Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziecko Last Minute - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Dziecko Last Minute - ebook

Kalina ma 46 lat i jest w ciąży z mężczyzną, którego poznała zaledwie kilka tygodni temu. Nieodpowiedzialność? Kryzys wieku średniego? A może późne macierzyństwo jest najpiękniejsze - jak wakacje last minute, nieplanowane, pełne niespodzianek i zaskakujących zwrotów akcji? Życie głównych bohaterów zostaje wywrócone do góry nogami - niepokój miesza się ze szczęściem, rodzinne relacje zmieniają się na zawsze, a byli partnerzy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa...

Dziecko last minute to druga (po Hormonii) część serii Matki, czyli córki - opowieści o nie zawsze łatwych związkach, ukrytych pretensjach, ale też różnych wcieleniach miłości, którą po prostu trzeba umieć dostrzec. Cudowne zamieszanie, świetne dialogi, dużo dobrego humoru. I cała prawda o dojrzałym macierzyństwie. Wiem, bo sama urodziłam po czterdziestce.
Agnieszka Litorowicz-Siegert, dziennikarka, "Twój Styl"

Spodziewajcie się potężnej dawki emocji, doprawionej czarnym humorem i szczyptą autoironii. Natasza Socha jest w swojej szczytowej formie! Pochłonęłam tę powieść w jeden dzień.
Magdalena Majcher, autorka i recenzentka, "Przegląd czytelniczy"

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-916-8
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział pierw­szy

Nie je­stem przy­go­to­wa­na na dziec­ko. W ogó­le nie od­czu­wam in­stynk­tu, bo prze­cież mia­łam wła­śnie prze­kwi­tać, nic mi nie tyka i nie chcę uro­dzić. Tyle że już je­stem w cią­ży i ona chy­ba nie znik­nie. Może so­bie brzuch wy­ma­zać gum­ką? Albo sie­bie wy­ma­zać?

Dla­cze­go ży­cia nie moż­na sa­me­mu so­bie za­pla­no­wać? Dla­cze­go za­wsze coś lub ktoś musi się wtrą­cić i po­krzy­żo­wać na­sze pla­ny? Je­stem bar­dzo zła. Bar­dzo, bar­dzo.

Złe dni prze­pla­ta­ją się z ta­ki­mi, o któ­rych mogę po­wie­dzieć, że są w po­rząd­ku. Zda­rzy­ło mi się rów­nież od­czu­wać coś w ro­dza­ju szczę­ścia, choć może był to stan wy­wo­ła­ny zje­dze­niem ogrom­nej ilo­ści lo­dów cze­ko­la­do­wych i to bez żad­nych wy­rzu­tów su­mie­nia. Je­den dzień za­sko­czył mnie samą. Po­czu­łam na­gle, że wszyst­ko mi wol­no, że mogę prze­no­sić góry, zo­ba­czy­łam sie­bie z wóz­kiem i bar­dzo się so­bie spodo­ba­łam. Zo­ba­czy­łam Ko­smę u boku i on też tam pa­so­wał. Nie zo­ba­czy­łam na ra­zie wła­snej mat­ki, ale na wszyst­ko przyj­dzie pora. A po­tem moim cia­łem wstrząs­nęło, a ja zie­lo­na na twa­rzy upodli­łam się w pu­blicz­nej to­a­le­cie.

Jed­nak nie chcę być w cią­ży.

Ktoś kie­dyś po­wie­dział, że wo­sko­wa­nie oko­lic bi­ki­ni boli bar­dziej niż nie­speł­nio­na mi­łość. Jesz­cze bar­dziej boli świa­do­mość, że czło­wiek ma jed­nak nie­wiel­ki wpływ na to, co go w ży­ciu spo­tka. I na­wet je­śli do­brze się przy­go­tu­je, bę­dzie ra­cjo­nal­ny, a w we­wnętrz­nym no­tat­ni­ku do­kład­nie spre­cy­zu­je swo­je pla­ny, los za­śmie­je mu się w twarz i pod­sta­wi nogę.

Nic nie jest pew­ne.

Na­wet zdia­gno­zo­wa­na me­no­pau­za może na­gle prze­mie­nić się w zy­go­tę, z któ­rej po­wsta­nie nie tyl­ko nowe ży­cie, ale tak­że cała se­ria nie­pla­no­wa­nych, za­ska­ku­ją­cych i wy­trą­ca­ją­cych z rów­no­wa­gi wy­da­rzeń. Efekt do­mi­na. Je­den klo­cek pod­ci­na dru­gi i tak aż do koń­ca. Na koń­cu zaś sie­dzi prze­zna­cze­nie i chi­cho­cze. A po­tem za­czy­na usta­wiać kloc­ki od nowa.

Mi­nę­ły dwa mie­sią­ce od cza­su omdle­nia dwóch ko­biet z tej sa­mej ro­dzi­ny. Naj­pierw ce­lo­wo ze­mdla­ła mat­ka, pra­gnąc w ten spo­sób uka­rać czter­dzie­sto­sze­ścio­let­nią cór­kę, któ­ra ośmie­li­ła się wy­je­chać na wa­ka­cje z ob­cym męż­czy­zną. Na­stęp­nie ze­mdla­ła sama cór­ka, co było splo­tem po­dwój­nie szo­ku­ją­cych oko­licz­no­ści.

Oj­ciec, któ­ry umarł, żył, a kli­mak­te­rium, w któ­re po­wo­li wcho­dzi­ła, oka­za­ło się nie­pla­no­wa­ną cią­żą. Ka­li­na nie mia­ła wy­bo­ru – mu­sia­ła ze­mdleć, choć nie­ste­ty nie na dłu­go. Bo na­wet je­śli cia­ło do­ma­ga­ło się od­po­czyn­ku, to umysł ko­niecz­nie chciał wie­dzieć, jak da­lej po­to­czy się ta hi­sto­ria.

Wszyst­ko za­czę­ło się od ogło­sze­nia w lo­kal­nej pra­sie, na któ­re Ka­li­na od­po­wie­dzia­ła tyl­ko po to, by wresz­cie po­czuć smak cze­goś in­ne­go niż do­mo­wych ciast swo­jej mat­ki. Wy­je­cha­ła w za­sa­dzie bez po­że­gna­nia, z męż­czy­zną po­zna­nym mie­siąc wcze­śniej w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym i do­je­cha­ła aż do Am­ster­da­mu, gdzie po dłu­giej prze­rwie zno­wu za­czę­ła upra­wiać seks. I ukłu­ło ją szczę­ście, co było po­rów­ny­wal­ne z prze­ży­ciem or­ga­zmu, po­nie­waż za­rów­no jed­ne­go, jak i dru­gie­go Ka­li­na nie od­czu­wa­ła od bar­dzo dłu­gie­go cza­su. A Ko­sma (fa­cet z ogro­du) obu­dził w niej to, co przez lata było uśpio­ne, a kto wie, czy nie od za­wsze.

– Czu­ję się jak ko­lo­ro­wan­ka – po­wie­dzia­ła mu wte­dy. – Jesz­cze dwa ty­go­dnie temu by­łam czar­no-bia­ła, a te­raz za­peł­niam się ko­lo­ra­mi. Każ­dy ko­lej­ny dzień coś we mnie do­ma­lo­wu­je, a kie­dy będę cał­ko­wi­cie go­to­wym ob­raz­kiem, prze­wró­cę kart­kę na dru­gą stro­nę.

– Żeby za­cząć od nowa? – spy­tał Ko­sma.

Ski­nę­ła gło­wą.

– Już nie chcę pu­stych, mo­no­te­ma­tycz­nych dni, bia­łych, czar­nych, ewen­tu­al­nie sza­rych. Chcę być jak ten uno­szą­cy się na wo­dzie ho­len­der­ski kwia­to­wy targ. I bar­dzo ci dzię­ku­ję, że wło­ży­łeś mi do ręki pa­le­tę z far­ba­mi. – Przy­tu­li­ła się do nie­go i za­mknę­ła oczy.

Kie­dy le­karz oznaj­mił im, że po­dej­rze­wa u Ka­li­ny cią­żę, tym ra­zem oczy za­mknął Ko­sma i to zde­cy­do­wa­nie na dłuż­szą chwi­lę, bo krót­ko po ocu­ce­niu zno­wu upadł na pod­ło­gę.

– Mógł­by pan prze­stać? – znie­cier­pli­wił się w koń­cu le­karz. – Bę­dzie pan oj­cem, a to wy­ma­ga więk­szej sta­bil­no­ści emo­cjo­nal­nej.

Ła­two mu było mó­wić. Ko­sma do tej pory oj­cem nie był i ni­g­dy nie przy­pusz­czał, że bę­dzie mu dane kie­dy­kol­wiek po­czuć mi­łość ro­dzi­ciel­ską. To na­tu­ral­ne, że od­czu­wał strach po­mie­sza­ny z kieł­ku­ją­cym uczu­ciem szczę­ścia.

– Pa­nie dok­to­rze, ale czy to już na pew­no? – wy­szep­ta­ła Ka­li­na.

Le­karz po­pa­trzył na nią nie­prze­nik­nio­nym wzro­kiem.

Dziw­na para. Obo­je za­cho­wy­wa­li się tak, jak­by mie­li po dwa­na­ście lat i krót­ko przed te­stem szó­sto­kla­si­sty do­wie­dzie­li się, że zo­sta­ną ro­dzi­ca­mi. Tym­cza­sem mie­li znacz­nie wię­cej, a na­wet bar­dziej niż znacz­nie. Naj­wy­raź­niej nie­pla­no­wa­ne cią­że prze­ra­ża­ją w każ­dym wie­ku, bez wzglę­du na oko­licz­no­ści i me­try­kę uro­dze­nia.

– Od­cze­kaj­my dla pew­no­ści jesz­cze kil­ka dni. Ba­da­nia krwi wska­zu­ją wpraw­dzie na obec­ność beta hCG, ale test cią­żo­wy może pani wy­ko­nać nie wcze­śniej niż dwa ty­go­dnie po sto­sun­ku. Z ko­lei USG jesz­cze póź­niej, w pią­tym lub szó­stym ty­go­dniu. Ale za­rów­no omdle­nie, jak i za­wro­ty gło­wy, o któ­rych pani wspo­mi­na­ła, wska­zu­ją na to, że najpraw­do­po­dob­niej zo­sta­nie pani mamą. To pierw­sza cią­ża?

Ka­li­na po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

– Mam już cór­kę. Ma… – za­krztu­si­ła się – dwa­dzie­ścia czte­ry lata.

Le­karz uniósł brwi.

– Świet­nie. To przy­naj­mniej będą mie­li pań­stwo dużą po­moc. A przy oka­zji prze­żyją dru­gą mło­dość – pu­ścił do nich oko, po czym szyb­ko opu­ścił po­kój, gdy tyl­ko za­uwa­żył, że Ko­sma po raz ko­lej­ny robi się nie­po­ko­ją­co bla­dy.

Kie­dy zo­sta­li sami, przez pierw­sze pięć mi­nut nie mie­li od­wa­gi spoj­rzeć so­bie w oczy. W koń­cu Ka­li­na wzię­ła głę­bo­ki od­dech i po­wie­dzia­ła:

– I co te­raz?

Ko­sma pod­biegł do jej łóż­ka i chwy­cił ją za rękę.

– Moim zda­niem to wręcz fe­no­me­nal­ne pod­su­mo­wa­nie na­szej wy­pra­wy. Co praw­da je­stem za­sko­czo­ny tak bar­dzo, że nie wiem, czy nie ze­mdle­ję jesz­cze ko­lej­ne czte­ry razy, ale już te­raz czu­ję pod­skór­ną ra­dość. A ty?

Ka­li­na za­sta­no­wi­ła się. Ra­dość? Ra­czej prze­ogrom­ne prze­ra­że­nie po­łą­czo­ne ze stra­chem oraz wiel­kim zna­kiem za­py­ta­nia: jak po­wie­dzieć o tym mat­ce? Wy­pra­wa do Am­ster­da­mu była tak na­praw­dę uciecz­ką przed me­no­pau­zą i za­ci­ska­ją­cy­mi się na szyi Ka­li­ny mac­ka­mi Kon­stan­cji. Mat­ka wra­sta­ła w nią co­raz bar­dziej i co­raz sil­niej za­ci­ska­ła sznur przy­wią­za­nia. Gdy­by nie le­kar­ka, któ­ra oznaj­mi­ła Ka­li­nie, że jej ko­bie­cość za­czy­na ga­snąć, że ma po­cząt­ki me­no­pau­zy, a świat lada chwi­la spro­wa­dzi się do ata­ków go­rą­ca, dusz­no­ści i za­wro­tów gło­wy, pew­nie ni­g­dy w ży­ciu nie zde­cy­do­wa­ła­by się na opusz­cze­nie ro­dzin­ne­go gniaz­da.

Tyl­ko dla­cze­go nie ma po­czu­cia, że wra­ca z tar­czą?

Ko­lej­na wpad­ka. Dla­cze­go inne ko­bie­ty po­tra­fią za­pla­no­wać cią­żę, przy­go­to­wać się do niej, na­peł­nić or­ga­nizm od­po­wied­ni­mi wi­ta­mi­na­mi, a gło­wę po­zy­tyw­ną ener­gią, pod­czas gdy ona po pro­stu za­cho­dzi w cią­żę bez uprze­dze­nia sa­mej sie­bie?

Dwa­dzie­ścia czte­ry lata temu rów­nież za­li­czy­ła wpad­kę. Kira po­ja­wi­ła się na świe­cie jako owoc na­mio­to­wej mi­ło­ści skon­su­mo­wa­nej bez uży­cia pre­zer­wa­ty­wy, o któ­rej przy­szli ro­dzi­ce po pro­stu za­po­mnie­li. I cho­ciaż teo­re­tycz­nie wszyst­ko do­brze się skoń­czyło, to Ka­li­na nie po­tra­fi­ła po­go­dzić się z my­ślą, że dała po­dejść się lo­so­wi. A te­raz? Déjà vu. Ja­jecz­ko Ka­li­ny, za­chwy­co­ne za­pew­ne po­ja­wie­niem się plem­ni­ków po tak dłu­gim cza­sie abs­ty­nen­cji, chęt­nie po­zwo­li­ło się do­paść, prze­nik­nąć jed­ne­mu z nich do środ­ka i stwo­rzyć wspól­ną ko­mór­kę. Ma­leń­ką zy­go­tę, któ­ra nie­mal na­tych­miast za­czę­ła się dzie­lić, nie py­ta­jąc no­si­ciel­ki o zgo­dę.

Cud na­tu­ry, ow­szem.

Czy jed­nak Ka­li­na była go­to­wa na ten cud?

Sta­nę­ła na szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu i za­pa­trzy­ła się w okno, któ­re od­bi­ja­ło jej prze­ra­żo­ną twarz. Po­szła do ła­zien­ki, by uzy­skać po­twier­dze­nie tego, co zo­ba­czy­ła, tym ra­zem pa­trząc pro­sto w lu­stro. Wy­glą­da­ła ład­nie i to był je­dy­ny plus ca­łej tej sy­tu­acji. Bla­dość ustą­pi­ła, a jej cera zno­wu na­bra­ła ko­lo­ru ape­tycz­nej opa­le­ni­zny, któ­rą słoń­ce do­rzu­ci­ło gra­tis pod­czas po­by­tu nad mo­rzem i po­tem w Am­ster­da­mie. Jej oczy błysz­cza­ły, a po­tar­ga­ne i nie­uło­żo­ne wło­sy i tak mia­ły w so­bie wię­cej uro­ku niż kil­ka mie­się­cy temu, gdy wy­cho­dzi­ła z zakładu fry­zjer­skie­go ze świe­żą trwa­łą i po­nu­ry­mi my­śla­mi.

– Je­stem w cią­ży – oznaj­mi­ła gło­śno, bo na­wet je­śli le­karz tego jesz­cze w stu pro­cen­tach nie po­twier­dził, ona już wie­dzia­ła.

– Ej, to gra­tu­lu­ję! – za­wo­łał ja­kiś głos z ka­bi­ny nu­mer osiem, z któ­rej po chwi­li wy­szła mło­da dziew­czy­na i na wi­dok Ka­li­ny unio­sła kciuk. – Cie­szysz się?

– Nie wiem – przy­zna­ła uczci­wie Ka­li­na.

– Ja na ra­zie so­bie jesz­cze z wła­snym dziec­kiem po­cze­kam, cho­ciaż moja mat­ka już coś prze­bą­ku­je o wnu­kach. – Dziew­czy­na umy­ła ręce i mo­kry­mi dłoń­mi prze­cze­sa­ła wło­sy. Spię­ła je w wy­so­ki ku­cyk, a usta prze­cią­gnę­ła błysz­czy­kiem. Wy­star­czy­ła mi­nu­ta, żeby wy­glą­da­ła ślicz­nie, i Ka­li­na bar­dzo jej tego po­zaz­dro­ści­ła. Jej za­bie­gi mu­sia­ły­by trwać zde­cy­do­wa­nie dłu­żej, a efekt nie był­by na­wet w po­ło­wie tak uda­ny. Dziew­czy­na mó­wi­ła da­lej: – Nie dzi­wię się jej wła­ści­wie. W tym wie­ku to pew­nie nor­mal­ne.

– A ile lat ma mama?

– Czter­dzie­ści pięć.

Ka­li­na zro­zu­mia­ła, że ta cią­ża bę­dzie wy­zwa­niem. Szko­łą ży­cia. Pró­bą ognia i pa­pier­kiem lak­mu­so­wym jej związ­ku z fa­ce­tem, któ­re­go zna za­le­d­wie kil­ka ty­go­dni. Na wszel­ki wy­pa­dek stra­ci­ła przy­tom­ność, by choć przez chwi­lę po­być w nie­by­cie.Roz­dział dru­gi

Sa­mo­po­czu­cie mo­jej ma­ci­cy z pew­no­ścią jest do­bre, w prze­ci­wień­stwie do mo­je­go wła­sne­go. W za­sa­dzie nie­mal bez prze­rwy mam ocho­tę ze­mdleć, zu­peł­nie jak­by to mia­ło po­móc mi w prze­trwa­niu. Chwi­le nie­świa­do­mo­ści, dzię­ki któ­rym zno­wu nie je­stem w cią­ży. Chy­ba po­win­nam się cie­szyć – wy­sła­łam swo­ją me­no­pau­zę na kil­ku­let­ni urlop, w za­mian do­ła­do­wu­jąc się taką ilo­ścią hor­mo­nów, że mo­gła­bym nimi ob­da­rzyć tu­zin in­nych ko­biet.

Wiem, że ofi­cjal­nie jesz­cze nie wiem, ale ja wiem.

Mój nos mi pod­po­wia­da, bo na­gle od­czu­wam za­pa­chy w wer­sji 3D. Wszyst­ko jest tak wy­ra­zi­ste i in­ten­syw­ne, że z od­le­gło­ści ki­lo­me­tra roz­po­znam nie­do­my­te pa­chy lub tłu­ste wło­sy. Naj­bar­dziej de­ner­wu­je mnie za­pach bie­dro­nek, a do­kład­niej ich od­cho­dów. Ta­kie małe żół­te krop­ki na ubra­niach.

Fuj.

Czy­tam ja­kąś mi­nik­sią­żecz­kę o cią­ży. Płeć dziec­ka okre­śla­ją dwa z czter­dzie­stu sze­ściu chro­mo­so­mów, two­rzą­cych jego ge­no­typ. Ko­mór­ka ja­jo­wa ma za­wsze dwa jed­na­ko­we chro­mo­so­my płcio­we X, a plem­nik – chro­mo­som X i chro­mo­som Y. Wiem, pa­mię­tam ze szko­ły śred­niej. Je­śli ja­jecz­ko zo­sta­nie za­płod­nio­ne przez chro­mo­som Y, będę mia­ła chłop­ca. Czy­li tak na­praw­dę to fa­cet de­cy­du­je o płci dziec­ka. Szko­da, że tej wie­dzy nie po­sia­da­ła Anna Bo­leyn.

Po­nad­to z ksią­żecz­ki wy­ni­ka, że już po sied­miu dniach po­je­dyn­cza ko­mór­ka prze­kształ­ca się w kil­ku­set­ko­mór­ko­wą kulę. Zwy­kle za­gnież­dża się w gór­nej czę­ści ma­ci­cy po tej sa­mej stro­nie co jaj­nik, któ­ry uwol­nił ko­mór­kę ja­jo­wą. To w moim przy­pad­ku po le­wej, bo wła­śnie tam kil­ka dni temu od­czu­wa­łam dziw­ne kłu­cie. My­śla­łam wte­dy, że to kol­ka.

A to była zy­go­ta…

Kali­nę za­trzy­ma­no na dwu­dnio­wą ob­ser­wa­cję, a na­wet za­pro­po­no­wa­no nie­co dłuż­szą, tyle że bez po­wo­dze­nia. Przy­szła mat­ka oznaj­mi­ła, że od tego mo­men­tu po­ob­ser­wu­je się sama. A Ko­sma jej w tym po­mo­że. Na­wet je­śli ist­niał cień po­dej­rze­nia, że to jed­nak nie jest cią­ża, Ka­li­na wie­dzia­ła, że w jej przy­pad­ku nie ma mowy o po­mył­ce. Kto raz wpadł, wpad­nie i dru­gi. Po­sta­no­wi­ła za­tem odło­żyć my­śle­nie o dziec­ku na czas nie­co póź­niej­szy. Te­raz jej gło­wę za­przą­ta­ła zu­peł­nie inna myśl.

Oj­ciec. Oj­ciec, któ­ry we­dług jej mat­ki umarł, z ko­lei we­dług pew­nej ko­bie­ty z Roz­ło­gów – żył na­dal.

Jó­zef Ko­szał­ka miał lat sie­dem­dzie­siąt osiem i rze­czy­wi­ście moc­no trzy­mał się na no­gach. Był sa­mot­ni­kiem i choć kil­ka ko­biet ofe­ro­wa­ło mu swo­je obia­dy, wdzię­ki oraz ogól­ną po­moc w obej­ściu, każ­dej z nich od­mó­wił, sku­pia­jąc się na swo­ich dwóch hob­by – po­dró­żach oraz le­cze­niu zwie­rząt. Był ma­ło­mów­ny, za­mknię­ty w so­bie, a kie­dy miał ocho­tę z kimś po­roz­ma­wiać, zwie­rzał się kro­wom, świ­niom i ko­niom. Na­wet w naj­śmiel­szych snach nie mógł przy­pusz­czać, że po czter­dzie­stu sze­ściu la­tach od śmier­ci swo­jej je­dy­nej cór­ki zo­ba­czy ją żywą, z wiel­ki­mi zna­ka­mi za­py­ta­nia w oczach, z ty­sią­cem py­tań kłę­bią­cych się w ustach oraz męż­czy­zną u boku, odro­bi­nę tyl­ko osłu­pia­łym. To, że ta dwój­ka sta­nę­ła w koń­cu na­prze­ciw­ko sie­bie żywa, cała i zdro­wa, było ko­lej­nym chi­cho­tem losu, któ­ry naj­wy­raź­niej za­ko­chał się w ich hi­sto­rii i z przy­jem­no­ścią cze­kał na dal­szy roz­wój wy­pad­ków.

Dla­cze­go mat­ka Ka­li­ny po­wie­dzia­ła cór­ce, że jej oj­ciec umarł? I dla­cze­go po­wie­dzia­ła swo­je­mu mę­żo­wi, że dziec­ko zmar­ło w cza­sie po­ro­du?

Gdy­by Ka­li­na nie mia­ła swo­jej li­sty ma­rzeń, któ­rą po­sta­no­wi­ła speł­nić w dro­dze do Am­ster­da­mu, pew­nie ni­g­dy nie do­wie­dzia­ła­by się o ist­nie­niu Jó­ze­fa, nie zo­ba­czy­ła jego nie­bie­skie­go dom­ku peł­ne­go pa­mią­tek z po­dró­ży i ni­g­dy w ży­ciu nie uży­ła sło­wa „tato”. Ale ta li­sta była. A jej ostat­ni punkt brzmiał: „od­wie­dzić dom ojca”.

W Am­ster­da­mie mo­gła­by zo­stać aż do koń­ca wa­ka­cji, tak było jej do­brze, bło­go i bez­piecz­nie. Wte­dy wła­śnie to szczę­ście prze­ciął dzwo­nek te­le­fo­nu oraz sta­now­czy głos le­ka­rza, in­for­mu­ją­cy, że jej mat­ka leży po za­pa­ści krą­że­nio­wej w szpi­ta­lu i „na­praw­dę wszyst­ko może się wy­da­rzyć”. To sło­wo „wszyst­ko” ka­za­ło jej na­tych­miast skró­cić po­byt, wsiąść do zie­lo­ne­go ci­tro­ena i naj­szyb­ciej, jak się dało, do­je­chać do domu. Kil­ka ki­lo­me­trów przed Świe­bo­dzi­nem za­paść oka­za­ła się mniej groź­na, niż po­cząt­ko­wo przy­pusz­cza­no, i Kon­stan­cja po­wró­ci­ła do świa­ta ży­wych, choć dość zmę­czo­nych. W tej sy­tu­acji Ka­li­na zde­cy­do­wa­ła się na ma­leń­ki skok w bok od głów­nej dro­gi pro­wa­dzą­cej pro­sto do mat­ki i wy­bra­ła Roz­ło­gi, o któ­rych wie­dzia­ła tyl­ko tyle, że kie­dyś miesz­kał w nich jej oj­ciec.

A te­raz sta­ła na­prze­ciw­ko nie­go i bar­dzo in­ten­syw­nie za­sta­na­wia­ła się, ja­kie sło­wo po­win­no paść jako pierw­sze.

– Słu­cham? – zde­cy­do­wał się za­tem Jó­zef Ko­szał­ka, wpa­tru­jąc się w drob­ną blon­dyn­kę, do któ­rej po­czuł dziw­ną sym­pa­tię, zu­peł­nie nie ro­zu­mie­jąc dla­cze­go.

– Pan Jó­zef Ko­szał­ka? – upew­ni­ła się Ka­li­na, choć od­po­wiedź na to py­ta­nie była rów­nie pew­na, jak to, że jest w cią­ży.

Ski­nął gło­wą.

– Mąż Kon­stan­cji Ko­szał­ki? – To py­ta­nie tak­że było re­to­rycz­ne, ale mu­sia­ło paść.

Spoj­rzał na nią wy­cze­ku­ją­co, jak­by spo­dzie­wał się, że za chwi­lę usły­szy coś, od cze­go świat na chwi­lę sta­nie w miej­scu. W koń­cu jed­nak uznał, że chy­ba wy­pa­da udzie­lić od­po­wie­dzi.

– Tak, cho­ciaż od daw­na nie mamy ze sobą żad­ne­go kon­tak­tu. I nie bar­dzo ro­zu­miem…

– Mam na imię Ka­li­na. Z domu Ko­szał­ka. Je­stem pana cór­ką. Mam czter­dzie­ści sześć lat i z tego, co mó­wi­ła mi pań­ska są­siad­ka, jest pan prze­ko­na­ny, że umar­łam. Nie­ste­ty mu­szę stwier­dzić, że my­śla­łam do­kład­nie to samo o panu. Ta­kie in­for­ma­cje prze­ka­za­ła mi moja mat­ka i nie mia­łam pod­staw, żeby jej nie wie­rzyć – za­pę­tli­ła się tro­chę, ale wy­da­wa­ło jej się, że im wię­cej słów z sie­bie wy­plu­je, tym ła­twiej jej bę­dzie zro­zu­mieć całą tę ab­sur­dal­ną sy­tu­ację. Za­ga­dać ci­szę. Za­krzy­czeć czter­dzie­ści sześć lat oszu­stwa.

Jó­zef Ko­szał­ka po­trze­bo­wał do­kład­nie pięć­dzie­się­ciu trzech se­kund, by jego krew zno­wu za­czę­ła pły­nąć, ser­ce bić, a w pal­cach wró­ci­ło czu­cie. Spró­bo­wał też otwo­rzyć usta i wy­pchnąć z nich py­ta­nie:

– Jak to?

Ka­li­na po­czu­ła, że krę­ci jej się w gło­wie.

Po­sta­no­wi­ła jed­nak nie mdleć, w oba­wie, że wy­jaś­nie­nie tej ta­jem­ni­cy zaj­mie jej zbyt dłu­gi czas, któ­re­go za dzie­więć mie­się­cy nie bę­dzie już mia­ła.

– Czy mogę prze­jąć kon­wer­sa­cję? – za­pro­po­no­wał Ko­sma, któ­ry naj­szyb­ciej z nich wszyst­kich ochło­nął i za­prag­nął po­móc mat­ce swo­je­go przy­szłe­go dziec­ka.

Ka­li­na i Jó­zef przy­tak­nę­li, nie od­ry­wa­jąc od sie­bie wzro­ku.

Ko­sma wy­ja­śnił w czter­dzie­stu ośmiu zda­niach całą sy­tu­ację, po­wta­rza­jąc to, co już wcze­śniej mó­wi­ła Ka­li­na, do­rzu­ca­jąc rys psy­cho­lo­gicz­ny Kon­stan­cji, któ­rej co praw­da nie miał oka­zji jesz­cze po­znać, ale spo­ro ro­zu­miał, oraz kil­ka uwag od sie­bie pod­kre­śla­ją­cych wpraw­dzie póź­ne, ale jed­nak cu­dow­ne od­na­le­zie­nie się po la­tach.

Jó­zef Ko­szał­ka za­mknął oczy, a po chwi­li za­pro­sił ich do środ­ka. Kie­dy mi­ja­li go w furt­ce, na mo­ment za­wa­hał się, ale w koń­cu przy­cią­gnął Ka­li­nę do sie­bie i z ca­łej siły przy­tu­lił. Po jej cie­le roz­la­ło się za­ska­ku­ją­co przy­jem­ne cie­pło, któ­re po­czu­ła rów­nież mała zy­go­ta, prze­miesz­cza­ją­ca się wła­śnie ja­jo­wo­dem w stro­nę ma­ci­cy. Jó­zef pach­niał ty­to­niem, sia­nem i psią kar­mą. To nie jest może ulu­bio­ny aro­mat kre­ato­rów per­fum, ale Ka­li­nie wy­dał się jed­nym z pięk­niej­szych, ja­kie do­tąd wą­cha­ła.

Oczy­wi­ście za­raz po za­pa­chu Ko­smy.

Dom Jó­ze­fa był nie­bie­ski, choć moc­no wy­pło­wia­ły od słoń­ca. Miał bia­łe drew­nia­ne okna, dach kry­ty gon­tem i bie­lo­ny ga­nek, na któ­rym sta­ło kil­ka­na­ście mi­sek z wodą.

– Dla ko­tów – wy­ja­śnił, co było nie­po­trzeb­ne, gdyż dość spo­ra licz­ba tych zwie­rząt spa­ce­ro­wa­ła po ogro­dzie, sie­dzia­ła pod drze­wem, na gan­ku, pa­ra­pe­tach okien, a na­wet w pu­stych do­nicz­kach po kwia­tach.

Dom otu­la­ły ję­zo­ry blusz­czu, spa­da­ją­ce ka­ska­da­mi na zie­mię, gdzie spla­ta­ły się z żół­tą to­je­ścią, two­rząc efek­tow­ne ko­bier­ce. Tra­wa była so­czy­sta, ape­tycz­na i wy­glą­da­ła jak na­ma­lo­wa­na. W środ­ku pa­no­wał przy­jem­ny chłód. Kuch­nia była prze­stron­na, pro­sto urzą­dzo­na, z mu­ro­wa­ny­mi pół­ka­mi za­sło­nię­ty­mi płó­cien­ną za­sło­ną. Na ścia­nach wi­sia­ły drew­nia­ne szaf­ki, kil­ka pó­łek oraz ob­ra­zek przed­sta­wia­ją­cy uśmiech­nię­tą kro­wę. Wszyst­ko było dość sta­re, ale schlud­ne i spra­wia­ło wy­jąt­ko­wo przy­tul­ne wra­że­nie. Je­dy­nym od­mien­nym ele­men­tem była ogrom­na lo­dów­ka, lśnią­ca nie­rdzew­ną sta­lą i ku­szą­ca ame­ry­kań­ski­mi ga­ba­ry­ta­mi. Po­sia­da­ła ba­rek, osob­ny za­mra­żal­nik, a na­wet kost­kar­kę i po­daj­nik lodu. Ka­li­na była szcze­rze za­chwy­co­na. Od za­wsze o czymś ta­kim ma­rzy­ła, nie­ste­ty Kon­stan­cja wo­la­ła małą lo­dów­kę, nie­za­gra­ca­ją­cą prze­strze­ni.

– Wody? – za­pro­po­no­wał Jó­zef i trzę­są­cy­mi się rę­ko­ma na­lał im wody z dzban­ka. – Ty na­praw­dę ży­jesz – po­wie­dział, pa­trząc na Ka­li­nę i szyb­ko mru­ga­jąc po­wie­ka­mi, co za­zwy­czaj opóź­nia po­ja­wie­nie się łez.

Ka­li­na spoj­rza­ła na nie­go.

Miał opa­lo­ną twarz, czo­ło po­prze­ci­na­ne zmarszcz­ka­mi, któ­re płyn­nie prze­cho­dzi­ły w dół, w oko­li­ce oczu i da­lej, wo­kół ust. Był sta­ry, ale na swój spo­sób była to sta­rość przy­jem­na. Miał błę­kit­ne oczy, dłu­gie rzę­sy i krza­cza­ste, ciem­ne brwi, któ­re sil­nie kon­tra­sto­wa­ły z si­wy­mi wło­sa­mi i si­wym, kil­ku­dnio­wym za­ro­stem. Naj­więk­szą uwa­gę sku­pia­ły jed­nak jego dło­nie – moc­ne, duże, z krót­ko przy­cię­ty­mi pa­znok­cia­mi i ży­ła­mi, któ­re pra­wie prze­bi­ja­ły skó­rę.

Ka­li­na po­my­śla­ła o nim: „mój oj­ciec”, pod­nio­sła szklan­kę do ust i w tym mo­men­cie, tra­dy­cyj­nie już, ze­mdla­ła.

Kie­dy się ock­nę­ła, le­ża­ła w po­dwój­nym łóż­ku przy­kry­ta prze­ście­ra­dłem da­ją­cym przy­jem­ny chłód, a w oko­li­cach jej stóp spał zwi­nię­ty w kłę­bek mały, rudy kot. Na szczę­ście nie był łysy jak Pa­try­cjusz Kon­stan­cji, tyl­ko pu­szy­sty, cie­plut­ki i bar­dzo pa­su­ją­cy do oto­cze­nia. Z uchy­lo­ne­go okna do­bie­ga­ła ją roz­mo­wa, więc, chcąc nie chcąc, za­czę­ła się w nią wsłu­chi­wać.

– Mówi pan, że zna­cie się do­pie­ro parę ty­go­dni. Od­no­szę jed­nak wra­że­nie, że łą­czy was coś, co nie­któ­rzy na­zy­wa­ją mi­ło­ścią, a już z pew­no­ścią sto­icie w jej przed­sion­ku.

Ko­sma od­chrząk­nął.

– Pro­szę mó­wić do mnie po imie­niu. Je­śli cho­dzi o przed­sio­nek, to my­ślę, że po­su­nę­li­śmy się krok da­lej, a przy­naj­mniej ja. Z całą sta­now­czo­ścią stwier­dzam, że ko­cham pana cór­kę w spo­sób nie­wy­obra­żal­nie sil­ny. Wiem rów­nież, że ni­g­dy jej nie opusz­czę.

– Ni­g­dy to nas nie opusz­cza wła­sny cień, z ludź­mi bywa róż­nie – za­uwa­żył cierp­ko Jó­zef, a Ka­li­na nie mo­gła się z nim nie zgo­dzić. Nie­mniej sło­wa Ko­smy roz­la­ły się po jej wnę­trzu i do­pie­ści­ły nie­mal każ­dy za­ka­ma­rek cia­ła.

Za­ko­cha­nie to bar­dzo przy­jem­ny stan. Nie­za­leż­nie od wie­ku i in­ne­go sta­nu, w któ­rym wła­śnie się znaj­do­wa­ła.

– Dla­cze­go jej mat­ka skła­ma­ła? – spy­tał na­gle Jó­zef.

Za­pa­dła ci­sza wy­ni­ka­ją­ca z fak­tu, że Ko­sma nie miał zie­lo­ne­go po­ję­cia, czym kie­ro­wa­ła się Kon­stan­cja, uśmier­ca­jąc ojca i cór­kę, choć na szczę­ście tyl­ko w opo­wie­ściach. W tej sy­tu­acji Ka­li­na wy­cią­gnę­ła sto­py spod ru­dej, za­spa­nej kul­ki, po­pra­wi­ła wło­sy i wy­szła na ga­nek.

– Już mi le­piej – ubie­gła ich po­dwój­ne py­ta­nie. – I my­ślę, że to ty mu­sisz znać od­po­wiedź. Sta­ło się coś przed mo­imi na­ro­dzi­na­mi? Coś, co ka­za­ło­by ma­mie po­stą­pić wła­śnie w ten spo­sób? – Usia­dła na krze­śle i spoj­rza­ła wy­cze­ku­ją­co na Jó­ze­fa.

Od­chrząk­nął i po­dra­pał się po gło­wie.

– No, po­kłó­ci­li­śmy się tro­chę.

– O co?

– O spra­wy nie­istot­ne moim zda­niem, choć mat­ka uwa­ża­ła ina­czej.

Ka­li­na zmarsz­czy­ła brwi.

– Nikt nie robi cze­goś ta­kie­go z po­wo­du nie­istot­nej kłót­ni.

Jó­zef naj­wy­raź­niej uwa­żał ina­czej.

– Kon­stan­cja za­wsze była dość za­bor­cza. I bar­dzo nie lu­bi­ła, kie­dy mia­łem swo­je zda­nie. Kłó­ci­li­śmy się dość czę­sto, cho­ciaż kie­dy za­szła w cią­żę, sta­ra­łem się cho­dzić wo­kół niej na pa­lusz­kach, przy­się­gam. – Spoj­rzał na nią swo­imi nie­bie­ski­mi ocza­mi.

– Ale coś się mu­sia­ło wy­da­rzyć, sko­ro po­wie­dzia­ła ci, że umar­łam.

Jó­zef spu­ścił gło­wę.

– Nie wiem. Na­praw­dę nie wiem. Chy­ba po pro­stu prze­sta­ła mnie ko­chać. I uka­ra­ła mnie za to, że ta mi­łość się w niej wy­pa­li­ła. Pew­nie za mało się sta­ra­łem.

Ka­li­na spoj­rza­ła na kwit­ną­ce mal­wy i wsłu­cha­ła się w ar­mię za­pra­co­wa­nych psz­czół, któ­rych bzy­cze­nie wy­wo­ły­wa­ło u Ko­smy ciar­ki na ca­łym cie­le. Do­sko­na­le wie­dzia­ła, że jej mat­ka była nie­zwy­kle trud­ną oso­bą – ego­cen­trycz­ną, za­bor­czą i de­cy­du­ją­cą o wszyst­kim za wszyst­kich. Ale Jó­zef naj­wy­raź­niej nie mó­wił jej ca­łej praw­dy, jak­by w oba­wie, że szcze­rość zno­wu ich od sie­bie od­se­pa­ru­je.

– Mo­że­my tu zo­stać do ju­tra? – spy­ta­ła więc tyl­ko.

– Tyle, ile chcesz. Nie py­taj na­wet. – Jó­zef uśmiech­nął się i przy­krył swo­imi wiel­ki­mi dłoń­mi jej drob­ne ręce.

Ko­sma tym­cza­sem bacz­nie ob­ser­wo­wał jed­ną z psz­czół, któ­rej naj­wy­raź­niej znu­dził się mal­wo­wy nek­tar, za to za­in­te­re­so­wał ją za­pach kawy uno­szą­cy się z gan­ku. Nic dziw­ne­go więc, że tam wła­śnie skie­ro­wa­ła swój lot, wsku­tek cze­go Ko­sma ze­rwał się jak opa­rzo­ny z krze­sła i ma­cha­jąc jak osza­la­ły rę­ka­mi, wbiegł do domu, szczel­nie za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

– Aler­gia na jad psz­cze­li? – zdu­miał się Jó­zef.

Ka­li­na po­krę­ci­ła gło­wą.

– Nie. Zwy­kły mę­ski strach przed owa­da­mi.Roz­dział trze­ci

Teore­tycz­nie nic nie po­win­no mnie za­sko­czyć. A jed­nak dwie kre­secz­ki na te­ście cią­żo­wym, któ­rych prze­cież się spo­dzie­wa­łam, wy­wo­ła­ły raz jesz­cze nie­do­wie­rza­nie, strach i dez­orien­ta­cję. Bo choć oczy­wi­ście wia­do­mo, że dwój­ka dzie­ci wy­cho­wu­je się znacz­nie le­piej niż bied­ny i sa­mot­ny je­dy­nak, to jed­nak w moim przy­pad­ku nie do koń­ca moż­na mó­wić o ro­dzeń­stwie. To bę­dzie ra­czej dwo­je je­dy­na­ków. Kira ma dwa­dzie­ścia czte­ry lata i nie są­dzę, żeby osza­la­ła na wi­dok bra­ta lub sio­stry, zwłasz­cza że tak na­praw­dę sama mo­gła­by już mieć dziec­ko. Ja w jej wie­ku mia­łam…

Je­stem czter­dzie­sto­sze­ścio­let­nią idiot­ką. Sta­rą, ale w cią­ży. To już ofi­cjal­ne.

Ja­kimś cu­dem od­zy­ska­łam ojca. To nie­sa­mo­wi­te, jak bar­dzo świa­do­mość wpły­wa na na­sze za­cho­wa­nie. Prze­cież Jó­zef jest teo­re­tycz­nie zu­peł­nie obcą mi oso­bą, a mimo to czu­ję do nie­go dziw­ny przy­pływ emo­cji. Czy­ta­łam kie­dyś o ad­op­to­wa­nych dzie­ciach, któ­re na­wet w do­ro­słym ży­ciu za wszel­ką cenę pra­gnę­ły po­znać swo­ich bio­lo­gicz­nych ro­dzi­ców i cho­ciaż mia­ły zwią­za­ne z nimi złe wspo­mnie­nia, nie po­tra­fi­ły zre­zy­gno­wać z tych kon­tak­tów. Ja nie mam żad­nych wspo­mnień. Ni­g­dy nie po­zna­łam Jó­ze­fa, a on ni­g­dy nie wziął mnie na ręce. A te­raz, po czter­dzie­stu sze­ściu la­tach, sto­ję i pa­trzę na nie­go, i czu­ję się tak, jak­by­śmy od za­wsze byli ro­dzi­ną. Czy to geny, czy moja cią­żo­wa nad­wraż­li­wość? Po­dob­no waż­ny wpływ na kształ­to­wa­nie mó­zgu dziec­ka ma więź emo­cjo­nal­na, któ­ra po­wsta­je mię­dzy nie­mow­lę­ciem a mat­ką. Od tego, jak sil­nie są ze sobą po­łą­cze­ni, za­le­ży, któ­re re­jo­ny mó­zgu dziec­ka zo­sta­ną le­piej ukształ­to­wa­ne, a któ­re naj­zwy­czaj­niej ob­umrą i znik­ną. Po­łą­cze­nia neu­ro­nów do­ty­czą­ce ojca i wspo­mnień z nim zwią­za­nych ni­g­dy nie były uży­wa­ne! A jed­nak są! Pa­trząc na Jó­ze­fa, wiem, że je­stem jego cór­ką. I bar­dzo mi z tą wie­dzą do­brze.

Kali­na za­snę­ła wtu­lo­na w Ko­smę i po­ściel w nie­bie­ską krat­kę. Coś jej się śni­ło, coś bli­żej nie­okre­ślo­ne­go, co mia­ło za­pach Jó­ze­fa. Może to kar­ma dla zwie­rząt albo sia­no? Marsz­czy­ła za­baw­nie nos przez sen, a na­wet coś tam mam­ro­ta­ła, cze­go jed­nak Ko­sma nie zro­zu­miał, choć bar­dzo się sta­rał.

Za dwa­dzie­ścia szó­sta, kie­dy Ka­li­na cią­gle jesz­cze smacz­nie po­chra­py­wa­ła, do­padł go pierw­szy lęk cią­żo­wy, choć ofi­cjal­ne­go po­twier­dze­nia na­dal jesz­cze nie było. Usiadł na łóż­ku i zła­pał się za ser­ce.

Dziec­ko?

Kie­dyś rze­czy­wi­ście ma­rzył o tym, żeby zo­stać oj­cem, nie­ste­ty jego żona zu­peł­nie nie umia­ła zna­leźć miej­sca na cią­żę w swo­im na­pię­tym har­mo­no­gra­mie za­jęć. No i mie­li psa. Tup­tu­sia, ra­so­we­go pe­kiń­czy­ka, któ­re­go nie do­pil­no­wał. Nic dziw­ne­go, że nie do­stał od losu szan­sy na zo­sta­nie praw­dzi­wym oj­cem. To przy nim prze­cież Tup­tuś kich­nął i to tak do­no­śnie, że aż wy­pa­dło mu oko i to pro­sto do mi­ski z kar­mą. Za­nim Ko­sma ogar­nął całe to ma­ka­brycz­ne wy­da­rze­nie, za­nim opa­no­wał prze­ra­że­nie po­łą­czo­ne z mi­ni­mal­nym, ale jed­nak obrzy­dze­niem, Tup­tuś po­łknął wła­sne oko wraz z go­to­wa­ną mar­chew­ką i eko­lo­gicz­nym kur­cza­kiem.

I to był w za­sa­dzie ko­niec mał­żeń­stwa Ko­smy, cho­ciaż przy­niósł ofi­cjal­ne za­świad­cze­nie od we­te­ry­na­rza, że w przy­pad­ku tej rasy po­dob­ne wy­pad­ki się zda­rza­ją.

„Wy­pad­nię­cie gał­ki ocznej to ter­min okre­śla­ją­cy zu­peł­ne prze­miesz­cze­nie gał­ki ocznej przez szpa­rę po­wie­ko­wą. U pe­kiń­czy­ków na­wet po nie­wiel­kim ura­zie, za­dzia­ła­niu czyn­ni­ków stre­so­gen­nych, gwał­tow­nym kich­nię­ciu czy też chwy­ce­niu za skó­rę na kar­ku, gał­ka oczna może wy­paść” – od­czy­ta­ła gło­śno jego żona Ma­riet­ta, a po­tem jesz­cze gło­śniej wrza­snę­ła:

– Zwy­rod­nia­lec!

Ko­bie­ty i tak za­wsze wie­dzą le­piej.

Tym ra­zem jed­nak spra­wa była po­waż­niej­sza, po­nie­waż cho­dziło o dziec­ko. O część jego sa­me­go, o geny, któ­re mu prze­ka­że, o ka­wał ży­cia, któ­ry bę­dzie mu­siał mu po­świę­cić. Czy da radę? Ni­g­dy nie był oj­cem, ni­g­dy też nie miał oka­zji, żeby się do ta­kiej roli przy­go­to­wać. Zna­jo­mych, któ­rym uro­dzi­ło się dziec­ko, Ma­riet­ta omi­ja­ła sze­ro­kim łu­kiem, twier­dząc, że nie ma nic bar­dziej obrzy­dli­we­go niż wy­słu­chi­wa­nie hi­sto­ry­jek o tym, czym i jak dłu­go ulał ja­kiś ose­sek oraz ja­kie­go ko­lo­ru zro­bił kupę przed po­łu­dniem. Tym­cza­sem już za parę mie­się­cy wła­śnie ko­lo­ry­sty­ka od­cho­dów bę­dzie głów­nym te­ma­tem jego związ­ku z Ka­li­ną.

„Hur­ra” – po­my­ślał Ko­sma, a po­tem za­łkał, gdyż stan emo­cjo­nal­ny, w któ­rym się znaj­do­wał, sprzy­jał huś­taw­kom na­stro­jów.

Posta­no­wi­li, że po­wie­dzą Jó­ze­fo­wi, ale Ka­li­na zde­cy­do­wa­ła, że naj­pierw dla pew­no­ści zro­bi test.

– Ale to nie za wcze­śnie? – spy­tał Ko­sma.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– My­ślę, że już moż­na. Zresz­tą, wiem, że je­stem w cią­ży, to bę­dzie tyl­ko po­twier­dze­nie. Weź sa­mo­chód, po­jedź do Świe­bo­dzi­na, a ja tym­cza­sem po­ga­dam jesz­cze tro­chę z… Jó­ze­fem… tatą…? – za­wa­ha­ła się na mo­ment.

– Tatą – przy­tak­nął Ko­sma. – Na­wet je­śli miał czter­dzie­sto­sze­ścio­let­nią prze­rwę w wy­cho­wa­niu, to na­dal jest two­im oj­cem. I mu­szę przy­znać, że cał­kiem faj­nym. Po kimś prze­cież mu­sia­łaś odzie­dzi­czyć te do­bre geny. – Pu­ścił do niej oko. Po wy­pi­ciu po­ran­nej kawy, kil­ku przy­sia­dach na we­ran­dzie oraz krót­kiej po­ga­węd­ce z ko­tem po­czuł, jak zno­wu wstą­pi­ły w nie­go nowe siły. Bę­dzie miał dziec­ko. Bę­dzie z nim pusz­czał la­taw­ce, stru­gał ko­ni­ki i ni­g­dy nie kupi mu iPa­da.

Ogród pach­niał upa­łem. Było jesz­cze dość wcze­śnie, ale na­grza­ne po­wie­trze już drga­ło w pro­mie­niach sło­necz­nych, kwia­ty od­dy­cha­ły z wy­raź­ną trud­no­ścią, a owa­dy zda­wa­ły się za­sy­piać w lo­cie. Ka­li­na z za­chwy­tem pa­trzy­ła na bia­łe i czer­wo­ne be­go­nie, fio­le­to­we kwia­ty ko­ci­mięt­ki oraz kró­le­stwo róż we wszyst­kich ko­lo­rach i kształ­tach. Naj­bar­dziej ko­cha­ła tu­li­pa­ny, zwłasz­cza od­mia­nę Lady Jane o ze­wnętrz­nych ró­żo­wych kwia­tach, z bia­łym środ­kiem. Ale róże Jó­ze­fa były na­praw­dę kró­lew­skie. Ro­sły nie­mal wszę­dzie, do­mi­nu­jąc nad po­zo­sta­ły­mi kwia­ta­mi i pa­trząc na nie z wy­raź­ną wyż­szo­ścią. Ka­li­na roz­po­zna­ła po­ma­rań­czo­wą od­mia­nę Ave Ma­ria oraz żół­te Ca­sa­no­vy. Ale były też czer­wo­ne, kre­mo­we, a na­wet la­wen­do­we.

– To Blue Moon. Bar­dzo wraż­li­wa od­mia­na, wy­ma­ga­ją­ca nie­ustan­nej pie­lę­gna­cji. Dość hu­mo­rza­sta i pew­nie dla­te­go tak po­szu­ki­wa­na przez ho­dow­ców. U mnie przy­ję­ła się bez więk­szych ce­re­gie­li. Na do­da­tek za­wrot­nie pach­nie. – Jó­zef ski­nął ręką i Ka­li­na z przy­jem­no­ścią za­to­pi­ła się w bla­do­fio­le­to­wych płat­kach.

Na gan­ku wszyst­ko było już na­kry­te do śnia­da­nia. Twa­róg, rzod­kiew­ki, szczy­pio­rek z ce­bul­ką, jaj­ka na mięk­ko, pach­ną­cy chleb i pa­ru­ją­cy dzba­nek z kawą. Ka­li­na po­czu­ła, że jest prze­raź­li­wie głod­na. Kie­dy jed­nak w jej noz­drza wśli­znął się za­pach kawy, chwy­ci­ła się za brzuch i mało ro­man­tycz­nie zwy­mio­to­wa­ła na kwit­ną­ce na­giet­ki.

– Czy ty je­steś cho­ra? – za­py­tał Jó­zef, któ­ry sły­sząc po­dej­rza­ne dźwię­ki, wy­biegł z domu i pod­szedł do Ka­li­ny, by po­dać jej szklan­kę wody. – Wczo­raj ze­mdla­łaś, dzi­siaj masz mdło­ści. My­śla­łem, że to przez te upa­ły, ale może do­le­ga ci coś po­waż­niej­sze­go? – Wy­raź­nie się za­nie­po­ko­ił. Był wpraw­dzie we­te­ry­na­rzem, ale na pew­no mógł­by ja­koś po­móc.

Ka­li­na otar­ła usta i wzię­ła kil­ka głęb­szych wde­chów.

Po­sta­no­wi­ła, że po­cze­ka na Ko­smę i wte­dy po­wie ojcu o dziec­ku.

– Je­stem w cią­ży – oznaj­mi­ła se­kun­dę póź­niej. Ko­bie­ty w od­mien­nym sta­nie bar­dzo czę­sto spon­ta­nicz­nie po­dej­mu­ją de­cy­zje.

Jó­zef za­stygł z otwar­tą bu­zią, co w cią­gu ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin zda­rza­ło mu się dość czę­sto.

– Będę dziad­kiem? – Jego błę­kit­ne oczy chy­ba jesz­cze bar­dziej po­ja­śnia­ły.

– Już je­steś. Mam cór­kę, Kirę. Ma dwa­dzie­ścia czte­ry lata i miesz­ka ze mną oraz z mamą.

– Ale to nie Ko­sma jest jej oj­cem – bar­dziej stwier­dził, niż za­py­tał Jó­zef.

Uśmiech­nę­ła się.

– No nie. Oj­cem jest nie­ja­ki Adam, któ­ry ofi­cjal­nie na­dal jest moim mę­żem, ale od kil­ku­na­stu lat nie miesz­ka­my ra­zem. Pra­cu­je­my za to w jed­nej szko­le. Ko­smę po­zna­łam nie­daw­no, no i tak… ja­koś… wy­szło…

Jó­zef, któ­ry ni­g­dy nie miał dzie­ci, przy­naj­mniej nie świa­do­mie, zu­peł­nie nie wie­dział, co ma po­wie­dzieć. Jego cór­ka była w cią­ży z in­nym męż­czy­zną niż jej mąż, z któ­rym nie mia­ła roz­wo­du, ale już nie miesz­ka­ła od dłuż­sze­go cza­su. Z szyb­kich ob­li­czeń wy­ni­ka­ło, że w pierw­szą ciążę za­szła dość wcze­śnie, a w dru­gą… ra­czej póź­no. Na do­da­tek miał już wnucz­kę, o któ­rej oczy­wi­ście nie wie­dział. Ona o nim rów­nież. Ży­cie lubi cza­sem za­ba­wić się cu­dzym kosz­tem.

– Może ka­nap­kę z twa­roż­kiem? – za­py­tał na wszel­ki wy­pa­dek, prze­cho­dząc na bar­dziej neu­tral­ny grunt.

Ka­li­na z przy­jem­no­ścią za­to­pi­ła zęby w świe­żym chle­bie, ob­fi­cie ob­ło­żo­nym pla­stra­mi twa­ro­gu oraz po­sy­pa­nym szczy­pior­kiem.

– Czy­li je­stem dziad­kiem – po­wie­dział po chwi­li i po­czuł coś na kształt dumy.

– Je­steś.

– Jaka jest Kira?

Ka­li­na za­sta­no­wi­ła się przez chwi­lę.

– Bar­dzo pew­na sie­bie, sta­now­cza i ład­na. Tro­chę ta­kie za­prze­cze­nie mnie sa­mej – stwier­dzi­ła, ale Jó­zef po­krę­cił gło­wą.

– Ty je­steś bar­dzo ład­na. A sta­now­czo­ści za­wsze moż­na się na­uczyć.

W za­sa­dzie miał ra­cję. Prze­cież te­raz wła­śnie tego pró­bo­wa­ła.

– A kie­dy zo­sta­nę dziad­kiem po raz dru­gi?

– Z mo­ich ob­li­czeń wy­ni­ka, że na wio­snę przy­szłe­go roku.

– Cią­gle nie mogę w to wszyst­ko uwie­rzyć. Boję się, że za chwi­lę znik­niesz, a ja zno­wu zo­sta­nę bez cór­ki. I je­stem na sie­bie zły, że uwie­rzy­łem Kon­stan­cji.

Ka­li­na spoj­rza­ła na nie­go, prze­ry­wa­jąc na mo­ment je­dze­nie.

– Dla­cze­go miał­byś jej nie uwie­rzyć? Kie­dy mi po­wie­dzia­ła, że umar­łeś, na­wet przez myśl mi nie prze­szło, że mo­gło­by być ina­czej. Nic dziw­ne­go więc, że ni­g­dy się nie szu­ka­li­śmy.

– To ja­kim cu­dem tu tra­fi­łaś?

Ka­li­na, któ­ra po mdlą­cej re­ak­cji na za­pach kawy na­gle po­czu­ła ogrom­ną po­trze­bę wy­pi­cia choć kil­ku ły­ków tego aro­ma­tycz­ne­go na­po­ju, na­la­ła do peł­na fi­li­żan­kę i z przy­jem­no­ścią po­cią­gnę­ła no­sem.

– Kawę wol­no? – za­nie­po­ko­ił się Jó­zef.

Pew­nie nie. Ale mia­ła na nią ogrom­ną ocho­tę. Poza tym po­pi­ja­nie kawy ja­koś pa­so­wa­ło do tego po­ran­ka, za­pa­chu kwia­tów i Jó­ze­fa pa­trzą­ce­go na nią z co­raz więk­szym roz­rzew­nie­niem w oczach.

– Mam li­stę – po­wie­dzia­ła w koń­cu. – Li­stę ma­rzeń do speł­nie­nia, któ­re za­pi­sy­wa­łam przez kil­ka, a na­wet kil­ka­na­ście ostat­nich lat. Rze­czy, któ­rych nie wol­no mi było ro­bić, rze­czy, na któ­re po pro­stu mia­łam ocho­tę i któ­re mnie po­cią­ga­ły. Kie­dy po­zna­łam Ko­smę, uzna­łam, że to naj­lep­szy mo­ment, żeby za­cząć speł­niać te ma­rze­nia. Naj­lep­szy i być może ostat­ni. Jesz­cze kil­ka ty­go­dni temu my­śla­łam, że mam me­no­pau­zę, że sty­gnę jako ko­bie­ta, a ni­g­dy w ży­ciu nie zro­bi­łam cze­goś spon­ta­nicz­ne­go, cze­goś za­ka­za­ne­go.

Jó­zef od­go­nił mu­chę krę­cą­cą się na­chal­nie wo­kół jego gło­wy.

– Mógł­bym zer­k­nąć na tę li­stę? – po­pro­sił nie­śmia­ło.

Ka­li­na za­wa­ha­ła się na mo­ment, ale po chwi­li wy­ję­ła z to­reb­ki zło­żo­ną, moc­no już wy­gnie­cio­ną kart­kę i po­da­ła ją Jó­ze­fo­wi.

1. Po­pić śle­dzie słod­kim mle­kiem.

2. Zro­bić so­bie praw­dzi­wy ta­tu­aż.

3. Zjeść śnia­da­nie w łóż­ku i na­kru­szyć w po­ście­li.

4. Za­pa­lić traw­kę.

5. Przejść nocą przez cmen­tarz.

6. Upra­wiać seks z nie­zna­jo­mym.

7. Pla­ża nu­dy­stów. Choć­by nie wiem co.

8. Zo­ba­czyć na wła­sne oczy park Keu­ken­hof w Ho­lan­dii.

9. Wy­pić her­ba­tę z ły­żecz­ką w szklan­ce.

10. Od­wie­dzić dom ojca.

Po­ki­wał gło­wą na znak, że jest pod wra­że­niem.

– Wszyst­ko od­ha­czo­ne?

– Nie uda­ło nam się do­trzeć do par­ku Keu­ken­hof, bo za­dzwo­ni­li ze szpi­ta­la, że mama mia­ła za­paść, ale już wszyst­ko w po­rząd­ku – do­da­ła szyb­ko, wi­dząc za­nie­po­ko­jo­ne spoj­rze­nie Jó­ze­fa. Czy to moż­li­we, żeby po tylu la­tach i ta­kim oszu­stwie coś jesz­cze do niej czuł?

– Po­pi­łaś śle­dzie mle­kiem?

Ro­ze­śmia­ła się i ski­nę­ła gło­wą. Na pla­ży nu­dy­stów też była, zresz­tą tam po raz pierw­szy uj­rza­ła gołą pupę Ko­smy. Mia­ła tyl­ko na­dzie­ję, że Jó­zef nie spy­ta ją o seks z nie­zna­jo­mym. Ja­koś nie­zręcz­nie by­ło­by mu o tym opo­wia­dać. Poza tym czy Ko­smę moż­na było wte­dy uznać jesz­cze za nie­zna­jo­me­go?

– Nu­mer dzie­sięć, od­wie­dzić dom ojca. Skąd wie­dzia­łaś, gdzie mnie szu­kać?

– Nie wie­dzia­łam. Ale ja­kiś czas temu zna­la­złam na stry­chu two­je zdję­cie. By­łeś na nim zupełnie inny – uśmiech­nę­ła się.

– No, pew­nie z pięć­dzie­siąt lat młod­szy.

– Z tyłu tego zdję­cia był na­pis „Roz­ło­gi”. Po­my­śla­łam, że może ktoś cię jesz­cze pa­mię­ta, że masz tu ja­kąś ro­dzi­nę, ko­goś, kto bę­dzie wie­dział, gdzie jest twój daw­ny dom albo cho­ciaż… grób – do­koń­czy­ła ci­cho.

Spu­ścił wzrok. Po pierw­szej ra­do­ści, jaką po­czuł na wi­dok Ka­li­ny i świa­do­mo­ści, że jed­nak żyje, przy­szedł czas na gniew, kieł­ku­ją­cy w oko­li­cach żo­łąd­ka. Gniew pod­cho­dził co­raz wy­żej i wy­żej, aż w koń­cu chwy­cił za gar­dło.

Dla­cze­go Kon­stan­cja skła­ma­ła? Na­wet je­śli po­peł­nił błąd, czy mia­ła pra­wo ka­rać go tak su­ro­wo? Ode­brać pra­wo do by­cia oj­cem? Dziad­kiem?

Za­ci­snął pię­ści.

Ka­li­na tym­cza­sem za­sta­na­wia­ła się, jak na wia­do­mość o ojcu za­re­agu­je Kon­stan­cja. Przy­zna się i po­wie, dla­cze­go tak zro­bi­ła? Czy wy­prze się wszyst­kie­go i opo­wie jej zu­peł­nie inną hi­sto­rię?

Pół go­dzi­ny póź­niej po­ja­wił się Ko­sma z pla­sti­ko­wą re­kla­mów­ką z ap­te­ki, w któ­rej spo­czy­wał test cią­żo­wy z ob­raz­kiem prze­uro­cze­go bo­ba­sa. Na ten wi­dok przy­szły ta­tuś po­czuł gar­dło­wy ucisk wzru­sze­nia.

Za­pro­po­no­wał na­wet, aby wspól­nie uda­li się do to­a­le­ty, ale Ka­li­na wo­la­ła sik­nąć na test w sa­mot­no­ści. Obie­ca­ła, że ra­zem będą mo­gli wpa­try­wać się w okien­ko, któ­re wyda osta­tecz­ny wy­rok.

Jed­na lub dwie kre­ski.

– A pan już wie? – zdzi­wił się Ko­sma, pa­trząc, jak pod­cho­dzi do nie­go Jó­zef, moc­no za­ci­ska kciu­ki i z wy­ra­zem sku­pie­nia na twa­rzy wpa­tru­je się w klam­kę od ubi­ka­cji.

– Ka­li­na zdą­ży­ła mi po­wie­dzieć. Ja­koś tak wy­szło przy twa­roż­ku i ka­wie. – Spoj­rzał na nie­go z za­kło­po­ta­niem, ale Ko­sma tyl­ko mach­nął ręką.

– Nie szko­dzi. Naj­waż­niej­sze, żeby się uda­ło.

– Uda­ło? – zdzi­wił się Jó­zef.

– No, że­by­śmy już byli na­praw­dę pew­ni. Mu­szę za­cząć przy­go­to­wy­wać się do roli ojca, a im prę­dzej, tym le­piej.

Ka­li­na nie ka­za­ła na sie­bie dłu­go cze­kać.

Usie­dli ra­zem w kuch­ni przy sto­le, na środ­ku któ­re­go po­ło­ży­ła bia­ły, po­dłuż­ny przed­miot.

– Za­nim za­cznie­cie py­tać – dwie kre­ski ozna­cza­ją cią­żę – uprze­dzi­ła.

Ko­sma i Jó­zef nie od­ry­wa­li wzro­ku od te­stu cią­żo­we­go, na któ­rym po upły­wie mi­nu­ty po­ja­wi­ły się dwie wy­raź­ne, nie­bie­skie kre­ski.

– Co to ozna­cza? Co to ozna­cza? – Ko­sma pa­trzył to na Jó­ze­fa, to na Ka­li­nę.

Prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– A co mó­wi­łam przed chwi­lą?

– Nie pa­mię­tam, zu­peł­nie nie pa­mię­tam. A pan?

Jó­zef, moc­no spo­co­ny, po­dra­pał się ręką po gło­wie.

Ka­li­na wzię­ła do ręki test. Nie po­zo­sta­wiał żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Pa­no­wie, mam dla was wia­do­mość. Je­stem w cią­ży.Roz­dział czwar­ty

Weekend mi­nął na ogól­nej de­pre­sji, choć nie wy­bit­nie cięż­kiej. Kie­dy tyl­ko wró­ci­li­śmy do domu, już na­stęp­ne­go dnia z rana po­szłam bez umó­wio­nej wi­zy­ty do gi­ne­ko­lo­ga, żeby po­twier­dził to, co nie­uchron­ne. – Mu­szę tam wejść – oznaj­mi­łam re­cep­cjo­ni­st­ce, a ona na­wet nie pró­bo­wa­ła ze mną dys­ku­to­wać. Wi­docz­nie mia­łam w oczach siłę Her­ku­le­sa.

– No, pro­szę, a już się pani bała, że to me­no­pau­za – uśmiech­nę­ła się moja pani dok­tor. – Na ra­zie mamy małą kro­pecz­kę. To po­czą­tek, ale tak, jest pani w cią­ży – prze­ka­za­ła cu­dow­ną wia­do­mość. Cu­dow­ną?

Bolą mnie pier­si, któ­re na do­da­tek dziw­nie na­brzmia­ły, i od rana mnie mdli. Po­pra­wia mi się tyl­ko po po­mi­do­rach albo ma­ry­no­wa­nych ka­pa­rach. Co gor­sza, nie mogę pa­trzeć na cze­ko­la­dę, któ­rą ostat­nio po­chła­nia­łam w je­den wie­czór. Cze­ko­la­da wy­da­je mi się obec­nie obrzy­dli­wa. Jej miej­sce za­ję­ła mie­lon­ka z musz­tar­dą. Naj­po­dlej­sza i naj­tań­sza mie­lon­ka pod słoń­cem, z ga­la­ret­ką do­oko­ła. Plus sa­rep­ska.

Za­sta­na­wiam się, czy to, co te­raz dzie­je się w moim ży­ciu, nie jest cza­sem ukło­nem losu w stro­nę doj­rza­łej ko­bie­ty, któ­ra jesz­cze kil­ka mie­się­cy temu hi­ste­ry­zo­wa­ła, że żyje nud­no i prze­wi­dy­wal­nie. Nie mam już cza­su na nudę. Mój świat wi­ru­je szyb­ciej niż pral­ka na wy­so­kich ob­ro­tach. Czy­ta­jąc Ali­cję po dru­giej stro­nie lu­stra, wie­dzia­łam, że w koń­cu wszyst­ko wró­ci do nor­my. Tym­cza­sem moja her­bat­ka z Sza­lo­nym Ka­pe­lusz­ni­kiem pew­nie ni­g­dy się nie skoń­czy. Na­wet je­śli uro­dzę bez więk­szych prze­szkód i pro­ble­mów, za­czną się ko­lej­ne przy­go­dy. Nie wiem, czy mat­ka kie­dy­kol­wiek mi wy­ba­czy. Nie wiem, jak za­re­agu­je na wia­do­mość o Jó­ze­fie. Co na to wszyst­ko Kira. A je­śli Ko­sma mnie zo­sta­wi?

Na te wszyst­kie py­ta­nia nie od­po­wie mi ani mie­lon­ka, ani sa­rep­ska.

Począt­ko­wo Jó­zef chciał po­je­chać z nimi. Sta­nąć na wprost Kon­stan­cji i oznaj­mić jej, że oszu­stwo z po­dwój­ną śmier­cią cią­gnę­ło się sta­now­czo za dłu­go. Spoj­rzeć jej w oczy i po­szu­kać w nich od­po­wie­dzi.

No do­brze, do­my­ślał się dla­cze­go, ale mimo wszyst­ko kara była zbyt su­ro­wa.

Ka­li­na prze­ko­na­ła go jed­nak, że wo­la­ła­by spo­tkać się mat­ką sama. Że i tak nie bę­dzie ła­two po­in­for­mo­wać ją o cią­ży, przed­sta­wić Ko­smę, któ­ry od tego mo­men­tu bę­dzie brał czyn­ny udział w ich ży­ciu, i wresz­cie oznaj­mić, że cał­kiem przy­pad­kiem od­na­la­zła ojca. I to nie pod zie­mią, w dę­bo­wej tru­mien­ce, tyl­ko w ma­łej wsi nie­da­le­ko Świe­bo­dzi­na.

– Za­dzwo­nię, kie­dy sy­tu­acja zo­sta­nie opa­no­wa­na – obie­ca­ła Jó­ze­fo­wi.

Po­dra­pał się za uchem.

– To może po­trwać – mruk­nął.

– Ow­szem – przy­tak­nę­ła – albo wręcz prze­ciw­nie. Może tak szo­ku­ją­ca ilość in­for­ma­cji otrzeź­wi Kon­stan­cję i każe jej za­jąć ja­kieś sta­no­wi­sko. Chy­ba nie do­sta­nie dru­giej za­pa­ści? – Spoj­rza­ła py­ta­ją­co na Ko­smę i ojca.

Cho­le­ra wie, co tym ra­zem wy­my­śli Kon­stan­cja.

Ka­li­na spa­ko­wa­ła tor­bę i usia­dła za kie­row­ni­cą swo­je­go zie­lo­ne­go ci­tro­ena.

– Może ja po­pro­wa­dzę? – za­pro­po­no­wał Ko­sma.

Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Dam radę. Poza tym mu­szę uło­żyć w gło­wie prze­mó­wie­nie, a kie­dy kie­ru­ję, ja­koś le­piej mi to wy­cho­dzi.

– Kie­dy ja kie­ru­ję, sku­piam się wy­łącz­nie na dro­dze – oznaj­mił.

– Wiem. Bo je­steś męż­czy­zną.

Wiatr ba­wił się li­ść­mi klo­nów i to­po­li, po­gwiz­dy­wał w ga­łę­ziach i od­dy­chał na­grza­nym po­wie­trzem. Ka­li­nie cięż­ko było stąd wy­jeż­dżać, choć czu­ła, że zna­la­zła miej­sce, do któ­re­go bę­dzie mo­gła wra­cać.

– Kie­dy tyl­ko ze­chcesz – po­wie­dział Jó­zef, zu­peł­nie jak­by czy­tał w jej my­ślach.

Uśmiech­nę­ła się do nie­go, za­mknę­ła drzwi sa­mo­cho­du i prze­krę­ciła klu­czy­ki w sta­cyj­ce. Ci­tro­en prze­bu­dził się do star­tu.

Za kil­ka go­dzin bę­dzie mu­sia­ła zmie­rzyć się z Kon­stan­cją, Kirą i praw­do­po­dob­nie własnym stra­chem rów­nież.

Kira sie­dzia­ła przed lu­strem i pró­bo­wa­ła do­koń­czyć ma­ki­jaż. Za każ­dym ra­zem jed­nak coś jej prze­szka­dza­ło. Naj­pierw mu­sia­ła zaj­rzeć do Kon­stan­cji, którą dzi­siaj wy­pi­sa­no ze szpi­ta­la i któ­ra przez całą dro­gę do domu nie ode­zwa­ła się ani sło­wem.

– Bab­ciu, mama na­praw­dę chcia­ła przy­je­chać, ale sama za­sła­bła. Po pro­stu zde­ner­wo­wa­ła się two­im omdle­niem, no i tak ja­koś wy­szło.

Kon­stan­cja od­wró­ci­ła twarz.

Kira wes­tchnę­ła. To za­czy­na­ło być mę­czą­ce. Naj­pierw mat­ka uciekła z domu, to zna­czy niby nie uciekła, bo zo­sta­wi­ła im wia­do­mość, że wy­jeż­dża, ale do­kąd, z kim i dla­cze­go tak na­gle – tego nie ra­czy­ła ni­ko­mu po­wie­dzieć. Póź­niej oka­za­ło się, że to­wa­rzy­szy jej nie­ja­ki Ko­sma, o któ­rym nikt ni­g­dy nie sły­szał. Wy­bie­ra­li się do Am­ster­da­mu, po co? Ko­lej­ne py­ta­nie bez od­po­wie­dzi. Na do­miar złe­go bab­cia po­sta­no­wi­ła dać na­ucz­kę swo­jej cór­ce, wo­bec cze­go naj­pierw zgło­si­ła na po­li­cji jej za­gi­nię­cie (któ­re od­wo­ła­no), a na­stęp­nie po­rwa­nie (któ­re rów­nież od­wo­ła­no i to nie­odwo­łal­nie). Kie­dy te za­bie­gi nie po­mo­gły, bab­cia do­sta­ła za­pa­ści krą­że­nio­wej i cho­ciaż po­cząt­ko­wo wy­glą­da­ło to dość groź­nie, osta­tecz­nie skoń­czy­ło się na stra­chu.

Ale Kira mia­ła po­wo­li dość tej dziw­nej par­tii sza­chów, w któ­rej była za­le­d­wie goń­cem mię­dzy dwie­ma kró­lo­wy­mi – czar­ną Kon­stan­cją a bia­łą Ka­li­ną. Naj­bar­dziej draż­ni­ła ją świa­do­mość, że jej spo­koj­na, ule­gła i do­tąd mało ak­tyw­na mat­ka na­gle za­czę­ła prze­cho­dzić pro­ces we­wnętrz­nych prze­mian, za­cho­wu­jąc się jak doj­rze­wa­ją­ca na­sto­lat­ka i roz­sy­pu­jąc puz­zle przed­sta­wia­ją­ce har­mo­nij­ny ob­ra­zek ich ro­dzi­ny. Ich trzy­oso­bo­wej ro­dzi­ny. Bab­cia, mat­ka, cór­ka. Mat­ka, cór­ka, wnucz­ka. Ża­den Ko­sma tu nie pa­so­wał.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: