Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziennik podróży 1823 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik podróży 1823 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 304 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

War­sza­wa Wro­cław

Wy­je­cha­łem z War­sza­wy d. 14 mar­ca 1823, w pią­tek wie­czór o godz. 4 w to­wa­rzy­stwie p. Sim­m­chen, ajen­ta domu Du­fo­ur w Lip­sku, czło­wie­ka uczci­we­go, z któ­rym przy­jem­nie prze­pę­dzi­łem po­dróż do Wro­cła­wia i mój po­byt tam­że. Je­cha­li­śmy żwa­wo eks­tra­pocz­tą we trzy ko­nie w ko­czu wy­god­nym, opa­trzo­nym la­tar­nia­mi, któ­re nam były bar­dzo uży­tecz­ny­mi w ciem­nych pod­ów­czas no­cach i przy złych gdzie­nieg­dzie dro­gach.

Sta­nę­li­śmy we dwa dni, to jest d. 16, w Wro­cła­wiu w nie­dzie­lę wie­czór o godz. 4. Ogar­nąw­szy się tro­chę po­bie­głem na te­atr. Gra­no me­lo­dra­mę pt. Pre­cio­sa, z chó­ra­mi i tań­ca­mi, do któ­rej na­pi­sał mu­zy­kę Ma­ria We­ber. Bu­do­wa te­atru wro­cław­skie­go jest mała (mia­sto ma za­miar wy­bu­do­wać te­atr więk­szy i oka­zal­szy). Osób gra­ją­cych rolę jest do­syć, ale z ma­ły­mi ta­len­ta­mi. Or­kie­stra nie­zła i w do­brej zgo­dzie; w ogól­no­ści wszyst­ko idzie rów­no i po­rząd­nie.

W po­nie­dzia­łek rano d. 17 przy pięk­nym dniu ob­sze­dłem z lon­lo­ka­jem całe mia­sto. Jest do­syć ob­szer­ne, więk­sze może jak Po­znań. Leży nad rze­ką Odrą, wko­ło oto­czo­ne wo­da­mi, na wa­łach pięk­ne prze­chadz­ki. Mie­ści w so­bie wie­le sta­ro­żyt­nych bu­dow­li, jako to ra­tusz, ko­ścio­ły i pry­wat­ne domy; za­sta­łem ciąg kwar­tal­ne­go jar­mar­ku; przy tym wszyst­kim zda­wa­ło mi się smut­ne; tym bar­dziej, gdym so­bie wspo­mniał, że na­le­ża­ło kie­dyś do Pol­ski i że miesz­kań­cy mó­wią dziś tyl­ko po nie­miec­ku. Te­goż dnia by­łem u p. Schna­bel ka­pel­maj­stra. Dał mi bi­let na kon­cert pry­wat­ny dany te­goż wie­czo­ra w sali Ho­te­lu Pol­skie­go. Na tym kon­cer­cie wy­ko­ny­wa­no róż­ne wy­jąt­ki z dzieł zna­ko­mit­szych, w któ­rych naj­wię­cej po­do­ba­ła mi się pani Po­ser, żona tu­tej­sze­go kup­ca, w wy­ko­na­niu for­te­pia­no­we­go kon­cer­tu Beetho­ve­na: czu­cie de­li­kat­ne i w ni­czym nie prze­sa­dzo­ne (co jest za­dzi­wia­ją­cym jak na Niem­kę). Rów­nież ude­rzy­ły fir­nie nie­któ­re szcze­gó­ły w kom­po­zy­cji An­drze­ja Rom­ber­ga do po­ema­tu Schil­le­ra Dzwon, a mia­no­wi­cie chór pe­łen ognia z D-mi­nor, nie­raz bar­dzo do­brze wy­ko­na­ny. W ogól­no­ści wszyst­kie miej­sca chó­ro­we pięk­nie były wy­ko­na­ne. Po kon­cer­cie p. Schna­bel chciał mię wziąć z sobą, lecz wie­czor­ną porą nie chcąc sam po­wra­cać w mie­ście nie bar­dzo mi jesz­cze zna­nym, prze­to – po­dzię­ko­waw­szy mu za jego uprzej­mość, po­sze­dłem z p. Sim­m­chen na ko­la­cją, gdzie wy­pi­li­śmy bu­tel­kę wę­grzy­na, dla­te­go że tam da­lej wę­grzy­na już nie do­sta­nie.

D. 18, na­za­jutrz, sły­sza­łem pięk­ne nie­szpo­ry wy­ko­na­ne z ude­rza­ją­cą eks­pre­sją kom­po­zy­cji p. Schna­bel. Sta­ro­żyt­ny i roz­le­gły ko­ściół, brzmiąc to­na­mi wiel­kich or­ga­nów łą­czą­cych się z chó­rem śpie­wa­ków i zgod­nej or­kie­stry, zro­bił na mnie nie bar­dzo zwy­kłe wra­że­nie

Dnia 19, w dzień św. Jó­ze­fa, to jest w dzień imie­nin p. Schna­bel i w dzień mego do Dre­zna od­jaz­du, sły­sza­łem jesz­cze bar­dzo pięk­ną ni­szą korn­po­zy­cji so­le­ni­zan­ta, z nie­zwy­kłą wy­ko­na­ną eks­pre­sją, cała bo­wiem or­kie­stra i śpie­wa­cy do­kła­da­li w tym dniu wszel­kie­go usi­ło­wa­nia. Po­win­szo­waw­szy p. Schnia­bel imie­nin oraz po­że­gnaw­szy się z nim, wy­je­cha­łem dy­li­żan­sem o go­dzi­nie 4 po po­łu­dniu. Grad i śnieg przy­wi­tał nas za­raz za mia­stem i po­wie­trze ozię­bi­ło się moc­no. Je­cha­li­śmy trzy dni i trzy noce; zim­no do­ku­cza­ło szcze­gół niej w nocy. Na­po­ty­ka­li­śmy zie­mię i drze­wa okry­te śnie­giem, przez co pięk­ne wi­do­ki Sak­so­nii nie bar­dzo się do mnie uśmie­cha­ły. Jed­nak­że, zbli­ża­jąc się do­sa­me­go Dre­zna da­wa­ło mi się po tro­chu uczu­wać cie­pło i śnie­gu za­sta­li­śmy bar­dzo mało.

Sta­nę­li­śmy w Dreź­nie d. 22 , w so­bo­tę rano o godz. 4. Prze­spaw­szy się co­kol­wiek, wziąw­szy z sobą lon­lo­ka­ja ob­cho­dzi­łem mia­sto. Nie­wiel­kie, ale prze­ślicz­ne! Ja­kie wi­do­ki na­oko­ło!… Most ma El­bie od na­sze­go przy­jaz­du je­den z rzad­kich… cały na wspa­nia­łych ar­ka­dach… Inne bu­dow­le za Au­gu­sta II i III po­czy­nio­ne ude­rza­ją wspa­nia­ło­ścią i gu­stem, do któ­rych szcze­gól­niej na­le­żą Ka­pli­ca Kró­lew­ska i Ga­le­ria, gdzie była tak zwa­na Ką­piel Dia­ny. Prze­chadz­ki na wa­łach, któ­re te­raz są po­ro­bio­ne z roz­wa­lin daw­nej for­te­cy, ścią­ga­ją mnó­stwo róż­ne­go sta­nu osób.

Dnia 23 mar­ca, w Kwiet­ną Nie­dzie­lę, by­łem w ka­pli­cy na mszy, ale w ten dzień nig­dy mu­zy­ki nie ma. Wło­skie śpie­wa­ki z dwo­ru kró­lew­skie­go śpie­wa­li tyl­ko psal­my. Po mszy wi­dzia­łem się z mo­imi ro­da­ka­mi, jako to z p… pre­ze­sem Rem­bow­skim, Hen­ry­kiem Na­kwa­skim etc, któ­rzy mię za­pro­wa­dzi­li do je­ne­ra­ła Błe­szyń­skie­go, do szam­be­la­na Tödwe­na, Po­la­ka i wiel­kie­go ama­to­ra mu­zy­ki, któ­ry mię z szcze­gól­niej­szą przy­jął grzecz­no­ścią.

Je­ne­rał Błe­szyń­ski po­wie­dział mi, że­bym mógł bar­dzo ła­two być przed­sta­wio­ny kró­lo­wi, że mię lubi, że wie o moim przy­by­ciu do Dre­zna; ale wy­mie­nio­ny mój ty­tuł w pasz­por­cie sta­je na prze­szko­dzie.

Fa­mi­lia Krüge­rów do­wie­dziaw­szy się o moim przy­by­ciu do Dre­zna, za­raz po obie­dzie za­pro­si­ła mię do sie­bie na kawę. (Ta fa­mi­lia była nie­daw­no w War­sza­wie i ba­wi­ła tam przez dwa lata, ma­lu­jąc por­tre­ty itd.), miło jej było przy­po­mnieć so­bie War­sza­wę; nie mo­gli do­syć na­ga­dać się o mo­jej żo­nie, o przy­jem­nym w na­szym mie­ście po­by­cie, o do­bro­ci Po­la­ków. Te­goż dnia by­łem przez pana Na­kwa­skie­go przed­sta­wio­nym nie­ja­kie­mu mło­de­mu p… puł­kow­ni­ko­wi an­giel­skie­mu na­zwi­skiem Li­wins, za­go­rza­łe­mu ama­to­ro­wi mu­zy­ki, któ­ry kie­dyś był uczniem So­li­wy. Po­ka­zy­wał mi róż­ne wy­jąt­ki z oper an­giel­skich, kom­po­zy­cji ja­kie­goś mło­de­go p. Bi­shop, któ­ry jest pierw­szym ory­gi­nal­nym kom­po­zy­to­rem an­giel­skim. Ku wie­czo­ro­wi po­sze­dłem do ogro­du zwa­ne­go Wiel­ki Ogród. Jest to na­der przy­jem­ne i ob­szer­ne miej­sce. Mnó­stwo ptasz­ków już tam wy­śpie­wy­wa­ło i wie­le osób uży­wa­ło w tym miej­scu po­wie­trza dnia po­god­ne­go. Stam­tąd wi­dzia­łem opo­dal po­mnik je­ne­ra­ła Mo­re­au. (Za­po­mnia­łem nad­mie­nić, że w dro­dze z Wro­cła­wia do Dre­zna w mie­ście Bund­slau wi­dzia­łem ta­koż po­mnik feld­mar­szał­ka Ku­tu­zo­wa.) Po­wró­ciw­szy z ogro­du uda­łem się na spo­czy­nek. Spek­ta­klu nie było żad­ne­go, jako na wstę­pie Wiel­kie­go Ty­go­dnia. Stąd nudy i tę­sk­no­ta za do­mem. Jest to przy­kra rzecz przy­wią­za­ne­mu do żony zo­sta­wać mię­dzy ob­cy­mi, bez żad­ne­go po­ufa­nia się i zwy­kłe­go dzie­le­nia wszel­kich uczuć!…

Dnia 24, w po­nie­dzia­łek, by­łem zo­sta­wio­ny sa­me­mu so­bie: p. Rem­bow­ski od­je­chał do Ka­li­sza, a p. Na­kwa­ski po­je­chał wi­dzieć się o dwie mile od Dre­zna z p. Ra­doń­skim, któ­re­mu dłuż­sze po­miesz­ka­nie w Dreź­nie na żą­da­nie dwo­ru pru­skie­go od­mó­wio­nym być mu­sia­ło. Po­sze­dłem tędy przed po­łu­dniem na dru­gą stro­nę Elby (jak­by u nas za Pra­gę) do miej­sca zwa­ne­go Fin­lan­der. Dzień był po­god­ny i cie­pły. Jest tam obe­rża, ale w ja­kim miej­scu!… Prze­pysź­ność!… Z góry pa­trzysz, jak stat­ki pły­wa­ją na El­bie… Dre­zno, oko­li­ce mia­sta, góry, la­ski, wio­ski, to wszyst­ko skła­da prze­ślicz­ny pej­zaż. Tam zjadł­szy por­cją bi­fsz­ty­ku, wy­piw­szy kie­lich czer­wo­ne­go wina, za­pa­liw­szy cy­ga­ro, uda­łem się na po­wrót do mia­sta, idąc la­skiem po­nad brze­giem Elby. W domu otrzep­nąw­szy się tro­chę od­wie­dzi­łem mego An­gli­ka, któ­ry tak był dla mnie grzecz­ny, że mię za­pro­wa­dził do p. Ma­rii de We­ber, tu­tej­sze­go ka­pel­mi­strza przy te­atrze nie­miec­kim, au­to­ra mu­zy­ki Fre­ischütz; bar­dzo uprzej­mie mnie przy­jął.

Jest to fi­gu­recz­ka ni­ska, wy­schła, nogi po­ko­śla­wio­ne, mało mó­wią­ca, ale do rze­czy. Przed wie­czo­rem uda­łem się zno­wu do owe­go Wiel­kie­go Ogro­du, gdzie ba­wi­łem, aż się ściem­ni­ło. Wie­czo­rem zno­wu nudy i tę­sk­no­ta!… Za­wsze dom na my­śli… Przy­najm­niej żeby choć Ga­ściul­ka mieć przy so­bie.

We wto­rek d. 25 jako w dzień Zwia­sto­wa­nia N. P. M. po­bie­głem sły­szeć mu­zy­kę w Ka­pli­cy Kró­lew­skiej; sły­sza­łem do­brych śpie­wa­ków z pięk­ny­mi gło­sa­mi i wy­bor­ną or­kie­strą; ale kom­po­zy­cją mszy sta­ro­świec­ką. Tym ra­zem nie­wiel­kie mi to spra­wi­ło wra­że­nie. Or­ga­ny wiel­kie, a nie­wy­mow­nie miłe nie­zmier­nie mi się po­do­ba­ły.

Zjadł­szy obiad ze­bra­ło się nas kil­ka róż­ne­go ka­li­bru osób, aże­by oglą­dać ga­le­rią zwa­ną Grüne Ge­wöl­be (dla­te­go zbie­ra się kil­ku, że wi­dze­nie jej kosz­tu­je nie­co). By­li­śmy i wi­dzie­li­śmy. Na mnie ja­kie to wra­że­nie spra­wi­ło, nie je­stem w sta­nie opi­sać, bo też wąt­pię, aże­by kto był w sta­nie na­wet lada ja­kie dać o tym wy­obra­że­nie. Co za bo­gac­twa!… Co za kunszt! Jaki gust!… Jaka roz­ma­itość!… Co tam na­czyń wiel­kich a szcze­ro­zło­tych!… Co tam dro­gich a roz­ma­itych ka­mie­ni!… Ileż to ga­bi­ne­tów, a w każ­dym co in­ne­go! Trze­ba by tam sie­dzieć kil­ka­na­ście dni, aże­by się temu wszyst­kie­mu jako tako przy­pa­trzyć. Po­wró­ciw­szy do sie­bie zda­wa­ło mi się, że coś we śnie wi­dzia­łem… Gdy­by tu moja Zo­sia była, to by­śmy we dwo­je wię­cej wi­dzie­li (ta­kem so­bie my­ślał). Ona ma taki gust wy­bor­ny, ona by mnie przy­po­mi­na­ła zna­ko­mit­sze rze­czy… Nowy po­wód do tę­sk­no­ty!… Ale wkrót­ce za­pro­sze­nie p… szam­be­la­na Tödwen, aże­bym był u nie­go na go­dzi­nę 8. wie­czór, roz­pę­dzi­ło co­kol­wiek moje ma­rze­nia. Uda­łem się do nie­go na na­zna­czo­ną go­dzi­nę, do­kąd przy­by­li tak­że pp. Mor­lac­chi. (dy­rek­tor wło­skiej ope­ry, ka­pel­mistrz mu­zy­ki kró­lew­sko-ko­ściel­nej i zna­ko­mi­ty kom­po­zy­tor), Pol­le­dro (mistrz kon­cer­tów i pierw­szy skrzy­pek ka­pe­li kró­lew­skiej). Bar­dzo oby­dwa uprzej­mi, a szcze­gól­nie p. Pol­le­dro, któ­re­mu od­da­łem list re­ko­men­da­cyj­ny od naj­droż­sze­go p. Al­ber­ta Grzy­ma­ły, do­bro­dzie­ja mo­je­go. P. Mor­lac­chi, cho­ciaż rów­nie grzecz­ny, wy­da­wał mi się być cza­sa­mi bar­dzo de­li­kat­nie ko­stycz­nym. Zje­dli­śmy tam wy­śmie­ni­tą ko­la­cyj­kę, pi­li­śmy do­bre wina, a na­wet pe­łen do­bro­ci i uczci­wo­ści szam­be­la­ni­sko, aże­by Wło­chów ująć, wy­sta­rał się skąd­siś do­bre­go wina wło­skie­go. Roz­ma­wia­li­śmy do­syć o mu­zy­ce w cza­sie ko­la­cji, a po je­dze­niu pro­sił ich szam­be­lan o li­sty re­ko­men­da­cyj­ne dla mnie… On mi tu sta­je za dro­gie­go Al­ber­ta; nig­dy mu jego do­bro­ci nie za­po­mnę!… Przed samą pół­no­cą ro­ze­szli­śmy się.

Dnia 26, w śro­dę, oglą­da­łem ga­bi­net hi­sto­rii na­tu­ral­nej; mó­wią, że to jest je­den z zna­ko­mi­tych ga­bi­ne­tów; tak mnie to wszyst­ko pra­wie za­dzi­wia­ło, bo mało po­dob­nych rze­czy wi­dzia­łem, mia­no­wi­cie gdym uj­rzał roz­ma­ite mon­stra tak w ro­dzie zwie­rząt, jako też ludz­kich dzie­ci. Po obie­dzie o godz. 4 sły­sza­łem w Ka­pli­cy Kró­lew­skiej mu­zy­kę pod­czas nie­szpo­rów; ra­czej były to la­men­ta­cje z owy­mi świe­ca­mi, z któ­rych po każ­dym psal­mie zga­sza­ją jed­nę . Od­śpie­wa­no trzy psal­my we dwa chó­ry na zwy­czaj­ną nutę i jak wszę­dzie śpie­wa­ją; po czym śpie­wał la­men­ta­cją z to­wa­rzy­sze­niem przy­tłu­mio­nych or­ga­nów sław­ny Sas­sa­rol­li… Za pierw­szym po­sły­sze­niem go ro­zu­mia­łem, że ze­mdle­ję… Ach, co za głos aniel­ski!… Taki śpie­wak może dać wy­obra­że­nie, ja­kich roz­ko­szy uży­wa­ją bło­go­sła­wie­ni miesz­kań­cy nie­bios. Każ­dą stro­fę prze­gra­dzał cały chór śpie­wa­ków. Po so­pra­nie ta­kim­że po­rząd­kiem śpie­wał dru­gą la­men­ta­cją te­nor p. Gen­ti­li, a trze­cią bas p. Be­nin­ca­sa, ale bar­dzo miły bas. Po tych trzech la­men­ta­cjach śpie­wa­no fugi tyl­ko z or­ga­na­mi, bez or­kie­stry; na czym skoń­czy­ła się do­pie­ro pierw­sza z czte­rech czę­ści nie­szpo­rów. Na­stęp­ne czę­ści ta­kim­żę pra­wie szły po­rząd­kiem. Wszyst­ko trwa­ło prze­szło dwie go­dzi­ny. Wie­czo­rem przy­szła mię od­wie­dzić po­rząd­na gro­ma­da nu­dów, zwłasz­cza że czas był zim­ny i wietrz­ny.

Dnia 27, w czwar­tek, po­sze­dłem od­dać wi­zy­tę pp. Mor­lac­chi i Pol­le­drze. Pol­le­drę spo­tka­łem na uli­cy; za­pro­wa­dził mię do po­miesz­ka­nia Mor­lac­chie­go, ale­śmy go nie za­sta­li; zo­sta­wi­łem mu tyl­ko mój wi­zy­to­wy bi­let. Po­wró­ciw­szy do domu, wkrót­ce przy­był za mną ba­ron Ma­ria de We­ber z za­pro­sze­niem mię na dzi­siej­szy wie­czór mu­zy­kal­ny, na­zwa­ny Sin­ga­ka­de­mie. Dał mi bi­let z oświad­cze­niem, że sam przyj­dzie za­brać mię z sobą. Ja­koż o go­dzi­nie 6 uda­li­śmy się do sali w domu pocz­to­wym, gdzie wy­ko­na­no kan­ta­tę komp p. We­in­lig (jed­ne­go z tu­tej­szych ma­łych kom­po­zy­to­rów), któ­ra jest uło­żo­na z to­wa­rzy­sze­niem dwóch tyl­ko in­stru­men­tów, to jest for­te­pia­na i nie­daw­no wy­na­le­zio­ne­go in­stru­men­tu har­mo­ni­kord, w któ­rym wiatr dmie w stru­ny i bar­dzo przy­jem­ne tony wy­da­je; jest w po­kre­wień­stwie z har­mo­ni­ką i eoli­me­lo­dy­ko­nem. Kan­ta­ta była do­syć do­brze wy­ko­na­na i kom­po­zy­cja nie­zła, ale nie­zmier­nie dłu­ga. Dru­giej czę­ści nie cze­ka­łem, bo pierw­sza trwa­ła pół­to­ry go­dzi­ny. Chó­ry i sola z re­cy­ta­ty­wa­mi bez or­kie­stry nie mogą dłu­go za­chwy­cać.

Dnia 28, w Wiel­ki Pią­tek, sły­sza­łem o godz. 7 z rana w ko­ście­le lu­ter­skim św. Krzy­ża kan­ta­tę Beetho­ve­na, pięk­ną i nie­źle wy­ko­na­ną, ale tak­że dłu­gą. Pod­czas ka­za­nia wy­szli­śmy z p. Na­kwa­skim zjeść śnia­da­nie, po któ­rym po­wró­ci­li­śmy do ko­ścio­ła, gdzie zno­wu jesz­cze eg­ze­kwo­wa­no ca­lu­sień­kie Re­qu­iem Mo­zar­ta. Niem­cy po­zie­wa­ją, ale słu­cha­ją cier­pli­wie jak na­ję­ci. Or­kie­stra do­brze była ob­sa­dzo­na, 24 skrzyp­ków, 4 kon­tra­ba­sy etc… Chó­ry do­brze upro­por­cjo­no­wa­ne i mu­zy­kal­ne, ale w ogól­no­ści mało ognia. O godz. 11 uda­li­śmy się do… ka­to­lic­kie­go ko­ścio­ła, to jest do Ka­pli­cy Kró­lew­skiej, gdzie wi­dzia­łem całą wiel­ką ce­re­mo­nią od­wie­dze­nia Gro­bu w kształ­cie pro­ce­sji przez kró­la i całą jego ro­dzi­nę. Woj­sko sta­ło w rzę­dzie, któ­rę­dy król prze­cho­dził, za nim po­stę­po­wał cały or­szak skła­da­ją­cy się z pierw­szych osób, pa­ziów, śpie­wa­ków etc… Po­klę­czaw­szy król chwi­lę przed gro­bem, od­da­lił się. Po­tem prze­czy­ta­li­śmy wy­wie­szo­ny prze­pis, kto ma z kim klę­czeć i o któ­rej go­dzi­nie. Trze­ba wie­dzieć, że ta­ko­wy pro­gram sar­nia kró­lo­wa ukła­da. Trzy pary, to jest męż­czy­zna z ko­bie­tą, klę­czeć mu­szą całą go­dzi­nę przed gro­bem, np. od 11 do 12… I tak na p. Na­kwa­skie­go wy­pa­dło z ja­kąś sta­rą pa­nią klę­czeć w pa­rze od 2 do 3 po po­łu­dniu. Dziś w pią­tek kró­lo­wa ob­ra­ła so­bie klę­czeć z pa­nem hr. Palf­fy peł­no­moc­ni­kiem dwo­ru au­striac­kie­go, od 9 do 10 wie­czór. Ju­tro zaś w so­bo­tę sam król klę­czeć bę­dzie z pięk­ną księż­ną Ja­no­wą Ama­lią Au­gu­sta, kró­lew­ną ba­war­ską, od 9 do 10 z rana. O godz. 6 w so­bo­tę wie­czór koń­czy się kurs klę­cze­nia. Po obie­dzie przy pięk­nym i cie­płym dniu chcia­ło mi się być jesz­cze w owym przy­jem­nym miej­scu Fin­läder. Ja­koż uda­łem się tam w to­wa­rzy­stwie z mło­dym p. Krüger; za­sta­li­śmy tam mnó­stwo po­jaz­dów i bar­dzo wie­le pie­szych. Na po­wrót na­ję­li­śmy sta­tek i pły­nę­li­śmy ku do­mo­wi. Wy­sie­dli­śmy na­prze­ciw lu­ter­skie­go ko­ścio­ła na przed­mie­ściu Neu­estadt, w któ­rym za­sta­li­śmy tak­że ja­kąś kan­ta­tę i ta­koż nie­źle ob­sa­dzo­ną, ale po­miar­ko­waw­szy z, ksią­żecz­ki (chłop­cy przeda­ją przed każ­dym ko­ścio­łem dru­ko­wa­ne wier­sze z tej kan­ta­ty, jaka się w nim eg­ze­kwu­je), po­miar­ko­waw­szy, że ta jest dłuż­szą od tych wszyst­kich, com sły­szał, a na­wet nie bar­dzo w do­brym gu­ście, po­słu­cha­łem dwóch nu­me­rów i wy­su­ną­łem się z ko­ścio­ła. W Ka­pli­cy Kró­lew­skiej tego dnia żad­nej nie było mu­zy­ki. Jak się też uda­ła w tym dniu kan­ta­ta w na­szym ko­ściół­ku u Ka­no­ni­czek?

Dnia 29, w Wiel­ką So­bo­tę, ode­bra­łem list od mo­jej dro­giej Zo­siu­li, któ­ry w ra­do­ści kil­ka­na­ście razy prze­czy­ta­łem. O godz. 3 po po­łu­dniu usły­sza­łem prze­cież dłu­go i z wiel­ką nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wa­ne ora­to­rium Mor­lac­chie­go z po­ezją Me­ta­sta­ze­go. Ma­jąc daną so­bie ksią­żecz­kę tej­że kan­ta­ty od sa­me­go Mor­lac­chie­go (któ­ry te­goż dnia był u mnie z wi­zy­tą) roz­wa­ża­łem ją w cza­sie eg­ze­ku­cji z wiel­ką przy­tom­no­ścią umy­słu i po­za­zna­cza­łem so­bie na tej­że ksią­żecz­ce zna­ko­mit­sze miej­sca. Or­kie­stra do­sko­na­łą. Śpie­wa­cy wiel­cy, ale już zjeż­dże­ni; na­wet Sas­sa­rol­li (któ­ry mi w la­men­ta­cjach wznie­cił ta­kie uczu­cia, żem aż za­zdro­ścił Ży­dom, iż upa­dek ich na­ro­du po­dob­ny głos opie­wa), Sas­sa­rol­li, mó­wię, w ob­szer­niej­szej prze­strze­ni gło­su dzi­siej­szej kan­ta­ty czę­sto kik­sał, a ba­si­sta Be­nin­ca­sa bar­dzo nie do­cią­gał. Jed­nak­że są to pięk­ne szcząt­ki!… Co do sa­mej kom­po­zy­cji tej kan­ta­ty do­syć bę­dzie po­wie­dzieć, że tu p. Mor­lac­chi jest wło­skim Beetho­ve­nem: wie­le uczuć, wie­le fan­ta­zji, wie­le uczo­nej har­mo­nii, a pra­wie wszę­dzie wie­le ener­gii; mało jest miejsc sła­bych i nie­traf­nych, ale są. Po kan­ta­cie na­stą­pi­ła za­raz re­zu­rek­cja o godz. 6 wie­czo­rem. Wszel­kie po­krow­ce, ozna­cza­ją­ce ża­ło­bę, zdję­to w mgnie­niu oka. Po nie­ja­kim mil­cze­niu dał się sły­szeć z gro­bu Zba­wi­cie­la le­d­wo do­sły­sza­ny głos ka­pła­na, jak­by dla oka pier­wot­ny pro­mień słoń­ca roz­pę­dza­ją­cy noc­ne cie­nie, a bliż­szy chór od­po­wia­dał, ja­ko­by cno­tli­wych miesz­kań­ców zie­mi skrom­ny tło­macz ra­do­ści i we­se­la z od­nie­sio­ne­go zwy­cię­stwa nad chwi­lo­wą prze­mo­cą wła­dzy w ciem­no­ściach; dzwo­ny za­czę­ły bić, trą­by i ko­tły co­raz bar­dziej roz­sze­rza­ły wia­do­mość o wiel­kim trium­fie świa­tło­ści. Pro­mie­ni­ste Sanc­tis­si­mum wy­nie­sio­no z gro­bu z wiel­ką pro­ce­sją od­by­tą we­wnątrz ko­ścio­ła przy od­gło­sie świet­nej mu­zy­ki; na przo­dzie szło wie­le dzie­ci ze świe­ca­mi, za nimi księ­ża, za księż­mi bi­skup pod bal­da­chi­mem, tuż za bal­da­chi­mem król i cała fa­mi­lia kró­lew­ska, a za nią wie­le zna­ko­mi­tych osób, damy ho­no­ro­we etc…Wspa­nia­ły ten ob­rzęd nie­zmier­nie eg­zal­to­wał moją ima­gi­na­cją; całą noc mia­łem go jesz­cze przed ocza­mi.

Dnia 30, w Nie­dzie­lę Wiel­ka­noc­ną, by­łem u p… szam­be­la­ria Tödwen na ma­ciup­kim świę­co­nym (gdyż tu na­wet Po­la­cy nie mie­wa­ją świę­co­ne­go). Wy­piw­szy u nie­go kie­li­szek wy­bor­ne­go wę­grzy­na z jego wła­snej piw­nicz­ki (bo w Dreź­nie nig­dzie nie do­sta­nie wę­grzy­na), po­sze­dłem na mszę do ka­pli­cy, gdzie gra­no kom­po­zy­cją sta­re­go Has­se­go, by­łe­go nie­gdyś tu­tej­sze­go ka­pel­mi­strza kró­lew­skie­go, któ­ry już daw­no nie żyje. Sta­re to jest, ale grun­tow­ne, wspa­nia­łe i jak w owym wie­ku bar­dzo pięk­ne. Po mszy wi­dzia­łem się z pp. Mor­lac­chi, Ma­rią We­ber i Pol­le­drą; po krót­kiej z nimi roz­mo­wie po­szli­śmy oba z We­be­rem na prze­chadz­kę nad brze­ga­mi Elby, gdzie mnó­stwo uda­je się osób wy­cho­dzą­cych z ko­ścio­ła. Prze­ślicz­ne też to są spa­ce­ry na tych wa­łach! Spo­tka­łem tam bar­dzo wie­le zna­jo­mych Po­la­ków. Dzień był po­god­ny i cie­pły. Po­wia­dał mi pan We­ber, że te­raz kom­po­nu­je ope­rę dla te­atru wie­deń­skie­go, do­kąd się z nią ma udać w mie­sią­cu sierp­niu. Po obie­dzie by­łem w moim fa­wo­ryt­nym Wiel­kim Ogro­dzie. Ogrom­nie też tam wie­le lu­dzi było. W róż­nych stro­nach Ogro­du i za Ogro­dem w polu we­so­łe rze­mieśl­ni­ki na całe gar­dło wy­śpie­wy­wa­li chó­ra­mi róż­ne pie­śni; po­sze­dłem i ja z ogro­du w pole; a toć to tam za­ją­ce łażą po kil­ka ra­zem, gdy­by cho­wa­ne, i lu­dzie ich nie in­te­re­su­ją (przy­po­mnia­łem so­bie, że do i jeż­dża­jąc w nocy przez las do Dre­zna wi­dzie­li­śmy przy świe­tle księ­ży­ca wiel­ką gro­ma­dę je­le­ni, któ­re tak­że mimo na­sze­go umyśl­ne­go krzy­ku bar­dzo so­bie spo­koj­nie cho­dzi­ły, tyl­ko usza­mi strzy­gły, bo po­lo­wa­nie za­bro­nio­ne). Na­ła­ziw­szy się uczu­łem, że mię nogi bolą; wspo­mnia­łem so­bie war­szaw­skie do­roż­ki. Tu ich nie ma, jest tyl­ko kil­ka fia­krów, ale dro­go kosz­tu­ją. Są tu lek­ty­ki, ale tyl­ko w mie­ście; za mia­stem nie ma nic. Do­tąd nie kosz­to­wa­łem jesz­cze przy­jem­no­ści lek­tycz­nych, bo się wsty­dzę. Spek­ta­kla za­czną się do­pie­ro w śro­dę. Wy­sy­piam się więc za prze­szłość i na przy­szłość. Może to wy­wcza­so­wa­nie jest przy­czy­ną mego do­bre­go ape­ty­tu: tęgo te­raz za­ja­dam.

Dnia 31, w po­nie­dzia­łek, oglą­da­łem ob­ra­zy w Ga­le­rii ma­lo­wań; to bie­da, że za to wszyst­ko trze­ba pła­cić, ale cóż ro­bić? Ten, co opro­wa­dza, daje pra­wie lek­cje po­zna­wa­nia się na ob­ra­zach, udzie­la oraz hi­sto­rycz­nych wia­do­mo­ści o zna­ko­mit­szych ma­la­rzach i szcze­gól­niej­szych ich dzie­łach, a nade wszyst­ko umie zwra­cać uwa­gę od­wie­dza­ją­cych na to, co istot­nie god­nym jest za­sta­no­wie­nia. Sko­ro je­dy­na­sta ude­rzy­ła, po­rzu­ci­łem Ga­le­rią, a po­bie­głem do ko­ścio­ła słu­chać mszy kom­po­zy­cji Na­uman­na, tak­że ka­pel­mi­strza kró­lew­skie­go. Cho­ciaż i ten kom­po­zy­tor już bli­sko od dwu­na­stu lat jak nie żyje, jed­nak­że w swych dzie­łach bar­dzo jest śwież­szym od Has­se­go; mia­no­wi­cie Agnus Dei i spo­koj­ne Dona no­bis jest z rzę­du rzad­kich pięk­no­ści. A ja­kie fugi!… Zwłasz­cza ta, co koń­czy Glo­ria, jest tyle pięk­ną, ile grun­tow­nie wy­pra­co­wa­ną. Ale bo też jaka to eg­ze­ku­cja tego! To nie żal po­słu­chać. O godz. 2 od­wie­dzi­łem mego an­giel­skie­go puł­kow­ni­ka; bar­dzie był z tego kon­tent; po­ka­zał mi par­ty­cją ope­ry swo­jej kom­po­zy­cji, pro­sząc mię szcze­rze, aby mu nie­któ­re miej­sca po­pra­wić; po­pra­wi­łem mu wie­le miejsc, da­jąc każ­dej po­praw­ce przy­czy­nę, czym ują­łem go so­bie nie­zmier­nie. Po moim zwy­czaj­nym obie­dzie od­wie­dzi­łem pa­nią Han­szild z domu Wer­nik, po­tem da­lej­że zno­wu do mego ulu­bio­ne­go Ogro­du, gdzie za­sta­łem za­baw­ne mro­wi­sko lu­dzi ucie­ka­ją­cych do tam­tej­szej ka­wiar­ni, chmu­ra bo­wiem z bły­ska­wi­ca­mi i grzmo­tem za­czę­ła po tro­chu kro­pić, lecz prze­mi­nę­ła pręd­ko. Or­kie­stra i wca­le uczci­wa or­kie­stra za­czę­ła wy­gry­wać w al­ta­nie róż­ne uwer­tu­ry, po czym wy­gry­wa­ła tań­ce po­cząw­szy od po­lo­ne­za, co mię bar­dzo ucie­szy­ło; śmiesz­na też to kom­po­zy­cja tych tu­tej­szych po­lo­ne­zów; są to jak­by Niem­cy po­ubie­ra­ni w żu­pa­ny i kon­tu­sze. Wal­ce za to są uczciw­sze jak na­sze. Po desz­czu po­wie­trze było pach­ną­ce, cho­ciaż do­tąd drze­wa jesz­cze nie za­zie­le­nia­ły. Po­wró­ci­łem wie­czo­rem do domu pod po­wle­czo­nym chmu­ra­mi nie­bem, a ma­rząc so­bie o mo­jej żo­nie, przy­ja­cio­łach i krew­nych, po­mro­ka ta pa­da­ła i na moje ser­ce.

Dnia 1 kwiet­nia, w wto­rek, sły­sza­łem zno­wu mszą Schu­s­te­ra, rów­nież na­dwor­ne­go ka­pel­mi­strza, zmar­łe­go od ośmiu lat. Styl tej mszy śwież­szy jest od dwóch po­przed­nich. Jaka to jest roz­kosz sły­szeć raz po razu taką gra­da­cją gu­stu!… Za­pew­ne też i dla­te­go każe król ta­ko­we pro­gram­ma­ta mu­zy­ki ko­ściel­nej ukła­dać, aże­by sły­szał wio­snę swe­go ży­cia, lato i nowe pło­dy wy­da­ne w cza­sie tak póź­nej je­sie­ni, ja­kiej mu Bóg do zwa­la uży­wać. W tej mszy na jed­nym za­trzy­ma­niu Sas­sa­rol­li cią­gnął ton (nie prze­sa­dza­jąc) do­bre trzy mi­nu­ty; gdy­by jesz­cze dłuż­szy, był­bym może do­stał apo­plek­sji,.. W roz­cią­głych to­nach Sas­sa­rol­li nie ma so­bie rów­ne­go. Ale uwa­ża­łem, że te wszyst­kie msze w utwo­rze swo­im są sto­so­wa­ne do echa tego tyl­ko ko­ścio­ła; w in­nym miej­scu nie zro­bi­ły­by może ta­kie­go skut­ku. Czę­sto w nich wy­cho­dzą sola na fle­ty i wal­tor­nie, któ­re pod tym skle­pie­niem prze­ślicz­nie się roz­le­ga­ją! Po obie­dzie, mimo że czę­sto desz­czyk prze­pa­dy­wał, by­łem w jed­nym ogród­ku na dru­giej stro­nie Elby, gdzie zno­wu za­sta­łem wca­le po­rząd­ną or­kie­strę, w któ­rej ba­si­ści i obo­iści da­le­ko lep­si byli od na­szych; prze­ko­na­łem się, że gdy­by tu było dzie­sięć te­atrów, każ­dy by mógł mieć or­kie­strę wca­le zno­śną. Stam­tąd wstą­pi­łem do te­atru na re­pe­ty­cją ope­ry Ros­si­nie­go Ce­ne­ren­to­la (Kop­ciu­szek). Była to tyl­ko pró­ba przy­po­mni­cza, ale z całą or­kie­strą, z ak­cją i z de­ko­ra­cja­mi. Po­rzą­dek drez­deń­skiej or­kie­stry przy wło­skich ope­rach jest te­raz taki:

Dnia 2, w śro­dę, zje­dli­śmy obiad u p. Li­wins w osiem osób, to jest trzech An­gli­ków, je­den Ame­ry­ka­nin, dwóch Po­la­ków (ja i Na­kwa­ski), je­den Włoch (Mor­lac­chi) i je­den Nie­miec (We­ber). Obiad był nie­zły i wina do­bre. Po obie­dzie po­szli­śmy wszy­scy na te­atr słu­chać Ros­si­nie­go Kop­ciusz­ka. Sko­ro przy­był król z całą fa­mi­lią, za­czę­to uwer­tu­rę; or­kie­stra nie­wiel­ka, ale szpar­ka i bacz­na. Rolę Kop­ciusz­ka wy­ko­na­ła uczen­ni­ca Pol­le­dry p. Za­net­ti, któ­ra de­biu­tu­je w tej ope­rze. Głos jej jest kon­tra-al­to­wy, rów­ny, moc­ny i przy­jem­ny, przy tym dość wpraw­ny; sama jest mło­da, ale nie­pięk­na. P. Junk uj­dzie z gło­su i fi­gu­ry, ale p. Miksch, sta­ra, brzyd­ka i z ma­łym ta­len­tem. Rolę ba­ro­na Mon­te­fia­sco­ne śpie­wał Be­nin­ca­są,. wy­śmie­ni­ty buf­fo (o któ­rym wspo­mi­na­łem przy psal­mach i la­men­ta­cjach). Księ­cia Ra­mi­ra śpie­wał te­no­rzy­sta Gen­ti­li wca­le do­brze, Dan­di­nie­go śpie­wał ba­si­sta (w ro­dza­ju Szczuj­row­skie­go) Zezi, rów­nież do­brze; w ogól­no­ści bar­dzo do­brze po­szła cała ope­ra. Ale śpie­wa­cy tu­tej­si dar­mo chle­ba nie je­dzą. W świę­to np. śpie­wa­ją mszą, nie­szpo­ry, psal­my, a wie­czo­rem ope­rę śpie­wać mu­szą!… Przy­pad­kiem do­sta­łem krze­sło przy owym p. Ogiń­skim kom­po­zy­to­rze pięk­nych i tak po­wszech­nie zna­nych po­lo­ne­zów; i ja, i on cie­szy­li­śmy się z na­sze­go po­zna­nia się. Po ope­rze p. Na­kwa­ski wziął mię z sobą na ko­la­cją. Aż mi się oczy wy­iskrzy­ły, gdy przy­nie­sio­no jed­ne i dru­gą bu­tel­kę por­te­ru, i do­bre­go; od wy­jaz­du z War­sza­wy aż do­tąd nie mia­łem go w ustach; nig­dzie tu nie ma por­te­ru, tyl­ko w tym jed­nym miej­scu, i to rzad­ko kto o nie­go się za­py­ta… Po por­te­rze spa­łem wy­śmie­ni­cie.

Dnia 3, w czwar­tek, od­wie­dzi­łem let­nie miesz­ka­nie kró­la, o pół­to­ry mili od Dre­zna, we wsi Pil­nitz. Jest to miesz­ka­nie roz­ko­szy i zdro­wia. Gdzie spoj­rzysz, znaj­dziesz roz­ma­itość: mało sztu­ki, wszę­dzie na­tu­ra. Wy­szli­śmy ma wierz­cho­łek jed­nej góry zwa­nej Bor­st­berg, skąd le­d­wo nie całą Sak­so­nią wi­dzieć moż­na. Stam­tąd wi­dzia­łem owę nie­do­by­tą for­te­cę Ko­nig­ste­in i tak zwa­ną Sak­soń­ską Szwaj­ca­rię. Góry nie są tak ol­brzy­mie jak koło Kra­ko­wa, ale gu­stow­niej po­roz­rzu­ca­ne. Gdy­śmy się ba­wi­li tymi wi­do­ka­mi, na­gle po­wsta­ło zim­ne wi­chrzy­sko i za­czął nas krup­ka­mi wa­lić po gę­bie. Szczę­ściem, że mia­łem z sobą płaszcz i że to wkrót­ce prze­szło, bo na dół był ka­wał dro­gi. Oglą­da­łem też tam­tej­szy pa­łać kró­lew­ski. Jest to bu­dow­la ob­szer­na w gu­ście ja­poń­skim, w miej­scu sta­re­go zam­ku, któ­ry kil­ka lat temu jak się spa­lił. Stru­dzo­ny, po­wró­ciw­szy do domu za­sną­łem twar­do.

Dnia 4, w pią­tek, by­li­śmy z puł­kow­ni­kiem Li­wins na pró­bie kon­cer­tu, któ­ry daje mło­dy czło­wiek na­zwi­skiem Be­ne­dict, uczeń We­be­ra. Dziś pierw­szy raz de­biu­tu­je z swo­ją kom­po­zy­cją i gra­niem na for­te­pia­nie; zda­je się, że z nie­go lep­szy bę­dzie kom­po­zy­tor jak for­te­pia­ni­sta. Wie­czo­rem sły­sze­li­śmy eg­ze­ku­cją tego. Po kon­cer­cie na­padł mię szcze­gól­niej­szy atak tę­sk­no­ty: for­mal­ne spa­zmy. Może dla­te­go, że dzień był po­chmur­ny i zim­ny.

Dnia 5, w so­bo­tę. Za­czą­łem pi­sać dłu­gi list do mo­jej Zo­siu­li. W cią­gu mego po­by­tu w Dreź­nie przy­cho­dzi­li do mnie róż­ni muzy – kusi: obo­iści, kon­tra­ba­si­ści, fle­ci­ści, etc…, etc… do­wia­du­jąc się, czy­li by nie zna­leź­li dla sie­bie miej­sca w or­kie­strze war­szaw­skiej i dziś było u mnie kil­ku. Oko­ło godz. 12 przy­je­chał do Dre­zna król ba­war­ski, oj­ciec owej pięk­nej księż­nej Ama­lii Au­gu­sty, żony księ­cia Jana. Przy­pa­trzy­łem mu się z bli­ska w te­atrze, gdzie gra­no daw­niej­szą ope­rę Ci­ma­ro­sy pt. Ma­tri­mo­nio se­gre­to. Wi­dzia­łem tak­że w tej ope­rze pa­nią San­dri­ni; jest to oso­ba przy­jem­na, szczu­pła, nie­wy­so­ka i mimo czter­dzie­stu la­tek nie­źle z te­atru wy­glą­da. Gło­sek jej już ucier­piał wie­le; są to jed­nak pięk­ne ru­iny; ale ak­tor­ka z niej wca­le do­bra. Przy­pa­trzyw­szy się do­brze tu­tej­szej ope­rze wło­skiej mogę po­wie­dzieć, że z na­szą przy lep­szym umie­niu ról by­li­by­śmy może wy­żej, wy­jąw­szy przy­jem­ne­go buf­fo p. Be­nin­ca­sa, któ­ry mi bar­dzo przy­po­mi­nał na­sze­go nie­bosz­czy­ka Żół­kow­skie­go. Nie­miec­kiej ope­ry nie mo­głem się do­cze­kać, a ma być te­raz nie­złą pod kie­run­kiem p. We­ber. Wło­ska ope­ra ma w tych dniach na­być ja­kąś mło­dą i pięk­ną śpie­wacz­kę i no­we­go te­no­rzy­stę, wkrót­ce ma­ją­cych de­biu­to­wać w ope­rze Ros­si­nie­go pt. Ri­ciar­do , ale już na nich cze­kać nie mogę. I tak za dłu­go tu sie­dzia­łem.

Dnia 6, w nie­dzie­lę. Skoń­czy­łem mój list do Zosi i od­da­łem go na pocz­tę. By­łem o godz. 10 u p. We­ber, któ­ry obie­cał mi na­pi­sać nie­któ­re li­sty re­ko­men­da­cyj­ne, po czym po­sze­dłem do ka­pli­cy na mszą. Sie­dzia­łem na chó­rze przy­pa­trzyć się roz­kła­do­wi ca­łej or­kie­stry; dy­ry­go­wał We­ber pięk­ną mszą Schu­s­te­ra i do­brze szło. Po­zna­łem się z pp. Sas­sa­rol­li i Be­nin­ca­sa. Wstą­pi­łem też do p. Li­wins, od któ­re­go wzią­łem (na przy­pa­dek, gdy­bym miał być w An­glii), li­sty re­ko­men­da­cyj­ne do Lon­dy­nu; od p. Mor­lac­chie­go do Bo­lo­nii i Ne­apo­lu, a od p. We­be­ra do znacz­niej­szych miast nie­miec­kich.

Po­że­gnaw­szy się ze wszyst­ki­mi zna­jo­my­mi opu­ści­łem Dre­zno d. 7 w po­nie­dzia­łek o godz. 10 z rana. Je­cha­łem tak zwa­ną oka­zją (Ge­le­gen­he­it). Ale to wle­cze się po­wo­li, do tego nie bar­dzo do­bra­ną mia­łem kom­pa­nią, ja­kiś śmia­ły a nie­do­wa­rzo­ny kup­czyk z swo­ją sta­rą ku­zy­ną i jed­na nie bar­dzo już świe­ża pan­na. Kup­czyk do­ga­dzał we wszyst­kim sta­rej ku­zy­nie, a do pan­ny się umi­zgał; ja tyl­ko sam je­den nu­dzi­łem się, a na nie­szczę­ście cały dzień deszcz pa­dał, trze­ba było kocz ze wszyst­kich stron po­za­my­kać. Prze­no­co­waw­szy w mie­ście Oschatz pu­ści­li­śmy się da­lej..

Lipsk
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: