Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzieci szczęścia: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieci szczęścia: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 351 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

Wa­le­ryę Mar­re­né

War­sza­wa.

Wła­sność, Na­kład i Druk S. Le­wen­ta­la

Nowy-Świat Nr. 41.

Дозволено цеизурою. Варшава, 23 Декабря 1891 года.

Ze­gar sto­ją­cy na ko­min­ku wy­dzwo­nił już daw­no dzie­sią­tą go­dzi­nę, gdy pan­na Mar­ce­la Sa­wiń­ska wy­szła ze swe­go sy­pial­ne­go po­ko­ju. Płeć prze­zro­czy­sta i de­li­kat­nie za­bar­wio­ne po­licz­ki świad­czy­ły o dłu­gim, spo­koj­nym śnie, oczy spo­glą­da­ły swo­bod­nie i wśród ja­snej twa­rzy błysz­cza­ły po­go­dą, jak dwa słoń­ca. Czo­ło, skro­nie, po­wie­ki mia­ły per­ło­we od­bły­ski… zdo­bią­ce nie­kie­dy w mło­do­ści płeć ja­snych blon­dy­nek.

Po­mi­mo wcze­snej go­dzi­ny, pan­na Mar­ce­la była ubra­ną wy­kwint­nie. Mia­ła na so­bie bla­do­nie­bie­ską kasz­mi­ro­wą ma­ti­née, oszy­tą mnó­stwem ko­ro­nek. Był to strój, w któ­rym przy­jąć mo­gła po­ufa­łych go­ści, ale, któ­ry świad­czył za­ra­zem, że nie cią­ży­ły na niej żad­ne obo­wiąz­ki, przy­pa­da­ją­ce zwy­kle pani domu, że rano nie zaj­mo­wa­ła się ani spi­żar­nią, ani po­rząd­kiem do­mo­wym, ani na­wet kwia­ta­mi, za­peł­nia­ją­ce­mi żar­di­nier­ki w bu­du­arze, do któ­re­go we­szła, i w wiel­kim przy­le­głym sa­lo­nie.

Bo też Mar­ce­la nie po­trze­bo­wa­ła tru­dzić się w po­dob­ny spo­sób. Dwóch lo­ka­jów od rana przy­pro­wa­dza­ło apar­ta­ment do na­le­ży­te­go po­rząd­ku, kwia­ty od­mie­niał co ty­dzień ogrod­nik, go­spo­dy­ni mia­ła pod swem za­wia­dy­wa­niem kuch­nię i spi­żar­nię. Mar­ce­la co naj­wy­żej od­by­wa­ła z nią kon­fe­ren­cye wie­czo­rem, w cza­sie gdy pan­na słu­żą­ca ukła­da­ła jej na noc wło­sy, bo mu­sia­ła prze­cież za­wia­do­mić ją z góry, czy na­za­jutrz za­pro­szo­no parę osób na obiad, czy też mia­ła za­siąść do nie­go tyl­ko ro­dzi­na.

Te lek­kie obo­wiąz­ki Mar­ce­la peł­ni­ła od lat paru, kie­dy stra­ciw­szy mat­kę, sta­nę­ła na cze­le oj­cow­skie­go domu. Nie były one wca­le uciąż­li­we, ale po­nie­waż Mar­ce­la była mło­da, dzi­wio­no się po­wszech­nie, iż po­tra­fi­ła utrzy­mać dom oj­cow­ski na od­po­wied­niej sto­pie tak pod wzglę­dem ele­gan­cyi, jak po­wa­gi. Po­tra­fi­ła ona wię­cej jesz­cze – mat­ko­wa­ła młod­szej o czte­ry lata sio­strze, któ­ra te­raz wła­śnie pod jej okiem koń­czy­ła edu­ka­cyę.

Z tego po­wo­du uwa­ża­no Mar­ce­lę za oso­bę wy­jąt­ko­wą, i na niej też wi­dać było za­do­wo­le­nie i pew­ność sie­bie, jaką na­da­je sta­no­wi­sko, przy­wyk­nie­nie do roz­ka­zy­wa­nia, lek­ce­wa­że­nie pie­nię­dzy, któ­rych oj­ciec do­star­czał za­wsze bez ra­chun­ku.

– Czy pan­na Ja­dwi­ga już wsta­ła? – za­py­ta­ła słu­żą­cej, któ­ra przy­nio­sła jej za­po­mnia­ną chust­kę i fran­cu­ską po­wieść czy­ta­ną wczo­raj wie­czo­rem.

– Jesz­cze nie, obu­dzi­ła się do­pie­ro.

– Po­wiedz, żeby mi zro­bio­no her­ba­ty, a jak się pan­na Ja­dwi­ga ubie­rze, niech przyj­dzie pić ją ze mną do ja­dal­ne­go po­ko­ju.

– Ach! two­ja her­ba­ta! wiesz, że jej nie cier­pię – ode­zwał się za drzwia­mi we­so­ły gło­sik. I pan­na Ja­dwi­ga wbie­gła do po­ko­ju, rzu­ca­jąc się sio­strze na szy­ję-

Sta­no­wi­ła ona kon­trast zu­peł­ny z Mar­ce­lą tak z twa­rzy, jak z uspo­so­bie­nia. Była o tyle nie­sfor­ną, o ile Mar­ce­la mia­ła układ pe­łen po­wa­gi. Żywa jak iskra, sło­wa i czyn zwy­kle u niej myśl wy­prze­dza­ły, ku wiel­kiej roz­pa­czy star­szej sio­stry, któ­ra pod wzglę­dem kon­we­nan­sów była bar­dzo uwa­ża­ją­cą i nie zno­si­ła żad­nych nie­sto­sow­no­ści. Licz­ba tych po­tę­pio­nych nie­sto­sow­no­ści prze­ra­ża­ła Ja­dwi­nię; nie mo­gła czy nie chcia­ła jej spa­mię­tać, za­wsze też prze­ciw­ko niej wy­kra­cza­ła.

Obie sio­stry były blon­dyn­ki, tyl­ko wło­sy star­szej, po­dob­ne do pro­mie­ni płyn­ne­go zło­ta, obej­mo­wa­ły re­gu­lar­ny owal twa­rzy; wło­sy młod­szej, ka­pry­śne, nie­sfor­ne jak ona sama, two­rzy­ły mnó­stwo locz­ków, pu­kli, pro­mie­ni, ko­smy­ków, spa­da­ją­cych na szy­ję, skro­nie, czo­ło i twarz ślicz­ną, ale nie ma­ją­cą nic kla­sycz­ne­go, za­kry­wa­ły na­wet nie­kie­dy oczy, błysz­czą­ce a mo­dre jak dwa bła­wat­ki.

Rysy sióstr mia­ły może ro­dzin­ne po­do­bień­stwo, ale ukształ­to­wa­ły się sto­sow­nie do cha­rak­te­ru. No­sek Ja­dwi­ni lek­ko pod­no­sił się w górę, ró­żo­we noz­drza drga­ły za [każ­dem wzru­sze­niem, war­gi jej z ży­wej pur­pu­ry mia­ły fi­glar­ne za­gię­cia, za­pew­ne od śmie­chu, któ­ry go­ścił na nich nie­ustan­nie i ry­so­wał mnó­stwo ru­cho­mych do­łecz­ków na jej po­licz­kach i bród­ce.

– Ja­dwi­niu, Ja­dwi­niu! – wo­ła­ła Mar­ce­la, usi­łu­jąc oswo­bo­dzić gło­wę z jej gwał­tow­ne­go uści­sku – ostroż­nie, po­psu­jesz moje cze­sa­nie. Ma­tyl­da ukła­da­ła je przez go­dzi­nę.

Ró­żo­wa bu­zia skrzy­wi­ła się zna­czą­co.

– Je­steś już pod bro­nią – za­wo­ła­ła z prze­stra­chem.

– A ty Ja­dwi­niu, do cze­go­żeś po­dob­na? Ja­dwi­nia spoj­rza­ła na swój fla­ne­lo­wy szla­fro­czek i za­pew­ne po­my­śla­ła o wło­sach za­chwy­ca­ją­cych, ale nie­do­tknię­tych jesz­cze grze­bie­niem i szczot­ką.

– Jesz­cze tak rano – wy­rze­kła, po­ru­sza­jąc się le­ni­wo.

– Bli­sko po­łu­dnie; mó­wi­łam ci tyle razy, iż pan­na po­win­na być za­wsze tak ubra­ną, by w po­trze­bie każ­de­mu po­ka­zać się mo­gła.

– Bo wi­dzisz śpie­szy­łam się, ma przyjść pan­na Ne­lic­ka.

– Pan­na Ne­lic­ka? Prze­cież nie bie­rzesz już od niej lek­cyi.

– No, tak, niby; ale ja ją bar­dzo ko­cham i chcia­łam za­się­gnąć nie­któ­rych wia­do­mo­ści, więc pro­si­łam, żeby do mnie przy­szła.

– Moja Ja­dwi­niu! cóż za wy­ra­że­nia. Zką­dże zno­wu ta mi­łość do oso­by za­pew­ne bar­dzo do­brej, bar­dzo za­cnej, lecz osta­tecz­nie nie na­le­żą­cej do na­sze­go świa­ta. Nie je­steś już małą dziew­czyn­ką!

– Nie wie­dzia­łam, że się bę­dziesz gnie­wa­ła; są­dzi­łam, że na­uczy­ciel­ka jest za­wsze dla mnie naj­lep­szem to­wa­rzy­stwem, zwłasz­cza taka, jak pan­na Ne­lic­ka. Wszy­scy ją chwa­lą.

– To zu­peł­nie co in­ne­go; ja chwa­lę ją tak­że. Są od­cie­nia, któ­re po­win­na­byś już ro­zu­mieć. A te­raz chodź na her­ba­tę.

– Ślicz­nie dzię­ku­ję; wiesz, że tych two­ich szka­rad­nych zió­łek nie cier­pię. Wolę się pójść ubrać, za­nim. pan­na Ne­lic­ka na­dej­dzie.

– Ależ nie ma po­trze­by, dla niej i tak bę­dziesz dość ubra­ną. Zjedz śnia­da­nie. Nie chcesz her­ba­ty, to każ so­bie dać kawy.

Ja­dwi­nia zro­bi­ła nie­okre­ślo­ną min­kę ze­psu­tych dzie­ci, gdy im dają to, cze­go nie lu­bią.

– Kawa, her­ba­ta: to wszyst­ko do sie­bie po­dob­ne – od­rze­kła, pro­stu­jąc się z dzie­cin­ną po­wa­gą – tu i tam wcho­dzi jed­na­ki pier­wia­stek.

Mar­ce­la omal nie par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Zką­dże o tem wiesz?… – za­wo­ła­ła. Ja­dwi­nia za­miast od­po­wie­dzi, po­cią­gnę­ła sio­strę do ja­dal­ne­go po­ko­ju, wo­ła­jąc, że jest strasz­li­wie głod­na i za­po­mi­na­jąc o tem, że nie cier­pi her­ba­ty, za­sia­dła do niej i wy­pi­ła dużą fi­li­żan­kę.

Koń­czy­ły obie śnia­da­nie, gdy do ja­dal­ne­go po­ko­ju wszedł bocz­ne­mi drzwia­mi mło­dy czło­wiek. Ja­dwi­nia pod­sko­czy­ła ku nie­mu.

– Dzień do­bry, Sta­siu – za­wo­ła­ła – cóż to się sta­ło, że nie je­steś w biu­rze?

Nowo przy­by­ły nie od­po­wie­dział ani na uścisk, ani na py­ta­nie; nie zda­wał się od­czu­wać na­le­ży­cie jej go­rą­cych uczuć. Usu­nął ją zwol­na na bok i nic nie mó­wiąc prze­szedł się raz i dru­gi po ob­szer­nej ja­dal­ni, nie wi­ta­jąc się na­wet z Mar­ce­lą, któ­rej oczy śle­dzi­ły go z wi­docz­nem za­do­wo­le­niem.

Był to piesz­czo­szek i na­dzie­ja ro­dzi­ny: brat je­dy­ny. Blon­dyn, jak sio­stry, mógł mieć za­le­d­wie lat dwa­dzie­ścia kil­ka, cho­ciaż żół­ta cera i oczy pod­krą­żo­ne sprze­cza­ły się z mło­do­ścią. Po­mię­dzy nim a Mar­ce­lą ist­nia­ło wy­raź­ne po­do­bień­stwo; miał on jak ona re­gu­lar­ne rysy i spo­koj­ne, wy­kwint­ne obej­ście, tyl­ko u nie­go spo­kój ten gra­ni­czył z apa­ty­ją.

Sta­ni­sław czy­nił wra­że­nie czło­wie­ka, któ­re­go mało co ob­cho­dzi na świe­cie; czę­sto nie umiał od­po­wie­dzieć na to, co do nie­go mó­wio­no, bo choć na­uczył się zwra­cać z wy­szu­ka­ną grzecz­no­ścią do osób, któ­re z nim roz­ma­wia­ły, naj­czę­ściej myśl jego była gdzie­in­dziej, a na­wet zwy­kle im wię­cej zda­wał się słu­chać, tem mniej uwa­żał. Jego pięk­ne, ja­sne oczy, spo­glą­da­ły zwy­kle pół­sen­nie, jak­by trud­no mu było roz­chy­lić ocię­ża­łe po­wie­ki; prze­su­wał bia­łą ręką po ru­da­wym za­ro­ście z wy­ra­zem naj­wyż­sze­go znu­dze­nia.

W ele­ganc­kim ran­nym ubio­rze cho­dził tu i tam po lśnią­cej po­sadz­ce, w któ­rej jego po­stać od­bi­ja­ła się jak­by w zwier­cia­dle. Wresz­cie zbli­żył się do sto­łu i za­py­tał:

– Nie­ma her­ba­ty?

– Jest, jest! – za­wo­ła­ła Mar­ce­la.

I wbrew zwy­cza­jo­wi na­la­ła mu jej sama.

On nie usiadł, się­gnął po cy­try­nę, wy­ci­snął ją pra­wie całą w fi­li­żan­kę i pił zwol­na za­my­ślo­ny.

W tej chwi­li dzwo­nek ode­zwał się w przed­po­ko­ju i za chwi­lę we­szła do ja­dal­ni ko­bie­ta nie­mło­da, z twa­rzą in­te­li­gent­ną, ru­chli­wą, ale zmę­czo­ną, ubra­na w czar­ną, weł­nia­ną suk­nię i czar­ny ka­pe­lusz, któ­re­go pió­ra mu­sia­ły być nie­raz na wil­go­ci i wie­trze bo roz­krę­ci­ły się zu­peł­nie.

– A! pan­na Ne­lic­ka – wy­rze­kła pro­tek­cy­onal­nie Mar­ce­la, nie wsta­jąc z miej­sca.

Sta­ni­sław za­my­ślo­ny za­po­mniał ukło­nić się nowo przy­by­łej. Nie uczy­nił tego za­pew­ne przez nie­grzecz­ność, ale był zwy­kle roz­tar­gnio­ny; a trud­no prze­cie wy­ma­gać, by kto prze­ła­my­wał swą na­tu­rę dla ja­kiejś na­uczy­ciel­ki, któ­ra na­wet ład­ną być prze­sta­ła. Zresz­tą Mar­ce­la, bar­dzo w po­dob­nych ra­zach uwa­ża­ją­ca, nie przy­po­mnia­ła mu tak­że na­leż­ne­go pan­nie Ne­lic­kiej po­wi­ta­nia.

Ja­dwi­nia za to, po­mi­mo nie­daw­nych na­po­mnień sio­stry, ze­rwa­ła się z miej­sca i po­pro­wa­dzi­ła przy­by­łą czem­prę­dzej do sie­bie.

– Nie­ma ojca? – za­py­tał Sta­ni­sław, cią­gle prze­cha­dza­jąc się po po­ko­ju.

– Na­tu­ral­nie, jest na są­dach.

– Nie wiesz kie­dy wró­ci?

– Nie wi­dzia­łam go dzi­siaj. Za­pew­ne na obiad.

– Czy nie­masz przy­pad­kiem pię­ciu­set ru­bli, Mar­cel­ko? Prze­klę­ty bak; kar­ta nie do­pi­sa­ła mi zno­wu wczo­raj!

Mó­wił to na­tu­ral­nie; wi­docz­nie gra była uwa­ża­ną w ro­dzi­nie za do­zwo­lo­ną roz­ryw­kę, a prze­gra­na nie ro­bi­ła róż­ni­cy, bo sio­stra od­par­ła z uśmie­chem po­błaż­li­wo­ści:

– To­bie bo, Sta­siu, nie do­pi­su­je ona ja­koś nig­dy.

– A tak, nie­mam szczę­ścia – przy­znał do­bro­dusz­nie.

– U ko­go­że­ście gra­li? – spy­ta­ła po chwi­li Mar­ce­la, – ale może moje py­ta­nie jest nie­dy­skret­ne?

– By­najm­niej; hr. J. za­pro­sił nas po te­atrze na par­tyj­kę do sie­bie. Gra­li wszy­scy – wy­róż­niać się było nie­po­dob­na.

– Na­tu­ral­nie – od­par­ła prze­ko­na­na – wy­róż­niać się nie­po­dob­na.

– Był tam tak­że hr. G., ksią­że­ta P., pan K., ba­ron L.

Wy­li­czał z wi­docz­ną przy­jem­no­ścią ten sze­reg ary­sto­kra­tycz­nych na­zwisk, któ­rych sio­stra z nie­mniej­szą przy­jem­no­ścią słu­cha­ła, a po­tem do­dał:

– Je­śli masz pie­nią­dze, daj mi; gdy prze­gram lu­bię pła­cić za­raz rano.

– Masz słusz­ność, tak czy­nić na­le­ży. Ale ja tyle nie mam, mo­gła­bym za­le­d­wie dać ci po­ło­wę tej sumy.

– Prze­cież kar­cia­ne­go dłu­gu na raty roz­kła­dać nie będę. Mu­szę iść szu­kać ojca. Chcia­łem się z nim rano zo­ba­czyć i nie wiem, jak się to sta­ło, za­spa­łem.

– Nic dziw­ne­go, mó­wio­no mi, że już w bia­ły dzień po­wró­ci­łeś do domu.

– Cie­kaw je­stem kto ci to po­wie­dział i kogo to ob­cho­dzić może? o któ­rej ja po­wra­cam.

Po­ło­ży­ła mu rękę na ra­mie­niu piesz­czo­tli­wym ru­chem.

– Ob­cho­dzi tych, któ­rzy cię ko­cha­ją. Patrz, jak ty wy­glą­dasz.

Zwró­ci­ła go do lu­stra, zmu­sza­jąc do przej­rze­nia się.

– Trud­no, że­bym był tak ru­mia­ny, jak Ja­dwi­nia. Wiesz, że nie lu­bię, kie­dy się kto do mnie wtrą­ca.

– Och, Sta­siu! – za­wo­ła­ła z wy­bu­chem – baw się, wy­da­waj, zgry­waj, tyl­ko nie każ nam się lę­kać o two­je zdro­wie; pa­mię­taj, że mat­ka na­sza na su­cho­ty umar­ła.

– Moja Mar­cel­ko! Każ­dy miał ro­dzi­ców, któ­rzy na coś umar­li. Nie jest to przy­czy­na, by nie uży­wać mło­do­ści.

– Uży­waj, tyl­ko nie nad­uży­waj – pro­si­ła sio­stra. – Ba­wić się po­wi­nie­neś – to tak na­tu­ral­ne, ale dbać o sie­bie tak­że.

– Ależ dbam, dbam, za­rę­czam ci, że dbam – mó­wił znu­dzo­ny jej tro­skli­wo­ścią.

Uści­skał ją po­spiesz­nie i wy­szedł szu­kać ojca. San­ki pę­dzi­ły na wszyst­kie stro­ny, na­peł­nia­jąc we­so­łym brzę­kiem dzwon­ków po­wie­trze.

Był to pięk­ny dzień zi­mo­wy. Ja­skra­we słoń­ce ude­rza­ło sko­śne­mi pro­mie­nia­mi o szy­by okien, o la­tar­nie i od­bi­ja­ło się ra­żą­co w każ­dym błysz­czą­cym przed­mio­cie.

Bia­łość śnie­gu mie­ni­ła się na da­chach ko­lo­ra­mi tę­czy, lo­do­we sta­lak­ty­ty zwie­szo­ne z nich, jak pry­zma­ty ży­ran­do­lu, ła­ma­ły świa­tło; tro­tu­ary za­le­ga­ły tłu­my. Wszę­dzie wi­dać było ele­ganc­kie ka­pe­lu­si­ki, mi­kro­sko­pij­ne muf­ki, kosz­tow­ne fu­tra, stroj­ne okryw­ki, i twa­rze oży­wio­ne, na któ­re mróz kładł ko­lo­ry zdro­wia… Sta­ni­sław szedł ku Mio­do­wej uli­cy, gdzie sku­pia się ruch są­dow­nic­twa; wie­dział, że tam był jego oj­ciec, je­den z naj­pierw­szych ad­wo­ka­tów war­szaw­skich; szedł przez ser­ce mia­sta, koło te­atru i mod­nych ma­ga­zy­nów, roz­da­jąc wśród wy­kwint­ne­go tłu­mu, róż­ne­go ro­dza­ju ukło­ny – gdy za­trzy­mał go głos zna­jo­my:

– Cóż to, Sta­siu, nie w biu­rze? In­ter­pe­lo­wał go w ten spo­sób ko­le­ga jesz­cze ze szkol­nej ław­ki, a dziś praw­nik po­cząt­ku­ją­cy, Je­rzy To­mil­ski.

– Gło­wa mnie boli i spać mi się chce pie­kiel­nie, a mu­szę po­szu­kać ojca.

– Pew­nie­ście gdzie zno­wu bir­ban­to­wa­li do rana! Apa­tycz­na twarz Sta­ni­sła­wa oży­wi­ła się na­gle.

– Tro­chę, tro­chę – od­parł z uśmie­chem.

– To się zda­rza, ale swo­je od­ro­bić po­trze­ba. Cie­bie coś bar­dzo czę­sto gło­wa boli.

Mło­dy Sa­wiń­ski wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Za głu­pie ty­siąc ru­bli nie będę się prze­cież za­bi­jał; bo wresz­cie nie­wiem, po ja­kie­go dy­abła oj­ciec chce ko­niecz­nie, że­bym w tem biu­rze pra­co­wał.

– Jak­to! cóż­byś in­ne­go ro­bił?

– No, tak, tak; coś ro­bić po­trze­ba.

– A po­nie­waż nie chcia­łeś być praw­ni­kiem…

– Ja nie chcia­łem? Ja chcia­łem, to pro­fe­so­ro­wie nie chcie­li; za­wsze mnie któ­ryś ob­ciął na eg­za­mi­nie.

– To na jed­no wy­cho­dzi. Dość, że oj­ciec wy­ro­bił ci to miej­sce, któ­re do­sta­łeś je­dy­nie dzię­ki jego wpły­wom i na któ­rem, zda­je mi się, trzy­masz się tak­że dzię­ki jego wpły­wom.

– Więc wi­dzisz: czy będę re­gu­lar­nie, czy nie, uczęsz­czał do biu­ra – wyj­dzie ab­so­lut­nie na jed­no.

– Gdy­byś był in­nym czło­wie­kiem, po­wie­dział­bym ci, że od tego za­le­ży awans, przy­szła ka­ry­era…

– Ale ja in­nym czło­wie­kiem nie je­stem, a co do awan­su…

Ro­ze­śmiał się i mach­nął ręką zna­czą­co.

– Wiesz prze­cież do­brze, iż nie zdo­by­wa się go pra­cą. Gdy­bym pra­co­wał, jak wół od rana do nocy, i od nocy da świ­tu, a nie był sy­nem mego ojca – po trzech la­tach do­stał­bym za­le­d­wie miej­sce kan­ce­li­sty i zdy­chał­bym z gło­du za ja­kie trzy­sta ru­bli.

– Za­wsze prze­cież na ła­sce ojca być nie mo­żesz?…

– O, Je­rzy! Je­rzy! – od­parł, prze­drzeź­nia­jąc go Sta­ni­sław, gdy­byś był in­nym czło­wie­kiem, nie za­da­wał­byś mi tego py­ta­nia; nie był­byś tak­że ad­wo­ka­tem bez spraw, nie kło­po­tał­byś się, jak zwią­zać brzeg z brze­giem, i nie la­tał fi­nan­sów za po­mo­cą źle płat­nych ar­ty­ku­łów dzien­ni­kar­skich.

– Cóż mam ro­bić?

– Co?…

Szli wła­śnie oby­dwaj chod­ni­kiem uli­cy Se­na­tor­skiej oko­ło Her­se­go, gdy przed nim za­trzy­ma­ły się san­ki, całe niedź­wie­dziem fu­trem wy­bi­te, za­przę­żo­ne w parę prze­pysz­nych siw­ków; woź­ni­ca okry­ty cały ol­brzy­mim płasz­czem za­trzy­mał ko­nie przed skle­pem, a z sa­nek wy­sia­dła mło­da para.

Sta­ni­sław zło­żył jej głę­bo­ki ukłon.

– Oto od­po­wiedź na two­je py­ta­nie. Przed kil­ku mie­sią­ca­mi in­że­nier bez miej­sca, któ­re­go wi­dzia­łeś, wszedł w po­sia­da­nie tej ślicz­nej osób­ki, a ona przy­nio­sła mu w po­sa­gu parę mi­lio­nów. Tak ro­bią lu­dzie prak­tycz­ni.

– I zo­sta­ją na ła­sce żony.

– Wca­le nie. Za po­mo­cą owych mi­lio­nów lub kro­ci, ku­pu­je się ak­cye i do­sta­je wiel­ką po­sa­dę w ja­kiej in­sty­tu­cyi fi­nan­so­wej – po­sa­dę, na któ­rej pra­co­wać nie po­trze­ba, do któ­rej więc ja mam wszel­kie pra­wo po­sta­wić kie­dyś swo­ją kan­dy­da­tu­rę.

– Kie­dyż, je­śli za­py­tać wol­no?

Sta­ni­sław zro­bił nie­dba­ły ruch czło­wie­ka, pew­ne­go sie­bie.

– Mam czas – wy­rzekł – gdy trzy­dziest­ka zaj­rzy mi w oczy. Bo osta­tecz­nie po­cóż się mam śpie­szyć?

Do­cho­dzi­li wła­śnie do rogu uli­cy Mio­do­wej, kie­dy spo­tka­li Sa­wiń­skie­go, idą­ce­go z mło­dym ad­wo­ka­tem Ry­szar­dem Czer­czą, któ­ry zwró­cił był nie­dw­no na sie­bie po­wszech­ną uwa­gę śmia­łą roz­pra­wą "o ko­dek­sie na­po­le­oń­skim w obec dzi­siej­szych idei"… Zda­wa­li się Oba­dwaj bar­dzo za­ję­ci roz­mo­wą. Spo­tka­nie spro­wa­dzi­ło dy­wer­syę; Sta­ni­sław sko­rzy­stał z niej, aże­by od­cią­gnąć ojca na bok, a po­tem Oba­dwaj, po­że­gnaw­szy to­wa­rzy­sza, po­śpie­szy­li do domu.

Sa­wiń­ski, za­ła­twiw­szy bez żad­nej trud­no­ści in­te­res Sta­ni­sła­wa, za­py­tał o star­szą cór­kę. Była sama w swo­im bu­du­arze. Ulu­bio­ny ten jej po­kój urzą­dzo­ny też był wy­łącz­nie we­dług jej sma­ku. Sie­dzia­ła na oto­ma­nie z nową po­wie­ścią w ręku, któ­rej kar­ty prze­ci­na­ła wy­twor­nie rzeź­bio­nym no­żem. Przez cięż­kie, plu­szo­we dra­pe­rye błę­kit­no – zie­lo­ne­go ko­lo­ru mo­rza, przez ko­ron­ko­we fi­ran­ki i wiel­kie li­ście la­ta­nii wci­ska­ło się tu­taj świa­tło dys­kret­ne, przy­ćmio­ne, mięk­kie, jak wszyst­kie sprzę­ty, któ­re­mi był za­sta-

Dzie­ci szczę­ścia wio­ny po­kój, sprzę­ty bez kan­tów, sto­li­ki obi­te sta­ro­żyt­ne­mi tka­ni­na­mi, roz­sta­wio­ne na dy­wa­nie, za­ście­la­ją­cym cały jego ob­szar. Zby­tek tu pa­nu­ją­cy, kie­ro­wa­ny do­brym sma­kiem, wy­two­rzył at­mos­fe­rę wdzię­ku i har­mo­nii. Tu Mar­ce­la po­ru­sza­ła się swo­bod­nie, jak we wła­ści­wem so­bie oto­cze­niu. De­li­kat­na i swo­bod­na jej pięk­ność nie była stwo­rzo­ną do otwar­tych prze­strze­ni, do słoń­ca, mro­zu, po­wie­trza. Ona mo­gła tyl­ko za­kwi­tać w pół­cie­niu bo­ga­tych apar­ta­men­tów, w tem­pe­ra­tu­rze wła­ści­wej cie­plar­nia­nym ro­śli­nom, do któ­rych była po­dob­na. Jej ki­bić po­trze­bo­wa­ła mięk­kich tka­nin, drob­ne ręce, o smu­kłych pal­cach, za­koń­czo­nych dłu­gie­mi, ró­żo­we­mi pa­znog­cia­mi, nie mo­gły do­ty­kać bez­kar­nie przed­mio­tów szorst­kich, cięż­kich, gru­bych. Ręce te nie były prze­zna­czo­ne do pra­cy żad­nej, jak nóż­ki do stą­pa­nia po twar­dym bru­ku ulicz­nym. Gład­kie po­sadz­ki, pu­szy­ste ko­bier­ce, żwi­rem wy­sy­pa­ne ale­je ogro­dów, to były dla nich miej­sca wła­ści­we.

Nie dziw więc, iż w tym wi­kwint­nym bu­du­arze wy­glą­da­ła, jak pięk­ny ob­raz w od­po­wied­nich ra­mach, czu­ła się praw­dzi­wie u sie­bie. Na­le­ża­ła ona do na­tur spo­koj­nych, ob­da­rzo­nych szczę­śli­wą rów­no­wa­gą władz, z któ­rych żad­na nie wy­bu­ja­ła zby­tecz­nie i nie psu­ła ogól­nej har­mo­nii. Pra­gnie­nia jej nie prze­ści­ga­ły rze­czy­wi­sto­ści, a błę­kit­ne mig­da­ły ma­rzeń ro­sły tak bli­sko, iż mo­gła je ująć z ła­two­ścią za wy­cią­gnię­ciem ręki. Go­nie­nie ide­ałów, aspi­ra­cye nie li­cu­ją­ce z moż­li­wo­ścią, tę­sk­no­ty nie­uję­te, to wszyst­ko, co wy­ra­dza pe­sy­mizm, le­ża­ło po za gra­ni­ca­mi jej po­jęć. Smut­ki jej mia­ły za­wsze ja­sno okre­ślo­ną, wy­raź­ną przy­czy­nę i usta­wa­ły wraz z jej usu­nię­ciem; a z po­ło­że­nia swe­go i oso­by była zu­peł­nie za­do­wo­lo­ną.

– Dzień do­bry, oj­cze – wy­rze­kła z uśmie­chem, po­wsta­jąc na po­wi­ta­nie.

Sa­wiń­ski mógł mieć lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu, nie wy­da­wał jed­nak tego wie­ku. Śred­nie­go wzro­stu, z wiel­ką, in­te­li­gent­ną gło­wą i krót­ką szy­ją, wy­glą­dał na młod­sze­go, niż był rze­czy­wi­ście, z po­wo­du ży­wo­ści oczów i ru­chli­wo­ści ob­li­cza. Dzie­ci po mat­ce za­pew­ne odzie­dzi­czy­ły pięk­ność i spo­kój, oj­ciec był wcie­le­niem ener­gii. On sam był twór­cą swe­go po­ło­że­nia, sam dźwi­gnął się w hie­rar­chii spo­łecz­nej i strzegł jej też z nie­zmier­ną gor­li­wo­ścią. Lu­bił uży­wać owo­ców swej pra­cy, lu­bił na każ­dym kro­ku po­ka­zać dru­gim, jak owo­ce te były ob­fi­te. Mar­ce­la ro­zu­mia­ła go do­sko­na­le. Je­śli Sta­ni­sław był jego na­dzie­ją, star­sza cór­ka była uko­cha­niem.

Na sto­li­ku przed oto­man­ką stał w kosz­tow­nym wa­zo­nie wiel­ki bu­kiet rzad­kich kwia­tów. Sa­wiń­ski, któ­ry może wie­dział, zkąd po­cho­dził, zwró­cił na nie­go uwa­gę.

– Och! – za­wo­ła­ła obo­jęt­nie Mar­ce­la – przy­słał mi go pan Mel­chior.

– Pan Uścic­ki coś bar­dzo czę­sto kwia­ta­mi cię ob­da­rza – po­chwy­cił z uśmie­chem.

A po­tem do­dał po­waż­nie, sia­da­jąc obok niej na oto­ma­nie:

– Czy nie za­sta­no­wi­łaś się nig­dy nad tem? Nie wie­dzia­ła, co są­dzić o tej zmia­nie tonu. Oj­ciec nie zwykł był mó­wić słów próż­nych.

– Jest on przy­ja­cie­lem na­sze­go domu – wy­rze­kła wy­mi­ja­ją­co – daw­nym bar­dzo zna­jo­mym two­im.

Sa­wiń­ski spoj­rzał uważ­nie w jej oczy.

– Mogę z tobą mó­wić otwar­cie, Mar­ce­lo. Masz rok dwu­dzie­sty dru­gi; do tej pory nie bra­kło sta­ra­ją­cych się o twą rękę; ale po­mię­dzy nimi nie było ani jed­nej par­tyi, o któ­rej­by mó­wić war­to.

– Prze­cież nie my­ślisz oj­cze o panu Mel­chio­rze?

– Gdy­byś była mniej roz­sąd­ną, nie po­my­ślał­bym o nim z pew­no­ścią, ale ty, Mar­ce­lo, zdol­na je­steś oce­nić ko­rzyść po­dob­ne­go związ­ku. Uścic­ki nie jest mło­dym, to pew­na…

Za­trzy­mał się, jak­by ocze­ki­wał zda­nia cór­ki; ona słu­cha­ła w mil­cze­niu.

– Jest za to czło­wie­kiem za­cnym i nie­zmier­nie bo­ga­tym.

– Czy oświad­czył się o mnie?

– Oświad­czył i nie oświad­czył. Nie­ma złu­dzeń co do wła­snej oso­by; pro­sił mnie, że­bym cię wy­ba­dał, nie­ja­ko twój oj­ciec, ale jako jego przy­ja­ciel.

– Ro­zu­miem – uśmiech­nę­ła się Mar­ce­la – je­śli go od­rzu­cę, przy­ja­ciel za­tai to przed oj­cem…

– Nie chcę wpły­wać w ni­czem na two­ją de­cy­zyę, ro­zu­miem jed­nak aż nad­to zna­cze­nie ma­jąt­ku, aże­by nie zwró­cić two­jej uwa­gi na tę po­tę­gę, na tę dźwi­gnię na­sze­go wie­ku…

Gdy to mó­wił, wzrok mu za­bły­snął.

– Dziś pie­niądz: to ród, zdol­ność, sła­wa, cno­ta, ro­zum… on daje wszyst­ko, wszyst­ko bez wy­jąt­ku; bo czem­że jest czło­wiek, któ­ry ich nie po­sia­da?

– Och! ja nie­je­stem wca­le chci­wa, mój oj­cze, to, co mam, wy­star­cza mi.

Mó­wi­ła to w do­brej wie­rze, nie do­my­śla­jąc się na­wet, iż sło­wa te za­kra­wać mo­gły na iro­nię. Je­śli bo­wiem nie była bo­ga­ta, po­sia­da­ła wszyst­ko, co pie­niądz dać może.

– A przy­tem – do­da­ła po chwi­li – nie by­ła­bym nig­dy zdol­na po­ślu­bić pana Mel­chio­ra.

– Czy cho­dzi ci o wiek jego? Jest on za­le­d­wie star­szy o lat dzie­sią­tek od pre­ze­sa Ol­bro­wi­cza.

Było rze­czą zna­ną po­wszech­nie, iż wszyst­kie ko­bie­ty za pre­ze­sem sza­la­ły.

– Ach! cóż za róż­ni­ca! – za­wo­ła­ła za­ru­mie­nio­na Mar­ce­la. – Pan Mel­chior może być naj­lep­szym z lu­dzi, może być bo­ga­tym, jak Kre­zus, ale ma w so­bie coś tak gmin­ne­go…

Twarz jej przy­bra­ła wy­raz nie­sma­ku.

– Za­kli­nam cię – po­chwy­ci­ła z uśmie­chem – nie mów nic memu ojcu o tej pro­po­zy­cyi, niech nie do­wie się o niej nig­dy…

– Jak chcesz – od­parł nie­co chmur­no – my­śla­łem, że bę­dziesz roz­sąd­niej­szą, nie mów­my więc o tem.

– Ja je­stem roz­sąd­ną, mój oj­cze, tyl­ko mał­żeń­stwo to uczy­ni­ło­by mnie nie­szczę­śli­wą; a wszak ty tego nie chcesz.

– A więc nie mów­my o tem nig­dy.

Była chwi­la mil­cze­nia. Mar­ce­la ob­ry­wa­ła bez­myśl­nie list­ki kwia­tów; Sa­wiń­ski nie od­cho­dził, spo­glą­dał na cór­kę.

– Do­praw­dy, oj­cze – rze­kła po chwi­li, pod­no­sząc wzrok na nie­go – zda­je mi się, że zro­bi­łam ci przy­krość.

– Nie, nie, moje dzie­cię; je­steś trud­ną, masz do tego pra­wo – ty, tak pięk­na, do­bra, ro­zum­na, wy­kształ­co­na…

Chcia­ła mu prze­rwać, ale mó­wił da­lej.

– Wo­bec tego jed­nak nie mam pra­wie od­wa­gi mó­wić ci o dru­giej pro­po­zy­cyi.

– A… więc jest i dru­ga?

– Czło­wiek bez ma­jąt­ku, ale zdol­ny, mło­dy, ener­gicz­ny… Jed­nem sło­wem…

– Ry­szard Czer­cza – do­koń­czy­ła.

– Wie­dzia­łaś o tem,

– In­a­czej by­ła­bym bar­dzo nie­do­myśl­ną.

– Ry­szard Czer­cza – to za mało dla cie­bie… Pa­trzy­ła na ojca za­gad­ko­we­mi oczy­ma, w któ­rych te­raz za­gra­ły ja­kieś bla­ski na­głe.

– Po­słu­chaj, oj­cze – rze­kła – jak ja tę rzecz uwa­żam.

Usia­dła wy­god­niej na oto­ma­nie, opar­ła gło­wę na ręku i mó­wi­ła.

– Jak sam po­wie­dzia­łeś, mam rok dwu­dzie­sty dru­gi i do­tąd nie zda­rzy­ła mi się par­tya wła­ści­wa; jest to fakt smut­ny, ale praw­dzi­wy. Czer­cza ma przy­szłość przed sobą, a przy two­jej po­mo­cy… Wszak ża­ło­wa­łeś nie­raz, iż Staś praw­ni­kiem nie zo­stał; mó­wi­łeś, że po­trze­bu­jesz po­mo­cy, że two­jej klien­te­li wy­star­czyć nie je­steś w sta­nie…

– Jak ty to pa­mię­tasz… pro­szę, pro­szę…

– Otóż, gdy­by pan Ry­szard był two­im sy­nem… Umil­kła za­ru­mie­nio­na, a oj­ciec mó­wił zno­wu, może tro­chę smut­nie.

– A więc, jak wi­dzę, uło­ży­li­ście to już po­mię­dzy sobą. Bied­ny Mel­chior, nie mógł mieć szan­sy żad­nej; po­wiem mu, że pro­po­zy­cya jego przy­szła nie w porę; była spóź­nio­ną, to może zmniej­szy przy­krość od­mo­wy.

Mar­ce­la za­po­mnia­ła już o sta­rym za­lot­ni­ku, myśl jej bie­ga­ła gdzie­in­dziej; zda­wa­ła się za­po­mi­nać o tem, co ją ota­cza­ło, na­wet za­po­mi­nać o obec­no­ści ojca.

– Po­wiedz – wy­rzekł zno­wu Sa­wiń­ski przy­ci­szo­nym gło­sem, bo poj­mo­wał snadź nie­dy­skre­cyę swe­go py­ta­nia – więc ty go ko­chasz?

Za­ru­mie­ni­ła się zra­zu, jak szes­na­sto­let­nia dzie­wecz­ka i za­miast od­po­wie­dzi spu­ści­ła gło­wę, ale po chwi­li pod­nio­sła ją i rze­kła z pew­ną sta­now­czo­ścią.

– Gdy­byś uwa­żał to mał­żeń­stwo za nie­sto­sow­ne, zrze­kła­bym się go bez wa­ha­nia; ale wszak­że je­dy­na to moż­li­wa par­tya, jaka mi się zda­rzy­ła, bo pana Mel­chio­ra nie li­czę. Czer­cza nie za­da­wal­nia mo­jej mi­ło­ści wła­snej, ma­rzy­łam o czem in­nem, przy­zna­ję, ale czu­ję, iż będę z nim szczę­śli­wą.

Nie było to wy­zna­nie na­mięt­nej ko­chan­ki, lecz ko­bie­ty, któ­ra ob­ra­cho­wa­ła wszyst­ko, co za i prze­ciw po­wie­dzieć moż­na, a na sza­lę kła­dła też i wła­sną skłon­ność. Być może, iż czu­ła się upo­ko­rzo­ną tem, że nie zdo­by­ła so­bie czło­wie­ka, coby jej mógł ofia­ro­wać los wy­jąt­ko­wy. Chcia­ła więc przy­najm­niej po­kryć swą po­raż­kę mi­ło­ścią, któ­rą Ry­szard wzbu­dzić miał pra­wo. Być może, iż rok lub dwa przed­tem by­ła­by go od­rzu­ci­ła. Dziś tra­fił na sto­sow­ną chwi­lę.

Wia­do­mość o mał­żeń­stwie swej cór­ki, Sa­wiń­ski urzę­dow­nie za­ko­mu­ni­ko­wał ko­le­gom i zna­jo­mym. Nie był jed­nak z sa­me­go fak­tu zbyt za­do­wo­lo­ny; moż­na to było po­znać z ob­ja­śnień, któ­re czuł się w obo­wiąz­ku każ­de­mu po szcze­gó­le udzie­lać, a wy­no­sił w nich pod nie­bio­sa zdol­no­ści i cha­rak­ter przy­szłe­go zię­cia. W koń­cu zaś do­da­wał z wła­ści­wym so­bie uśmie­chem: "umiał się po­do­bać" – jak­by tem sło­wem za­my­kał usta wszel­kim przed­sta­wie­niom.

Przed­sta­wień nikt nie ro­bił; mał­żeń­stwo to ob­cho­dzi­ło tyl­ko wiel­bi­cie­li Mar­ce­li, bliż­szych przy­ja­ciół Sa­wiń­skicb, lub Czer­czy. Do tych ostat­nich na­le­żał To­mil­ski, kto­ry znał do­brze Ry­szar­da. Ra­zem cho­dzi­li na pra­wo, ra­zem je ukoń­czy­li. Znał za­mia­ry, po­ło­że­nie swe­go ko­le­gi, i wieść o jego mał­żeń­stwie prze­ję­ła go zdzi­wie­niem. Nie chciał jej wie­rzyć.

– Czy to praw­da, Ry­szar­dzie? – za­py­tał, spo­tkaw­szy go w izbie obroń­czej i od­cią­ga­jąc na bok.

Mógł nie py­tać; od­po­wiedź le­ża­ła na wy­ra­zi­stej twa­rzy mło­de­go praw­ni­ka, w uśmie­chu try­um­fu, któ­ry oka­lał mu usta, w bla­sku, któ­ry pro­mie­niał mu z oka. Sama jego po­wierz­chow­ność star­czy­ła za uspra­wie­dli­wie­nie Mar­ce­li. Czer­cza nie był pierw­szym lep­szym, znać to było z pierw­sze­go wej­rze­nia. Na­czel­nym ry­sem jego po­sta­ci była ener­gia. Czo­ło sze­ro­kie, roz­wi­nię­te, świad­czy­ło o bo­gac­twie in­te­li­gen­cyi, czar­ne wło­sy, krót­ko przy­strzy­żo­ne, uwy­dat­nia­ła szla­chet­ny kon­tur gło­wy. Po nad no­sem pro­stym, sil­nie osa­dzo­nym, zbie­ga­ły się brwi ciem­ną li­nią, na­da­jąc ostry wy­raz ca­łej fi­zy­ogno­mii w chwi­lach, gdy nie roz­ja­śniał ich uśmiech. Oczy były by­stre, śmia­łe, prze­ni­kli­we, gra­ły w nich bar­wy róż­ne, w ciem­no­ści źre­ni­ce te świe­ci­ły, jak oczy wil­ka, w pro­mie­niach dnia na­bie­ra­ły oran­żo­wych od­cie­ni. Oczy te wy­da­wa­ły się więk­sze­mi, niż były w isto­cie, z po­wo­du ko­lo­ru po­wiek, jak­by spa­lo­nych ża­rem pra­gnień, znu­żo­nych na­tę­że­niem my­śli. Od­po­wia­da­ły im skro­nie wy­dat­ne, na­bie­głe wy­raź­ne­mi żył­ka­mi, ciem­niej­sze od bia­łe­go czo­ła i ma­to­wej twa­rzy, któ­rej ogól­ny wy­raz świad­czył o sku­pie­niu władz du­szy.

Pa­trząc na tego czło­wie­ka, moż­na było przy­siądz, iż wie­dział, cze­go chciał i celu z oka nie spusz­czał nig­dy, że bez­piecz­nie było oprzeć się na jego ra­mie­niu, a źle sta­nąć na jego dro­dze.

Mar­ce­la tra­fem, czy roz­my­słem, do­brze wy­bra­ła przy­szłe­go to­wa­rzy­sza ży­cia. Było to na­rzę­dzie ludz­kie, wy­bor­nie uro­bio­ne do wal­ki. Ja­kiej zaś miał po­świę­cić się spra­wie, na za­gad­kę tę, do­tąd nie­roz­wią­za­ną, od­po­wiedź dać mo­gło je­dy­nie ży­cie.

– Czy to praw­da, Ry­szar­dzie? – po­wta­rzał, spo­glą­da­jąc na nie­go – ty że­nisz się z pan­ną Sa­wiń­ską?

– Al­boż cię to dzi­wi? czy może nie znaj­du­jesz jej dość pięk­ną, lub nie uwa­żasz, by ro­dzi­na Sa­wiń­skich god­ną była po­łą­czyć się z moją wiel­moż­no­ścią? – od­parł żar­to­bli­wie.

– Choć­byś miał przy­gnieść mnie two­jem szy­der­stwem, po­wiem, że tak jest. Pan­na Mar­ce­la na­le­ży do tych ko­biet, któ­rych ży­cie – to je­dy­nie pa­smo uciech i zbyt­ków. Ty wiesz o tem do­brze.

– Przy­no­si mi też w po­sa­gu część kli­jen­te­li Sa – wiń­skie­go, jego wpły­wy i po­par­cie; był­bym bar­dzo nie­do­łęż­nym, gdy­bym z tego nie wy­snuł dla niej zło­ci­stych ko­bier­ców i nie usłał nim jej dro­gi.

– Ha! więc to dla­te­go…

Ry­szard mil­czał i spo­glą­dał na nie­go uśmiech­nię­ty, pro­mie­nie­ją­cy. Jak wszy­scy pra­wie lu­dzie czy­nu, zwie­rzać się nie lu­bił.

– Przed kil­ku dnia­mi – za­wo­łał Je­rzy roz­draż­nio­ny – twój przy­szły szwa­gier wska­zy­wał mi bo­ga­te oże­nie­nie jako je­dy­ny punkt wyj­ścia; ty, jak wi­dzę, czy­nisz to samo. Więc już nie po­zo­sta­je wam in­nej dro­gi na świe­cie, jak ucze­pić się ko­bie­ce­go far­tusz­ka. W ta­kim ra­zie win­szu­ję, win­szu­ję…

– Ja i Sta­ni­sław nie je­ste­śmy do sie­bie po­dob­ni – od­parł Czer­cza. – Ja, ubo­gi i nie­zna­ny, znaj­dę w Sa­wiń­skim ten punkt opar­cia, o któ­ry wo­łał Ar­chi­me­des, aże­by świat dźwi­gnąć z po­sad; do­wio­dę, iż Mar­ce­la, po­wie­rza­jąc mi swą przy­szłość, nie robi złe­go in­te­re­su; po­ka­żę, czem sta­nie się ten bie­dak, któ­re­go za­ślu­bia. Oto­czę ją bo­gac­twem, zbyt­kiem, szczę­ściem; bę­dzie przed­mio­tem za­zdro­ści.

– A ty, Ry­szar­dzie?

– A ja?… ja…

Przez chwi­lę zda­wał się wa­hać, w oczach śmia­ły mu się zło­te bla­ski. Po­tem na­chy­lił się do to­wa­rzy­sza i rzu­cił mu w ucho to jed­no sło­wo:

– Ja ją ko­cham.

Ko­cha­li się obo­je wię­cej, niż to przy­znać chcie­li. Dwie te na­tu­ry do­peł­nia­ły się wza­jem.

– Tem go­rzej – za­wo­łał wca­le nie roz­bro­jo­ny To­mil­ski. – Ty i Mar­ce­la! Ty szer­mierz ży­cia, zna­ją­cy jego za­sadz­ki, ba­gna, roz­dro­ża; ona – isto­ta cie­plar­nia­na.

– Ko­cham ją taką, jaką jest, z jej przy­mio­ta­mi, przy­wa­ra­mi, z czem chcesz wresz­cie. Mi­łość moja nie jest do­gma­tycz­nie wy­ro­zu­mo­wa­na, jest może nie­ro­zum­ną, wszyst­ko mi jed­no. Los czy­ni ją moż­li­wą, sprze­czać się z nim prze­cież nie będę. Za kil­ka dni na­sze za­rę­czy­ny. Je­steś za­pro­szo­ny.

– I ja, i pół War­sza­wy co naj­mniej.

– Sa­wiń­ski daje tym spo­so­bem do­wód zna­jo­mo­ści lu­dzi. Zięć, za­pre­zen­to­wa­ny wśród świet­ne­go balu, in­a­czej wy­glą­da, niż ten, któ­re­mu się cór­kę przy­rze­ka, jak­by w ta­jem­ni­cy, w szczu­płem kół­ku ro­dzin­nem. Za­pew­ne ma­rzył on dla Mar­ce­li o in­nem mał­żeń­stwie, ale sko­ro te ma­rze­nia się nie speł­ni­ły, chce pod­nieść rze­czy­wi­stość do ich wy­so­ko­ści.

– I ty, Ry­szar­dzie, miał­byś tego po­trze­bo­wać?

– W two­ich oczach nie, ale świat nie wie na­wet o mo­jem ist­nie­niu; cy­fry nie­zna­ne nie mogą mieć żad­ne­go zna­cze­nia, do­pó­ki ja­kim­bądź spo­so­bem nie sta­ną się wi­dzial­ne­mi. Sa­wiń­ski uła­twi mi dro­gę; ro­zu­mie, że dziś jest to nasz wspól­ny in­te­res. Bądź pew­ny, że je­śli czło­wiek do­cho­dzi szyb­ko do za­mie­rzo­ne­go celu, czy to bę­dzie ma­ją­tek, sła­wa, za­szczy­ty –

może mieć zdol­no­ści, ale nie­wąt­pli­wie łą­czy do nich zręcz­ność, któ­ra im pole otwie­ra.

Rze­czy­wi­ście Sa­wiń­ski ro­zu­miał po­ło­że­nie. Sko­ro raz zde­cy­do­wał się od­dać cór­kę po­cząt­ku­ją­ce­mu praw­ni­ko­wi, bez na­zwi­ska i zna­cze­nia, nie chciał, by to mał­żeń­stwo wy­glą­da­ło na po­raż­kę; prze­ciw­nie, chciał po­ka­zać, iż od­krył czło­wie­ka, któ­ry mu za­szczyt przy­nie­sie, pysz­nił się nim za­wcza­su. Chciał, by uro­czy­stość za­rę­czy­no­wa za­ćmi­ła świet­no­ścią wszyst­kie inne, by wspo­mi­na­no ją dłu­go. Było w tem wy­ra­cho­wa­nie, ale do­ga­dza­ło ono tak­że jego mi­ło­ści wła­snej. Sa­wiń­ski, sam twór­ca swe­go po­ło­że­nia, był dum­ny ze środ­ków, ja­kie mu ono da­wa­ło. Urzą­dze­nie domu, służ­ba, przy­ję­cie, stwier­dza­ły je w oczach świa­ta, były nie­ja­ko ma­te­ry­al­nym do­wo­dem zdol­no­ści. Dla­te­go też lu­bił rze­czy wy­szu­ka­ne, nie dla ich pięk­no­ści sa­mej, ale wprost z po­wo­du, iż były dla wie­lu nie­do­stęp­ne.

Pie­niądz grał tak wiel­ką rolę w jego ży­ciu, iż na­uczył się ce­nić go na­de­wszyst­ko, lu­dzi we­dług nie­go sza­co­wać i po­ka­zy­wać go wszę­dzie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: