Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzieci - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieci - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 392 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Pan Świr­ski Win­cen­ty miał lat oko­ło sie­dem­dzie­się­ciu. Był to czło­wiek wy­so­ki, szczu­pły, za­wsze wy­pro­sto­wa­ny, za­pię­ty na wszyst­kie gu­zi­ki. No­sił śpi­cza­stą na­po­le­on­kę, śpi­cza­ste wąsy i szpa­ko­wa­tą czu­pry­nę. Mało mó­wił, pra­wie nig­dy nie śmiał się, wszyst­kich trak­to­wał zgó­ry i su­ro­wo. Za mło­dych lat wo­jo­wał pod Ga­ri­bal­dim, po­tem był krót­ko w po­wsta­niu, a w 1870 roku słu­żył w wol­nych strzel­cach fran­cu­skich, gdzie zdo­był le­gję ho­no­ro­wą. Pod­czas wie­lo­let­niej nie­obec­no­ści w kra­ju jego ro­dzi­na mó­wi­ła, że po­dró­żu­je. Gdy zaś oko­ło roku 1880 wró­cił do domu i opła­cił na­leż­ność za pasz­por­ty, bez żad­nych prze­szkód ob­jął ma­ją­tek po ro­dzi­cach, a u władz miej­sco­wych zy­skał opin­ję czło­wie­ka spo­koj­ne­go i lo­jal­ne­go.

Co­praw­da, zmie­nił się bar­dzo. Nie­gdyś za­pa­lo­ny de­mo­kra­ta i re­wo­lu­cjo­ni­sta, w póź­niej­szych la­tach znie­na­wi­dził re­wo­lu­cję i de­mo­kra­cję, mat­kę, jak mó­wił, pa­ry­skiej ko­mu­ny, na któ­rą pa­trzył wła­sne­mi oczy­ma. Osiadł­szy w kra­ju, pręd­ko wy­co­fał się ze wszel­kich sto­sun­ków i pę­dził ży­cie sa­mot­ne. Wy­da­wał mało, do­cho­dy skła­dał w ban­ku, licz­ną służ­bę, prze­waż­nie mę­ską, utrzy­my­wał w ry­go­rze woj­sko­wym. Chło­pów, z któ­ry­mi miał cią­głe pro­ce­sy, uwa­żał za uro­dzo­nych zło­dziei le­śnych i po­lnych, rze­mieśl­ni­ków na­zy­wał próż­nia­ka­mi, a kup­ców sza­eh­ra­ja­mi. Ży­dów dzie­lił na dwie gru­py: li­chwia­rzy i oszu­stów; wy­ją­tek ro­bił dla swe­go fak­to­ra Sym­chy i kup­ca zbo­żo­we­go We­in­trau­ba.

– Tyl­ko ci dwaj – ma­wiał – są co­śnie­coś war­ci, resz­ta – na su­chą ga­łąź…

Z ro­dzi­ną pra­wie nie wda­wał się, cza­sem tyl­ko wi­dy­wał swe­go młod­sze­go bra­ta Wi­tol­da, któ­re­mu trzy­mał do chrztu je­dy­na­ka, imie­niem Ka­zi­mierz. Gdy w kil­ka lat póź­niej umar­li ro­dzi­ce chłop­czy­ny, sta­ry dzi­wak zo­stał jego opie­ku­nem, przy­wią­zał się do sie­rot­ki i na­wet usi­ło­wał prze­lać w nie­go swo­je za­sa­dy.

Jego wy­zna­nie wia­ry od­zna­cza­ło się pro­sto­tą. Gło­wą na­ro­du jest i po­win­na być szlach­ta. Chłop, miesz­cza­nin, może być niż­szym du­chow­nym, ma­łym urzęd­ni­kiem lub ofi­cer­kiem; ale bi­sku­pem, rząd­cą pro­win­cji, mi­ni­strem i je­ne­ra­łem musi być tyl­ko szlach­cic, bo on po­sia­da we krwi zdol­ność rzą­dze­nia. Szlach­ta po­win­na być nie­tyl­ko ma­jęt­na, ale ro­zum­na, ukształ­co­na i dziel­na; do­pie­ro wów­czas po­tra­fi rzą­dzić i wy­cho­wać na­ród.

Pań­stwo pol­skie upa­dło, a cały na­ród mało jest wart, dla­te­go, że szlach­ta zgał­ga­nia­ła. Aże­by po­dźwi­gnąć na­ród, trze­ba od­ro­dzić szlach­tę, czy­li – przy­po­mnieć jej i na­uczyć wła­ści­wych tej kla­sie obo­wiąz­ków. Szlach­cic nie po­wi­nien rwać się do pi­sa­nia wier­szy, do mu­zy­ki, me­dy­cy­ny, na­wet do agro­nom­ji, ale po­wi­nien uczyć się sztu­ki rzą­dze­nia. Po­wi­nien słu­żyć w ad­mi­ni­stra­cji, są­dow­nic­twie, dy­plo­ma­cji i w woj­sku.

We­dług tych za­sad sta­ry dzi­wak wy­cho­wy­wał swe­go sy­now­ca, o któ­rym mó­wił, że musi zo­stać – je­ne­ra­łem. Ką­pał go w chłod­nej wo­dzie, kar­mił i ubie­rał po­pro­stu, bu­dził wcze­śnie. Na­uczył go jeź­dzić kon­no, strze­lać, fech­to­wać się. Utwo­rzył dla nie­go od­dział z wiej­skich chłop­ców, któ­rzy byli uzbro­je­ni w dzie­cin­ne ka­ra­bin­ki, ubra­ni w fan­ta­stycz­ne mun­du­ry i musz­tro­wa­li się nie­naj­go­rzej.

Od wcze­sne­go wie­ku stryj opo­wia­dał Ka­zio­wi upięk­szo­ne ży­cio­ry­sy zna­ko­mi­tych wo­jow­ni­ków, któ­rzy ni­cze­go się nie bali, nig­dy nie upa­da­li na du­chu, naj­więk­sze klę­ski umie­li prze­trwać. Teo­r­ję po­pie­rał ćwi­cze­nia­mi prak­tycz­ne­mi; więc wy­pro­wa­dzał chłop­ca na spa­ce­ry w cza­sie bu­rzy, cho­dził z nim w mocy do lasu i na cmen­tarz, nie­kie­dy wy­sy­łał tam sa­me­go. Taki sys­tem wy­cho­wa­nia, pro­wa­dzo­ny bez­względ­nie, mógł zruj­no­wać słab­sze dziec­ko. Na szczę­ście Ka­zio był zdrów, sil­ny i zdol­ny, więc wy­ro­bił się na nie­zwy­kłe­go mło­dzień­ca.

Z po­cząt­ku stryj chciał od­dać Ka­zia do ka­de­tów; zro­zu­miaw­szy jed­nak, że nie po­tra­fi roz­stać się z nim na dłu­go, za­pi­sał go do gim­na­zjum w X., o kil­ka­na­ście mil od­da­lo­nem od Świer­ków.

Ro­dzi­na Świr­skich nie po­chwa­la­ła za­mia­rów stry­ja od­no­śnie do Ka­zia, a na­wet je­den ze star­szych człon­ków taką miał roz­mo­wę z dzi­wacz­nym opie­ku­nem:

– Cóż ku­zyn za­my­śla ro­bić z Ka­ziem, bo do­cho­dzą nas szcze­gól­ne wie­ści?

– Wi­dzi­cie, co ro­bię! – od­parł stryj. – Od­da­ję go do szkół…

– Ale z tem woj­skiem, jak­że to?…

– Gdy skoń­czy szko­ły, pój­dzie na ochot­ni­ka… śpie­wa­jąc zda eg­za­min ofi­cer­ski… po­tem wstą­pi do aka­dem­ji woj­sko­wej…

– Tere… fere!… – prze­rwał ku­zyn. – Do aka­dem­ji go nie przyj­mą…

– Tere… fere!… – od­parł stryj su­ro­wo. – Moja w tem gło­wa, aże­by go przy­ję­li do aka­dem­ji…

– A co po­tem?…

– Po­tem wró­ci do domu i je­że­li ze­chce, może za­jąć się go­spo­dar­stwem…

– Więc na cóż mu aka­dem­ja woj­sko­wa?… – za­py­tał ku­zyn.

– Na to, aże­by w kra­ju byli lu­dzie, zna­ją­cy sztu­kę woj­sko­wą… ro­zu­mie­ją­cy: co to jest woj­na?…

– A to na co?…

– Na to, aże­by­ście nie ro­bi­li głu­pich po­wstań!… – od­burk­nął zi­ry­to­wa­ny stryj. – Na­sze­mu nie­uc­twu, bra­ko­wi naj­słab­szych po­jęć o sztu­ce wo­jen­nej za­wdzię­cza­my to, że w roku sześć­dzie­sią­tym kil­ku­na­stu smar­ka­czów po­pchnę­ło kraj do woj­ny… Kraj, któ­ry nie miał ani jed­ne­go ba­tal­jo­nu, ani jed­nej ar­ma­ty, ani jed­ne­go je­ne­ra­ła.

W Świer­kach był sta­ry pa­łac, po­dob­ny do jed­no­pię­tro­wej ka­mie­ni­cy i ogrom­ny park wil­got­ny i po­nu­ry.

Do­pó­ki Ka­zio miesz­kał na wsi, w par­ku roz­le­ga­ły się we­so­łe krzy­ki dzie­ci, trzask fu­zy­jek ka­pi­szo­no­wych, pi­skli­we gło­sy ko­men­dy. Wów­czas stryj lu­bił cho­dzić po za­ra­sta­ją­cych ścież­kach, przy­pa­try­wać się mar­szom, obo­zom, za­sadz­kom i bi­twom dzie­ci. Ale, kie­dy chło­pak wy­je­chał do szkół, sta­ry dzi­wak pra­wie nie od­wie­dzał par­ku; włó­czył się po ogrom­nych po­ko­jach pa­ła­cu, pa­lił faj­kę i my­ślał… my­ślał… my­ślał…

My­ślał, że jed­nak Świer­ki smut­ne są bez Ka­zia i że gdy chło­pak wstą­pi do woj­ska, trze­ba bę­dzie za nim po­je­chać… My­ślał, że gdy tak ro­zum­nie wy­cho­wa swe­go pu­pi­la, inna szlach­ta bę­dzie go na­śla­do­wać, i tym spo­so­bem zwol­na utwo­rzy się w Pol­sce nowa szlach­ta, któ­ra nie po­zwo­li na po­wsta­nia i stłu­mi ja­kieś tam de­mo­kra­tycz­ne, a na­praw­dę anar­chi­stycz­ne mrzon­ki.

Więc cho­dził pan Win­cen­ty, pa­lił faj­kę i my­ślał… A nie­kie­dy za­trzy­my­wał się na środ­ku wiel­kiej kom­na­ty, jak­by cze­kał na coś, a może na­słu­chi­wał od­gło­sów tej no­wej przy­szło­ści, któ­rej chciał być pierw­szym siew­cą…

Tym­cza­sem Ka­zio uczył się w gim­na­zjum i po­wo­li wy­ra­biał so­bie sta­no­wi­sko. W szko­le przedew­szyst­kiem za­po­znał się z sy­na­mi woj­sko­wych, a przez nich z ofi­ce­ra­mi róż­nej bro­ni, z któ­ry­mi utrzy­my­wał sto­sun­ki aż do pią­tej kla­sy. By­wał na musz­trach, brał czyn­ny udział w ćwi­cze­niach strze­lec­kich, na­wet ar­ty­le­ryj­skich, jeź­dził na kil­ku­dnio­we ma­new­ry. Nie­kie­dy ofi­ce­ro­wie bu­dzi­li go w nocy i bra­li na wy­ciecz­ki.

Na­uczy­cie­lom, któ­ry­mi po naj­więk­szej czę­ści byli Ro­sja­nie, po­do­bał się woj­sko­wo uspo­so­bio­ny i ofi­cer­skie sto­sun­ki pie­lę­gnu­ją­cy uczeń. Ko­le­dzy jed­nak mniej się nim za­chwy­ca­li, tem bar­dziej, że Ka­zio wca­le nie zdra­dzał uczuć pol­skich.

Swo­ją li­te­ra­tu­rę znal mało, za­chwy­cał się ro­syj­ski­mi au­to­ra­mi, a poza szko­łą chęt­nie wda­wał się z mło­dzie­żą ro­syj­ską. Któ­ryś z ko­le­gów na­zwał go raz „mo­skiew­skim du­chem”, ale do­stał od Ka­zia „w zęby” i uspo­ko­ił się; opin­ja bo­wiem pu­blicz­na, po­mi­mo wszyst­ko, trzy­ma­ła stro­nę Świr­skie­go.

W rze­czy sa­mej, chło­pak za­słu­gi­wał na sym­pa­tję: był do­sko­na­łym ko­le­gą. Li­te­ral­nie dzie­lił się wszyst­kiem: buł­ka­mi, ser­del­ka­mi, ciast­ka­mi, książ­ka­mi, bie­li­zną, obu­wiem i pie­niędz­mi, a co rok za kil­ku naj­uboż­szych opła­cał wpi­sy.

Stryj-opie­kun, któ­ry w ofiar­no­ści pu­blicz­nej mały brał udział i miał opin­ję zim­ne­go du­si­gro­sza, oce­niał ser­ce chłop­ca i nie tłu­mił jego do­brych po­pę­dów. To też, choć prze­zna­czył mu tyl­ko sześć­set ru­bli rocz­nie na drob­ne wy­dat­ki, za­wsze przed wa­ka­cja­mi spła­cał parę ty­się­cy ru­bli dłu­gów, któ­re Ka­zio, niby w ta­jem­ni­cy przed stry­jem, za­cią­gał u We­in­trau­ba.

– A nie pusz­cza się on na ja­kie łaj­dac­twa?… – py­tał stryj kup­ca.

– Nie. To jest bar­dzo do­bry pa­nicz… On, je­że­li stra­ci ma­ją­tek, to chy­ba przez fi­lan­tro­pję – od­po­wie­dział We­in­traub.

Dru­gą za­le­tą Ka­zia, któ­rą ce­ni­li ko­le­dzy, było wy­so­kie po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści i god­no­ści ludz­kiej. Nie­tyl­ko nie po­zwa­lał krzyw­dzić słab­szych, ale na­wet pro­te­sto­wał prze­ciw nie­do­wie­dzio­nym po­dej­rze­niom. W czwar­tej kla­sie jed­ne­go z ko­le­gów po­są­dzo­no o nie­po­trzeb­ne sto­sun­ki z in­spek­to­rem, za­czę­to mu do­ku­czać, a na­wet po­ci­chu na­zy­wać szpie­giem. Świr­ski ujął się za nim, wy­ja­śnił, że prze­śla­do­wa­ny ko­le­ga z bie­dy sta­rał się u in­spek­to­ra o pra­cę, i wraz z in­ny­mi wy­szu­kał mu do­brze płat­ną ko­re­pe­ty­cję. Był to czyn, do­wo­dzą­cy w kil­ku­na­sto­let­nim chłop­cu nie­tyl­ko szla­chet­no­ści, ale i głęb­szej roz­wa­gi; to też na­wet ucznio­wie wyż­szych klas sza­no­wa­li Ka­zia i szu­ka­li jego to­wa­rzy­stwa.

Mło­dy Świr­ski z na­uczy­cie­la­mi był grzecz­ny, oce­niał to, że go wy­róż­nia­ją, ale krzyw­dy nie po­zwo­lił zro­bić so­bie, ani in­nym. Pew­ne­go dnia, a było to pod ko­niec roku, w czwar­tej kla­sie, je­den z na­uczy­cie­li za­wo­łał do ucznia:

– Ty świ­nia!…

– Od­po­wiedz, że on sam świ­nia!… – krzyk­nął Świr­ski.

Na­uczy­ciel ze­rwał się z krze­sła, po­biegł do dy­rek­to­ra i po­wie­dział, że Świr­ski pu­blicz­nie na­zwał go świ­nią, no­ta­be­ne po pol­sku… Dy­rek­tor przedew­szyst­kiem zwró­cił uwa­gę pe­da­go­ga, że nie ma się czem chwa­lić, a na­stęp­nie prze­pro­wa­dził śledz­two, na któ­rem oka­za­ło się, że Świr­ski wpraw­dzie coś po­wie­dział po pol­sku, ale co?… tego nikt nie sły­szał, nie wy­łą­cza­jąc uczniów Ro­sjan.

Dy­rek­tor ska­zał Świr­skie­go na czte­ro­go­dzin­ny areszt i prze­pro­sze­nie na­uczy­cie­la; ale po­nie­waż chło­pak nie chciał prze­pra­szać, więc na­pi­sa­no do stry­ja, któ­ry na­tych­miast przy­je­chał i za po­śred­nic­twem We­in­trau­ba prze­pro­wa­dził ukła­dy ż ob­ra­żo­nym.

Re­zul­tat był tak po­myśl­ny, że na­uczy­ciel sam przy­szedł do Ka­zia, prze­ba­czył mu nie­do­zwo­lo­ne w szko­le ode­zwa­nie się po pol­sku i da­ro­wał bro­szur­kę o „Tak­ty­ce roty”, na­pi­sa­ną przez je­ne­ra­ła Dra­go­mi­ro­wa.

Chło­pak był tak wzru­szo­ny do­bro­cią na­uczy­cie­la, że przez We­in­trau­ba po­słał mu kosz wina, a na­uczy­ciel od tej pory stał się jed­nym z naj­ła­god­niej­szych. Po­pu­lar­ność Świr­skie­go w gim­na­zjum do­się­gła szczy­tu.

W pią­tej kla­sie sto­sun­ki Ka­zia ule­gły głę­bo­kim zmia­nom. Woj­ska, któ­re do­tych­czas kwa­te­ro­wa­ły w X., po­szły do Man­dżur­ji, a na ich miej­sce przy­by­ły nowe puł­ki, z któ­rych ofi­ce­ra­mi Świr­ski już nie za­zna­ja­miał się. W do­dat­ku chło­pak mu­siał po­rzu­cić gim­na­zjum z na­stę­pu­ją­cej przy­czy­ny:

Pew­ne­go dnia je­den z ko­le­gów dał Świr­skie­mu „Dzia­dy” Mic­kie­wi­cza, któ­re tak mu się po­do­ba­ły, że czy­tał je pod­czas hi­stor­ji Ro­sji. Za­uwa­żył to na­uczy­ciel, pod­szedł na pal­cach do Świr­skie­go i… po­chwy­cił książ­kę, na któ­rej cią­ży­ły aż dwa śmier­tel­ne grze­chy: była nie­tyl­ko pol­ska, ale i za­ka­za­na.

Na­tu­ral­nie wy­to­czo­no śledz­two, ale cho­ciaż „Dzia­dy” w kan­ce­lar­ji gim­na­zjal­nej za­mie­ni­ły się na „Ody­seę” prze­kła­du Sie­mień­skie­go, stry­jo­wi Win­cen­te­mu po­ra­dzo­no, aże­by sy­now­ca wy­co­fał z gim­na­zjum.

Na po­że­gna­nie dy­rek­tor taką zro­bił uwa­gę:

– Ka­zi­mierz Wi­tol­do­wicz jest do­bry, zdol­ny, szla­chet­ny, ale… w ostat­nich cza­sach zmie­nił się… Niech pan zwró­ci na to uwa­gę!…

– No, chło­pak ro­śnie – od­parł stryj – nie­dłu­go już bę­dzie mło­dzień­cem…

– Tak, ma pan słusz­ność… On wi­dać dla­te­go zmie­nił się, że ro­śnie…

Usu­nąw­szy się z gim­na­zjum, mło­dy Świr­ski wstą­pił do szko­ły han­dlo­wej. Tu po­znał in­nych na­uczy­cie­li, in­nych ko­le­gów, i tu za­czę­ły fer­men­to­wać w nim nowe my­śli. Do­tych­czas nie czuł róż­ni­cy mię­dzy sobą i Ro­sja­na­mi; dziś, po wy­rzu­ce­niu go ze szko­ły za po­emat Mic­kie­wi­cza, za­czął nie­tyl­ko ro­zu­mieć, ale i od­czu­wać, że Po­la­cy znaj­du­ją się pod ja­kiemś in­nem pra­wem, ani­że­li resz­ta lu­dzi.

„Dla­cze­go – my­ślał – Ro­sja­nin, Nie­miec, Fran­cuz, na­wet Żyd może czy­ty­wać swo­ich au­to­rów w swo­im ję­zy­ku?… Kto ma pra­wo kon­tro­lo­wać: ja­kie ja książ­ki czy­tam?… albo py­tać mnie: od kogo je do­sta­łem?… Dla­cze­go w po­li­cji nie chcą mó­wić z nami po pol­sku, a w są­dach i w szko­le na­wet kary za to wy­mie­rza­ją?… Cóż­to ja je­stem gor­szy choć­by od Iwa­na Skwor­co­wa, albo Jo­ha­na Szmid­ta? Tym­cza­sem oni mają swój ję­zyk, a ja nie mam go…”

W no­wej szko­le za­czął od­wie­dzać ze­bra­nia ko­le­żeń­skie, przy­słu­chi­wał się od­czy­tom i roz­pra­wom, któ­re od­sło­ni­ły przed nim, do­tych­czas nie­zna­ny, a na­wet nie prze­czu­wa­ny świat – krzyw­dy. Na ze­bra­niach by­wa­li nie­tyl­ko ucznio­wie szko­ły han­dlo­wej, ale tak­że mło­dzież urzęd­ni­cza, sub­jek­ci, rze­mieśl­ni­cy, któ­rych, po­mi­mo róż­ni­cy za­jęć i sta­no­wisk, wią­za­ło jed­nak coś wspól­ne­go: wiel­ka krzyw­da.

Każ­dy z nich, w swo­im cza­sie, ma­rzył, je­że­li nie o tem, aże­by skoń­czyć uni­wer­sy­tet, to przy­najm­niej choć­by szko­łę śred­nią; każ­dy miał zdol­no­ści i chęć do nauk… Lecz dla jed­nych wpis był za wy­so­ki, więc usu­nę­li się z kla­sy trze­ciej lub czwar­tej; inni nie mo­gli osią­gnąć wy­ma­ga­nej do­sko­na­ło­ści w ję­zy­ku ro­syj­skim, więc nie da­wa­no im pro­mo­cji. Kil­ku wy­pę­dzo­no ze szkół za czy­ta­nie ksią­żek pol­skich, kil­ku nie skoń­czy­ło gim­na­zjum, po­nie­waż w da­nym roku licz­ba pa­ten­tów była ogra­ni­czo­na. Jed­ne­go raz na za­wsze wy­pę­dzo­no ze wszyst­kich szkół i na kil­ka mie­się­cy osa­dzo­no w wię­zie­niu za to, że uczył rze­mieśl­ni­ków. A je­den na­pi­sał wy­pra­co­wa­nie ro­syj­skie, któ­re prze­czy­taw­szy, na­uczy­ciel po­wie­dział:

– Wa­sze wy­pra­co­wa­nie wy­glą­da tak, jak­by na­pi­sał je czło­wiek doj­rza­ły. A po­nie­waż wy nie je­ste­ście czło­wie­kiem doj­rza­łym, więc daję wam dwój­kę…

Za ową dwój­kę chło­pak nie do­stał pro­mo­cji i mu­siał opu­ścić gim­na­zjum.

„Krzyw­dy… krzyw­dy… strasz­ne krzyw­dy…” – my­ślał Świr­ski, przy­po­mi­na­jąc so­bie te i tym po­dob­ne opo­wie­ści, któ­rym nie było koń­ca. Ale czy ist­niał spo­sób za­ra­dze­nia tym krzyw­dom? to jesz­cze nie przy­szło mu do gło­wy.

Pew­ne­go wie­czo­ra Świr­ski był na ze­bra­niu, na któ­rem ktoś do­ro­sły mó­wił o po­trze­bie zro­bie­nia re­wo­lu­cji.

– Jak­że pan ją zro­bi, nie ma­jąc bro­ni, a na­de­wszyst­ko wy­ćwi­czo­nych żoł­nie­rzy?… – za­py­tał Świr­ski.

– Trze­ba za­bi­jać po­je­dyń­czo dy­gni­ta­rzy, któ­rzy kie­ru­ją rzą­dem…

– A jak oni nie da­dzą się za­bić, albo w do­dat­ku pana za­bi­ją?…

– To też trze­ba na­pa­dać znie­nac­ka… w kil­ku prze­ciw jed­ne­mu… – od­parł mów­ca.

– Ależ to bę­dzie wal­ka nie­ho­no­ro­wa – obu­rzył się Świr­ski.

– Prze­cież sam chcia­łeś wstą­pić da woj­ska – wtrą­cił je­den z ko­le­gów – a woj­sko tak­że za­bi­ja?…

– Prze­pra­szam! – za­opo­no­wał Świr­ski. – Woj­sko nie za­bi­ja bez­bron­nych, w do­dat­ku znie­nac­ka. A zresz­tą woj­sku nie o to cho­dzi, aże­by za­bić ja­kie­goś Paw­ła czy Gaw­ła, ale o to, aże­by, roz­bić, zdez­or­ga­ni­zo­wać nie­przy­ja­ciel­ską arm­ję… Woj­na to jest gra, to jest sztu­ka; ale za­bi­ja­nie po­je­dyń­czych lu­dzi, to mor­der­stwo… Wresz­cie woj­na jest sku­tecz­na, bo nisz­czy głów­ne siły prze­ciw­ni­ków, a tym­cza­sem po­je­dyń­cze za­bój­stwa usu­wa­ją fa­ce­tów, któ­rych moż­na za­stą­pić jesz­cze gor­szy­mi…

Wsz­czął się ha­łas, roz­pra­wy, i w re­zul­ta­cie po­ka­za­ło się, że opin­ja Świr­skie­go ma za sobą więk­szość ze­bra­nych. Tak mło­dzież szkol­na, jak rze­mieśl­ni­cza i ku­piec­ka, a na­wet pan­ny gło­so­wa­ły za woj­ną re­gu­lar­ną, prze­ciw za­bój­stwom znie­nac­ka.

Wo­gó­le na ze­bra­niach Świr­ski od­no­sił zwy­cię­stwa. Raz na­przy­kład, gdy mó­wio­no o spra­wie szkol­nej, ktoś po­sta­wił wnio­sek, że szko­ła po­win­na być wol­na.

Mło­dy rze­mieśl­nik. Co to zna­czy: szko­ła wol­na?

Ję­drzej­czak. Taka, do któ­rej wol­no nie cho­dzić… (Śmie­chy).

Li­now­ski. Albo, cho­dząc, nie uczyć się… (Śmie­chy).

Wnio­sko­daw­ca. Szko­ła wol­na jest taka, któ­rą każ­dy może otwo­rzyć, w któ­rej wy­kła­dać moż­na w każ­dym ję­zy­ku, do któ­rej ni­ko­go nie wol­no zmu­szać i na­resz­cie któ­rej pro­gram ob­my­śla­ją na­uczy­cie­le wraz z dy­rek­to­rem, a nie ktoś, sto­ją­cy ze­wnątrz szko­ły.

Je­den z uczniów. A czy mło­dzież bę­dzie do­pusz­czo­na do ob­rad?

Wnio­sko­daw­ca. Za­pew­ne… Je­że­li bę­dzie cho­dzi­ło o osą­dze­nie ja­kie­goś ko­le­gi, o uwol­nie­nie od wpi­su, albo o udzie­le­nie sty­pen­djum…

Sta­ra na­uczy­ciel­ka. A dla­cze­go mło­dzież nie mia­ła­by przyj­mo­wać udzia­łu w na­ra­dach nad pro­gra­mem?… (Wra­że­nie).

Ś w i r s k i… Daj­my na to: dla­cze­go ucznio­wie pierw­szej kla­sy nie mie­li­by na­ra­dzać się nad wy­kła­da­mi try­go­no­me­tr­ji, albo lo­ga­ryt­mów?… (Śmiech).

Po uwa­dze Świr­skie­go ze­bra­nie po­sta­no­wi­ło spra­wę szko­ły wol­nej, a na­de­wszyst­ko udzia­łu uczniów W na­ra­dach, prze­ka­zać osob­nej ko­mi­sji. A tym­cza­sem Świr­ski za­po­znał się bli­żej z Ję­drzej cza­kiem i Li­now­skim, któ­rych do tego dnia znał nie­wie­le.

Nie­kie­dy za­miast wnio­sków, roz­trzą­sa­nych i przyj­mo­wa­nych albo od­rzu­ca­nych, wy­po­wia­da­no po­glą­dy, niby do­gma­ty, na któ­re nie­go­dzą­cy się do­sta­wa­li na­zwę bur­żu­jów i za­co­fań­ców. Na­przy­kład: pra­ca musi trwać nie­dłu­żej, jak osiem go­dzin na dobę, za co ro­bot­nik po­wi­nien mieć na­le­ży­te utrzy­ma­nie i za­bez­pie­czo­ną sta­rość. Środ­ki do ży­cia każ­dy po­wi­nien czer­pać tyl­ko z wła­sne­go tru­du, nig­dy z pro­cen­tów od ka­pi­ta­łu. Zie­mia i fa­bry­ki na­le­żą do spo­łe­czeń­stwa, któ­re mia­nu­je dy­rek­to­rów i za­rzą­dza­ją­cych; ci zaś znaj­du­ją się pod kon­tro­lą naj­bliż­szych pra­cow­ni­ków. Wszel­ka wła­sność pry­wat­na i wszel­kie dzie­dzic­two zno­si się…

– Mój oj­ciec – ode­zwał się Ję­drzej­czak – chy­ba nie wy­rzek­nie się swo­jej zie­mi.

– Ani mój stryj… – szep­nął Świr­ski.

– A mój zno­wu oj­ciec nie po­zwo­li kon­tro­lo­wać się ga­jo­wym, któ­rych do­tych­czas on kon­tro­lo­wał… – do­dał, śmie­jąc się, Li­now­ski.

– Ja­kim zresz­tą spo­so­bem za­pro­wa­dzi­cie wszyst­kie te zmia­ny?… – za­py­tał Świr­ski mów­cę, któ­ry wy­kła­dał po­wyż­sze po­glą­dy.

– Siłą!… wal­ką!… – od­parł mów­ca. – Oba­li­my rząd ka­pi­ta­li­stów i za­co­fań­ców, a stwo­rzy­my nasz: po­stę­po­wy i de­mo­kra­tycz­ny…

– Do wal­ki trze­ba woj­ska… bro­ni… – od­parł Świr­ski.

– Każ­dy pro­le­tar­jusz jest żoł­nie­rzem – od­po­wie­dzia – no. – A co się ty­czy bro­ni, część za­ku­pi­my, a część zdo­bę­dzie­my…

– Czem?… pię­ścia­mi?… – A brau­nin­gi?

– Więc pa­no­wie są­dzi­cie – py­tał, ha­mu­jąc roz­draż­nie­nie, Świr­ski – że lu­dzie su­ro­wi, nie­wy­musz­tro­wa­ni i uzbro­je­ni tyl­ko w brau­nin­gi mogą zwy­cię­żyć woj­sko re­gu­lar­ne, wy­ćwi­czo­ne, za­opa­trzo­ne w ka­ra­bi­ny i ar­ma­ty?…

– My nie są­dzi­my… je­ste­śmy tego pew­ni!…

Li­now­ski za­czął się śmiać, ktoś inny gwizd­nął… Wsz­czę­ło się za­mie­sza­nie, pa­dły po­gróż­ki… Wów­czas Świr­ski za­brał głos i prze­mó­wił mniej wię­cej w ta­kim sen­sie:

– Jesz­cze nie pora za­sta­na­wiać się nad znie­sie­niem wła­sno­ści. An­gli­cy, Fran­cu­zi, na­wet Szwaj­ca­rzy i Ame­ry­ka­nie, uzna­ją pra­wo wła­sno­ści i dzie­je im się nie­naj­go­rzej… Rów­nie przy­pusz­czam, że Po­la­kom i Ro­sja­nom nie­ty­le trze­ba szko­ły, w któ­rej pro­gra­my ukła­da­li­by ucznio­wie, ile szko­ły do­brej i ta­niej, je­że­li nie bez­płat­nej… Są­dzę, że i nasi ro­bot­ni­cy nie po­trze­bu­ją wy­bie­rać dy­rek­to­ra, ale po­win­ni­by mieć zdol­nych i uczci­wych kie­row­ni­ków.

Krót­ko mó­wiąc – za­koń­czył Świr­ski – nam, Po­la­kom, a tak­że chy­ba i Ro­sja­nom, po­trze­ba przedew­szyst­kiem ta­kiej wol­no­ści, jaką już mają ludy ucy­wi­li­zo­wa­ne: An­gli­cy, Fran­cu­zi, Szwaj­ca­rzy… Tę wol­ność mu­si­my zdo­być, ale nie zdo­bę­dzie­my jej, nie ma­jąc do­sko­na­łej bro­ni i lu­dzi, woj­sko­wo wy­ćwi­czo­nych.

A za­tem stwo­rzyć woj­sko dziel­ne i prze­ję­te du­chem swo­bo­dy, to nasz cel naj­pierw­szy. Przy tej zaś oka­zji prze­ko­na­my się, że i lu­dzie, po­sia­da­ją­cy wła­sność, są po­trzeb­ni: ich bo­wiem ma­jąt­ki mogą po­słu­żyć do za­ku­pie­nia bro­ni i uła­twie­nia ćwi­czeń woj­sko­wych…

– To bę­dzie wol­ność bur­żu­jów, z któ­rej dla ro­bo­cia­rzy wy­nik­nie w dal­szym cią­gu nę­dza i umę­cze­nie – za­wo­łał je­den z obec­nych.

– To­wa­rzysz Świr­ski za­wsze musi wno­sić do ze­brań nie­zgo­dę! – do­dał ktoś inny.

– Pan Świr­ski, pan Świr­ski! – do­rzu­cił pi­skli­wy głos z iron­ją.

Ze­bra­nie po­dzie­li­ło się. Ro­bot­ni­cy byli prze­ciw­ni po­glą­dom Świr­skie­go, za któ­re­mi gło­so­wał Li­now­ski, Star­ka, Chrza­now­ski i wo­gó­le ucznio­wie.

– Ko­le­ga Świr­ski ma słusz­ność! – wo­łał Chrza­now­ski. – Naj­pier­wej wol­ność, po­tem re­for­my eko­no­micz­ne…

– Naj­pier­wej chleb! – ode­zwał się star­szy rze­mieśl­nik.

Gdy ze­bra­ni po­czę­li się roz­cho­dzić, do Świr­skie­go przy­stą­pił męż­czy­zna nie­okre­ślo­ne­go wie­ku, bru­net, z czar­ne­mi fa­wo­ry­ta­mi i wą­sa­mi.

– Je­stem Ku­lo­wicz – rzekł, bio­rąc Ka­zia pod rękę. – Ma­cie zu­peł­ną słusz­ność: naj­pier­wej trze­ba zdo­być wol­ność, czy­li utwo­rzyć nasz rząd de­mo­kra­tycz­ny, a do­pie­ro póź­niej za­brać się do re­form eko­no­micz­nych. No, ale to by­dło nic nie ro­zu­mie, więc mu­si­my obie­cy­wać im grusz­ki na wierz­bie…

– Ale czy to do­brze obie­cy­wać, cze­go się nie wy­ko­na?… – za­py­tał Świr­ski.

– Ja nie twier­dzę, że kie­dyś nie wy­ko­na się, ale nie na­tych­miast… Zresz­tą po­ga­da­my o tem…

Kiw­nął gło­wą i znikł na rogu ciem­nej uli­cy. Świr­ski zwró­cił się do Li­now­skie­go:

– Ja gdzieś tego fa­ce­ta wi­dzia­łem?… Mnie się zda­je, że on już kie­dyś był na ze­bra­niu?…

– A mnie się zda­je, że on miał wte­dy kasz­ta­no­wa­te wło­sy i bro­dę i na­zy­wał się…

– Czy nie No­żyń­ski?

– Nie­je­den co ty­dzień zmie­nia za­rost i na­zwi­sko – za­koń­czył, śmie­jąc się, Li­now­ski.

W kil­ka dni Ku­lo­wicz od­wie­dził Świr­skie­go i oświad­czył, że acz­kol­wiek zga­dza się na jego po­glą­dy, to jed­nak ra­dzi mu nie wy­po­wia­dać ich zbyt czę­sto i z wiel­kim na­ci­skiem, aże­by nie wno­sić roz­dwo­je­nia.

– Dziś wszy­scy przy­ja­cie­le wol­no­ści po­win­ni trzy­mać się ra­zem. Jed­ność two­rzy siłę! – za­koń­czył Ku­lo­wicz.

Świr­ski był upar­ty w zda­niach, ale i wraż­li­wy na po­chleb­stwo. A po­nie­waż Ku­lo­wicz za­sy­py­wał go kom­pli­men­ta­mi i wy­chwa­lał jego zdol­no­ści, więc chło­pak da­lej uczęsz­czał na ze­bra­nia i wy­strze­gał się ja­ło­wych spo­rów.

Pra­wie jed­no­cze­śnie z po­by­tem Ku­lo­wi­cza za­czę­ły krą­żyć po mie­ście zda­nia, nie­wia­do­mo przez kogo roz­pusz­cza­ne i pod­sy­ca­ne, że spo­łe­czeń­stwo, a przedew­szyst­kiem mło­dzież miej­sco­wa, nie przyj­mu­je udzia­łu w ru­chu re­wo­lu­cyj­nym.

– Gdzie in­dziej wal­czą – mó­wio­no – za­bi­ja­ją i giną, a tu­taj nić… Na­le­ża­ło­by dać ja­kiś znak ży­cia!…

Póź­niej za­czę­to szep­tać, że sam Świr­ski uznał ko­niecz­ność za­ma­chów na po­je­dyń­cze oso­by, że na­wet stwo­rzył od­po­wied­ni zwią­zek i że wkrót­ce mia­sto usły­szy coś no­we­go.

Po­gło­ski te zdzi­wi­ły przy­ja­ciół Świr­skie­go, a zi­ry­to­wa­ły jego sa­me­go. Aże­by po­ło­żyć kres plot­kom, ogło­sił, że na jed­nem z bliż­szych ze­brań bę­dzie miał po­ga­dan­kę o sztu­ce wo­jen­nej.

– A to awan­tu­ra! – śmiał się pe­wien sta­ry de­pen­dent. – Uczeń szó­stej kla­sy, któ­ry ani przez go­dzi­nę nie był w woj­sku, chce uczyć woj­sko­wo­ści?… Ko­niec świa­ta za pa­sem!…

Inni jed­nak zro­bi­li mu uwa­gę, aże­by się nie uprze­dzał, po­nie­waż Świr­ski czy­ta dużo woj­sko­wych ksią­żek, a kie­dyś znał się z ofi­ce­ra­mi i na­wet jeź­dził na ma­new­ry.

– Ba!… strze­lał z ar­ma­ty… Wiem to od jed­ne­go z ofi­ce­rów. – mó­wił stron­nik Świr­skie­go.III

Pod­le­śny To­wa­rzy­stwa „Że­la­zne Huty”, pań Jó­zef Li­now­ski, do­jeż­dżał sa­nia­mi do gu­bern­jal­ne­go mia­sta X. Był to czło­wiek z górą sześć­dzie­się­cio­let­ni, sil­ny i do­brze za­kon­ser­wo­wa­ny. Z pod fu­trza­nej czap­ki ja­śnia­ła czer­wo­na twarz, wąsy, szro­nem okry­te, i nie­bie­skie, by­stre oczy. Miał na so­bie dłu­gi, sza­racz­ko­wy sur­dut, pod­bi­ty li­sa­mi, gru­be, włócz­ko­we rę­ka­wi­ce i buty do ko­lan. San­ki, któ­re­mi je­chał, były pro­stej ro­bo­ty, ale moc­no zbu­do­wa­ne i wy­god­ne. Cią­gnął je koń kasz­ta­no­wa­ty, kształt­ny i zgrab­ny w ru­chach; po­mi­mo zim­na, okry­wał go pot, ale w spo­so­bie wy­rzu­ca­nia gło­wy i sta­wia­nia nóg nie było wi­dać, aże­by się zmę­czył.

Je­cha­li dro­gą bocz­ną, przez rów­ni­nę, okry­tą śnie­giem, na któ­rej tu i ów­dzie wi­dać było kępy na­gich i czar­nych drzew albo sa­mot­ne cha­ty z uśnie­żo­ne­mi da­cha­mi. Nie­bo było czy­ste; chłod­ne, gru­dnio­we słoń­ce nada­wa­ło śnie­go­wi blask sre­bra; zda­le­ka na gra­ni­cy ho­ry­zon­tu iskrzył się, aż oczy bo­la­ły, zło­ci­sty krzyż cer­kwi.

Koń szedł tę­gie­go kłu­sa, san­ki pod­ska­ki­wa­ły, albo za­ta­cza­ły się po roz­jeż­dżo­nej dro­dze, a pan Li­now­ski zno­wu uczuł ostry głód, któ­ry tra­pił go już od pół go­dzi­ny.

– Marsz… marsz… kasz­ta­nek!… aby prę­dzej na obiad!…– wo­łał nie­cier­pli­wie po­dróż­ny, ale nie się­gnął ręką po bat, le­żą­cy w san­kach. Gdzież­by on ude­rzył ta­kie­go przy­ja­cie­la, ta­kie­go mą­dre­go i szla­chet­ne­go ko­nia?

Wje­cha­li w mały, rzad­ki la­sek brzo­zo­wy. Pan Li­now­ski wy­chy­lił się na pra­wo i na lewo, po­tem po­wstał i spoj­rzał przed sie­bie. Ale nie do­strzegł nic, zresz­tą i skoń­czył się la­sek.

– Nie­ma hul­ta­ja!… – rzekł do sie­bie pół­gło­sem. – No, nie­zaw­sze świę­te­go Jana…

W tej chwi­li bo­wiem przy­po­mniał so­bie, że jego syn, osiem­na­sto­let­ni Wła­dek, obec­nie siód­mo­kla­si­sta szko­ły han­dlo­wej w X., na po­cząt­ku let­nich wa­ka­cyj aż tu wy­bie­gał na spo­tka­nie ojca.

– Trzy wior­sty od mia­sta!… – mru­czał pan Li­now­ski. – Dziś za zim­no na taki spa­cer. Na­wet zwy­my­ślał­bym go, gdy­by wy­le­ciał na­prze­ciw. A to, psia­krew, jeść się chce!…

W tej chwi­li du­szę pana pod­le­śne­go prze­bie­ga­ły dwa prą­dy: je­den pły­nął od żo­łąd­ka i na­zy­wał się gło­dem, dru­gi od ser­ca i był tę­sk­no­tą za sy­nem. Wpraw­dzie pan Li­now­ski wi­dział się z sy­nem na Wszyst­kich Świę­tych, sześć, sie­dem ty­go­dni temu; ale już chciał go zno­wu zo­ba­czyć, zno­wu uści­skać, usły­szeć jego głos we­so­ły.

– Jesz­cze kwa­drans, pół go­dzi­ny… i sią­dzie­my z Wład­kiem do obia­du… Niech be­stja uży­wa na koszt ojca!…

San­ki wje­cha­ły w krót­ką ale­ję wierzb czar­nych, na­je­żo­nych. Gdy mi­nę­ły ją, gdzieś zda­le­ka, na koń­cu dro­gi, uka­za­ła się ja­sna wie­ża, uwień­czo­na zie­lo­ną ba­nią i zło­tym krzy­żem. Jed­no­cze­śnie ode­zwa­ły się dzwo­ny cer­kwi:

– Je­stem tu… je­stem tu!… o, ja je­stem tu… o, ja je­stem tu!…

A po chwi­li śpie­wo­wi dzwo­nów cer­kiew­nych od­po­wie­dzia­ły, niby wes­tchnie­nia­mi, dzwo­ny ko­ściel­ne:

– Achach!… achach!… achach!…

Pan Li­now­ski uczuł ból w pier­si, któ­rą kie­dyś prze­ni­za­ła kula.

– Je­stem tu… je­stem tu… o, ja je­stem tu!… – śpie­wa­ły dzwo­ny cer­kwi.

Mia­sto za­ry­so­wu­je się co­raz wy­raź­niej. Na pra­wo, przy dro­dze, wi­dać ogrom­ną ce­giel­nię; zda­le­ka na lewo, wśród drzew – cmen­tarz. Po­tem, zno­wu na pra­wo, czer­wo­na­we ol­brzy­mie gma­chy skła­dów mo­no­po­lo­wych, da­lej – żół­te wię­zie­nie, po­tem ko­min mły­na pa­ro­we­go, dru­gi ko­min fa­bry­ki ty­tu­niu, trze­ci ko­min fa­bry­ki na­rzę­dzi rol­ni­czych… W tej chwi­li panu Li­now­skie­mu prze­bie­gła myśl, że lu­dzie poto wy­ra­bia­ją ce­gły, bu­du­ją domy, mie­lą mąkę i pie­ką chleb, aże­by na­stęp­nie opa­lić się ty­to­niu, opić się mo­no­po­lów­ki i albo pójść do wię­zie­nia, albo od wszyst­kich ludz­kich i oby­wa­tel­skich obo­wiąz­ków uciec na cmen­tarz…

– Ale też mi się jeść chce! – mruk­nął pod­le­śny. – Cie­ka­wym, czy aby Wład­ka za­sta­nę w domu?…

W tej chwi­li owio­nę­ło go tchnie­nie mdłe i wil­got­ne; wje­chał do mia­sta.

Pan Li­now­ski za­wsze za­zdro­ścił mia­stu chod­ni­ków, la­tarń, bli­sko­ści ko­ścio­ła, szko­ły i pocz­ty, ale czuł, że w tej at­mos­fe­rze nie po­żył­by dłu­go. Domy ro­bi­ły na nim wra­że­nie brud­nych i cia­snych mro­wisk, lu­dzie przy­po­mi­na­li sznu­ry mró­wek, śpie­szą­cych na ro­bo­tę lub z ro­bo­ty, a Ży­dzi – rój much, któ­ry ob­siadł ta­lerz, po­wa­la­ny so­sem.

Dziś ude­rzy­ła go ja­kaś zmia­na w mie­ście: lu­dzi mniej krę­ci­ło się po uli­cach i bie­ga­li prę­dzej; Ży­dzi mniej gę­sto sku­pia­li się pod do­ma­mi. Cu­kier­nia wy­glą­da­ła pu­sto, ale przed re­stau­ra­cyj­ką na bocz­nej uli­cy sta­ła gro­mad­ka niby ro­bot­ni­ków, z któ­rych je­den śpie­wał nie­pew­nym gło­sem:

Na­dej­dzie jed­nak dzień za­pła­ty, Sę­dzia­mi wów­czas bę­dziem my!

– Ja już gdzieś to sły­sza­łem?… – po­my­ślał Li­now­ski. Przy in­nej z bocz­nych ulic na chwi­lę po­wścią­gnął ko­nia.

– Za­je­chać po Wład­ka?… – spy­tał sa­me­go sie­bie. Lecz w tej chwi­li po­czuł tak moc­ny ból gło­du, że pu­ścił lej­ce i nie za­trzy­mał ich, aż przed wiel­ką bra­mą, nad któ­rą stał na­pis: „Ho­tel Pol­ski”. Jed­no­cze­śnie przy­sko­czy­ło do nie­go dwu fak­to­rów: je­den szpa­ko­wa­ty, dru­gi ru­da­wy. Ru­da­wy miał przy ka­po­cie koł­nierz z nie­da­ją­ce­go się na­zwać fu­tra; szpa­ko­wa­ty był w dwu cha­ła­tach, z któ­rych wierzch­ni od­zna­czał się ła­ta­mi i wy­pło­wia­łą bar­wą.

– Odejdź… bo to mój pan!… – wo­łał szpa­ko­wa­ty fak­tor, od­py­cha­jąc ru­de­go ko­le­gę.

– Wiel­moż­ny pan nie po­trze­bu­je kap­ca­nów!… – wrza­snął rudy.

– No, niech wiel­moż­ny pan sam po­wie temu łap­ser­da­ko­wi…

– Ty cho­le­ra!…

– Nie kłóć­cie się – prze­rwał Li­now­ski. – Jo­ska we­zmę…

Szpa­ko­wa­ty Jo­sek już trzy­mał w ręku bat, po­mógł wy­siąść Li­now­skie­mu i wziąw­szy ko­nia przy py­sku, po­pro­wa­dził go na po­dwó­rze ho­te­lu.

– Ten zło­dziej za­wsze mi prze­szka­dza… Żeby on zdechł!… – gnie­wał się Jo­sek.

– Musi to być gło­do­mór. – wtrą­cił Li­now­ski.

– A ja, wiel­moż­ny pa­nie, bo­ga­ty?… Od sa­me­go wsta­nia na­wet wody w gę­bie nie mia­łem, i żeby nie wiel­moż­ny pan, pew­nie­by­śmy cały dzień nie je­dli, ani ja, ani żona, ani dzie­ci.

– Prze­cież Jo­sek dzie­ci już wy­po­sa­żył?…

– Niech Pan Bóg wiel­moż­ne­mu panu da zdro­wie z ta­kim po­sa­giem!… Je­den syn jest kra­wiec, dru­gi bla­charz, ale oba sie­dzą u mnie… A cór­ka oże­ni­ła się z ku­śnie­rzem, i tak­że spro­wa­dzi­li się do nas. Że­bym ja na dzień miał tyle fun­tów chle­ba, ile osób w jed­nej izbie, to ja­bym się py­tał: co ten ho­tel kosz­tu­je?…

– I te­raz Jo­sek może się spy­tać… – wtrą­cił sta­jen­ny, Ma­te­usz. – Miał on ciem­ne wło­sy, wy­sku­ba­ne w jed­nym punk – cie gło­wy, i uty­kał na nogę.

– To niech Ma­te­usz ko­nia się za­py­ta, bo my je­ste­śmy wspól­ni­ki…

– Znasz mego syna?… – rzekł pan Li­now­ski.

– Jak moje wła­sne dzie­ci!… Pięk­ny pan!… we­so­ły pan!… –od­parł Jo­sek.

– Idź­że do nie­go na stan­cję…

– Do pani Wą­tor­skiej… wiem!… I mam na­ka­zać, aże­by pa­nicz przy­szedł tu, do re­stau­ra­cji?…

– Do­brze – od­parł pod­le­śny. – Po­tem do­wiesz się, kie­dy bę­dzie w domu Pfe­fer­man.

– Ten han­dlu­ją­cy z drze­wem… wiem!…

– A po­tem pój­dziesz do dok­to­ra Dę­bow­skie­go i tak­że do­wiesz się…

– Kie­dy wiel­moż­ny pan każe, to ja mogę za­py­tać się i o dok­to­ra Dę­bow­skie­go – rzekł Jo­sek, wy­ko­ny­wa­jąc ra­mio­na­mi taki gest, jakg­dy­by wy­cie­rał się o wnę­trze swe­go cha­ła­ta. – Ale je­że­li wiel­moż­ny pan chce być zdrów na wszyst­kie cho­ro­by, to niech pan każe mnie po­słać do pana dok­to­ra Szpi­le­ra.

Li­now­ski tym­cza­sem wy­do­był z pod ko­zła dwa za­ją­ce, po­dał je Jo­sko­wi i rzekł:

– Jed­ne­go za­nieś pani go­spo­dy­ni, a dru­gie­go pani Wą­tor­skiej… A Wła­dek niech tu za­raz przyj­dzie, bo cze­kam z obia­dem…

Po­tem wy­jął cięż­ką ko­biał­kę i za­wie­sił ją przez ple­cy.

Gdy fak­tor od­szedł, sta­jen­ny, któ­ry wy­przę­gał i wy­cie­rał zgrza­ne­go ko­nia, obej­rzał się i rzekł zni­żo­nym gło­sem:

– A wiel­moż­ny pan uwa­żał, jak się to po­cho­wa­li straż­ni­cy?… Ani jed­ne­go na mie­ście od wczo­raj… Bo to, wi­dzi pan, we śro­dę wie­czór dwóch ich za­kan­to­pi­li: Szma­ko­wa i Fo­meń­kę… Żona Szma­ko­wa wzię­ła ze sobą tro­je dzie­ci, po­le­cia­ła do po­lic­maj­stra i krzy­czy na cały głos: „Mąż da­wał mi z ty­siąc ru­bli na rok… płać­cie te­raz, kie­dy­ście go nie upil­no­wa­li!…” – Ale Fo­meń­ko­wa nie kłó­ci­ła się z po­lic­maj­strem, tyl­ko biła gło­wą o ścia­nę i wkół­ko py­ta­ła:

– „Za szto tie­bia?… za szto tie­bia?…”

– Bo już­ci praw­da – ode­zwał się Li­now­ski – poco ich było za­bi­jać?…

– Ehe! – za­śpie­wał Ma­te­usz, wy­trzą­sa­jąc ręką. – Jak to za­raz znać, że pan u nas nie miesz­ka… Dar­li oni lu­dziom skó­rę, choć i straż­ni­cy… Chry­ste od­puść! Kto żył, mu­siał się opła­cać: ku­piec, rze­mieśl­nik, fak­tor, na­wet taka Ży­dów­ka, co han­dlu­je pier­ni­ka­mi, a za­ra­bia zło­tów­kę na sie­bie i czwo­ro dzie­ci… To też niech wiel­moż­ny pan spoj­rzy, jak wy­glą­da straż­nik, a jak nasz… Straż­nik tłu­sty, czer­wo­ny, miesz­ka nie­raz w dwóch albo trzech po­ko­jach, ma na przed­mie­ściu wła­sny do­mek albo plac, a jego żona parę krów, ko­nia… A z cze­go to wszyst­ko?… Z ludz­kiej krzyw­dy!…

– No, ale żeby za to za­bi­jać!…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: