Dziecięca choroba liberalizmu - ebook
Dziecięca choroba liberalizmu - ebook
Rafał Woś, dziennikarz i publicysta ekonomiczny „Dziennika Gazety Prawnej”, w swojej książce Dziecięca choroba liberalizmu zwraca uwagę na konkretne deficyty i patologie polskiego życia gospodarczego. Stara się zasiać w głowach czytelników wątpliwości. Może rozwiązania, które większa część polskiej opinii publicznej od dawna przedstawia jako jedyne słuszne i bezalternatywne, wcale takie nie są? Czy nie jest tak, że lekarstwa podawane od 25 lat polskiej gospodarce naprawdę jej (i nam) nie pomagają? Owszem, leczą jedno, ale zaraz skutkują wieloma groźnymi skutkami ubocznymi, na przykład czymś, co moglibyśmy nazwać totalną ekonomizacją wszystkiego.
Od 25 lat polska gospodarka cierpi na specyficzne schorzenie - dziecięcą chorobę (neo)liberalizmu. Woś jej korzeni upatruje w specyficznym splocie dwóch czynników. Bankructwa Polski w latach 80. i światowej dominacji neoliberalnego konsensusu waszyngtońskiego. Sprawiły one, że Polska – i tak odgrywająca w systemie światowym rolę kraju peryferyjnego – nie miała praktycznie żadnych szans, by przed liberalnym bakcylem się obronić. Polskie elity zakochały się w (neo)liberalizmie. Szybko nauczyły się z niego korzystać i z czasem nie potrafiły już wyobrazić sobie innej drogi rozwoju kraju – a choroba rozwijała się w najlepsze.
Dziś – 25 lat po przełomie – Rafał Woś proponuje spojrzeć na naszą gospodarkę z zupełnie innej perspektywy. Nauczyć się nowego krytycznego spojrzenia na ekonomiczne i polityczne dogmaty, w których władaniu pozostajemy od dwóch i pół dekady (a może i dłużej). Wyjść poza złudne przeświadczenie, że wzrost gospodarczy zależy tylko od taniej siły roboczej. Cały bogaty Zachód również kiedyś myślał, że czysty liberalizm (a potem neoliberalizm) to najlepsza i najszybsza droga rozwoju. Potem jednak zobaczył, że to wcale nie jest takie oczywiste. Niemcy, Skandynawowie, Kanadyjczycy, nawet Anglosasi. Oni wszyscy wyleczyli się ze swojej wersji dziecięcej choroby. Teraz czas na nas.
Kategoria: | Polityka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64437-62-5 |
Rozmiar pliku: | 459 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uważam, że odautorskie podziękowania to zwyczaj sympatyczny, zwłaszcza że sam zaczynam lekturę książek właśnie od tego miejsca. Nie zamierzam więc i sobie odmówić tej przyjemności.
Dziękuję więc żonie Małgosi, która jest dla mnie wielkim źródłem inspiracji. Pewnie dlatego, że nigdy się ze mną nie zgadza i zawsze akurat czytała coś, co zupełnie burzy moje misternie budowane konstrukcje myślowe.
Dziękuję dzieciom, rodzicom i przyjaciołom. Każdemu za coś innego.
Dziękuję Jagodzie Sztabińskiej i Andrzejowi Andrysiakowi, którym w „Dzienniku Gazecie Prawnej” udało się stworzyć redakcję złożoną z ludzi o bardzo różnych poglądach. Nigdy wcześniej nie pracowałem w gazecie o podobnym poziomie wewnętrznego pluralizmu. Każdy, kto zna specyfikę polskich mediów opiniotwórczych, wie, jak wielka to wartość. I oby tak pozostało.
Dziękuję kolegom i koleżankom z redakcji, zwłaszcza Ani Masłoń i Piotrowi Czarnowskiemu, kierującym weekendowym Magazynem „DGP”. Za takt i talent godny najlepszych redaktorów.
Dziękuję wreszcie wszystkim, którzy zaszczycili mnie rozmową na potrzeby tej książki oraz moich tekstów w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Jest ich wielu i mają bardzo różne poglądy. Przy jednym stole pewnie nigdy nie usiądą. Możliwość poznawania tych ludzi i wyciągania wniosków ze spotkań z nimi to jedna z najprzyjemniejszych stron zawodu, który wykonuję.WPROWADZENIE
Czy zauważyli Państwo, że z polską gospodarką jest coś nie tak? Na pierwszy rzut oka niby wszystko w porządku. Słupki przyrostu PKB wyglądają przyzwoicie, poważnej recesji bardzo dawno nie było, chwalą nas nawet na Zachodzie. Gdy piszę te słowa, rząd ogłosił nawet, że do roku 2022 Polska na pewno znajdzie się wśród 20 najbogatszych krajów świata, a w opinii publicznej dominuje przekonanie, że polityka polityką, ale przynajmniej w gospodarce wszystko idzie nam świetnie. Bo Polska ma za sobą najlepsze 25 lat w swojej historii. Przeszła „trudną, ale konieczną” transformację, podczas której – owszem – popełniono błędy, ale „kto ich nie popełnia”. I dzięki niej dzisiaj mamy jeszcze lepsze ekonomiczne widoki na przyszłość, a kto tego nie dostrzega, jest po prostu ślepcem. W najlepszym wypadku czarnowidzem.
Tylko dlaczego tak wielu z nas, obywateli, w zasadzie tego nie czuje? Pracownicy narzekają na pracodawców, pracodawcy na rząd, rząd na związki, związki na przedsiębiorców, przedsiębiorcy na urzędy, urzędnicy na polityków. I tak w kółko. Praca jest niepewna i na dodatek zbyt słabo opłacana, mieszkania drogie, państwo nie działa tak, jak trzeba. Co tu się więc, u licha, wyprawia?
Wydaje mi się, że mogę na to pytanie odpowiedzieć, a przynajmniej zaproponować pewien alternatywny sposób rozumienia tego, co się wokół nas dzieje. Niech posłuży do tego pewna metafora. Wyobraźcie sobie Państwo, że chcecie pokonać ostre wzniesienie. Od początku wiedzieliście, że łatwo nie będzie. Ruszyliście biegiem, bo tam, skąd startowaliście, widoki były raczej marne. Tymczasem zza kolejnego zakrętu nie wyłania się żadna miła polanka, lecz… kolejny ostry podbieg. Zaczyna w was kiełkować niepokojące podejrzenie. Czy myśmy się przypadkiem nie zgubili?
W bardzo podobnym momencie znalazła się dziś polska gospodarka. Przez dwie dekady nasze życie polityczne, społeczne i ekonomiczne toczyło się według zasad liberalnych. Lub – jak chcą niektórzy – neoliberalnych (różnicę wyjaśnię za chwilę), nierzadko płynnie przechodzących w brutalny społeczny darwinizm. W praktyce wyglądało to tak, że recepta na każde ekonomiczne wyzwanie była taka sama: więcej rynku, mniej regulacji, więcej wolności ekonomicznej. Więcej ułatwień dla najbogatszych i najbardziej przedsiębiorczych, mniej ochrony dla średniaków i maluczkich. Może i z początku ta terapia miała jakieś uzasadnienie ekonomiczne, ale z czasem utraciła nawet tę ostatnią rację istnienia. Przestała nasze problemy rozwiązywać. Przeciwnie. Z czasem nadwiślańska wersja (neo)-liberalizmu stała się naszym największym przekleństwem, i to ona blokuje dziś rozwój tkwiącego w naszej gospodarce olbrzymiego potencjału. Najwyższy więc czas, by nazwać rzeczy po imieniu: już od ćwierćwiecza cierpimy na dziecięcą chorobę liberalizmu. I to liberalizmu prostackiego, wątpliwego moralnie oraz ekonomicznie nieefektywnego. Czas więc najwyższy z tej choroby wreszcie wyrosnąć.
W tym miejscu należy się czytelnikowi pewne wyjaśnienie. Już w tytule tej książki pojawia się słowo „liberalizm”. Niech bardziej dociekliwi czytelnicy mi wybaczą, ale nie czas to i nie miejsce na pokazywanie mniej lub bardziej subtelnych różnic między różnymi odmianami doktryny liberalnej. Kto ma ochotę, znajdzie wiele lepszych tekstów objaśniających różnice między wywodzącym się od Adama Smitha liberalizmem klasycznym, odwołującym się do idei wspólnotowych ordoliberalizmem niemieckim czy bardziej drapieżnym i indywidualistycznym neoliberalizmem anglosaskim. W tej książce będę starał się pisać o tym specyficznym brutalnym liberalizmie, który zapanował niepodzielnie nad Wisłą po przełomie roku 1989. Tym, przez który mamy śmieciowy rynek pracy, pospiesznie sprywatyzowaną gospodarkę i państwo co najwyżej (ćwierć) opiekuńcze, które jest tak okrojone, że nie wypełnia swoich podstawowych zobowiązań wobec obywateli. Czy dodamy do jego nazwy przedrostek „neo” czy też nie, ma w tym przypadku znaczenie raczej drugorzędne. Równie dobrze mógłby się on nazywać np. polonoliberalizmem. Tak naprawdę zmieniłoby to niewiele.
A już na pewno nie wpłynęłoby na fakt, że jesteśmy chorzy, chory zaś powinien się leczyć. Ta książka będzie właśnie o tym, jak to zrobić. Jak nauczyć się nowego krytycznego spojrzenia na ekonomiczne i polityczne dogmaty, w których władaniu pozostajemy od dwóch i pół dekady (a może i dłużej). Jak wyjść poza złudne przeświadczenie, że wzrost gospodarczy zależy tylko od taniej siły roboczej. To, co jest nam dziś koniecznie potrzebne, to rozbudowane państwo dobrobytu, silne związki zawodowe albo podwyżki podatków.
Wróćmy do naszego pierwotnego przykładu z biegiem po wyboistej górskiej ścieżce. Czujemy, że się zgubiliśmy? Może w tej sytuacji czas uspokoić rwący się oddech i ruszyć wreszcie głową? Rozejrzeć się dookoła, a potem spróbować czegoś zupełnie nowego? Spokojnie. Inni też już przez to przeszli. Cały bogaty Zachód kiedyś również myślał, że czysty liberalizm (a potem neoliberalizm) to najlepsza i najszybsza droga rozwoju. Potem jednak zobaczył, że to wcale nie jest takie oczywiste. Niemcy, Skandynawowie, Kanadyjczycy, nawet Anglosasi. Oni wszyscy wyleczyli się ze swojej wersji dziecięcej choroby. Teraz czas na nas.
Wiem, że wielu z Państwa, czytając te słowa, już pewnie zaczęło rwać włosy z głowy, zwłaszcza ci żyjący w przeświadczeniu, że gdyby nie realizowany konsekwentnie liberalny kurs restrukturyzacji odziedziczonej po PRL-u ociężałej gospodarki, byłoby dziś w Polsce zdecydowanie gorzej. Oni – a jest ich wśród naszych opiniotwórczych elit (zarówno pod sztandarami prawicy, jak i lewicy) niemało – pewnie już teraz mają ochotę cisnąć tę książkę w kąt. Niech ciskają! Ale potem niech odsapną chwilę, wezmą głęboki oddech i doczytają do końca, bo na kolejnych stronach zamierzam krok po kroku wyjaśnić, dlaczego dziś – 25 lat po przełomie – warto spojrzeć na naszą gospodarkę z zupełnie nowej perspektywy. Będą się Państwo mogli tutaj dowiedzieć wielu rzeczy. Jak doszło do zarażenia Polski dziecięcą chorobą (neo)liberalizmu? Jak jej wirus rozwijał się i mutował przez cały okres III (i nawet IV) RP? Dlaczego polonoliberaliozę trzeba leczyć, zanim doprowadzi do totalnego wyniszczenia sił żywotnych pacjenta? I wreszcie jak mogłaby wyglądać terapia i próba przywrócenia równowagi w naszej gospodarce i życiu społecznym? Tak, właśnie równowagi, bo to ona stanowi warunek konieczny prawdziwego zdrowia gospodarek narodowych!
Kim jest autor, który ośmiela się formułować tak ostre sądy? Jestem dziennikarzem ekonomicznym, od lat związanym z „Dziennikiem Gazetą Prawną” – a więc akurat tym tytułem prasowym, któremu nie można zarzucić, że jest w jakikolwiek sposób uwikłany w bieżące polskie spory polityczne. Z czysto autorskiej perspektywy daje mi to niesamowitą wolność intelektualną, z której ochoczo korzystam, przyglądając się różnym ekonomicznym rozwiązaniom. Siłą rzeczy wiele z przemyśleń, które znajdą Państwo na kartach tej książki, prezentowałem już – w różnej formie – na łamach mojej gazety, w postaci setek analiz, rozmów, felietonów i sporów dotyczących tego, w którą stronę zmierza polska gospodarka i jak ją ulepszać. Zawsze biorę za nie pełną intelektualną odpowiedzialność – będąc gotowym bronić ich przed nieuchronną krytyką uważnego czytelnika. Bo tak powinna, moim zdaniem, funkcjonować debata publiczna w dużym demokratycznym kraju Europy na początku XXI w.ROZDZIAŁ 1
ZARAŻENIE
Kiedy Polska połknęła swojego liberalnego bakcyla? Czy był to grudzień roku 1989, gdy Sejm kontraktowy zatwierdził plan Balcerowicza, czyli pakiet ustaw liberalizujących polską gospodarkę? Czy może lato tego roku, gdy młody gwiazdor harwardzkiej ekonomii Jeffrey Sachs oczarował wierchuszkę Solidarności swoim planem odważnego skoku w rynek i tzw. terapię szokową? Albo sierpień 1989 r., gdy ostatni w pełni PZPR-owski rząd Mieczysława Rakowskiego uwolnił ceny żywności? A może decydujące były ustawy ministra przemysłu Mieczysława Wilczka z grudnia 1988 r., które dały możliwość prowadzenia działalności gospodarczej każdemu? Nowe prawo bankowe z wiosny 1989 r. (tzw. pakiet Sekuły)? Pierwsze przymiarki do wprowadzenia instytucji rynkowych poczynione w latach 1987-1988 przez premiera Zbigniewa Messnera i jego zastępcę Zdzisława Sadowskiego, wieloletniego szefa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego? Są wreszcie i tacy, jak choćby legenda opozycji demokratycznej Karol Modzelewski, którzy przekonują, że polska neoliberalna rewolucja zaczęła się… 13 grudnia 1981 r. W dniu wprowadzenia stanu wojennego. To wówczas gen. Jaruzelski zdecydował się bowiem przetrącić kręgosłup pierwszej bardzo socjalnie nastawionej Solidarności. PZPR-owska wierchuszka wiedziała, że nie ma już powrotu do stanu sprzed przesilenia, w tym również do starego ustroju społecznego i gospodarczego. W tym sensie Jaruzelski jawi się jako polski Augusto Pinochet – wojskowy, który bierze ostry kurs na dyktaturę, by dokonać „koniecznych” i radykalnie wolnorynkowych reform gospodarczych.
Taka wyliczanka to rzecz jasna (co najwyżej) luźna zabawa myślowa. Bawiąc się w ten sposób, jesteśmy jak pacjent, który zanosząc się ostrym kaszlem w szpitalnej poczekalni, próbuje sobie przypomnieć, jak i kiedy on się, u licha, nabawił choroby. Z podobnych rozważań wyjdzie oczywiście niewiele. Taki pacjent (jeśli dobrze pójdzie) będzie w stanie wskazać pierwsze objawy choroby – ale nie sam moment zarażenia. Tak samo jest z historią ostrej polskiej liberaliozy. Wymienione wyżej daty to tylko objawy. Samo zarażenie musiało nastąpić wcześniej. Kiedy? Możemy przyjąć, że gdzieś w latach 80., bo gdy się czyta choćby postulaty gdańskich stoczniowców z roku 1980, to widać wyraźnie, że tam jeszcze nie ma tego powszechnego przyzwolenia na to, co miało wydarzyć się już wkrótce. Nie ma tam mowy ani o prywatyzacji wielkich zakładów przemysłowych, ani o prymacie wolnego rynku jako najdoskonalszym pomyśle na lepszą Polskę. Nie. U stoczniowców postulaty wolności politycznej mieszają się z socjalnymi. Oczywiście wielu przywódców Solidarności powie dziś pewnie, że walczyli przeciw socjalizmowi – a więc o kapitalizm. Powtarzał to wielokrotnie choćby sam Lech Wałęsa. To jednak sądy formułowane po fakcie. Dużo prawdziwsze wydaje się stwierdzenie, że jeszcze w roku 1980 o arcy-liberalnym kapitalizmie nie myślał w Polsce nikt (albo bardzo niewielu). W historycznym roku 1989 mówili o nim już wszyscy (albo bardzo wielu). I to zarówno po stronie PZPR-u, jak i Solidarności. Wniosek z tego prosty. Choroba musiała zaatakować właśnie pomiędzy tymi dwiema symbolicznymi datami.
Dlaczego neoliberalizm?
Skąd się wzięła? Tak jak większość chorób… z powietrza. I jakkolwiek niepoważnie to brzmi, tak właśnie było, bo lata 80. to w intelektualnej historii zachodniego świata okres wielkiej fascynacji nowym spojrzeniem na gospodarkę – czyli neoliberalizmem. Dlaczego właśnie nim? Powodów było kilka. Najważniejszy wiązał się z faktem, że w latach 70. bogaty, rozwinięty Zachód wpadł w poważne tarapaty. Pewnie największe od czasu wielkiego kryzysu lat 30. Wcześniej przez kilka dekad gospodarkom USA i Europy Zachodniej wiodło się świetnie. To był czas szybkiego wzrostu gospodarczego i niskiego bezrobocia. W tej sytuacji długi wojenne oraz pieniądze zainwestowane w nakręcanie koniunktury za pomocą rządowych interwencji spłacały się wręcz same. Ludziom żyło się tak dobrze jak nigdy przedtem, również z powodu prowadzonych na szeroką skalę programów redystrybucyjnych. Nie bez znaczenia była ideowa rywalizacja zachodnioeuropejskiego kapitalizmu z realnym socjalizmem bloku wschodniego. Zachodnie rządy próbowały wysłać na drugą stronę żelaznej kurtyny czytelny sygnał: nie tylko jesteśmy od was bogatsi, ale również potrafimy się tym bogactwem dzielić i niwelować różnice społeczne. Francuscy ekonomiści Gerard Dumenil i Dominique Levy swego czasu postawili nawet tezę, że po wojnie zachodnie rządy swoją lewicującą polityką zdołały doprowadzić do rzadkiego sojuszu pomiędzy robotnikami a średnią klasą menedżerską i opiniotwórczą. Sojusz był to dość egzotyczny, bo zazwyczaj klasa średnia w naturalny sposób aspiruje do sfer wyższych, i to z nimi się sprzymierza – niższymi szczeblami społecznej drabiny specjalnie się nie przejmując. Po lekcji, jaką była tragedia pierwszej połowy XX w. (wielki kryzys i dwie wojny), stało się jednak inaczej. Mali i średni zwarli szeregi, co umożliwiło praktyczną realizację takich projektów politycznych jak wysokie podatki czy zmniejszanie różnic dochodowych, które są zazwyczaj blokowane przez opór klas lepiej sytuowanych.
Tylko że w latach 70. nad przeżywającym swój złoty wiek Zachodem zaczęły pojawiać się ciemne chmury. Kapryśny kapitalizm kolejny raz boleśnie zakpił sobie z tych wszystkich ekonomistów, którzy sądzili, że keynesizm raz na zawsze uwolnił świat od widma recesji. Detonatorem był kryzys naftowy z roku 1973. W zachodnie gospodarki uderzyła stagflacja, a więc zabójcze połączenie gospodarczego spowolnienia (czyli również bezrobocia) oraz inflacji. Ekonomiści i politycy keynesowscy nie potrafili sobie z tym poradzić. Zgodnie z doktryną Keynesa z wysoką inflacją walczono, dopuszczając do delikatnego wzrostu bezrobocia, który inflację hamował. I odwrotnie. Gdy uderzało bezrobocie, pozwalano na wzrost inflacji i sytuacja wracała do normy. A tu nagle nie można już było zastosować żadnego z tych dwóch środków zaradczych.
W takich warunkach do gry weszli neoliberałowie. Kim byli? Luźną grupą ekonomistów od dawna krytykujących Keynesa i jego politycznych naśladowców. Łączyło ich przekonanie, że to jednak rynek prowadzi do najbardziej efektywnej alokacji zasobów gospodarczych – a więc jest po prostu najskuteczniejszy. Po raz pierwszy nazwa „neoliberalizm” padła na słynnym seminarium zorganizowanym w roku 1938 w Paryżu przez intelektualnego celebrytę tamtych czasów, amerykańskiego dziennikarza Waltera Lippmanna. Grono stanowiło ciekawą i kolorową zbieraninę. Byli tam ekonomiści niemieccy (Wilhelm Rop-ke, Alexander Rustow), którzy uciekli z kraju przed Hitlerem. To oni już dekadę później będą kładli podwaliny pod koncepcję tzw. społecznej gospodarki rynkowej (inaczej ordoliberalizmu), na której oprze się powojenna koncepcja odbudowy Niemiec zachodnich. U Lippmanna nie brakowało też oczywiście Francuzów (Jacques Rueff i Raymond Aron). Byli i wielcy Austriacy: Ludwig von Mises i przede wszystkim Friedrich von Hayek. Ten ostatni wówczas od dawna już pracował w Londynie (na London School of Economics) i bezsprzecznie uchodził za najbardziej znanego adwersarza Keynesa. Obu panów różniło niemal wszystko, a najbardziej odpowiedź na kluczowe pytanie o to, jak walczyć z kryzysami, które są przecież nieodłącznym elementem gospodarki kapitalistycznej. To był spór nie tyle ekonomistów, co filozofów. Keynes uważał bowiem, że tylko barbarzyńcy mogą przypatrywać się z założonymi rękami ekonomicznym tragediom w stylu wielkiej depresji lat 30. Przecież po to mamy społeczeństwo i jego instytucje polityczne, by takim wydarzeniom przeciwdziałać – właśnie poprzez aktywną interwencję rządu w gospodarkę. Dokładnie przed tym przestrzegał natomiast Hayek. Zdaniem Austriaka keynesowska terapia to klasyczny przykład lekarstwa gorszego od samej choroby. Ucieleśnieniem wypaczonego keynesizmu były dla Hayeka hitlerowskie Niemcy – kraj prowadzący politykę gospodarczą par excellance keynesowską (choć bez nazywania tego w ten sposób), a jednocześnie depczący wolności polityczne swoich obywateli. Zdaniem Hayeka jedno z drugim ściśle się wiązało i dlatego interwencji w wolną gospodarkę winno być jak najmniej, ponieważ w dłuższym okresie sama się obroni. Wystarczy jej tylko nie przeszkadzać.
Z nieco sztywnym Hayekiem świetnie uzupełniał się Milton Friedman – elokwentny, dowcipny i uwielbiający ostre sądy profesor ekonomii z Chicago. Jego w Paryżu u Lippmanna nie było, ale to on stał się po wojnie głównym organizatorem spotkań tzw. stowarzyszenia Mont Pellerin – powojennej kontynuacji seminarium paryskiego. Z czasem właśnie Friedman został twarzą neoliberalizmu. Idealnie pasował do wymogów powojennych mediów masowych. Aż do śmierci (w roku 2006) cieszył się w amerykańskich mediach statusem pierwszego ekonomicznego gwiazdora kultury masowej. Głosił (z powodzeniem) skróconą wersję neoliberalnego dekalogu. Pierwsze przykazanie: rynek ma zawsze rację. A jeśli nie ma racji, to… patrz przykazanie pierwsze. Nie brakuje oczywiście głosów, że sprawiedliwiej byłoby wskazać też na Aarona Directora. Prywatnie… szwagra Friedmana, który podobno mocno przyczynił się do zatrudnienia przyszłego ekonomicznego celebryty na uniwersytecie chicagowskim. Niektórzy twierdzą, że tak na dobrą sprawę to właśnie jego można uznać za szarą eminencję tzw. chicagowskiej szkoły ekonomicznej – kuźni idei, które stały się potem podstawą neoliberalnych rewolucji w kilkunastu państwach świata, od Chile, przez USA i Wielką Brytanię, po postkomunistyczną Europę. Director przybył do Chicago w roku 1946, by objąć katedrę w tamtejszej renomowanej szkole prawa. Tak, właśnie prawa. Miało to znaczenie kolosalne, bo pozwoliło niejako na uboczu tworzyć zupełnie nowy kierunek badań, tzw. szkołę prawa i ekonomii (ang. law & economics). Dominujący keynesiści długo nie zdawali sobie sprawy, że to będzie bomba, która wkrótce na lata wysadzi ich z siodła.
Director nie był sam. Miał u boku choćby przybyłego do Chicago w roku 1964 Ronalda Coase’a. Ten pochodzący z Anglii ekonomista opublikował wówczas głośny tekst Problem kosztów społecznych. On, Friedman i George Stigler (wszyscy trzej panowie kilkadziesiąt lat później zostaną uhonorowani ekonomicznymi Noblami) spotykali się wtedy często w chicagowskim domu Directora i rozkładali ten artykuł na czynniki pierwsze. Friedman i Stigler byli jeszcze wówczas przekonani, że państwo ma do odegrania ważną rolę w stworzeniu optymalnych warunków dla rozwoju gospodarczej konkurencyjności. Nie powinno tylko przesadzać z ingerencją. Coase przekonał ich, że jest inaczej. Załóżmy, że rząd interweniuje w gospodarkę, by rozbić jakiś monopol i przywrócić uczciwą konkurencję. Aby oszacować koszt takiej interwencji, trzeba, rzecz jasna, sprawdzić, kto na niej traci, a zdaniem Coase’a tracą wszyscy. I mali gracze, którzy już zdążyli dopasować się do istniejącej rynkowej sytuacji, i duzi – tym odbiera się pozycję monopolisty, na którą długo pracowali. Na dodatek rząd nie jest wszystkowiedzący i może się przy tworzeniu regulacji pomylić albo działać na korzyść dobrze umocowanej grupy, zastępując stary monopol nowym. W sumie więc – pisał Coase – najrozsądniej byłoby powtrzymać się przed jakąkolwiek interwencją i skoncentrować wysiłki na tworzeniu mechanizmów równego startu dla wszystkich. To wtedy – w domu Aarona Directora – urodził się argument powtarzany potem do znudzenia przez zwolenników neoliberalizmu pod wszystkimi szerokościami geograficznymi. Brzmi on (po dopasowaniu do współczesnych czasów) mniej więcej tak: „Nie podoba ci się, że Apple dominuje na rynku telefonii komórkowej i cyfrowej muzyki? Nie narzekaj i nie domagaj się od rządu, by dał Apple’owi po głowie. Raczej weź się do roboty i załóż własnego Apple’a. Co cię jeszcze powstrzymuje?”.
Oczywiście ci wszyscy naukowcy byli tylko symbolami dużo bardziej złożonego zjawiska. W realnej polityce kluczowe znaczenie miało przecież przełożenie ich akademickich pomysłów na praktyczne inicjatywy polityczne. W każdym kraju wyglądało to, rzecz jasna, trochę inaczej. Na przykład w USA neoliberalne pomysły zaczęto wprowadzać w życie jeszcze za czasów demokratycznego prezydenta Jimmy’ego Cartera, gdy rozpoczęła się zakrojona na szeroką skalę deregulacja rynku transportowego (w tym lotniczego). Pałeczkę ochoczo przejął jego republikański następca Ronald Reagan. On sam odgrywał tu rolę raczej marginalną, potrafił jednak doskonale ubrać w atrakcyjny polityczny przekaz wszystko to, o czym od dawna mówili ekonomiści neoliberalni. Efektem była tzw. rewolucja podażowa. Nazwa ta odnosi się do mieszanki różnych politycznych pomysłów: zwłaszcza deregulacji i obniżenia podatków. Celem miało być uwolnienie spętanego keynesizmem i etatyzmem ducha przedsiębiorczości. Wszystko przy założeniu, że „przypływ podnosi wszystkie łodzie” – a więc zarówno wielkie, drogie jachty, jak i proste rybackie czółenka. Gdy społeczeństwo pozwoli najbogatszym i najbardziej przedsiębiorczym wzbogacić się jeszcze bardziej, to urośnie cały tort gospodarki narodowej. I będzie więcej do dzielenia.
Rzecz jasna fundamentalne znaczenie miał fakt, że neoliberalizm przebił się właśnie w Stanach Zjednoczonych, i to akurat w momencie, gdy Ameryka znajdowała się u szczytu swojej potęgi geopolitycznej. Dziś nie jest to już chyba takie oczywiste, ale wystarczy poczytać trochę amerykańskiej publicystyki z lat 50. czy 60., by zrozumieć, że jeszcze za czasów prezydentów Kennedy’ego, Johnsona czy Eisenhowera wcale nie uważano za takie pewne, że konfrontacja z ZSRR na pewno zostanie wygrana. Szala zwycięstwa w zimnej wojnie zaczęła przechylać się na korzyść Ameryki dopiero za rządów Reagana, a więc właśnie w latach 80. To dlatego amerykańskie rozwiązania miały wówczas na świecie duże wzięcie. Zwłaszcza w kraju takim jak Polska, desperacko poszukującym nowych pomysłów na każdą niemal dziedzinę życia społecznego.
Po trzecie wreszcie, w swojej najwcześniejszej fazie neoliberalizm po prostu… zadziałał. Przynajmniej na początku faktycznie rozruszał gospodarki USA i Wielkiej Brytanii (gdzie Margaret Thatcher też realizowała swoją wersję neoliberalnej rewolucji podażowej). W związku z tym w latach 90. na neoliberalizm przeszli wszyscy. Również ugrupowania tzw. lewicy. W Ameryce administracja prezydenta Billa Clintona – choć formalnie demokratyczna – podjęła szereg decyzji prowadzących do deregulacji sektora bankowego. Weszły one do historii pod zbiorczą nazwą ustawy Gramma-Leacha (nazwiska kongresmenów opiekujących się tym aktem prawnym) z roku 1999. Likwidowała ona większość barier nałożonych na sektor finansowy w czasie Wielkiego Kryzysu – głównie w słynnej ustawie Glassa-Steagalla z roku 1933. Otworzyło to drogę do konsolidacji działalności oszczędnościowej, inwestycyjnej i ubezpieczeniowej, a więc do powstania będących dziś zmorą światowej gospodarki bankowych kolosów – wyposażonych w odpowiednio dużą siłę przebicia i zdolnych szantażować państwa tym, że ich upadek pociągnie na dno całe gospodarki. Europa broniła się trochę dłużej, ale i tu lewica w końcu skapitulowała. W Wielkiej Brytanii laburzyści Tony Blair i Gordon Brown również zderegulowali banki, wierząc, że „co dobre dla City, jest dobre i dla Wielkiej Brytanii”. Z kolei kanclerz Niemiec Gerhard Schroder przepchnął w latach 2003-2004 tzw. Agendę 2010, zestaw ustaw liberalizujących niemiecki rynek pracy i przycinających niemieckie państwo dobrobytu. W jakimś sensie emanacją neoliberalnego ducha czasów była też Unia Europejska, powołana na mocy traktatu z Maastricht, stawiająca na ujednolicanie przepisów, liberalizację handlu, co umożliwiało (dzięki integracji i swobodzie przepływu ludzi oraz kapitału) równanie w dół na różnych polach. Od poziomu płac po podatki.
Dlaczego Polska?
Ta cała wyliczanka ma pewien konkretny cel. Powinna Państwu uświadomić, że Polska nie połknęła pierwszego lepszego niegroźnego bakcyla. Neoliberalizm był wirusem wyjątkowo złośliwym, który potrafił rozłożyć wiele stabilnych krajów bogatego Zachodu – a co dopiero takiego suchotnika jak ówczesna Polska, znajdująca się wtedy na najpoważniejszym zakręcie od roku 1945. Nie ma wątpliwości, że realny socjalizm poniósł w powojennej Polsce spektakularną klęskę. Niektórzy mówią, że zawalił się pod własnym ciężarem. Nie uważam, że jest to szczególnie trafne sformułowanie. Polski eksperyment z bardzo specyficzną formą komunizmu był pełen sprzeczności. Coś jednak osiągnął. Zniszczoną wojną gospodarkę trochę postawił na nogi. Nawiązał nowe (wymuszone geopolitycznymi sojuszami) kooperacje gospodarcze na Wschodzie. Przeorał też istniejące podziały klasowe. Zmniejszył choćby nierówności w dochodach. Wiele też, rzecz jasna, zniszczył, a sporo zbiorowego wysiłku i potencjału po prostu zmarnował. Oceny dorobku ekonomicznego PRL przeprowadzać tu nie zamierzam. Zostawmy to bardziej kompetentnym historykom gospodarki. Odważę się jedynie na generalną ocenę, że polski komunizm do zapowiadanego buńczucznie tuż po wojnie społecznego cudu nie doprowadził. I właśnie dlatego upadł pod ciosami (i ku uciesze) swoich obywateli.
W tym miejscu powiedzmy tylko, że jeśli chodzi gospodarkę, to PRL PRL-owi nierówny. Inne wyzwania i wyniki miała era Bieruta, inne były w czasach Gomułki. Dla naszej opowieści ma to jednak znaczenie raczej drugorzędne, ponieważ krach lat 80. wiąże się raczej bezpośrednio z epoką Gierka, kiedy w Polsce nastąpiło klasyczne przegrzanie gospodarki – szybki wzrost PKB (ale również realnych płac) i zakrojone na szeroką skalę inwestycje nie przełożyły się na podniesienie produktywności. Na dodatek Gierek miał… pecha. Bo kryzys naftowy trapiący w latach 70. całą światową gospodarkę uderzył również w Polskę. Trochę rykoszetem, ale jednak celnie. W tarapaty wpadła bowiem wtedy także Europa Zachodnia, a więc ówczesny kredytodawca Polski oraz potencjalny odbiorca polskich towarów eksportowych, które z tych kredytów miały się wykluć. Stagflacja na Zachodzie oznaczała spadek konsumpcji oraz wzrost stóp procentowych. Zachodni kapitał przestał więc tak pilnie szukać nowych rynków. Warunki kredytowania Gierkowskiego eksperymentu inwestycyjnego znacząco się zatem pogorszyły, a PRL zaczął się osuwać w klasyczną pułapkę zadłużeniową.
W roku 1981 nowe władze PRL-u odmówiły spłaty swojego zadłużenia. Kraje – i to nie tylko dyktatury – czasem się na takie posunięcie decydują. Nie jest ono ani dobre, ani złe. Daje szansę nowego otwarcia. Z drugiej jednak strony taka decyzja jest równoznaczna z bankructwem – z odcięciem (nigdy nie wiadomo, na jak długo) od zagranicznych źródeł finansowania gospodarki. Na dodatek decyzja o bankructwie zwykle stanowi przejaw ekonomicznej desperacji. Podejmują ją kraje, w których sytuacja jest już bardzo zła – gdyby była dobra, toby przecież nie bankrutowały. Oznacza to jednak, że z niewypłacalnością zawsze idzie w parze głęboka ekonomiczna smuta. Zwłaszcza dla obywateli, na których jedna po drugiej spadają kolejne plagi. Do tego dochodzą niepokoje polityczne. I nie jest to tylko fenomen Polski lat 80. Bankrutująca na przełomie wieków (przez mniej więcej rok) Argentyna zanotowała spadek PKB o 1/3. Podobne dramaty rozgrywają się w Grecji tkwiącej od kilku lat w pułapce zadłużeniowej. W Polsce wcale nie było inaczej. Dość powiedzieć, że poziom PKB na głowę mieszkańca z roku 1975 został na powrót osiągnięty dopiero w roku… 1995. 20 (!) lat później.
W tych warunkach trudno się dziwić, że potrzeba znalezienia gospodarczej alternatywy stała się w latach 80. paląca jak nigdy przedtem. To przekonanie dominowało w całym społeczeństwie – od góry do dołu. Dostrzegali to także rządzący. Tutaj cezurą wydaje się początek lat 80. Jeszcze za Gierka sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Ekipa rzutkiego śląskiego sekretarza miała wielkie plany reformowania i modernizacji polskiej gospodarki. Wbrew późniejszej legendzie nie było to jednak wcale robione na wariata. Ówczesny Gierkowski strateg gospodarczy Tadeusz Wrzaszczyk zamówił nawet założenia takiej reformy w Katedrze Prakseologii (dziś powiedzielibyśmy pewnie „zarządzania”) Polskiej Akademii Nauk. Szefem zespołu realizującego zamówienie był najlepszy krajowy ekspert w tej dziedzinie Witold Kieżun. „Przygotowaliśmy plan, który przewidywał likwidację zjednoczeń , wielu niepotrzebnych ministerstw i stworzenie jednego ministerstwa gospodarki. Proponowaliśmy daleko posuniętą samodzielność kierowników przedsiębiorstw, a w terenie wprowadzenie elementów wolnego rynku. Do tego stworzenie stutysięcznej armii bezrobotnych. Chodziło o to, żeby skończyć wreszcie z zasadą »czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy«. Żeby była realna groźba zwolnienia pracownika w charakterze motywatora do pracy” – opowiadał mi niedawno Kieżun. Koncepcja nie znalazła jednak uznania w oczach ówczesnej wierchuszki socjalistycznego państwa. Kieżun miał wtedy usłyszeć, że są to koncepcje antysocjalistyczne i antypartyjne. Program poszedł do kosza. Niezależnie od merytorycznej oceny zawartych w nim propozycji trzeba zauważyć jedno. Odrzucenie przez Wrzaszczyka planu, w którym wprowadzenie zaledwie kilku elementów filozofii wolnorynkowej, to dowód, że w latach 70. PRL wcale nie chciał upodabniać się za wszelką cenę do kapitalizmu. Nawet centralnie sterowanego.
W latach 80. na szczytach władz PZPR myślenie było już jednak zupełnie inne. Dobrze ten proces opisuje historyk Antoni Dudek, autor książki Reglamentowana rewolucja. Rozkład dyktatury komunistycznej w Polsce 1988-1990. Według Dudka do gry weszło wówczas zupełnie nowe pokolenie komunistycznych aparatczyków (Aleksander Kwaśniewski oraz Ireneusz Sekuła to chyba najbardziej oczywiste przykłady), dla których socjalizm stanowił już tylko pusty slogan. Byli oni najbardziej znanymi (choć nie jedynymi) przedstawicielami tzw. nowej klasy, o której już w latach 50. pisał jugosłowiański dysydent Milovan Dilas, a którą w Polsce najlepiej określa pojęcie „nomenklatura”. Tworzyli ją głównie kierownicy przedsiębiorstw państwowych, czyli odpowiednicy dzisiejszych menedżerów. To oni kryli się za państwem jako symbolicznym właścicielem przedsiębiorstw państwowych. Do tego dochodzili dygnitarze partyjni i kasta wyższych urzędników. Przedstawiciele tych trzech grup wymieniali się na najważniejszych stanowiskach w państwie i gospodarce, tworząc zjawisko nazwane potem karuzelą stanowisk, która działała wedle zasady: jeśli już raz wsiadłeś, masz dobrą robotę do końca życia. Jednego dnia taki ktoś był dyrektorem spółdzielni, drugiego redaktorem naczelnym ważnej gazety, a jeszcze później sekretarzem w województwie.
Tym ludziom – jak to elicie każdego ustroju – wiodło się świetnie. Ale i do nich w latach 80. dotarło, że dotychczasowy system polityczny jest nie do utrzymania. W takiej sytuacji wewnątrz PRL-owskich elit zaczęły zachodzić stopniowe przemiany. Historyk Henryk Słabek wyjaśnia to w sposób następujący: „Dla ludzi nomenklatury gospodarczej – a w mniejszym stopniu również urzędniczej i politycznej – istniejący ustrój z biegiem czasu stawał się gorsetem. Tym bardziej uwierającym, im wyższe się miało dochody. Do zmian zachęcała ich nadzieja zapewnienia przyszłości własnej i rodziny poprzez uniezależnienie się od władz politycznych. Które karierę partyjną mogły w każdej chwili przekreślić. W ich interesie było więc zdobycie odpowiedniej ilości majątku”.
Zdaniem Słabka czy Dudka to właśnie ta nomenklatura stała się pomysłodawcą radykalnej zmiany systemowej i zaprowadzenia w Polsce kapitalizmu. Zaczęli rozważać, jak w sposób skoordynowany dokooptować do swojego kręgu część opozycji. Byli więc gotowi na daleko idące zmiany w polityce gospodarczej, oczywiście w kierunku gospodarczego liberalizmu, który najskuteczniej chroni zakumulowany majątek. Początkowo marzyli o modelu chińskim, czyli wprowadzeniu elementów kapitalizmu przy zachowaniu autorytarnego porządku politycznego. Zdzisław Sadowski – wicepremier w rządzie Messnera – wspomina, że był to sposób myślenia bliski Jaruzelskiemu. „Mam wrażenie, że w czasie naszej współpracy przyświecało mu przekonanie, że z pomocą reform ekonomicznych jest szansa na rozwiązanie konfliktu politycznego w Polsce. Bez konieczności dzielenia się władzą z Solidarnością. To nas różniło” – mówi Sadowski.
Delikatne reformy Messnera nie przyniosły jednak spodziewanego odprężenia politycznego. Wtedy młodzi PZPR-owscy liberałowie – przeczuwając, że pozycja partii słabnie – zdecydowali się na skok w gospodarkę rynkową. Mieli szczęście, bo trafili na wyjątkowo miękkich i pozbawionych dalekosiężnej wizji politycznej szefów – hamletyzującego intelektualistę Rakowskiego i słabo znającego się na gospodarce Jaruzelskiego. Analizując kolejne polityczne posunięcia tego ostatniego, ma się wrażenie, że jego jedynym planem było przywrócenie spokoju w ogarniętym ostrym konfliktem wewnętrznym kraju. A co potem? Takiego namysłu u generała nie widać. Problem w tym, że u wszechpotężnego władcy brak wizji też jest… wizją. Jeżeli realizowane działania przyniosą dobre skutki, przywódca jest chwalony za pragmatyzm. Jeśli nie, można je zupełnie słusznie nazwać naiwnymi. I w jednym, i w drugim przypadku lider bez wizji skazany jest na przyjęcie wizji stworzonej przez kogoś innego.
Ten paradoks, znany ze wszystkich podręczników zarządzania, najlepiej oddaje nastawienie Jaruzelskiego (i Rakowskiego zresztą też) do reform gospodarczych lat 80. I tłumaczy, jak to możliwe, że zdeklarowany komunista poprowadził Polskę ku wolnemu rynkowi. I to nie rynkowi oswojonemu przez zachodnich socjaldemokratów, lecz dzikiemu i nieokiełznanemu, bardzo anachronicznemu. Takiego, który bardziej pasuje do wieku XIX niż końcówki XX. W ten sposób na polskim przykładzie doskonale potwierdziły się przewidywania uczennicy Keynesa, brytyjskiej ekonomistki z Cambridge Joan Robinson, która stwierdziła, że realny socjalizm (wbrew przewidywaniom Marksa) nigdy nie stał się następcą kapitalizmu, ale raczej substytutem jego wczesnej, bardzo wolnorynkowej fazy.