Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwoje ludzi: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwoje ludzi: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 360 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Do­łguc­kie­go ogar­niał co­raz więk­szy nie­po­kój. U wjaz­du na most po­li­cjant za­trzy­mał ruch ko­ło­wy, i stra­ci­li kil­ka mi­nut. Na mo­ście mu­sie­li je­chać dość wol­no i, kie­dy wresz­cie zna­leź­li się na Pra­dze, do odej­ścia po­cią­gu po­zo­sta­wa­ło już tyl­ko sie­dem mi­nut. Na ostat­nią chwi­lę moż­na było zdą­żyć, ale już bez naj­mniej­sze­go za­ha­cze­nia. Do­łguc­ki da­ro­wać so­bie nie mógł swej sła­bo­ści. Za­szedł go w domu daw­ny ko­le­ga szkol­ny, urzęd­nik bez po­sa­dy, z proś­bą o pro­tek­cję. Tra­fił na ten mo­ment wła­śnie, kie­dy Do­łgoc­ki, go­tów już zu­peł­nie do wy­jaz­du, spa­ce­ro­wał z pa­pie­ro­sem w ustach po po­ko­ju, nie chcąc za wcze­śnie wy­jeż­dżać na ko­lej. Ko­le­ga na­zy­wał się Mil­ler, w szko­łach był bar­dzo sym­pa­tycz­ny i ob­rot­ny, i Do­łguc­kie­go zdzi­wi­ło to na­wet, że czło­wiek tego ro­dza­ju mógł się zna­leźć w nę­dzy. Bo Mil­ler nie po­trze­bo­wał się zwie­rzać. Nę­dza biła z ca­łe­go jego wy­glą­du i nie­szcze­rej, wi­docz­nie go krę­pu­ją­cej, uni­żo­no­ści za­cho­wa­nia. Pora, go­dzi­na dzie­sią­ta wie­czo­rem, nie była od­po­wied­nia na wi­zy­ty z proś­bą o pro­tek­cję, ale Mil­ler tłu­ma­czył się tem, że przy­pad­ko­wo przed chwi­lą wła­śnie do­wie­dziaw­szy się o ad­re­sie Do­łguc­kie­go, ze wzglę­du na daw­ne ko­le­żeń­stwo po­zwo­lił so­bie przyjść do nie­go od­ra­zu.

– Bo je­stem w sy­tu­acji kry­tycz­nej… kry­tycz­nej… – po­wta­rzał, pa­trząc w zie­mię i za­cie­ra­jąc ner­wo­wo czer­wo­ne, opierz­chłe od mro­zu i znisz­czo­ne dło­nie.

Man­kie­ty od ko­szu­ly miał wy­strzę­pio­ne i brud­ne, i wi­dać z pod nich było ręce, po­kry­te gę­stym, dłu­gim wło­sem. Do­łguc­ki przy­po­mniał so­bie, że Mil­ler już w szko­łach był tak owło­sio­ny i na­wet do pew­ne­go stop­nia tem się szczy­cił, do­wo­dząc, że kto jest ko­sma­ty, ten bę­dzie bo­ga­ty. Przez mózg Do­łguc­kie­go prze­wi­nął się ob­raz gim­na­zjal­ne­go po­dwó­rza w ja­kiś sło­necz­ny, let­ni dzień przed eg­za­mi­na­mi – obaj z Mil­le­rem przez całą noc się uczy­li, wy­bi­ja­jąc się ze snu czar­ną kawą, i to wspo­mnie­nie na­stro­iło jego sym­pa­tję do Mil­le­ra na go­ręt­szy ton. Zu­peł­nie szcze­rze obie­cał Mil­le­ro­wi za­jąć się jego spra­wa­mi po po­wro­cie. Wy­jeż­dżał na trzy dni na wieś do na­rze­czo­nej.

– Więc przyjdź za trzy dni.

I uści­snął Mil­le­ra sil­nie za rękę. W in­ten­cji Do­łguc­kie­go było to już po­że­gna­nie, ale Mil­ler zro­zu­miał uścisk in­a­czej. Jako gwa­ran­cję obiet­ni­cy. Spoj­rzał na Do­łguc­kie­go wzro­kiem, w któ­rym ma­lo­wa­ła się pra­wic psia wdzięcz­ność, tak, że aż Do­łguc­ki uczuł się skrę­po­wa­ny tą po­ko­rą ko­le­gi, i na mgnie­nie oka jego sym­pa­tja do Mil­le­ra prze­mie­ni­ła się w od­ra­zę. Ale za­pa­no­wał nad sobą i nie­cier­pli­wie tyl­ko wy­cze­ki­wał, żeby de­ner­wu­ją­cy go już gość na­resz­cie od­szedł. Każ­de­go in­ne­go zna­jo­me­go prze­pro­sił­by wprost, w sto­sun­ku do Mil­le­ra jed­nak wpadł już w prze­sad­ną draż­li­wość i oba­wiał się, aby nę­dzarz nie do­pa­trzył się w tem lek­ce­wa­że­nia. Zresz­tą miał czas. Sła­bost­ką Do­łguc­kie­go był ści­sły, ame­ry­kań­ski we­dług jego okre­śle­nia roz­kład cza­su. Po­czy­ty­wał­by so­bie za śmiesz­ność śpie­szyć się i go­rącz­ko­wać.

I ta roz­mo­wa z ko­le­gą mo­gła po­krzy­żo­wać wszyst­kie jego pla­ny. Je­chał na imie­ni­ny na­rze­czo­nej, więc spóź­nie­nie się by­ło­by dla nie­go bar­dzo przy­kre. Za mo­stem po­chy­lił się nad szo­fe­rem i krzyk­nął roz­ka­zu­ją­co-bła­gal­nym to­nem.

– Mój pa­nie, jak naj­prę­dzej! Mamy kil­ka mi­nut cza­su!

W tej sa­mej chwi­li sa­mo­chód, któ­ry jesz­cze je­chał dość wol­no, drgnął, i Do­łguc­ki usły­szał, jak jed­no z przed­nich kół trze się po bru­ku. – Tego tyl­ko bra­ko­wa­ło! – Już wie­dział, że się spóź­ni. Na­do­miar złe­go nig­dzie na­oko­ło nie było ani jed­ne­go ta­xi­sa, ani jed­nej do­roż­ki. Uli­cę, po­kry­tą bło­tem, zmie­sza­nem ze śnie­giem, wy­peł­nia­ła gę­sta mgła, w któ­rej bie­gną­ce górą lam­py elek­trycz­ne zda­wa­ły się być ja­kieś zmniej­szo­ne i skur­czo­ne. Szo­fer, po­maj­stro­waw­szy coś przy kole, ru­szył, ale za­po­wie­dział, że będą się mo­gli po­su­wać tyl­ko bar­dzo po­wo­li.

– Sta­ło się – po­my­ślał Do­łguc­ki. Naj­waż­niej­sze było zna­le­zie­nie wyj­ścia ż sy­tu­acji, i nad tem w tej chwi­li pra­co­wał jego mózg. Trze­ba się było zgo­dzić z fak­tem, że się do Gó­rek spóź­ni. Cho­dzi­ło tyl­ko o to, żeby to spóź­nie­nie moż­li­wie ogra­ni­czyć. Było tyl­ko jed­no roz­wią­za­nie – je­chać to­wa­ro­wym po­cią­giem.

(Na­stęp­ny oso­bo­wy od­cho­dził do­pie­ro na­za­jutrz rano.) Jako in­ży­nier ko­le­jo­wy, Do­łguc­ki miał do tego pra­wo, ale czy się się jaka to­wa­rów­ka znaj­dzie? Cała złość Do­łguc­kie­go skie­ro­wa­ła się te­raz prze­ciw­ko Mil­le­ro­wi.

– Dja­bli mi go na­sła­li! Sam pe­cho­wiec i do­oko­ła sie­bie pe­cha roz­ta­cza.

O nie­słusz­no­ści tego oskar­że­nia Do­łguc­ki za­raz zresz­tą mógł się prze­ko­nać, po­nie­waż tak się zło­ży­ło, że był po­ciąg to­wa­ro­wy i od­cho­dził za pół go­dzi­ny, co do­wo­dzi­ło ra­czej szczę­ścia, niż pe­cha. Do­łguc­ki wy­le­gi­ty­mo­wał się ze swo­ich kwa­li­fi­ka­cyi pro­wa­dzą­ce­mu po­ciąg, star­sze­mu kon­duk­to­ro­wi, i ten od­ra­zu urzą­dził mu spa­nie w kon­duk­tor­skim prze­dzia­le.

– Bę­dzie panu in­ży­nie­ro­wi le­piej, niż w sy­pial­nym wa­go­nie – żar­to­wał we­so­ło.

Do­łguc­ki wy­cią­gnął się na po­sła­niu i le­żał z otwar­te­mi ocza­mi, pa­ląc pa­pie­ro­sa za pa­pie­ro­sem. W naj­lep­szym ra­zie spóź­niał się już o sześć go­dzin, w do­dat­ku miał jesz­cze przed sobą trud­ną kwe­stję do­sta­nia się z ma­leń­kiej sta­cyj­ki ko­le­jo­wej, sto­ją­cej w pra­wie pu­stem polu, do ma­jąt­ku na­rze­czo­nej. Od­le­głość wy­no­si­ła prze­szło dzie­sięć ki­lo­me­trów. Może jesz­cze trze­ba bę­dzie wę­dro­wać pie­cho­tą.

– Eh – mach­nął od­ra­zu ręką. – Już tyl­ko nie hi­ste­ry­zo­wać. Prze­cież ja­kieś ko­nie znaj­dę. – O pół­to­ra ki­lo­me­tra od sta­cji było mia­stecz­ko.

W każ­dym ra­zie jed­nak, czy­by zna­lazł ko­nie, czy­by do­szedł pie­cho­tą, nie zmniej­sza­ło to przy­kro­ści spóź­nie­nia. Tem bar­dziej, że te­le­gra­fo­wał, ocze­ki­wa­no go i spe­cjal­nie w nocy wy­sła­no po nie­go po­wóz. Pan Kor­czew­ski, oj­ciec jego na­rze­czo­nej, po­pro­stu prze­cho­ro­wy­wał każ­de wy­sła­nie koni po go­ści. Nie było to skąp­stwo, bo nie był ską­pym czło­wie­kiem, tyl­ko man­ja. No, a już wsy­ła­nie koni bez­ce­lo­we na pew­no rów­no­wa­ży­ło się w jego umy­śle z po­ję­ciem ja­kie­goś nie­sły­cha­ne­go nad­uży­cia. Do­łguc­ki wie­dział, że go przy­szły teść po­wi­ta kwa­śno i, le­żąc, my­ślał o tem, ja­kiem­by praw­do­po­dob­nem kłam­stwem upo­zo­ro­wać swo­je spóź­nie­nie. Nie mógł prze­cież po­wie­dzieć na­rze­czo­nej, że się za­ga­dał z ko­le­gą Mil­le­rem.

I stwier­dze­nie tej nie­moż­li­wo­ści po­plą­ta­ło mu my­śli na­głym zgrzy­tem. Bo prze­cież wła­ści­wie po­wi­nien­by był móc to po­wie­dzieć. Uświa­do­mił się pew­ne roz­dź­wię­ki, ja­kie pa­no­wa­ły mię­dzy nim, a na­rze­czo­ną. Niby to poza mi­ło­ścią bar­dzo się ro­zu­mie­li, a jed­nak raz po raz wy­stę­po­wa­ła mię­dzy nimi w od­ru­chach, cie­niach my­śli ja­kaś zu­peł­na ob­cość. Ale pan­na Mila wie­rzy­ła w to ich wza­jem­ne cał­ko­wi­te zro­zu­mie­nie się szcze­rze. Do­łguc­ki do­zna­wał wra­że­nia, że ob­cość wy­czu­wał tyl­ko on. I wy­star­cza­ło mu uświa­do­mie­nia so­bie tego, aby po zgrzy­cie pół­roz­cza­ro­wa­nia ogar­nę­ło go roz­tkli­wie­nie do na­rze­czo­nej. Tłu­ma­czył so­bie, że za wie­le wy­ma­gał i od­ra­zu sta­rał się uj­mo­wać to sze­rzej. – Prze­cież – ro­zu­mo­wał – je­śli dwo­je lu­dzi w ży­ciu zga­dza się du­cho­wo jak naj­le­piej, to w każ­dym po­zo­sta­je jed­nak pe­wien, choć­by jak naj­drob­niej­szy, pro­cent uczuć nie­do­stęp­nych i nie­moż­li­wych do po­ję­cia dla dru­gie­go.

– Pa­nie in­ży­nie­rze.

Do­łguc­ki, przy­tom­nie­jąc z pół­snu, któ­ry go za­czął ogar­niać, spoj­rzał na po­chy­lo­ne­go nad nim kon­duk­to­ra.

– A co?

– Za­trzy­ma­li nas.

– Dla­cze­go?

– Sami jesz­cze nie wie­dzą, co się tam na lin­ji sta­ło, ale po­dob­no bę­dzie­my tu sta­li do rana.

Do­łguc­ki ze­rwał się na rów­ne nogi. – To już na­praw­dę pech – prze­mknę­ło mu przez gło­wę, i znów ock­nę­ła się w nim głu­cha nie­chęć do Mil­le­ra.

– Ale cóż u dja­bła może być?

– Czy ja wiem. Sto­imy, to sto­imy. Nie­ma rady, niech pan in­ży­nier śpi.

Do­łguc­ki po­trzą­snął prze­czą­co gło­wą i, wło­żyw­szy pal­to, wy­sko­czył z wa­go­nu. Wa­liz­kę zo­sta­wił, ale pu­dło, w któ­rem wiózł dla na­rze­czo­nej za­mó­wio­ną suk­nię z War­sza­wy, za­brał ze sobą. Po­ciąg stał na bocz­nej lin­ji o kil­ka­set kro­ków od bu­dyn­ków sta­cyj­nych. Do­łguc­ki ru­szył ku sta­cji, żeby za­się­gnąć ja­kichś bliż­szych in­for­ma­cyi. Chwy­ci­ło go od­ra­zu wra­że­nie sil­ne­go mro­zu. – A w War­sza­wie za­no­si­ło się na od­wilż – po­my­ślał ma­chi­nal­nie. W po­wie­trzu wi­ro­wa­ły drob­niut­kie płat­ki śnie­gu, kłu­ją­ce jak szpil­ki. Na sta­cji pa­no­wa­ła głu­cha ci­sza. Świe­ci­ło się tyl­ko w kan­ce­lar­ji za­wia­dow­cy.

Kie­dy Do­łguc­ki wszedł do kan­ce­lar­ji, twarz sie­dzą­ce­go za sto­łem urzęd­ni­ka wy­da­ła mu się od­ra­zu skądś zna­jo­mą. Był to wy­so­ki, bar­czy­sty męż­czy­zna z gę­stą, si­wa­wą czu­pry­ną i ob­wi­słe­mi, uma­lo­wa­ne­mi na czar­no wą­sa­mi. Pod­nió­sł­szy wzrok od pa­pie­rów, roz­ło­żo­nych na sto­le, spoj­rzał na Do­łguc­kie­go z wy­ra­zem zdzi­wie­nia i jak­by biu­ro­kra­tycz­ne­go zgor­sze­nia, że ktoś w nie­od­po­wied­niej po­rze i nie­spo­dzie­wa­nie wdzie­ra się do kan­ce­lar­ji. Ale od­ra­zu wy­raz twa­rzy mu się zmie­nił, miej­sce nie­życz­li­wych uczuć za­jął przy­ja­zny uśmiech.

– Pan in­ży­nier Do­łguc­ki – ode­zwał się, wsta­jąc i wy­cią­ga­jąc na po­wi­ta­nie rękę.

Do­łguc­ki przy­wi­tał się z nim, ale wciąż jesz­cze nie mógł so­bie przy­po­mnieć, skąd się zna­li. Po­moc­nik za­wia­dow­cy mu­siał to od­gad­nąć z wy­ra­zu jego twa­rzy, bo od­ra­zu do­dał.

– Pan mnie nie po­zna­je. Wiert­kie­wicz. Na­zwi­sko to tak­że nic nie po­wie­dzia­ło Do­łguc­kie­mu, ale w tym sa­mym mo­men­cie ton gło­su Wiert­kie­wi­cza zbu­dził w nim ob­raz za­tło­czo­nej, śmier­dzą­cej "tie­płusz­ki", i przy­po­mniał so­bie. Spo­ty­kał jed­ne­go z to­wa­rzy­szy po­wro­tu z Ro­sji do Pol­ski.

– Od­ra­zu pana po­zna­łem! – wy­krzyk­nął z ak­cen­tem ser­decz­no­ści więk­szej, niż sam się był mógł spo­dzie­wać. Pod­świa­do­mie dą­żył do uję­cia so­bie Wiert­kie­wi­cza, jakg­dy­by od nie­go za­le­ża­ło przy­śpie­sze­nie wy­pra­wie­nia po­cią­gu. Był to od­ruch czło­wie­ka, któ­ry się uczuł bez­rad­ny i we wszyst­kich chciał wi­dzieć zbaw­ców.

– Ot, co za spo­tka­nie – ro­ze­śmiał się Wiert­kie­wicz. – Co pan tu po­ra­bia?

Do­łguc­ki opo­wie­dział mu w kil­ku sło­wach swo­ją przy­go­dę. Kie­dy wspo­mniał, że pra­cu­je w mi­ni­ster­jum w War­sza­wie, Wiert­kie­wicz uśmiech­nął się zgryź­li­wie.

– Przy wiel­kim oł­ta­rzu.

– A pan na lin­ji? – ode­zwał się ma­chi­nal­nie Do­łguc­ki, nie za­sta­na­wia­jąc się nad nie­lo­gicz­no­ścią py­ta­nia.

Wiert­kie­wicz wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Je­stem aż po­moc­ni­kiem za­wia­dow­cy – od­parł, kła­dąc na "aż" iro­nicz­ny ak­cent. – Nie mogę po­wie­dzieć, żeby mi się w kra­ju do­brze dzia­ło.

I na­gle spoj­rzał na Do­łguc­kie­go po­dejrz­li­wie, jakg­dy­by pod wpły­wem oba­wy, czy nie po­wie­dział cze­goś nie­pra­wo­myśl­ne­go. Do­łguc­ki od­ra­zu od­gadł jego myśl: "ta­kim, jak ty, któ­rym się po­wio­dło, nie wsmak idą na­rze­ka­nia". Od­parł kon­wen­cjo­nal­nie:

– Mam na­dzie­ję, że to prze­cież przej­ścio­we.

– Wszyst­ko przej­ścio­we – ro­ze­śmiał się we­so­łym to­nem Wiert­kie­wicz.

To na­głe przej­ście od jed­ne­go na­stro­ju do dru­gie­go Do­łguc­ki wy­tłu­ma­czył so­bie sil­ną wo­nią al­ko­ho­lu, któ­ra biła od po­moc­ni­ka za­wia­dow­cy.

Oka­za­ło się, że to­wa­ro­wy po­ciąg za­trzy­ma­no dla prze­pusz­cze­nia oso­bo­we­go, któ­ry szedł za nim. Z po­wo­du mro­zów i wzmo­żo­ne­go przed­świą­tecz­ne­go ru­chu w roz­kła­dach za­pa­no­wał pe­wien nie­ład. Do­łguc­kie­mu przy­szło na myśl, że ta siła wyż­sza mo­gła sta­no­wić dla nie­go wy­mów­kę, ale sam od­ra­zu ar­gu­ment swój prze­kre­ślił, bo nie po­je­chał jed­nak tym po­cią­giem, na któ­ry przy­sła­no ko­nie.

– I ja tu czte­ry go­dzi­ny mam ster­czeć?

– Cóż ro­bić – od­parł Wiert­kie­wicz. I nie­spo­dzie­wa­nie wy­buch­nął śmie­chem.

– Ha, ha, ha, jak się lu­dzie zmie­nia­ją. Ja­ke­śmy j w Ro­sji po trzy­dzie­ści sześć go­dzin na sta­cjach sta­li, to było do­brze, a tu panu czte­ry go­dzi­ny cięż­ko. – I, nie prze­ry­wa­jąc toku słów, za­czął wy­cią­gać wspo­mnie­nia ze wspól­nej po­dró­ży, jaką od­by­li z so­wiec­kiej Ro­sji do kra­ju. Do­łguc­ki słu­chał tego ga­da­nia z ro­sną­cem znie­cier­pli­wie­niem. Zato Wiert­kie­wicz tak się wzru­szał, że aż mu się oczy za­łza­wi­ły.

– No, ja wra­cam do wa­go­nu – prze­rwał mu na­gle Do­łguc­ki, czu­jąc, że cier­pli­wość jego już się zu­peł­nie wy­czer­pa­ła.

Wiert­kie­wicz sze­ro­ko otwo­rzył oczy.

– Dc wa­go­nu? Poco?

– Kon­duk­to­rzy mają spi­ry­tu­so­wą ma­szyn­kę. Po­pro­szę, żeby mi her­ba­ty ugo­to­wa­li.

– Chodź pan do mnie – wy­krzyk­nął Wiert­kie­wicz.

– Do pana?

– Ja tu miesz­kam o kil­ka kro­ków od sta­cji. Mogę pana za­pro­sić, bo tak się zło­ży­ło, że żona nie śpi. Mie­li­śmy dziś kil­ka osób, bo to małe ro­dzin­ne świę­to, rocz­ni­ca na­szych za­rę­czyn. Znaj­dzie pan nie­tyl­ko her­ba­tę, ale i coś cie­plej­sze­go – do­dał, mru­żąc po­ro­zu­mie­waw­czo jed­no oko. – Na­pi­je­my się na spo­tka­nie. Chodź­my – wy­krzyk­nął, skła­da­jąc pa­pie­ry na biur­ku.

Do­łguc­kie­mu przy­szło na myśl, że pew­no żona już nie po­zwa­la Wiert­kie­wi­czo­wi pić, i że ten na­gły wy­buch go­ścin­no­ści był po­pro­stu szu­ka­niem oka­zji. Ale per­spek­ty­wa kie­lisz­ka wód­ki była sto­kroć po­nęt­niej­sza od kon­duk­tor­skiej her­ba­ty w wa­go­nie, więc dla kon­we­nan­su tyl­ko, bez wiel­kie­go jed­nak prze­ko­na­nia w gło­sie, wy­stą­pił z za­strze­że­niem.

– Może pań­ska żona się po­ło­ży­ła…

– Nie. Cze­ka na mnie. Ja tyl­ko na pół go­dzi­ny wpa­dłem na sta­cję. Mogę sie­dzieć w domu, nie­po­trzeb­ny tu je­stem.

Wy­szli na duży, pu­sty plac, wzdłuż któ­re­go po jed­nej stro­nie cią­gnę­ły się szta­che­ty, od­gra­dza­ją­ce ja­kiś ogród, po dru­giej – pu­ste pole, a bok, rów­no­le­gły do bu­dyn­ku sta­cyj­ne­go, za­my­kał sze­reg nędz­nych dom­ków, z po­śród któ­rych wy­ska­ki­wa­ła nie­otyn­ko­wa­na dwu­pię­tro­wa ka­mie­ni­ca ze ster­czą­ce­mi, że­la­zne­mi bel­ka­mi na pod­trzy­ma­nie nie­ist­nie­ją­cych bal­ko­nów. Kon­tu­ry do­mów i ogro­du od­rzy­na­ły się ciem­no od śnie­gu, któ­ry po­krył zie­mię i pa­dał co­raz gę­ściej.

– Na­pa­da przez noc – mruk­nął Wiert­kie­wicz, spo­glą­da­jąc na nie­bo. – Mo­że­my mieć taką śnie­ży­cę, że po­cią­gi sta­ną.

– My­śli pan? – za­py­tał Do­łguc­ki, za­nie­po­ko­jo­ny już moż­li­wo­ścią no­wej prze­szko­dy.

– Te­raz kli­mat taki, jak lu­dzie. Nie­wia­do­mo, co zro­bią, i wszyst­kie­go się moż­na spo­dzie­wać – od­parł sen­ten­cjo­nal­nie Wiert­kie­wicz.

Dwa par­te­ro­we okna w mu­ro­wa­nej ka­mie­ni­cy były oświe­tlo­ne, i na śnieg przed do­mem pa­da­ły zło­ta­we smu­gi świa­tła. Było to miesz­ka­nie Wiert­kie­wi­czów. Dzię­ki do­brze za­opa­trzo­nym oknom, mróz nie osiadł na szy­bach i, kie­dy Do­łguc­ki z Wiert­kie­wi­czem zbli­ży­li się do ka­mie­ni­cy, in­ży­nier zo­ba­czył wnę­trze miesz­ka­nia, dość duży po­kój, szczel­nie za­sta­wio­ny naj – roz­ma­it­sze­mi me­bla­mi, po­środ­ku któ­rych bie­lił się stół z reszt­ka­mi ob­fi­tej, jak od­ra­zu na oko moż­na było stwier­dzić, ko­la­cji. Po­kój oświe­tla­ła wi­szą­ca, naf­to­wa lam­pa z po­ma­rań­czo­wym aba­żu­rem.

– Sta­sjen­ka, otwórz – ode­zwał się Wiert­kie­wicz z ro­syj­ska, wy­ma­wia­jąc imię żony. – Go­ścia pro­wa­dzę.

Klucz w zam­ku zgrzyt­nął, i Do­łguc­ki uj­rzał przed sobą mło­dą ko­bie­tę, wła­ści­wie ko­bie­ci­nę z wy­ra­zem za­hu­ka­nia i prze­mę­cze­nia na twa­rzy. Wbrew za­po­wie­dziom Wiert­kie­wi­cza, pani "Sta­sjen­ka" spa­ła już wi­docz­nie, gdyż oczy mia­ła za­spa­ne i wło­sy w nie­ła­dzie. We wzro­ku jej była re­zy­gna­cja żony al­ko­ho­li­ka, przy­wy­kłej do wszel­kich eks­tra­wa­gan­cyj męża. Przy­najm­niej tak zro­zu­miał jej spoj­rze­nie Do­łguc­ki. Ude­rzy­ło go też od­ra­zu, że pani Wiert­kie­wi­czo­wa była znacz­nie młod­sza od męża, naj­mniej o dwa­dzie­ścia lat, jak okre­ślił na pierw­szy rzut oka.

– Mój przy­ja­ciel, in­ży­nier Do­łguc­ki – przed­sta­wiał ha­ła­śli­wie Do­łguc­kie­go Wiert­kie­wicz, – Ra­zem wra­ca­li­śmy z Ro­sji. Nie­jed­no się prze­ży­ło, praw­da? Daj nam, Sta­sjen­ka, wód­ki i coś prze­trą­cić, bo in­ży­nier spóź­nił się na po­ciąg, je­dzie to­wa­ro­wym i zmarzł strasz­nie.

Pani Wiert­kie­wi­czo­wa za­czę­ła w mil­cze­niu prze­su­wać ta­le­rze i prze­kła­dać ja­kieś za­ką­ski i wę­dli­ny z jed­ne­go na dru­gi. Kie­dy Wiert­kie­wicz na­lał dwa duże kie­lisz­ki wód­ki, spoj­rza­ła na nie­go z wy­rzu­tem i po chwi­lo­wem wa­ha­niu ode­zwa­ła się nie­śmia­łym gło­sem.

– Ty masz jesz­cze służ­bę dzi­siaj. Może już nie pij le­piej.

Wiert­kie­wicz ro­ze­śmiał się ha­ła­śli­wie.

– Ot, co to jest mieć roz­ko­cha­ną żonę – zwró­cił się do Do­łguc­kie­go, trą­ca­jąc się z nim rów­no­cze­śnie kie­lisz­kiem. – Zda­je jej się, że wszyst­ko czło­wie­ko­wi za­szko­dzi. Nie bój się, Sta­sjen­ka, nic mi nie bę­dzie, prze­cież pra­wie nic dziś nie pi­łem – cią­gnął, zmie­nia­jąc ton z ru­basz­ne­go na nie­zwy­kle ser­decz­ny. I od­ra­zu się­gnął po bu­tel­kę, żeby na nowo na­peł­nić kie­lisz­ki.

– Ja dzię­ku­ję – ode­zwał się Do­łguc­ki. I mi­mo­wo­li po­wie­dział to ostro, pra­wie opry­skli­wie. W rze­czy­wi­sto­ści miał ogrom­ną ocho­tę na wód­kę i dzię­ko­wał tyl­ko dla­te­go, że go Wiert­kie­wicz roz­draż­nił. – To by­dlę jest prze­cież zu­peł­nie pi­ja­ne – my­ślał, ża­łu­jąc, że przy­jął za­pro­sze­nie. Ma się ro­zu­mieć od­mo­wa jego nie wy­war­ła naj­mniej­sze­go wra­że­nia na Wiert­kie­wi­czu. Na­peł­nił oba kie­lisz­ki i tym ra­zem nie cze­kał już na Do­łguc­kie­go, tyl­ko swój wy­pił od­ra­zu.

– Dla­cze­go pan nie pije? Sko­ro panu tak zim­no… – ode­zwa­ła się Wiert­kie­wi­czo­wa nie­śmia­ło.

Do­łguc­ki wy­pił. I, spoj­rzaw­szy ma­chi­nal­nie wbok, do­strzegł na­gle, że na pu­dło z suk­nią dla na­rze­czo­nej, któ­re usta­wił na ma­łym sto­li­ku przy drzwiach, Wiert­kie­wicz rzu­cił swo­ją cięż­ką bur­kę. Zgro­za go zdję­ła na myśl, że do wszyst­kich nie­szczęść tej fe­ral­nej dro­gi mo­gło się jesz­cze do­łą­czyć i po­gnie­ce­nie suk­ni. Szyb­ko ze­rwał się z krze­sła i, wy­cią­gnąw­szy z pod pal­ta pu­dło, za­czął się roz­glą­dać, gdzie­by je bez­piecz­nie umie­ścić.

– Suk­nię pan wie­zie? – uśmiech­nę­ła się Wiert­kie­wi­czo­wa, któ­ra wpraw­nem ko­bie­cem okiem po­zna­ła od­ra­zu za­war­tość pa­kun­ku.

– Tak – od­parł z mi­mo­wol­nym uśmie­chem, któ­ry był jak­by tyl­ko od­bi­ciem uśmie­chu Wiert­kie­wi­czo­wej.

– Pan po­zwo­li. Ja to tak po­ło­żę, że nic się suk­ni nie sta­nie.

Ode­bra­ła pu­dło z rąk Do­łguc­kie­go i po­ło­ży­ła je na sza­fie.

– Pan żo­na­ty? – cią­gnę­ła, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

– Do­pie­ro na­rze­czo­ny.

– Win­szu­ję, win­szu­ję – wy­buch­nął ha­ła­śli­wie Wiert­kie­wicz.

– By­dlę – po­my­ślał znów Do­łguc­ki. – Cięż­ki los musi mieć z nim ta ko­bie­ci­na.

I za­bie­dzo­na pani Sta­sień­ka wzbu­dzi­ła w nim na­gle sym­pa­tję. Za­czął jej się przy­glą­dać z za­cie­ka­wie­niem. W mia­rę, jak pa­trzył, zmie­nia­ło mu się pierw­sze po­wierz­chow­ne wra­że­nie, w któ­rem wi­dział wła­śnie tyl­ko ja­kąś zbie­dzo­ną, za­hu­ka­ną isto­tę. Wiert­kie­wi­czo­wa nie była może ład­na na pierw­szy rzut oka, ale po­sia­da­ła pe­wien wdzięk w twa­rzy, któ­ry po­cią­gał i zwra­cał uwa­gę. Była to zgrab­na, ciem­na blon­dyn­ka, śred­nie­go wzro­stu, ze sre­brzy­sto-sza­re­mi ocza­mi. Mia­ła duże, moc­no roz­wi­nię­te czo­ło, usta drob­ne, ład­nie wy­kro­jo­ne i nie­wy­po­wie­dzia­ną sło­dycz w uśmie­chu. Oczy­wi­ście, to za­bie­dze­nie, któ­re przedew­szyst­kiem ude­rzy­ło Do­łguc­kie­go, le­ża­ło jak cień na jej uro­dzie.

Bar­dzo ład­ne, kształt­ne ręce, no­si­ły śla­dy znisz­cze­nia od do­mo­wych ro­bót. Na le­wej dło­ni mia­ła czer­wo­ny, świe­ży ślad opa­rze­nia. Je­dy­ną jej bi­żu­ter­ję, oprócz ob­rącz­ki ślub­nej, sta­no­wi­ła mar­na, zło­ta bro­szecz­ka z pła­wio­nym ru­bi­nem. Do­łguc­ki za­uwa­żył też, że… wbrew mo­dzie, no­si­ła dłu­gie wło­sy. I w chwi­li, gdy zwró­cił na to uwa­gę, usły­szał na­gle głos Wiert­kie­wi­cza, któ­ry jakg­dy­by czy­tał w jego my­ślach.

– Ja nie po­zwa­lam żo­nie ob­ci­nać wło­sów. Idjo­tycz­na moda. Nie ro­zu­miem. Jak męż­czy­zna, to męż­czy­zna! Jak ko­bie­ta – to ko­bie­ta! Zresz­tą mo­jej żo­nie ład­niej z dłu­gie­mi wło­sa­mi. Taka dziew­czy­necz­ka.

Ostat­ni wy­raz wy­po­wie­dział z ak­cen­tem ude­rza­ją­cej lu­bież­no­ści. Do­łguc­kie­go tak iry­to­wa­ło każ­de ode­zwa­nie się Wiert­kie­wi­cza, że wciąż miał ocho­tę od­po­wie­dzieć mu ja­kąś im­per­ty­nen­cją i wyjść. Po­wstrzy­my­wał go tyl­ko wzgląd na pa­nią Sta­sień­kę. Czuł, że skru­pi­ło­by się to na niej. Ale nie mógł za­pa­no­wać nad wstrę­tem do Wiert­kie­wi­cza i za­czął się za­cho­wy­wać tak, jakg­dy­by tyl­ko pani Sta­sień­ka była w po­ko­ju.

– Pań­stwo daw­no tu miesz­ka­ją?

– Dwa lata. Od cza­su ślu­bu.

– Ach, to pani do­pie­ro dwa lata za mę­żem? Co­praw­da mo­głem się był od­ra­zu tego do­my­śleć.

– Dla­cze­go? – wtrą­cił chra­pli­wym gło­sem Wiert­kie­wicz.

– Bo pani tak mło­do wy­glą­da… Wiert­kie­wi­czo­wa po­chy­li­ła gło­wę i nic nie od­po­wie­dzia­ła.

– Ja tak­że sta­ry nie je­stem – wy­buch­nął na­gle Wiert­kie­wicz. – Tyl­ko Ro­sja mnie zmar­no­wa­ła. – I jed­nym tchem za­czął ob­szer­nie opo­wia­dać o swo­jej kar­je­rze przed woj­ną w Ro­sji. Był dy­rek­to­rem fa­bry­ki i do­szedł już do tego, że za­ra­biał po osiem­dzie­siąt ty­się­cy ru­bli rocz­nie. Szcze­gó­ło­wo opo­wia­dał o apar­ta­men­cie, jaki zaj­mo­wał, o wspa­nia­łem urzą­dze­niu, dy­wa­nach, ob­ra­zach, au­to­mo­bi­lach wła­snych i fa­brycz­nych, ja­kie miał na każ­de za­wo­ła­nie, o sza­lo­nych ko­la­cjach w "Ja­rze" pod­czas przy­jaz­dów do Mo­skwy i mó­wił to wszyst­ko ta­kim nie­prze­rwa­nym pę­dem, że nie­po­dob­na było ani jed­ne­go wy­ra­zu utra­cić. Do­łguc­ki wi­dział bez­gra­nicz­ną nudę w oczach pani Sta­sień­ki, któ­rej twarz raz po raz wy­krzy­wia­ła się kon­wul­syj­nie przy tłu­mie­niu zie­wa­nia. Znać było, że te opo­wia­da­nia męża mu­sia­ła już set­ki razy sły­szeć. Do­łguc­ki nie miał zresz­tą ani chwi­li wąt­pli­wo­ści, że po­ło­wę, je­że­li nie trzy czwar­te fan­ta­stycz­nej kar­je­ry Wiert­kie­wi­cza w Ro­sji, na­le­ża­ło zło­żyć na karb ima­gi­na­cji.

Wiert­kie­wicz umilkł na­gle i znów na­lał so­bie kie­li­szek wód­ki, nie za­pra­sza­jąc już tym ra­zem Do­łguc­kie­go.

– Było – nie­ma – wes­tchnął, wpa­da­jąc w śpiew pra­wie. – Ale nie ża­łu­ję. Cóż mi apar­ta­men­ty i au­to­mo­bi­le, i szam­pan z kup­ca­mi. Żeby nie woj­na w Ro­sji, do dziś dnia bym sie­dział, miał mil­jon, dwa mil­jo­ny, dzie­sięć mil­jo­nów, ale nie po­znał Sta­jen­ki, skar­bu mo­je­go naj­droż­sze­go. Chodź, Sta­jan­ka, niech cię uca­łu­ję.

W oczach Wiert­kie­wi­czo­wej od­bi­ło się uczu­cie prze­ra­że­nia. Szyb­ko od­wró­ci­ła gło­wę, jakg­dy­by nie chcąc spo­tkać się ze wzro­kiem Do­łguc­kie­go.

– No chodź, Sta­sjen­ka – po­wtó­rzył Wiert­kie­wicz gło­sem, w któ­rym pod ak­cen­ta­mi bła­ga­nia i ser­decz­no­ści kry­ła się już dra­pież­na groź­ba.

Wiert­kie­wi­czo­wa jak au­to­mat zbli­ży­ła się do męża. Po­chwy­cił ją ol­brzy­mie­mi rę­ka­mi za ra­mio­na i, przy­ci­snąw­szy do sie­bie, ha­ła­śli­wie uca­ło­wał w usta. Do­łguc­kie­go ta pi­jac­ko – mał­żeń­ska czu­łość prze­ję­ła ta­kim nie­sma­kiem, że od­wró­cił się, żeby na nią nie pa­trzeć. I od­ra­zu po­sta­no­wił odejść. Cmok­ta­nie po­ca­łun­ków uci­chło na­gle, i po chwi­li roz­legł się ci­chy, groź­ny mruk Wiert­kie­wi­cza.

– No tak, tak. Ma się ro­zu­mieć. Do­łguc­ki pod­szedł do Wiert­kie­wi­czo­wej.

– Dzię­ku­ję pani ser­decz­nie za go­ści­nę, ale wi­dzę, że pani nie­ludz­ko zmę­czo­na, i nie chcę już dłu­żej nad­uży­wać uprzej­mo­ści pań­stwa.

– Wca­le pan nie nad­uży­wa – od­par­ła, wciąż uni­ka­jąc wzro­ku Do­łguc­kie­go.

– A do­ką­dże pan pój­dzie? – wtrą­cił Wiert­kie­wicz.

– Do wa­go­nu. Spać.

– W to­wa­rów­ce? Tak­że po­mysł!

– Ja­dąc tu­taj, spa­łem, i bar­dzo do­brze mi było. – To i w na­szej "tie­płusz­ce" do­brze panu było.

Ale co za sens cho­dzić do wa­go­nu, jak jest miesz­ka­nie. Niech pan już do rana po­cze­ka i po­je­dzie pan oso­bo­wym. Od bie­dy może się pan w tym po­ko­ju na ka­na­pie prze­spać.

– To­wa­ro­wym będę prę­dzej.

– Naj­wy­żej dwie go­dzi­ny pan wy­gra.

– Mnie i na dwóch go­dzi­nach za­le­ży.

– Nie, nie, nie. Nie pu­ści­my pana. Sta­sjen­ko, bądź­że go­ścin­na. Po­proś, żeby pan zo­stał.

W ostat­nich sło­wach Wier­kie­wi­cza dźwię­czał ja­kiś ak­cent bo­le­snej iron­ji. Do­łguc­ki spoj­rzał na nie­go ze zdzi­wie­niem. I ude­rzył go przedew­szyst­kiem zmie­nio­ny wy­raz twa­rzy męża pani Sta­sień­ki. Nie wy­glą­dał już na pi­ja­ne­go, tyl­ko ra­czej na war­ja­ta. Usta miał za­ci­śnię­te, a w zmru­żo­nych oczach ja­kiś błysk bólu.

– Niech pan zo­sta­nie – cią­gnął, chwy­ta­jąc Do­łguc­kie­go za ręce. – Ja mu­szę te­raz znów iść na sta­cję. Dy­żur. Służ­ba – nie­ma rady. Ale Sta­sjen­ka nie bę­dzie spa­ła. Ona za­wsze cze­ka na mnie, jak mam dy­żur. Ona jest ko­bie­ta in­te­li­gent­na! Czu­ła, wraż­li­wa. Z in­nej gli­ny – niż ja. Pan taki sam. Przy­najm­niej bę­dzie mia­ła z kim po­roz­ma­wiać przy­jem­nie. Tu brak jej to­wa­rzy­stwa. Dusi się. Pan po­wie – póź­na noc na roz­mo­wę. Trud­no. Na ta­kiem od­lu­dziu, jak u nas, nie moż­na go­ściom pory wy­zna­czać. Trze­ba cze­kać, aż Pan Bóg sam ze­śle. A Panu Bogu wszyst­ko jed­no, dzień czy noc. On nad słoń­cem. I ma za­wsze dzień.

– War­jat – po­my­ślał Do­łguc­ki.

– Ależ pań­ska żona le­d­wo na no­gach się trzy­ma ze zmę­cze­nia.

– Ona śpią­ca? – wy­krzyk­nął z uda­wa­nem zdu­mie­niem Wiert­kie­wicz. – Wca­le jej się spać nie chce. Przy sta­rym mężu tyl­ko ko­bie­ta może być śpią­ca. Ale tu nie­ma sta­re­go męża. Jest miły gość. Ja za go­dzin­kę wró­cę.

I, chwy­ciw­szy pal­to, gwał­tow­nie wy­biegł z po­ko­ju.

Do­łguc­ki py­ta­ją­cym wzro­kiem spoj­rzał na Wiert­kie­wi­czo­wą, na któ­rej twa­rzy od­bi­ja­ły się uczu­cia zmie­sza­nia i za­że­no­wa­nia. Oczy ich spo­tka­ły się na­resz­cie, i Wiert­kie­wi­czo­wa zno­wu szyb­ko po­chy­li­ła gło­wę. Rów­no­cze­śnie ode­zwa­ła się to­nem, któ­re­mu sta­ra­ła się nadać jak naj­wię­cej na­tu­ral­no­ści, a któ­ry mimo to jed­nak na­tu­ral­ny nie był.

– Prze­cież panu wy­god­niej cze­kać na po­ciąg u nas, niż na sta­cji.

– Temu za­prze­czyć nie mogę. Ale to póź­na noc.

– Oh, wiel­ka rzecz. Może się pan her­ba­ty na­pi­je?

– Nie, nie. Dzię­ku­ję.

Wiert­kie­wi­czo­wa nie zwró­ci­ła jed­nak na to po­dzię­ko­wa­nie uwa­gi i, szep­nąw­szy ci­cho – za­raz wró­cę – wy­su­nę­ła się do są­sied­nie­go po­ko­ju. Do­łguc­ki za­czął się roz­glą­dać po miesz­ka­niu Wiert­kie­wi­czów. Po­kój, w któ­rym go przyj­mo­wa­li, sta­no­wił po­łą­cze­nie sa­lo­ni­ku z ja­dal­nią. Ude­rzy­ło go na ścia­nach mnó­stwo fo­to­gra­fij. Wiert­kie­wi­cza w naj­roz­ma­it­szych po­zach, mię­dzy któ­re­mi jed­na, przed­sta­wia­ją­ca go w uro­czy­stym tu­żur­ku z cy­lin­drem w ręce, opar­te­go o ba­lu­stra­dę ja­kie­goś gro­bu. Z są­sied­nie­go po­ko­ju do­la­ty­wał gło­śny syk pri­mu­sa. Do­łguc­ki nie mógł się po­wstrzy­mać na­gle od uśmie­chu.

– Wszyst­kie­go mo­głem się spo­dzie­wać, tyl­ko nie tej go­ści­ny – po­my­ślał. I, za­in­try­go­wa­ny dzi­wacz­no­ścią mał­żeń­stwa Wiert­kie­wi­czów, znów za­czął się roz­glą­dać po po­ko­ju z nie­okre­ślo­nem uczu­ciem, któ­re może naj­bar­dziej było po­dob­ne do uczuć de­tek­ty­wa, sta­ra­ją­ce­go się z drob­nych i nic na­po­zór nie­zna­czą­cych szcze­gó­łów od­two­rzyć so­bie ob­raz ca­ło­ści ży­cia. W po­ko­ju jed­nak, prócz fo­to­gra­fij Wiert­kie­wi­cza, nie było ani jed­ne­go szcze­gó­łu, któ­ry­by nada­wał cha­rak­te­ry­stycz­ne pięt­no. Wszyst­kie me­ble były nowe i ta­nie, wi­docz­nie ku­pio­ne od­ra­zu, jed­ne­go dnia. Z za­ba­wy w de­tek­ty­wa Do­łguc­ki mógł osta­tecz­nie wy­cią­gnąć tyl­ko dwa wnio­ski. Że pani domu była bar­dzo po­rząd­na i dba­ła o wzo­ro­wą czy­stość, oraz że nudę po­by­tu na opusz­czo­nej sta­cji za­bi­ja­ła czy­ta­niem. W ką­cie po­ko­ju na­wprost okna, obok so­sno­wej eta­żer­ki, za­peł­nio­nej książ­ka­mi, pię­trzył się jesz­cze cały ich stos na pod­ło­dze.

W tej sa­mej chwi­li do po­ko­ju wró­ci­ła Wiert­kie­wi­czo­wa, nio­sąc na bla­sza­nej tac­ce, okry­tej bia­łą ser­wet­ką, dwie szklan­ki her­ba­ty. Do­łguc­ki ze­rwał się z krze­sła i pod­szedł ku niej.

– O, naj­moc­niej pani dzię­ku­ję. Wi­dzę, że pani dużo czy­ta – do­dał od­ra­zu, wska­zu­jąc wzro­kiem na książ­ki.

– To moja je­dy­na roz­ryw­ka – uśmiech­nę­ła się me­lan­cho­lij­nie Wiert­kie­wi­czo­wa.

– A co pani czy­ta?

I, za­po­mi­na­jąc o her­ba­cie, Do­łguc­ki zbli­żył się do kąta z książ­ka­mi.

– Eh, niech pan nie oglą­da – za­pro­te­sto­wa­ła żywo Wiert­kie­wi­czo­wa.

– Dla­cze­go?

– Ja ku­pu­ję książ­ki naj­tań­sze, a nie ta­kie, na ja­kie mia­ła­bym ocho­tę, więc do­bór mo­jej bi­bl­jo­tecz­ki jest bar­dzo przy­pad­ko­wy.

Rze­czy­wi­ście Do­łguc­ki, prze­rzu­ciw­szy po­wierz­chu kil­ka to­mów, prze­ko­nał się, że były to prze­waż­nie gro­szo­we wy­daw­nic­twa i sta­re na­uko­wo-po­pu­lar­ne bro­szu­ry.

– To pani i na­uko­we rze­czy czy­ta?

– Oh, na­uko­we! – uśmiech­nę­ła się Wiert­kie­wi­czo­wa. – Tym książ­czy­nom, co pan je oglą­da, da­le­ko chy­ba do na­uko­wo­ści. Ale wolę to, niż te głu­pie po­wie­ści, któ­re dają prze­waż­nie w ta­nich wy­daw­nic­twach.

– No, no – po­my­ślał Do­łguc­ki, do­zna­jąc, nie­wia­do­mo cze­mu, uczu­cia ja­kie­goś przy­jem­ne­go zdzi­wie­nia. I, po­nie­waż miał w domu dość duży za­sób ksią­żek, po­sta­no­wił od­ra­zu przy­słać Wiert­kie­wi­czo­wej z War­sza­wy całą pacz­kę, żeby w ten spo­sób spła­cić dług wdzięcz­no­ści za uprzej­me przy­ję­cie. We­so­ło spoj­rzał na Wiert­kie­wi­czo­wą, cie­sząc się już tą nie­spo­dzian­ką, jaką jej spra­wi, i od­ra­zu go za­sta­no­wi­ła pew­na zmia­na w wy­ra­zie jej twa­rzy. Nie umiał okre­ślić tej zmia­ny, ale naj­bliż­sze wra­że­nie, ia­kie się na­su­wa­ło, było ta­kie, jakg­dy­by Wiert­kie­wi­czo­wą od­ta­ja­ła. Przy­go­to­wy­wa­jąc w są­sied­nim po­ko­ju her­ba­tę, zdą­ży­ła po­pra­wić wło­sy i ko­kie­te­ryj­niej prze­piąć swo­ją li­chą bro­szecz­kę z to­pio­nym ru­bi­nem, któ­ra przy­ozda­bia­ła ko­ron­kę pod szy­ją. Twarz jej wy­ja­śnia­ła, i wszyst­kie ru­chy sta­ły się pew­niej­sze.

– Pani tu się bar­dzo musi nu­dzić – ode­zwał się na­gle Do­łguc­ki.

Wiert­kie­wi­czo­wa za­wa­ha­ła się chwi­lę.

– Nie.

Oczy­wi­ście była to na­ło­go­wa od­po­wiedź, któ­rą z urzę­du Wiert­kie­wi­czo­wa mu­sia­ła da­wać przy mężu i od­ru­cho­wo od­po­wie­dzia­ła tak, jakg­dy­by mąż był obec­ny. Do­łguc­ki do­sko­na­le zdał so­bie z tego spra­wę. By­stro po­pa­trzył na Wiert­kie­wi­czo­wa i ode­zwał się na­gle zlek­ka ru­basz­nie.

– No, niech pani po­wie praw­dę.

Z wy­ra­zu twa­rzy pani Sta­sień­ki moż­na było do­kład­nie od­gad­nąć prze­bieg jej my­śli. Uświa­do­mia­ła so­bie brak po­trze­by kła­ma­nia w chwi­li, kie­dy była sama z kul­tu­ral­nym czło­wie­kiem, któ­ry pro­wa­dził roz­mo­wę po­pro­stu i szcze­rze. I od­po­wie­dzia­ła po­waż­nie:

– Ma pan ra­cję. Strasz­nie mi cięż­ko.

W ak­cen­cie, któ­rym po­wie­dzia­ła tę skar­gę, było coś, jak­by prze­ła­ma­nie się du­szy. Do­łguc­ki wie­dział, że od tej chwi­li ma przed sobą już inną isto­tę, wy­zwo­lo­ną z lęku i za­hu­ka­nia, ja­kie na­rzu­ci­ło na nią sa­mot­ne ży­cie z mę­żem al­ko­ho­li­kiem. Żal mu jej się zro­bi­ło, i z żalu zro­dzi­ło się za­cie­ka­wie­nie.

– Pani jest bar­dzo mło­da?

W po­wie­dze­niu tem nie było ani cie­nia kom­ple­men­tu, tyl­ko ra­czej stwier­dze­nie fak­tu. Pani Sta­sień­ka od­po­wie­dzia­ła uśmie­chem, któ­ry, prze­tłu­ma­czo­ny na wy­ra­zy, mógł zna­czyć – czyż to moja wina.

– Jak pani wy­cho­dzi­ła za­mąż, była pani jesz­cze dziec­kiem.

– O, tak.

– Ale chy­ba… – Do­łguc­ki umilkł. Chciał po­wie­dzieć – ale chy­ba nie wy­szła pani z mi­ło­ści? – i już w pierw­szych dwóch wy­ra­zach za­ak­cen­to­wał wy­raź­nie iron­ję. Nie do­koń­czył zda­nia, bo wy­da­ło mu się, że by­ło­by to zbyt bru­tal­ne wdzie­ra­nie się w ta­jem­ni­cę. Ale Wiert­kie­wi­czo­wa zro­zu­mia­ła.

– Nie wie­dzia­łam, co ro­bię – ode­zwa­ła się po chwi­li. – Czy to war­to o tem mó­wić – do­da­ła, spo­glą­da­jąc, jak­by z wy­rzu­tem, na Do­łguc­kie­go.

– Prze­pra­szam pa­nią. Ale to tak samo się ja­koś zło­ży­ło.

– To praw­da. Mo­głam się była panu nie skar­żyć.

Umil­kli. Do­łguc­ki do­pił po­wo­li her­ba­tę i od­su­nął się tro­chę od sto­łu. Piec był roz­pa­lo­ny, i wpo­ko­ju pa­no­wa­ło nie­moż­li­we go­rą­co. Do­oko­ła wi­szą­cej lam­py smu­gi dymu ty­to­nio­we­go snu­ły się, jak ob­ło­ki. Tani bu­dzik, usta­wio­ny na sza­fie, ty­ko­tał mo­no­ton­nie. Do­łguc­ki do­znał uczu­cia, ja­kie ogar­nia cza­sa­mi w po­dró­ży, przy du­żem zmę­cze­niu na sta­cjach, albo w ho­te­lach, kie­dy przez chwi­lę trud­no uwie­rzyć w re­al­ność ota­cza­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści. Z za­du­my wy­rwał go na­gle głos Wiert­kie­wi­czo­wej.

– Ja skoń­czy­łam gim­na­zjum i mam ma­tu­rę.

Było to tak nie­spo­dzie­wa­ne, że się nie mógł po­wstrzy­mać od uśmie­chu. – Jak dziec­ko, któ­re się chwa­li, że umie wier­szy­ki – po­my­ślał. Wiert­kie­wi­czo­wa, za­pa­trzo­na przed sie­bie, nie zwró­ci­ła uwa­gi na jego uśmiech i cią­gnę­ła da­lej.

– Chcia­łam zo­stać na­uczy­ciel­ką lu­do­wą. Ale do tego po­trzeb­ne jesz­cze było se­mi­nar­jum. Roz­cho­ro­wa­łam się.

– Na co? – wtrą­cił szyb­ko Do­łguc­ki.

– Na za­pa­le­nie płuc. By­łam wy­cień­czo­na… ach, bo te ostat­nie lata na pen­sji…

Mach­nę­ła ręką, jak­by nie chcąc już od­świe­żać w so­bie tych cięż­kich wspo­mnień. Do­łguc­ki spoj­rzał na nią ze współ­czu­ciem.

– To pani z płu­ca­mi nie­do­brze?

– O nie – za­pro­te­sto­wa­ła żywo. – Prze­szło mi bez śla­du. Ja mam że­la­zne zdro­wie.

– Że­la­zne?

Do­łguc­ki uśmiech­nął się po­wąt­pie­wa­ją­co, pa­trząc na jej drob­ną po­stać.

– Tak… Je­stem na­po­zór wą­tła, ale cóż to zna­czy. Jak­by­śmy tak sta­nę­li do kon­kur­su na wy­trzy­ma­łość, kto wie, kto z nas dwoj­ga wię­cej by wy­trzy­mał, pan – czy ja?

– Ja – ro­ze­śmiał się Do­łguc­ki. – Ale wie­rzę, że pani może dużo wy­trzy­mać.

W oczach pani Sta­sień­ki bły­snę­ło żywe za­do­wo­le­nie, jakg­dy­by usły­sza­ła naj­mil­szy kom­ple­ment.

– Na­praw­dę?

– Na­praw­dę.

– Ach, żeby pan znał moje ży­cie.

I od­ra­zu za­czę­ła mu je opo­wia­dać. Wi­dać było, że po­trze­ba wy­skar­że­nia się przed kimś wy­buch­nę­ła w niej z ży­wio­ło­wą siłą, ła­miąc wszyst­kie wzglę­dy, kon­we­nan­se i oby­cza­je. Mó­wi­ła spo­koj­nym, rów­nym gło­sem, i zde­ner­wo­wa­nie jej wy­ra­ża­ło się tyl­ko w ru­chu ręki, któ­rą wciąż od­pi­na­ła i za­pi­na­ła brosz­kę pod szy­ją. Nic cie­ka­we­go zresz­tą w tem ży­ciu nie było. Sza­ra, smut­na hi­stor­ją lu­dzi, przy­tło­czo­nych nie­do­stat­kiem do co­dzien­no­ści. Oj­ciec umarł, zo­sta­ła mat­ka z gro­ma­dą dzie­ci, wśród któ­rych ona była naj­star­sza. Byli już pra­wie ska­za­ni na śmierć gło­do­wą, i ura­to­wa­li ich Wiert­kie­wi­czo­wie. Mie­li po po­wro­cie z Ro­sji pie­nią­dze, bo przy­wieź­li tro­chę ze sobą, i do­pie­ro po­tem Wer­t­kie­wicz wszyst­ko stra­cił. Wiert­kie­wicz był ko­le­gą szkol­nym ich ojca i po­tem nie­raz na­wet z Ro­sji pi­sał, na­ma­wia­jąc ojca, żeby się prze­niósł do Sa­ra­to­wa. Oj­ciec nie chciał z kra­ju wy­je­chać. Może by­ło­by le­piej, gdy­by się prze­niósł, cho­ciaż, czy to moż­na wie­dzieć, jak­by się znów wszyst­ko uło­ży­ło przy bol­sze­wi­kach? Mat­ka zwró­ci­ła się do Wiert­kie­wi­cza, i po­mo­gli im. Wła­ści­wie, głów­nie po­ma­ga­ła im pierw­sza żona Wiert­kie­wi­cza, któ­ra sama nie mia­ła dzie­ci. Była bar­dzo do­bra i nie­szczę­śli­wa ko­bie­ta. Jak mo­gła, tak sta­ra­ła się to ukryć, że Wiert­kie­wicz był pi­jak. Nie­spo­dzie­wa­nie umar­ła. I po kil­ku ty­go­dniach Wiert­kie­wicz oświad­czył się o rękę pani Sta­sień­ki. Sza­lał, awan­tu­ro­wał się, mó­wił, że so­bie ży­cie od­bie­rze. Mat­ka wzię­ła jego stro­nę. W nocy ją bu­dzi­ła i tłu­ma­czy­ła – wyjdź za­mąż, wiel­ka rzecz, że tro­chę star­szy czło­wiek, sko­ro cię ko­cha i do­bry. Wszyst­kim nam bę­dzie lżej. – No i wy­szła za­mąż. Czy to się moż­na oprzeć, jak się jest po cięż­kiej cho­ro­bie, wy­cień­czo­ną, bez gro­sza, a tu od rana do wie­czo­ra i od wie­czo­ra do rana ktoś jed­no i to samo wciąż kła­dzie w gło­wę. Może le­piej było uciec z domu. Pra­co­wać i po­ma­gać ro­dzi­nie. Bo te­raz i tak nie po­ma­ga­ją. Wiert­kie­wicz wszyst­ko prze­pi­ja. Gdy­by nie je­den za­cny czło­wiek, któ­ry z ła­ski wy­pła­cił mat­ce sum­kę, jaką mia­ła na hi­po­te­ce, znów tam­tym gro­zi­ła śmierć gło­do­wa.

Pani Sta­sień­ka umil­kła i ode­tchnę­ła głę­bo­ko. Na twarz wy­stą­pi­ły jej ru­mień­ce. Chwi­lę sie­dzia­ła nie­ru­cho­mo i na­gle ode­zwa­ła się przy­ci­szo­nym to­nem już jak­by nie do Do­łguc­kie­go, ale do sie­bie.

– Ale dzie­cia­ki się nie zmar­nu­ją i wyj­dą na lu­dzi. Wyj­dą – po­wtó­rzy­ła z mocą, chcąc sie­bie samą naj­wi­docz­niej utwier­dzić jesz­cze moc­niej w tej wie­rze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: