał tyl­ko czte­ry i pół zęby. Wi­docz­na jed­nak było, że mu­siał to być wiel­ki ko­bie­ciarz. Na­resz­cie prze­su­wał się on po­mię­dzy męż­czy­zna­mi py­ta­jąc każ­de­go:

– Jak się ma żona, dziat­ki?

– Ja nie mam dzie­ci, po­wie­dział któ­ryś z za­ga­jo­nych. –

– Będą, będą! i szedł da­lej ro­bić in­nym to samo za­py­ta­nie i roz­sy­pu­jąc wszę­dzie też same prze­po­wied­nie przy­szłe­go bło­go­sła­wień­stwa bo­że­go, da­jąc ta­kim spo­so­bem ozna­kę swo­jej po­pu­lar­no­ści po­mię­dzy bra­cią szlach­tą. Na­padł na­resz­cie na ko­goś z grub­szej zwie­rzy­ny.

– Sły­sza­łem, że chce­cie ob­rad na gu­ber­skie­go Gwiaz­dziec­kie­go; to sta­ry czło­wiek, bez ener­gji – kto bę­dzie z Ce­sa­rzem ga­dać!? Je­go­mość w ru­dej pe­ru­ce miał pre­ten­sye do ener­gji i mło­do­ści, po­mi­mo to, że wi­docz­nie nogi jego wy­po­wie­dzia­ły mu po­słu­szeń­stwo.

A po­lka wrza­ła jak w garn­ku; dziew­czę­ta i ich su­kien­ki mi­ga­ły po sali, po­mię­dzy czar­ny­mi fra­ka­mi, jak kwia­ty, któ­re po­rwał pęd wody i uno­sił by­stro, krę­cąc je wi­rem po nad czar­ną prze­pa­ścią. Jul­ka prze­cho­dzi­ła z rąk do rąk, od uni­wer­sy­tec­kie­go mun­du­ra do mun­du­ra puł­kow­ni­ka, a po­tem le­cia­ła tu­lo­na do czar­ne­go fra­ka, tu­lo­na na­mięt­nie, ogni­ście. –

A tym­cza­sem Jó­zio pę­dzi! gdzieś da­le­ko po ste­pach Donu i ma­rzył o niej ze łza w oku, z bi­ją­cem ser­cem, ze ści­śnio­ną pier­sią. Jemu się zda­wa­ło, że i ona w tej chwi­li my­śla­ła o nim, że tu­li­ła może do pier­si swo­jej jego ob­raz. Fi­lo­zo­fie! gdy­byś ty wi­dział, jak ją tu tu­lo­no i jak się ona tu­li­ła do pier­si, no­ta­be­ne nie twe­go ob­ra­zu wca­le; do prze­nie­sie­nia lego wi­do­ku po­trze­ba­by ci było wie­le mieć fi­lo­zo­fji!

Sta­ry je­go­mość z gwiaz­da u fra­ka i z ruda pe­ru­ką na gło­wie, su­wa­jąc no­ga­mi po po­sadz­ce, spo­tkał się z dru­gim, ma­łym, su­chym, szpa­ko­wa­tym czło­wie­kiem, z ogrom­nym krzy­żem na szyi. Był­to tak­że rze­czy­wi­sty rad­ca sta­nu, któ­ry chciał ko­niecz­nie, by go na­zy­wa­no je­ne­ra­łem; no­sił więc, w sku­tek tego za­da­nia, ty­tuł je­ne­ra­ła wojsk cy­wil­nych.

– Wi­dzia­łem two­ję cór­ki; ład­ne, ład­ne. –

– Pan hra­bia ła­skaw – i od­da­li­li się. –

Tym­cza­sem na ich miej­scu sta­nę­li Ce­zio i So­bie­sław.

– Wi­dzia­łeś Pru­sie­wi­czo­we? hasa!

– Jak, broń Boże, skór­ka gdzie pęk­nie, ko­stecz­ki po­wy­pa­da­ją. –

– Wi­dzisz, mó­wi­ła ja­kaś pani do dru­giej, Pru­sie­wi­czo­wa na­cią­gnę­ła so­bie skó­rę na czo­le i jed­na brew wyż­sza od dru­giej. –

– A taż prze­zac­ni! dzie­wi­ca – mó­wił da­lej Go­ło­boc­ki – cały gors od­kry­ty, jak do ką­pie­li! –

– Ależ zmi­łuj się ona go za­kryć nie może; jak cia­sto na droż­dżach wy­ła­zi na wierzch. –

– Wi­dzia­łeś, jak Dy­oni­zy za­czął był fi­cać?

Okna były otwo­rzo­ne; wie­czór był prze­ślicz­ny – gwiaz­dy świe­ci­ły na nie­bie po­god­nem i księ­życ prze­zie­rał zpo­za drzew; po­wie­trze było na­po­jo­ne wo­nią re­ze­dy i de­li­kat­nym za­pa­chem lip kwit­ną­cych. Kie­dy w sali było go­rą­co do nie­znie­sie­nia, tu był chłód i po­wie­trze, któ­rem­byś tyl­ko od­dy­chał i od­dy­chał; zda­wa­ło­by się że luby żyć tyl­ko. Ale nikt nie spie­szył wca­le użyć tego chło­du i sko­rzy­stać z cu­dow­ne­go wie­czo­ru let­nie­go. Bo leż wie­czór może być za­wsze, a bal nie każ­de­go dnia się wy­da­rza. Wszy­scy się ci­snę­li w sali. Twa­rze ko­biet pa­ła­ły jak pi­wo­ni­je; kwia­ty wię­dły, wło­sy się roz­pusz­cza­ły i suk­nie dar­ły się i mię­ły; oczy były męt­ne i omdla­łe. Ta­kie­miż­to my wy­obra­ża­my so­bie ko­bie­ty? Nie! te znu­żo­ne, czer­wo­ne i spo­co­ne twa­rze nie po­dob­ne do na­szych snów mło­dzień­czych!!

Jed­nak­że ogród nie był zu­peł­nie pu­sty, bo zpo­za świer­ko­wej pi­ra­mi­dy, w tem miej­scu gdzie, bie­lał mo­stek, wid­no było ja­kieś dwie prze­su­wa­ją­ce się oso­by; po ich ja­snych suk­niach moż­na było po­znać, że to ko­bie­ty.

Była to Lor­ka i jej przy­ja­ciół­ka pani Po­stęp­ska.

Cho­dzi­ły one dłu­go i roz­ma­wia­ły, roz­ma­wia­ły tak, jak się tyl­ko roz­ma­wia w taki wie­czór let­ni, i to w ogro­dzie, przy bla­sku gwiaz­dek, mi­ga­ją­cych w nie­zmie­rzo­nej od­le­gło­ści na wy­so­kiem i po­god­nem nie­bie. Do ogro­du do­cho­dzi­ły miłe mo­ty­wy po­lek, któ­re po­czci­we lu­dzi­ska chcie­li ko­niecz­nie wy­tłu­ma­czyć świa­tu je­ży­kiem nóg… i sze­le­stem su­kien.

– Coż moja Lor­ko, rze­kła pani Po­stęp­ska, masz sta­ra­ją­cych się…

– Tak mó­wią. –

– A ty sama nie wiesz o tem?

– Ra­da­bym przy­najm­niej nie wie­dzieć. –

– Dla cze­go – moje ży­cic? Nie­moż­naż żyć tak za­wsze; po­trze­ba raz ko­goś po­ko­chać i wy­brać…

– Po­ko­chać!

– Cze­mu Lor­ciu?

– Moż­naż któ­re­go z nich po­ko­chać? Te fry­gi, co krę­cą się tam w sa­lo­nie? – i ta Lor­ka po­trzę­sła swo­ja pięk­na głów­ka i wło­sy, spa­da­ją­ce w kę­dzio­rach na jej bia­łą szyj­kę, trzę­sły się i czy­ni­ły ją jesz­cze sto razy mil­szą.

– Dla cze­go moje ży­cie? gdy­by­śmy za­gląd­nę­li do serc, któ­re te­raz bija się pod bia­łe­mi suk­nia­mi, zna­la­zły­by­śmy tam może nie jed­ne­go z obec­nych. –

– Jaka mi­łość!

– E – wy­my­ślasz! ka­pry­śne z cie­bie dziec­ko. Ja­kiej­że ty chcesz mi­ło­ści?

– Ja chcę ta­kiej mi­ło­ści, coby nie­zmie­nia­ła przed­mio­tu za lada ba­lem; ta­kiej mi­ło­ści, coby poj­mo­wa­ła po­tę­gę uczu­cia; mi­ło­ści czło­wie­ka, a nie mi­ło­ści lal­ki – po­wie­dzia­ła żywo Lor­ka i gło­wa jej pod­nio­sła się dum­nie i oczy jej za­bły­ska­ły, jak gwiazd­ki na nie­bie. –

– Praw­da, i z mó­wią o Sam­bo­rze; no, ale czyi każ­dy Sam­bor?

– Czy każ­dy? po­wie­dzia­ła uśmie­cha­jąc się gorz­ko Lau­ra. –

– Nie przy­szła jesz­cze two­ja pora, moja ład­na pa­nien­ko; kie­dy przyj­dzie, to i ty po­ko­chasz. Wte­do i ty poj­miesz, co to jest mi­łość. –

– Al­boż ja nic poj­mu­ję, co to jest mi­łość? –

– No po­wie­dzie mi, jak ty to ro­zu­miesz? –

– Każ­dy czło­wiek ma ser­ce,; i w tem ser­cu jest miej­sce, któ­re chce być ko­niecz­nie za­peł­nio­nem. Próż­nia w nim cię­ży jak­by ot­chłań. Cały świat ciem­ny i smut­ny i czar­ny, jak­by jej ko­lo­rem ma­lo­wa­ły się wszyst­kie przed­mio­ty, bo my przez pry­zmat ser­ca pa­trzy­my na wszyst­ko. Dla tego to od cza­su, kie­dy się ser­ce od­kry­wa, my sta­ra­my się na­peł­nić go czem­kol­wiek, przedew­szyst­kiem na­peł­nia­my go na­dzie­ją, tę­sk­no­tą, ma­rze­nia­mi. To po­ezya ży­cia.

– I tu źró­dło jego za­wo­dów! –

– Może. Ale bez tego żyć by­ło­by nie­po­dob­na. Ży­cie w ów­czas by­ło­by ja­ło­wą, spie­kła pu­sty­nią. To są wy­ma­gal­no­ści czło­wie­ka, bo są to dary Boga udzie­lo­ne sa­me­mu tyl­ko czło­wie­ko­wi. Bez nich czło­wiek, a zwie­rze – to pra­wie by­ło­by jed­no!

– Cóż da­lej?

– To, że każ­dy ko­cha naj­sam­przód swo­je ide­ały, a po­tem mie­rzy do nich lu­dzi. –

– Mie­rzy­ła­żeś?

– Nie trze­ba mie­rzyć, oni sami lizą pod mia­rę. –

– I cóż?

– To samo na­stę­pu­je, co na­stą­pi­ło wte­dy, kie – dy li­li­pu­ty za­czę­li mie­rzyć swo­ję nóż­ki do trze­wi­ka Gu­li­we­ra. –

– Ale to smut­no pa­trzyć tak na lu­dzi. Wów­czas po­trze­ba­by było źyć sa­my­mi sna­mi. –

– I na­dzie­ją. O nie! Z na­dzie­ją ży­cie to raj – to szczę­ście! Prze­ślicz­nie po­wie­dział Kra­szew­ski. –

Cze­goż nam wię­cej do szczę­ścia po­trze­ba?

Pra­gnie­nia tyl­ko, za­pa­łu, na­dziei!

– To bar­dzo mało.

– O! wca­le nie mało. Jak ja by­łam szczę­śli­wa wte­dy, kie­dym po­prze­sta­wa­ła na­tem!

– Więc dziś już nie prze­sta­jesz?

– Pa­mię­tasz, moja dro­ga, ją­kam ja była szczę­śli­wa, kie­dym pi­sa­ła do cie­bie z We­ne­cyi? Wów­czas tak mi było lek­ko, tak do­brze! wte­dy jesz­cze cały świat mój był we mnie. –

– A te­raz?

– Te­raz?… tu Lor­ka ki­wa­ła głów­ką i oczki jej bły­sły na nowo, ale blask ich tak drżał, iż moż­na było od­gad­nąć, że to bły­ska­ły nie one a łez­ki, co się wkrót­ce po­to­czy­ły po jej ma­to­wej bia­ło­ści twa­rzy. –
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: