Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W dziczy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W dziczy - ebook

Szesnastoletnia Sib wybiera się na zieloną szkołę – wraz z klasą ma cały semestr spędzić w spartańskich warunkach zagubionego w górach obozu, gdzie poza mnóstwem nauki czeka ją mnóstwo wysiłku fizycznego i groza wspólnego mieszkania z rówieśnikami. Tego wszystkiego Sib mogła się oczywiście spodziewać. Czy jednak  poradzi sobie, gdy do tych problemów dojdzie głęboki kryzys w przyjaźni i coraz bardziej skomplikowana historia miłosna?

Natomiast Lou – nowa dziewczyna w klasie – ani myśli się integrować i dostosowywać do nowych kolegów i koleżanek. Wciąż przeżywa dramat, który rozegrał się w jej życiu prawie rok wcześniej i chce jedynie, by wszyscy dali jej święty spokój. Do świata żywych wraca dopiero, gdy nie może dłużej znieść intryg, których sieć coraz mocniej oplata Sib i jej najlepszą przyjaciółkę Holly.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-452-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

W trakcie wakacji poprzedzających wyjazd na obóz edukacyjny, który budził we mnie nieopisaną grozę, miały miejsce dwa niepospolite wydarzenia.

Po pierwsze, na wielkim billboardzie zawieszonym przy jednym z głównych skrzyżowań w dzielnicy St. Kilda pojawiło się moje zdjęcie.

Po drugie, całowałam się z Benem Capaldim.

Przynajmniej dwa razy w roku przylatuje do Melbourne moja matka chrzestna. Ta kobieta jest wielką szychą w branży reklamowej. Zdaje się, że producentką czy kimś w tym rodzaju. Na stałe mieszka w Nowym Jorku. Do Australii przylatuje, żeby odwiedzić rodzinę i takich ludzi jak my, przyjaciół z dawnych czasów.

Ma na imię Bebe i upiera się, że powinniśmy je wymawiać jak Bibi, lecz wszyscy mówimy na nią Beeb.

Beeb nie ma własnych dzieci, więc cały instynkt macierzyński przelewa na mnie, ale muszę szczerze wyjawić, że dużo się za tym nie kryje. Z drugiej strony, niezmiennie świetnie bawię się w jej towarzystwie, a w dodatku za każdym razem przywozi mi fantastyczne prezenty. Najlepsze dostałam, jak byłam mała. Na piąte urodziny zorganizowała dla mnie adopcję lalki-niemowlaka legendarnej firmy FAO Schwarz. Kiedy wybierałam ją w sklepowym „sierocińcu”, gdzie sprzedawczynie były przebrane za zakonnice, zrobiła mi masę zdjęć, którymi mogłam się potem pochwalić w szkole.

W tamtym okresie zaprzyjaźniłam się z Holly. Gdy oglądała moją nową lalkę – nazwałam ją Meggy MacGregor – po królewsku wyposażoną w butelkę na mleko, pieluchy, zaprojektowane przez znanych projektantów ubranka, świadectwo urodzenia i dziecięcy fotelik samochodowy – zauważyłam, że ogarnęły ją sprzeczne emocje. Zazdrość i nienawiść zmagały się z podziwem i respektem. Na moje szczęście ze starcia zwycięsko wyszły podziw i respekt. Holly jest wspaniałą przyjaciółką, lecz wrogiem bywa okrutnym.

Siedzieliśmy całą rodziną w letnim domku przy plaży i leniliśmy się w rozkosznej mgiełce zapachu makowca z polewą cytrynową i pary unoszącej się znad filiżanek z herbatą. Zastanawialiśmy się, czy nie włożyć kostiumów kąpielowych i nie wskoczyć do lodowatego wiosennego morza, ale nikt z nas nie był pewien, o jakiej porze dnia rekiny są najbardziej żarłoczne. Leżałam wyciągnięta na podłodze, nogi oparłam o siedzenie fotela. Suszyłam w ten sposób paznokcie u stóp świeżo pociągnięte ciemnofioletowym lakierem o nazwie Titanium.

Przed momentem odłożyłam na bok Otella i zrobiłam sobie przerwę na partyjkę Angry Birds. Moja siostra Charlotte, wkraczająca w najbardziej nieznośny wiek trzynastolatki, czytała SMS-a i zanosiła się stanowczo zbyt głośnym śmiechem. Bez wątpienia miała nadzieję, że ktoś zapyta, co ją tak bawi. Tata rozwiązywał tajemniczą krzyżówkę, a mama pochylała się nad laptopem i odpowiadała na e-maile, choć podobno wszyscy mieliśmy odpoczywać.

„Choroby przenoszone drogą płciową nie znają pojęcia wakacji” – powiedziała, gdy przypomniałam jej, że na świecie istnieje takicoś takiego jak wakacje. Czy to nie okropne?!.

Dawniej mama była zwykłą internistką, ale z biegiem czasu zdobywała coraz bardziej dziwaczne specjalizacje, następnie zajęła się polityką zdrowotną w lokalnym samorządzie, a teraz w zasadzie jednoosobowo kieruje w Fitzroy kliniką, której motto brzmi „Uwolnijmy świat od chorób przenoszonych drogą płciową”.

Jeżeli próbujecie sobie wyobrazić większy obciach niż wyznanie „Słuchajcie, lecę do mamy do pracy, wiecie, do kliniki chorób płciowych”, to od razu dajcie sobie spokój. Próżny trud.

Holly uwielbia tę kilinikę. Ostatniego dnia semestru poszłyśmy tam po szkole, z nadzieją na awaryjne dofinansowanie funduszu na lody, by mieć potem dość energii na buszowanie po Saversie. Kiedy wyszłyśmy z powrotem na ulicę, przechodząca obok staruszka obrzuciła nas zgorszonym spojrzeniem. „No co? Przecież się leczymy!” – zgasiła ją Holly.

Beeb siedziała na wygodnej sofie, obitej piękną tkaniną w tureckie wzory, wziętej z Designers Guild. Zmusiła mamę do wyboru tej tapicerki jakieś dziesięć lat temu i jaskrawe kolory zdążyły już wyblaknąć, a materiał zaczynał się miejscami przecierać. Przeglądała w internecie ofertę agencji modelek i raz po raz mamrotała pod nosem:

– Mdła… mdła… bez wyrazu… fatalna… zdzirowata… nijaka… o fu!… zagłodzona… nijaka… Gdzie się podziały naprawdę interesujące dziewczyny?! – zawołała po chwili i wyprostowała nogi opięte czarnymi dżinsami.

– Dla was nie warto być interesującą, to coś jak wyważanie otwartych drzwi – odezwał się tata, mając na myśli mamę i Beeb.

Komplementy ojca nigdy nie są wdzięczne ani czarujące. Po prostu do tego się nie nadaje.

– Dzięki, tato – rzuciłam i pomyślałam, że być interesującą to przecież nic wielkiego.

Zapewne mimowolnie sprawiłam wrażenie urażonej księżniczki, bo kiedy oderwałam wzrok od ekranu, ujrzałam, że wszyscy patrzą na mnie. Nie było w tym nic przyjemnego, zwłaszcza że leżąc na podłodze, widziałam ich twarze do góry nogami. Usiadłam prosto i wydawało mi się, że nagle zalały mnie światła reflektorów. Gapili się na mnie. Wlepiali wzrok, i to intensywnie. Pożałowałam, że się odezwałam. Mama na pewno zaraz przypomni sobie, że nie wyjęłam naczyń ze zmywarki, a przecież skoro mam czas na Angry Birds – we wszechogarniającej hierarchii życiowych priorytetów tej kobiety gry zajmują znacznie niższą pozycję niż Czytanie Lektur Obowiązkowych – to z pewnością znajdę też parę minut na wycieczkę do kuchni. Poza tym powinnam pamiętać, że rodzina jest formą wspólnoty, a żadna wspólnota nie może sprawnie funkcjonować, jeżeli….

Beeb podniosła się z kanapy.

– Ej, młoda, chodź no tu do mnie! – zarządziła i zaprowadziła mnie do okna. Przyjrzała się mojej twarzy, marszcząc czoło.

– Co zrobiłaś z trądzikiem? – spytała.

– Roaccutane – wyjaśniłam. – Paskudztwo. Wysuszył mi skórę, oczy, a język miałam jak kołek przez całą kurację.

– Dopóki nie zmienili ci dawkowania – sprostowała doktor Mama.

– A żelastwo, które nosiłaś w ustach?

– Zdjęli mi w zeszłym tygodniu. – Pociągnęłam koniuszkiem języka po zębach. Wciąż wydawały się niesamowicie śliskie.

– Pokaż mi się bez okularów.

Posłuchałam.

– Przecież ty jesteś boska! Jak mogłam tego nie zauważyć?

Potem Beeb opowiadała, że miała ochotę wykrzyknąć „Eureka!”.

– Pewnie dlatego, że „rysy moje dostrzegłaś ukryte w moim umyśle” – niemal dosłownie zacytowałam fragment Otella¹.

– To prawda, moja słodziutka – przyznała Beeb.

– Przecież ona ma spiczasty nos jak jakaś czarownica – stwierdziła Charlotte.

– Nos ma w porządku – odezwał się ojciec, który za nic nie potrafi pojąć, że „w porządku” to może i subtelna, ale jednak obelga.

– Chyba dla ludzi, którzy lubią wielkie kinole. Tyle że tacy się nie rodzą – nie ustępowała Charlotte.

– Widać w jej twarzy charakter – oceniła Beeb – a właśnie tego szukam.

– Serio mówisz o mojej siostrze? Sybilli Quinn? – W piskliwym głosie Charlotte dało się słyszeć rosnące niedowierzanie. – Przecież ona wygląda totalnie wujowo.

– Nie mów tak! – skarciła ją mama, która dopiero niedawno dowiedziała się, co naprawdę zastępuje słowo „wujowo”, i to wyłącznie dlatego, że sama zaczęła je stosować, a ja poczułam się moralnie zobowiązana, by jej to wyjaśnić. Sprawę skwitowała, mówiąc: „Trochę się zawiodłam”. Wcześniej sądziła, że to pieszczotliwe określenie brzyduli. W sumie nic dziwnego. W końcu ta kobieta jeszcze kilka lat temu żyła w przekonaniu, iż skrót LOL oznacza lots of love, a nie laugh out loud. Kończyła w ten sposób wszystkie SMS-y, co również musiałam ukrócić.

– Dość mam sztampowych ślicznotek. Przecież one niczym się między sobą nie różnią. Szukam kogoś innego, wyrazistego. Indywidualności! – oświadczyła Beeb.

– Po co?

– Do promocji nowych perfum. Szykujemy sporą kampanię. Billboardy i reklamy w czasopismach. Marka nazywa się Jeune Femme Sauvage – odparła.

Zaczęła grzebać w swojej najnowszej, supermodnej torebce, która musiała być magiczna, gdyż mieściła całe jej biuro. Wreszcie wyłowiła z niej aparat fotograficzny, zrobiła mi kilka zdjęć i zapatrzyła się w ekran.

– Doskonale! – zawołała. – Boże, wyglądasz kropka w kropkę jak twoja matka!

– Chcesz powiedzieć, że jest stara i zmęczona życiem? Biedna dziewczyna – zauważyła mama.

Obie odwróciłyśmy się w jej stronę. Wysokie czoło, kościsty nos i wydatne usta. Włosy nosi prosto obcięte i rozdzielone z boku przedziałkiem. Nie farbuje ich. Są tego samego koloru co moje, czyli mysie. Tyle że mama nazywa tę barwę szczurzą, bo przecież ma takie a nie inne poczucie humoru. Kiedy się uśmiecha, rzeczywiście wygląda przepięknie. Wtedy też się uśmiechnęła.

– Zrób nam zdjęcie – powiedziała. – Może chociaż ono wytrzyma próbę czasu.

Beeb zrobiła wspólną fotografię mnie i mamie – obie się uśmiechamy. Co prawda, nie widać po mnie starości ani zmęczenia życiem, ale rzeczywiście jesteśmy do siebie podobne.

Mama gorąco mnie uściskała i szepnęła mi na ucho:

– Zmywarka.2

Piątek, 28 września

Od kiedy Fred…

Sobota, 29 września

Od śmierci Freda…

Niedziela, 30 września

Od śmierci Freda dzieliłam czas pomiędzy ślepe niedowierzanie, pustkę i chaos. A także terapię.

Esther, moja psychoterapeutka, zaproponowała „Pomyśl o pisaniu dziennika, Lou. Może zaczniesz prowadzić pamiętnik? Co sądzisz o spisywaniu codziennej porcji notatek, Lou? Poważnie się nad tym zastanów…”

Obecnie przechodzę powolny proces wychodzenia z terapii, co ma mnie przygotować do wyjazdu na obóz edukacyjny i przejście do nowej szkoły. Kto by pomyślał, że terapii nie można tak po prostu zakończyć, z dnia na dzień. W każdym razie nie jest to zalecane i nie ma przy tym znaczenia, że podczas wielu sesji nie myślę właściwie o niczym innym, a tylko o tym, żeby minęły.

Już niebawem zostanę oficjalnie przekazana pod opiekę szkolnego psychologa, którego nazwiska wciąż jeszcze nie poznałam. Będę tam tą nową. Zacznę od czwartego semestru, od obozu, i zamieszkam z obcymi ludźmi na cały ten czas, na długie dziewięć tygodni. Gdzieś w dziczy.

W trakcie terapii przepełniał mnie gniew, który podobno mógł wynikać z przeniesienia mojego poczucia winy/smutku/depresji wywołanych całą tą historią z Fredem. Słowo „depresja” musi oznaczać coś poważniejszego, na pewno nie zwykłe przygnębienie, gdyż jeśli ktokolwiek na świecie ma prawo czuć się przygnębiony, to przecież właśnie ja.

Niewykluczone, ze Esther ma rację. Koniec końców jest przecież psychoterapeutką specjalizującą się w badaniu żałoby i jej wpływu na zdrowie psychiczne młodzieży. Może faktycznie powinnam zacząć pisać pamiętnik.

Zatem klamka zapadła. Napiszę kilka słów. W sumie, czemu nie?

„Jeżeli nie chcesz się wywnętrzać, możesz pisać o rzeczywistości, o tym co widzisz i słyszysz. O faktach, o codziennych sprawach i tak dalej”. Rany, czyli nie ma przymusu przelewania na papier własnych żalów? Nie muszę się skazywać na powolną samobójczą śmierć wskutek miliona drobnych skaleczeń o brzegi stronic? Kurczę, jestem superwdzięczna…

Są noce, podczas których nie śpię ani chwili. Bez przerwy czekam. Na co?

Ktoś mógłby powiedzieć, że za dużo czasu spędzam samotnie. Może rzeczywiście pora, bym zaczęła rozmawiać z zeszytem. Z tym wewnętrznym, zewnętrznym, z tym cholernym, codziennym, wiecznym dziennikiem. W zasadzie jego prowadzenie nie będzie się różnić od rozmów, jakie już prowadzę sama ze sobą. Tym lepiej, ponieważ moje serce jest niepodległym, dumnym i bitnym państwem, do którego nigdy nie wpuszczam obcokrajowców.

„Weź go i potnij na małe gwiazdeczki”². Aż trudno uwierzyć, że te słowa wyszły spod pióra mężczyzny; są takie kruche.

Doskonale rozumiem tę przyprawiającą o zawrót głowy arogancję i zadurzenie. Śmiech i kołowrót objęć nieobecnego ukochanego. Gdyby ktoś pisał wypracowanie, powinien zapewne zwrócić uwagę, że ten fragment należy odczytać jako zapowiedź śmierci Romea. Zły omen.

Wyobrażam sobie te słowa wyszeptane przez autora pod nosem, spisane w twórczym pośpiechu, mocnymi pociągnięciami pióra sunącego po pokrytym smugami grubym papierze; czuję smolistą woń czarnego, kapiącego na kartę atramentu. Taka potęga znaczenia zawarta w tak delikatnym obrazie wydaje mi się ryzykownym eksperymentem, grozi wybuchem, kataklizmem.

Ale przecież nie ma miłości bez zagrożenia, bez ryzyka, prawda?

Esther nie usłyszała o tym wszystkim ode mnie ani słowa.

Fred i ja rozmawialiśmy na ten temat, podobnie jak o wszystkim innym, i uznaliśmy, że jesteśmy za młodzi na seks. A potem jednak to… zrobiliśmy.

Jasne, rozum uporczywie powtarza: „Może to nie jest najlepszy pomysł?”, ale dusza wtrąca: „Dobrze cię znam”, a ciało mówi: „Przyjdź do mnie”. Wychodzi dwa na jednego.

Ale przecież Romeo i Julia byli jeszcze młodsi od nas.

* * *

Fred przeprowadził poważne badania. Niemal jak naukowiec. Okazało się, że prezerwatywy bywają nieskuteczne przede wszystkim w konsekwencji nieumiejętnego stosowania bądź „niefartownych przypadków”. Z uwagi na możliwość wystąpienia „niefartownego przypadku” zdecydowaliśmy się na pigułkę „dzień po”. Następnie uznaliśmy, że żaden „niefartowny przypadek” nas nie spotka i zrezygnowaliśmy z pigułki „dzień po”. Prezerwatywy kupowaliśmy na zmianę i z dala od domu.

Z wyborem pigułki wiązałoby się mnóstwo koszmarnych dyskusji. Matki wykazałyby się „poczuciem odpowiedzialności” oraz „najwyższym poziomem zrozumienia i tolerancji”, lecz podlałyby to wszystko sosem około trzech milionów przestróg i zastrzeżeń. Do tego wizyta u lekarza rodzinnego. Fuj. Nie uśmiechała mi się myśl o tym, że cała ta zgraja będzie metaforycznie stać nad naszym łóżkiem. Można by co prawda odwiedzić nieznajomego lekarza, ale i to nie byłoby przyjemne. Nie potrzebowałam wykładów.

Prezerwatywy czasami pękają, na przykład gdy chłopak jest zbyt agresywny bądź dziewczyna nie jest gotowa, co brzmi strasznie smutno. Zdecydowanie bardziej kojarzy się z gwałtem, a nie seksem. W naszym wypadku było inaczej. Byliśmy zatopieni w sobie i boleśnie siebie spragnieni. Poza tym oboje dopiero zaczynaliśmy. Przecież tylko raz w życiu traci się dziewictwo. W efekcie chwilę nam to zajęło. Ostatecznie uczyliśmy się nowego języka.

Gdybyśmy chcieli wyjechać razem na weekend, wszyscy nasi rodzice, w tym macocha Freda, marszczyliby brwi, naradzali się.

Poprosiliśmy więc jedynie, by kilka razy w tygodniu pozwolili nam wspólnie odrabiać lekcje i spędzać trochę czasu razem w weekendy. Poszło jak z płatka. Zresztą, odrabialiśmy te lekcje, nasza kujońska skłonność do nauki dorównywała drążącemu nas pożądaniu. Poszczęściło nam się. Musicie to przyznać.

* * *

W przyszłym tygodniu wyjeżdżam na superwesoły obóz. Gdzieś na pustkowie, w okolice Mount Fairweather. Jadę na obóz, w którym ludzie uczą się być superweseli i z superwesołymi uśmiechami radzić sobie w dziczy: wbiegać na superwesołe szczyty, rozpoznawać kierunki świata, rozpalać ogniska, na których można – niemal pewne, że i to mnie nie ominie – skremować kilka superwesołych kiełbasek.

Esther twierdzi, że ten wyjazd dobrze mi zrobi. Mówi, że znajdę tam nowy lepszy świat. Tylko gdzie właściwie mam tego lepszego świata szukać? Jestem święcie przekonana, że nie na wierzchołku góry, na którym utknę z bandą bezmózgich klonów z prywatnej szkoły.

Dan, Estelle i Janie polecieli na wymianę do Paryża. W zeszłym tygodniu. Jeszcze więcej łez. Znowu się rozpadam.

Terapeuta Dana, do którego chodzi Dan, powiedział, że zmiana otoczenia dobrze mu zrobi. Być może i on wspomniał o nowym lepszym świecie. Niewykluczone, że znajduje się właśnie w Paryżu.

Staram się żyć chwilą, naprawdę się staram, tyle że niespecjalnie mi to wychodzi.

W ścianie otwiera się okno. Jest przesłonięte firanką. Za szybą widać księżyc. „Jeżeli chcesz, możesz w dzienniku notować nawet największe bzdury. Tego rodzaju podejście pozwala nawiązać więź z kartką papieru, z własnymi myślami, a wreszcie pozwala na szczerą komunikację”. Podobno.

Wiesz, Fred, czasami będę pisać do ciebie; czasami napiszę też coś do siebie samej. Niekiedy sporządzę notatkę o czymś, co zobaczyłam, ponieważ jeżeli ujrzę na gasnącym niebie sierp księżyca… to ujrzę go również dla ciebie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: