Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna w ciemności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Listopad 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziewczyna w ciemności - ebook

Iris, młoda prawniczka i samotna matka, z trudem stara się pogodzić pracę z opieką nad trudnym w wychowaniu synkiem.
Ray, skazany za zamordowanie młodej kobiety i jej córeczki, odsiaduje wyrok w zakładzie psychiatrycznym. Twierdzi, że jest niewinny.
Na pierwszy rzut oka nic ich nie łączy. Do chwili, kiedy Iris dokonuje szokującego odkrycia.
Ryzykując karierę, postanawia dowieść niewinności Raya. Nie przeczuwa, jak bardzo osobiście zaangażuje się w tę sprawę. I że jej prywatne, niebezpieczne śledztwo ujawni prawdę, której wolałaby nie poznać: że całe jej życie oparte jest na kłamstwie…

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6142-3
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RAY

Przewożenie więźnia i przewożenie świń niewiele się od siebie różnią. I jedno, i drugie musi tylko dotrzeć na miejsce w jednym kawałku. I tak naprawdę to wszystko.

Miałem na rękach kajdanki. Było mi niewygodnie, czułem się niezdarny. Kiedy wsiadałem do furgonetki, musiałem skupić całą uwagę, żeby się nie przewrócić. Moja eskorta, strażnik z kwadratową głową, popchnął mnie. Nie jakoś celowo brutalnie, po prostu szorstko i obojętnie.

– Rusz się.

Jedyne słowa skierowane bezpośrednio do mnie. Zachwiałem się, złapałem równowagę i usiadłem na obitym skajem fotelu.

Ostentacyjne pobrzękiwanie kluczami. Zgrzyt metalu o metal. Klatka się zatrzasnęła, ze mną w środku.

Siedziałem już osiem lat. Jako tako przyzwyczaiłem się do monotonnego rytmu moich dni, nigdy jednak nie zdołałem się przyzwyczaić do krat.

Furgonetka miała przyciemniane szyby. Po raz pierwszy od dawna znowu patrzyłem na świat zewnętrzny, tyle że przez ciemny, szary filtr. Ale i tak nie mogłem doczekać się przejażdżki. Tego, by patrzeć na mijające nas samochody, drzewa i nastolatki pedałujące na rowerach pod wiatr. Może nawet na pociąg ścigający się z nami wzdłuż autostrady. Albo chłopców na kładkach, wrzeszczących na pędzące pod nimi auta. Rzeczy, których nie pokazują w telewizji, bo są zbyt zwyczajne, a które sprawiają, że stajesz się jeszcze bardziej chory z tęsknoty za światem zewnętrznym.

Furgonetka ruszyła. Przewożono mnie z więzienia w Amersfoort do Hopper Institute w Haarlemie.

Nie do końca wiedziałem, czy przeniesienie do więziennej placówki psychiatrycznej jest czymś, z czego powinienem się cieszyć. Miałem o wiele za dużo czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Miałem za dużo czasu na wszystko. Bywały dni, kiedy czułem się optymistą. Mniej restrykcyjne zasady. Cała cela tylko dla mnie. Bardziej urozmaicony porządek dnia. Jeden krok bliżej wolności.

Ale bywały też dni, gdy czułem się tak wściekły i sfrustrowany, że w niczym nie dostrzegałem dobrych stron. Kiedy po prostu chciałem wrócić do domu, do swoich rybek. Bardzo martwiłem się o moje rybki. Nocami wyobrażałem sobie, jak pływają brzuszkami do góry. Cuchnący stos zebrasoma, holocanthus i amphiprion. Wtedy wrzeszczałem i wyłem, budząc cały blok.

– Znowu ten czubek.

– Hej, świrze, zamknij się, do kurwy nędzy!

– Jutro cię dorwę! Lepiej uważaj, skurwysynu!

Ale tak naprawdę nikt nigdy nie tknął mnie nawet palcem, ani razu. Nie było tak jak w tych serialach w telewizji. Więźniowie spędzali większość dnia na gadaniu głupot. Od czasu do czasu wybuchała bójka o jakiś drobiazg, na przykład zawieruszoną paczkę fajek. Ale nie było żadnych gwałtów i nikt nikomu nie wybijał zębów, żeby lepiej robił laskę.

Zamiast tego po prostu mi dokuczali. Kiedyś pod prysznicem ukradli mi ubranie. Czasem wyrywali mi z rąk comiesięczny list od matki i czytali głośno na świetlicy. Prawie codziennie pluli do jedzenia. Ale czy ktokolwiek mnie tknął? Ani razu.

Jeśli nie przestawałem wrzeszczeć, strażnicy kneblowali mnie poduszką. Nazajutrz każdy udawał, że nic się nie stało. Czasem po prostu mnie ignorowano. Miesiącami nikt nie siadał przy mnie w trakcie posiłków. Nie przejmowałem się tym, chciałem tylko, żeby zostawiono mnie w spokoju.

Autostrady A28 i A1 niewiele się zmieniły od 2003 roku. Przyciskałem nos do szyby i usiłowałem zobaczyć, ile się dało: chmury (chociaż w więzieniu widywałem ich sporo), łąki, a zwłaszcza wodę.

– Hej, przestań ślinić szybę! – zawołał strażnik. Siedział obok kierowcy i odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć. – Siedź prosto.

Chciałem oglądać to, co było na zewnątrz. Nie zamierzałem pozwolić, by mi to odebrali, nie po tym wszystkim, czego mi dotąd odmawiano.

– Za złe zachowanie są kajdany na nogach. – Strażnik znów zwrócił ku mnie głowę. – Ty dupku.

Mruknął to pod nosem, ledwie poruszając ustami, ale usłyszałem. Jasne, że nie wolno było mu tak mówić. Czytałem regulamin. Kiedy człowiek ma za dużo czasu, zajmuje się takimi rzeczami. Eskorta więźnia powinna zadbać, żeby „transport nie zwiększył istniejącego już poziomu stresu”.

Przyzwyczaiłem się do wyzwisk. Miałem do czynienia ze znacznie gorszymi rzeczami. Powiedzmy, że określenie „dupek” nie zwiększało u mnie poziomu stresu i strażnik nie zrobił niczego złego. Ale na pewno było to kwestią dyskusyjną. Zastanawiałem się nad napisaniem skargi. Nie byłem jednak pewien, czy w zakładzie psychiatrycznym nadal będę miał tak dużo czasu. Przecież wieziono mnie na zleconą przez sąd rehabilitację – miałem zostać poddany terapii, żeby kiedyś ponownie zintegrować się ze społeczeństwem. Przynajmniej tak napisano w ulotce, którą otrzymałem kilka tygodni przed przenosinami.

– Wiesz, kto to jest? – zapytał strażnik kierowcę, wskazując mnie ruchem głowy.

Wątpiłem, czy wolno im rozmawiać przy mnie na mój temat.

– Pisali o tym w gazetach, pamiętasz? Ten świr wpadł w szał, gdy ładna sąsiadeczka dała mu kosza. Najpierw wyżył się na tej babce, a potem na jej małej córeczce. Miała tylko cztery lata. Kiedy już je zatłukł i zarąbał, to sobie zapalił, wyluzowany jak guma do majtek. Zgasił peta na martwym dziecku. Wyobrażasz to sobie?

Strażnik odwrócił się w moją stronę.

– Mogę się założyć, że ci się podobało, co? Stanął ci wtedy?

Przyciskałem nos do szyby. Obok przejeżdżał jakiś SUV. Z tyłu, na krzesełkach w paski zebry, siedziała dwójka dzieci. Chłopiec i dziewczynka, mniej więcej trzyletni, wyglądali na bliźniaki. Oboje mieli jasne, kędzierzawe włosy. Dziewczynka przypominała Annę, tę małą z sąsiedztwa. Przełknąłem ślinę, aby pozbyć się metalicznego posmaku krwi.

– Możemy wjechać do rowu, niech się skurwiel utopi w tej swojej klatce – odezwał się kierowca, podnosząc głos.

– „To był wypadek. Tak nam przykro”! – Strażnik zerknął przez ramię, aby się upewnić, że słyszę.

– A potem sobie usiądziemy i zapalimy.

– I to wielkiego, grubego skręta.

Patrzyłem na dziewczynkę w SUV-ie. Wydawało mi się, że nasze spojrzenia się spotkały, ale to przecież było niemożliwe, bo siedziałem za ciemną szybą. Dziewczynka miała szeroko otwarte oczy i bardzo długie rzęsy. Jak taka lalka, której oczy wpatrują się w ciebie i zamykają, dopiero gdy położysz ją na plecach.

Podjechaliśmy pod wysoki mur zwieńczony metalowymi szpikulcami. Otworzyła się brama i po chwili znaleźliśmy się na czymś w rodzaju dziedzińca. Zatrzymaliśmy się w jaskrawo oświetlonym betonowym aneksie. Kamery przyglądały nam się ze wszystkich stron.

– Uśmiechnij się do kamery! – zawołał kierowca i zachichotał.

Brama uniosła się, wpuszczając nas do środka.

Dotarliśmy pod jakiś podkowiasty budynek w piaskowym kolorze. Gdy furgonetka stanęła przed wejściem, strażnik wysiadł i grzechotał pękiem kluczy, dopóki nie znalazł właściwego. Wreszcie klatka otworzyła się ze szczęknięciem.

– Wysiadaj.

Wstałem z trudem. Kajdanki ciasno opinały mi przeguby, czułem mrowienie w dłoniach. Wysiadając, o mało nie upadłem. Strażnik podtrzymał mnie, ale zaraz puścił. Na jego twarzy malowało się obrzydzenie.

Popędził mnie przed sobą w górę jakichś schodów. Było mi niedobrze. Strasznie niedobrze.

Rozsunęły się automatyczne drzwi. Weszliśmy do niewielkiego holu; za kontuarem pod ścianą siedziała kobieta o włosach barwy koktajlowych wisienek. Podniosła wzrok i spokojnie wróciła do prowadzonej właśnie rozmowy telefonicznej. Z kim rozmawiała? Czy rozmawiała o mnie?

Podszedł drugi strażnik i bez słowa zaczął mnie rewidować. Starałem się zachować spokój, gdy mnie dotykał swoimi wielkimi łapskami, przesuwał ręce przy moim kroczu i wewnętrznej stronie ud. Następnie przeprowadzono mnie przez wykrywacz metalu.

Po drugiej stronie czekał na mnie mężczyzna w czerwonym podkoszulku.

– Witaj, Ray – powiedział. – Witaj. Nazywam się Mohammed de Vries, jestem pracownikiem socjalnym oddziału przygotowawczego. To ten oddział, na którym spędzisz jakiś czas. Możesz mi mówić Mo.

– Mo – powtórzyłem. Znałem takich wesołków. Udawali przyjaciół, a później zostawiali bez słowa.

– Najpierw zabiorę cię do gabinetu lekarskiego, na badania na obecność alkoholu i narkotyków. Potem trafisz na oddział przygotowawczy.

– Możecie mi zdjąć kajdanki? – zapytałem.

– Jeszcze nie.

– Dlaczego?

Żadnej odpowiedzi.

– Dlaczego nie? – spytałem ponownie.

– Pokwituje pan? – Strażnik podsunął mu pod nos podkładkę z przypiętą kartką. Człowiek, do którego mogłem zwracać się Mo, wpisał swoje nazwisko i machnął parafkę. – Jak paczka od kuriera, co, Ray? – Puścił do mnie oko.

– Dobra, to na razie. – Strażnik wyszedł przez rozsuwane drzwi.

– Idziesz ze mną? – zapytał Mo.

Jakbym miał jakiś wybór.IRIS

Jestem profesjonalistką. Przynajmniej od takiego wniosku zaczynam każdy dzień. Nawet jeśli muszę czasem reprezentować przed sądem panów w średnim wieku, którzy robią paskudne rzeczy młodym, naiwnym kobietom i napychają sobie przy tym portfele.

Zgodziłam się spotkać z Peterem van Benschopem w jednej z tych za drogich restauracji w dzielnicy finansowej. Siedział pod oknem i stukał w ekran smartfona. Trzeba przyznać, że Peter van Benschop był znacznie mniej dystyngowany od reszty van Benschopów. Jako jedyny nie parał się dobrze prosperującym rodzinnym biznesem stoczniowym.

– Pani Kastelein, miło panią widzieć.

Wstał i tak głośno się przywitał, że aż się zastanowiłam, czy przypadkiem nie ma problemów ze słuchem. Podałam mu rękę, spodziewając się miażdżącego uścisku, i nie pomyliłam się.

Usiedliśmy. Zawiesiłam torebkę na oparciu krzesła, złożyłam dłonie i odezwałam się uprzejmie:

– W czym mogę panu pomóc, panie van Benschop?

Zjawił się kelner z pytaniem, czego chcielibyśmy się napić. Poprosiłam o szklankę świeżego soku z pomarańczy. Van Benschop zamówił podwójne espresso.

– Zakładam, że zapoznała się pani ze sprawą?

– Owszem, czytałam pismo od przedstawiciela powoda.

– A co z DVD? – Znowu ten krzywy uśmieszek.

– Również je otrzymałam.

– I jak?

– Powiedzmy, że nie jest to moja ulubiona forma rozrywki. Jednak z prawnego punktu widzenia sprawa jest interesująca.

– Uważa mnie pani za zboczeńca, prawda? Za starego świntucha.

– Czy tak by pan siebie opisał?

– Nie, ale pani tak właśnie mnie postrzega.

Zastanowiłam się. Miał rację. Mimo to z uśmiechem zauważyłam:

– Nie jest pan taki stary.

– Proszę nie zaprzeczać. Pani uważa, że jestem odrażający. Że lubię krzywdzić kobiety. A jednak dostaję mnóstwo listów od wielbicielek. Od dobrze wykształconych, inteligentnych kobiet, takich jak pani.

Kelner przyniósł nam napoje.

– Zaglądała już pani do menu?

– Poproszę miseczkę zupy pomidorowej – odparłam.

– Dla mnie kanapka klubowa z frytkami i keczupem, bez majonezu.

Kelner skinął uprzejmie głową i odszedł.

– Na świecie żyje mnóstwo zagubionych ludzi. W tym również kobiet, na co wskazują listy od pana wielbicielek.

Pociągnęłam łyk soku.

Uśmiechnął się.

– Iris, czy uważa pani, że jak ktoś lubi seks, to coś z nim jest nie tak?

– Nie, ale pańskie gusta erotyczne są nieco… ekstremalne, nieprawdaż?

– Owszem, ale wie pani co? Kobiety to lubią. Bardzo.

– Może jakieś bardzo zagubione kobiety – odpowiedziałam.

– A czy takie kobiety nie mają prawa do odrobiny rozrywki, do odrobiny przyjemności w życiu?

Nie zdołałam się powstrzymać od wypowiedzenia własnej opinii, chociaż wiedziałam, że później nasłucham się za to od Rence’a.

– Czyli uważa się pan za filantropa, który dba o dobre samopoczucie bliźnich?

– Być może.

– Porozmawiajmy teraz o pańskiej sprawie. Jest pan świadomy, że nagrywanie filmów pornograficznych z nieletnimi aktorami jest nielegalne? To pornografia dziecięca.

– Według dokumentów miała osiemnaście lat. A już zdecydowanie tyle lat miała jej cipa.

Wolałabym, żeby van Benschop mówił jednak trochę ciszej.

– Uważa pan, że sfałszowała dokument tożsamości? Zachował pan jego kopię?

– Jasne.

– Muszę to zobaczyć. Najszybciej, jak to możliwe.

– Ts. No i z tym jest problem. Ma go mój partner w interesach.

– W takim razie powinien pan poprosić swojego partnera o pokazanie mi go. Jeżeli zdołamy udowodnić, że ta dziewczynka…

– Jaka dziewczynka, do cholery? Młoda kobieta. Nalegam, żeby mówiła pani o niej „młoda kobieta”.

Zrobiłam, o co prosił, ale z wyraźnym sarkazmem.

– Jeżeli zdołamy wykazać, że ta młoda kobieta oszukała pana, przedstawiając podrobione dokumenty, to znacznie zmniejszy prawdopodobieństwo postawienia panu zarzutu wytwarzania pornografii dziecięcej. Jednocześnie potwierdzi, że ta młoda kobieta brała we wszystkim udział z własnej woli.

– Mój partner zniknął razem z umowami i częścią mojego wkładu. – Van Benschop siorbnął espresso i się zaśmiał. – Ale bez obawy, dostanie pani swoje pieniądze. Może nawet dorzucę coś ekstra, żeby było za co świętować. Była pani kiedyś na Bahamach?

Po raz kolejny zastanowiłam się, dlaczego akurat mnie przydzielono tę sprawę. Szef przekonywał, że przekazanie Petera van Benschopa kobiecie będzie doskonałym posunięciem. Ale Martha Peters, drugi partner w kancelarii, jakimś trafem okazała się zbyt zapracowana, chociaż to właśnie ona zwykle obsługiwała van Benschopów, zawsze zresztą robiąc z tego wielkie halo.

– Wróćmy do pańskiej sprawy. To, że nie ma pan dostępu do kopii tego dokumentu, komplikuje sytuację. Zakładam, że… – o mało nie powiedziałam „ofiara”, na szczęście w porę ugryzłam się w język – ta młoda kobieta podpisała jakąś zgodę, coś w rodzaju oświadczenia wyjaśniającego naturę jej… – znowu szukałam odpowiedniego słowa – jej pracy?

W kieszeni zabuczał mój telefon. Zerknęłam pod stołem na wyświetlacz. Pokazywał numer, którego obawiałem się najbardziej ze wszystkich numerów telefonicznych świata. Dzwonili z przedszkola Aarona.

– Pani naprawdę powinna kiedyś polecieć na Bahamy. Ocean jest tam po prostu wspaniały – ciągnął Peter van Benschop.

– Proszę mi wybaczyć, muszę odebrać. – Wstałam i wyszłam na zewnątrz. – Słucham?

– Mówi Mika. – W jej głosie brzmiała histeria. Doskonale wiedziałam, o co jej chodzi, mimo że w tym momencie potrafiłam myśleć tylko: „Proszę, nie, po prostu załatw to sama, proszę, daj mi pracować, proszę”.

– Aaron dostał szału. Kiedy kolorował obrazek i jedno z młodszych dzieci zabrało mu kredki, ugryzł je w rękę. Bardzo mocno, do krwi. A teraz wali głową o podłogę i nie chce przestać. Petra mówi, że musisz go natychmiast odebrać.

Nie było sensu nawet próbować negocjacji. Nie wspominając już o tym, żeby powiedzieć: „Wydaję sporą część dochodów na to, aby przedszkole opiekowało się moim dzieckiem przez trzy dni w tygodniu. Nie możecie więc chociaż raz sami się czymś zająć?”

– Natychmiast, Iris – powtórzyła, jak gdybym nie dosłyszała jej wcześniejszych słów. – Nie za pół godziny. Teraz.

– Zrobię, co w mojej mocy.

Pierwszą osobą, do której zadzwoniłam, był Dawca Nasienia, chociaż wiedziałam, że i tak nie ma to większego sensu. Od naszych wspólnych znajomych słyszałam, że lubi sobie ponarzekać, że tak rzadko widuje syna, ale jak zwykle odezwała się tylko jego poczta głosowa. Potem zatelefonowałam do matki. Właśnie robiła sobie pedikiur, jednak obiecała, że odbierze Aarona ode mnie z domu, gdy tylko wyschną jej paznokcie.

– A nie mogłabyś przyjechać wcześniej? Zafunduję ci drugi pedikiur. Dorzucę szampana i masaż stóp. Proszę.

– Przepraszam, kochanie, ale prostu nie mogę.

Chciałabym móc powiedzieć to samo. Cudownie byłoby oznajmić „po prostu nie mogę” i już.

– Mamo, mam spotkanie z klientem. Masz pojęcie, jak to będzie wyglądało, jeśli teraz wstanę i pójdę?

– Chyba nie oczekujesz ode mnie, że wszystko rzucę? Chętnie pomogę, zresztą często to robię, gdybyś już zapomniała. Ale za Aarona ty odpowiadasz. W końcu jesteś jego matką.

– Nie musisz mi tego mówić – warknęłam. Zauważyłam, że Peter van Benschop z rozbawieniem przygląda mi się zza drzwi. Uniósł obie ręce, jak gdyby chciał powiedzieć: „Co cię zatrzymuje?” Odwróciłam się do niego plecami. W tej samej chwili usłyszałam fuknięcie matki:

– No i co?

– Przepraszam. – Nie cierpiałam jej przepraszać. Niestety, zdarzało się to zbyt często. – Dobrze, odbiorę go i zawiozę do domu, ale proszę, przyjedź po niego jak najszybciej. Zgoda?

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – odparła wyniośle.

Rozłączyłam się i zamiast wrzasnąć i cisnąć cegłą przez drzwi prosto w paskudną gębę van Benschopa, wzięłam głęboki oddech. Wyprostowałam ramiona i wmaszerowałam na salę.

– Zacząłem bez pani – oznajmił van Benschop, wskazując na jedzenie, podane, kiedy rozmawiałam przez telefon. – Aż tak długo to trwało.

Do górnej wargi przykleił mu się kawałeczek sałaty.

– Proszę wybaczyć. Nagła sytuacja.

– Zapewne chodzi o dziecko.

– Po południu zadzwonię do pana, żeby się ponownie umówić. I jeszcze raz przepraszam.

– Samotna matka. Łatwo się domyślić. Czytanie z kobiet to moja specjalność. Mogę jeszcze powiedzieć, że preferuje pani czarną bieliznę. I założę się, że wieczorem przed zaśnięciem próbuje pani czytać, ale zawsze zasypia pani z książką w dłoniach.

O mało nie zachłysnęłam się ze złości.

– Zapłacę rachunek.

Złapał mnie za nadgarstek.

– W życiu nie pozwoliłem żadnej kobiecie zapłacić rachunku. I nie zmierzam tego zmieniać.

– Regulamin firmy. – Wyszarpnęłam dłoń i wyciągnęłam kartę kredytową. – Zadzwonię do pana po południu.

Słyszałam, że dziecko wzbogaca życie emocjonalne. Niewątpliwie tkwi w tym ziarno prawdy – od urodzenia Aarona często ogarniało mnie poczucie totalnej niemocy.

Już trzeci raz w tym tygodniu musiałam odebrać go wcześniej z przedszkola, bo się źle zachowywał. A to wcale nie były wszystkie wybryki, tyle że resztą zajęła się moja matka.

Pomyślałam o Dawcy Nasienia, który musiał opiekować się synem tylko co drugi weekend, a i tak uważał się za idealnego dżentelmena. Przecież uznał dziecko i co miesiąc płacił dwieście pięćdziesiąt euro alimentów. To było coś w rodzaju zapłaty za milczenie. Oboje w równym stopniu przyczyniliśmy się do poczęcia Aarona, lecz to moje życie zmieniło się na zawsze, a jego pozostało prawie takie samo jak przedtem.

Gdybym nie urodziła Aarona, zaoszczędziłabym sobie mnóstwo trosk. Jednak dopiero w czternastym tygodniu zorientowałam się, że jestem w ciąży. Tak się właśnie dzieje, kiedy człowiek pracuje po sześćdziesiąt godzin tygodniowo i nie ma nawet czasu, żeby pilnować swojego cyklu menstruacyjnego. Ciągle spotkania, raporty, rozprawy, układy, wszystko jedno po drugim, tak szybko, że w końcu już nie wiadomo, co się dokładnie robi, ale mimo to jakoś udaje się wszystko wykonać, w dodatku cholernie dobrze.

Zrobiłam badanie USG. Na monitorze zobaczyłam machanie małych rączek i nóżek. Bicie serca. Prawdziwe dziecko. Jak mogłabym je usunąć?

Dawca Nasienia, delikatnie mówiąc, nie był zachwycony perspektywą ojcostwa. Zrobił mi awanturę, twierdząc, że dziecko „prawdopodobnie i tak nie jest jego”, bo przecież na pewno nie tylko on ze mną spał. „Nie chcesz go usunąć?”, zapytał. Proponował nawet, że się dołoży, co było żałosne, bo w Holandii aborcja jest bezpłatna. Swoje argumenty ukoronował skargą, że to był jego najgorszy seks. Kariera, figura, całe moje życie legło w gruzach, a jeszcze musiałam wysłuchiwać takiego gówna… Starałam się tego do siebie nie dopuścić, bo było tak okropnie gówniarskie. Jednak dotarło. I wtedy powiedziałam Dawcy Nasienia, żeby się pierdolił.

W tamtych czasach wciąż jeszcze wierzyłam w siebie. Zostanę sama, ale przecież jestem młoda, silna, inteligentna. Dam radę. Będę modelową samotną matką, twardą, niezależną kobietą z uroczym dzieckiem. Będę jednocześnie matką i ojcem, opiekunem i żywicielem. Czułam dumę z pęczniejącego brzucha. Płakałam ze szczęścia, gdy po raz pierwszy trzymałam Aarona w ramionach. Dwa dni później płakałam z rozpaczy, bo nie zdołałam złapać więcej niż dwóch godzin snu pod rząd.

Tydzień po urodzeniu Aarona dostałam list. Oburzony Dawca Nasienia stanowczo domagał się kontaktu z dzieckiem. Nie oponowałam.

Odwiedził nas ze swoją matką. Miała ponure, zawzięte spojrzenie. Dawca Nasienia truchtał za nią. Nie byłam w nastroju, żeby częstować ich ciasteczkami ze słodką biało-niebieską posypką, które dostałam z okazji szczęśliwego porodu.

Matka Dawcy Nasienia bez pytania wyciągnęła Aarona z kołyski i wsunęła synowi w ręce. A on po prostu stał. Nie miał pojęcia, co zrobić z tym dzieckiem, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale jego matka wiedziała. Ułożyła sobie cały scenariusz. Uroczystym głosem zaintonowała: „Aaron, dziecinko, oto twój tatuś”, błędnie akcentując imię wnuka. Gdybym nie była taka wyczerpana, tobym się roześmiała.

– Mówi się Aaron, z akcentem na pierwszą sylabę – wyjaśniłam.

– Oczywiście. Będziemy musieli się nauczyć twojego imienia – zagruchała do dziecka.

– Mamo, proszę – powiedział Dawca Nasienia, a potem zwrócił się do mnie: – Podoba mi się jego imię. Aaron.

Ostrożnie uśmiechnęliśmy się do siebie.

Od tamtej pory Dawca Nasienia i ja nauczyliśmy się nawzajem znosić. Jak się okazało, byliśmy w stanie normalnym tonem wymieniać się informacjami w rodzaju: „Aaron już pił z butelki” albo „Nie chciał spać, a potem rozsmarował kupę na ścianach”. Czasem nawet wypijaliśmy wspólnie kawę, chociaż, jak doniósł mi nasz wspólny znajomy, Dawca Nasienia postanowił „nie dawać mi żadnych nadziei”.

Dawca Nasienia wydał mi się atrakcyjny tylko raz w życiu, kiedy cztery lata temu podczas sylwestra wypiłam za dużo koktajli. Arogancja, z jaką zakładał, że tylko marzę, aby się z nim związać, wkurzyła mnie jak cholera. W sumie byłam zadowolona, że nie daje mi żadnych nadziei. Bo alternatywa by mnie dobiła.

Kiedy przyjechałam do przedszkola, Aaron siedział w kącie, bawiąc się stosem kolorowych klocków. Na mój widok uśmiechnął się szeroko.

– Mamusia!

Podbiegł do mnie niezdarnie, jak to trzylatek, i zarzucił mi ręce na szyję. Podniosłam go i przytuliłam. Tak ładnie pachniał. Rozpoznałabym jego zapach wśród milionów.

– Cześć, pączuszku! Dobrze się bawisz?

Aaron zademonstrował, jak wieża zawala się po wyciągnięciu dolnego klocka.

– Sprytny chłopczyk!

Zabawa natychmiast tak go zaaferowała, że nawet nie zauważył, jak odchodzę. Na środku sali, przy wysepce kuchennej, Petra, Mika i Emily właśnie szykowały owocową przekąskę.

– Wydaje mi się, że już wszystko w porządku – powiedziałam Petrze, dorodnej matronie, przełożonej zespołu dwudziestoparoletnich przedszkolanek, które miały kolczyki w pępkach, ale żadna z nich tak naprawdę nie miała ochoty na ugniatanie ciastoliny w gronie trzylatków.

– Tak, bo wiedział, że już jedziesz – odparła sucho.

Wzięłam głęboki oddech.

– Rozumiem, że Aaron czasem daje się wam we znaki. Wiem, że staracie się, jak możecie, i naprawdę was podziwiam za to, jak prowadzicie przedszkole, ale po prostu nie mogę wszystkiego rzucać i pędzić tutaj z byle powodu. Akurat dzisiaj miałam bardzo ważne spotkanie z klientem.

Starałam się jak najuprzejmiej powiedzieć jej: „Obie jesteśmy dorosłe i możemy spokojnie o tym porozmawiać, prawda? Chociaż uważasz, że jestem najgorszą matką, jaką znasz, a moje dziecko to małym terrorysta. I chociaż, jak podejrzewam, zajęłaś się prowadzeniem przedszkola jedynie dlatego, że w ten sposób możesz sobie porządzić nie tylko małymi dziećmi, ale również ich rodzicami”.

Petra wzięła się pod boki.

– Iris, gryzienie to nie byle co. To niedopuszczalne zachowanie. Gdyby tak zrobił ktoś dorosły, trafiłby do aresztu. Akurat ty powinnaś o tym wiedzieć.

– Ale to nie są dorośli.

– Posłuchaj mnie, proszę. Prowadzę to przedszkole już dwadzieścia lat, przewinęło się przez nie sporo dzieci, ale Aaron jest wyjątkowy. Myślę, że powinnaś się zastanowić nad zaprowadzeniem go do psychologa dziecięcego.

– Przyznaję, że potrafi być trudny. Poza tym, jak wiesz, pediatra już dał nam skierowanie do psychologa i teraz czekamy na wizytę.

– Byłoby lepiej, gdyby w domu nie wszystko uchodziło mu na sucho. Powinnaś go choć trochę zdyscyplinować.

Mika i Emily przygotowały owoce. Patrzyłam, jak Aaron wspina się na krzesło i bierze z talerza kawałek jabłka. Zaczął żuć z zadowoleniem.

– Nie macie pojęcia, co się dzieje u mnie w domu.

– Powinnaś się cieszyć, że w ogóle chcemy go tutaj trzymać. A skoro już mowa o kolejkach, to zapewne wiesz, że czas oczekiwania na miejsce w tym przedszkolu wynosi osiemnaście miesięcy.

– Oczywiście, że wiem. Jestem bardzo, bardzo wdzięczna. Czy właśnie to chcesz ode mnie usłyszeć, prawda? A może mam rzucić ci się do stóp i wznosić peany, jaka to z ciebie Matka Teresa?

Jako prawnik uczyłam się prowadzenia negocjacji, sięgania po najlepsze argumenty, dobierania właściwego tonu, grania na odpowiedniej strunie. Kiedy jednak chodziło o opiekę nad synem, nie potrafiłam skorzystać z tej wiedzy.

– Sadzę, że będzie najlepiej, jeśli zabierzesz Aarona do domu na resztę tygodnia. A w poniedziałek spróbujemy jeszcze raz. – Petra obnażyła zęby w grymasie agresywnej szympansicy. – Powodzenia.

Przegrałam. Przegrałam z kretesem.

Z jakiegoś powodu Aaron nie wiedział, jak ma się zachowywać przy mojej matce. Przypuszczalnie dlatego, że podobnie jak cała reszta świata trochę się jej bał. Nawet ja zawsze czułam się przy niej odrobinę nieswojo. Była niczym sfinks, wydawała się otoczona wieloma niewidzialnymi liniami, których nie wolno przekraczać. Tyle że nigdy nie wiadomo, jak, gdzie i kiedy.

Matka zjawiła się ze szkarłatnymi paznokciami wystającymi z białych sandałów. Wysłuchała mojej opowieści, a potem przypomniała poirytowanym tonem, że za dwa dni jedzie na wakacje i nie może opiekować się Aaronem.

– Poza tym to ty miałaś wreszcie zrobić coś dla mnie. Miałaś pilnować mojego domu, pamiętasz?

Podniosła Aarona i wsadziła do swojego auta.

– Jeśli do jutrzejszego wieczora niczego dla niego nie załatwisz, będziesz musiała wziąć wolne do końca tygodnia i sama się nim zajmować. Albo powiesz im, że się rozchorowałaś.

Przypięła Aarona pasami do fotelika. Właśnie po tym można poznać oddaną babcię. Ma bardziej wyszukany sprzęt do opieki nad twoim dzieckiem niż ty sama.

– Nikt nie umrze z tego powodu, że odpuścisz sobie pracę na kilka dni. Ty też nie.RAY

Zaprowadzono mnie do małego pokoju z nocnikiem i dużym lustrem na przeciwległej ścianie. Strażnik zdjął mi kajdanki. Potrząsnąłem rękami, aby pozbyć się odrętwienia.

Jakaś pielęgniarka, bez fartucha i w ogóle czegokolwiek, co wskazywałoby na zawodowe związki z medycyną, zaczęła wydawać mi polecenia. Kazała mi opuścić spodnie do kolan, zadrzeć koszulę na wysokość piersi i nasikać do specjalnego kubka.

– Pozwolicie mi to zrobić na osobności?

– Nie.

I żadnych przeprosin, wyjaśnień.

Przywykłem do sikania w obecności innych osób, ale nie w obecności kobiety.

– Wiem, że to nie jest fajne – powiedział mężczyzna imieniem Mo – ale wszystkich nowych sprawdzamy na obecność prochów i alkoholu. Ostatnio mieliśmy parę incydentów z dragami.

– Powtarzam: opuścić spodnie i podnieść koszulę, tak żebym widziała brzuch.

Nie nosiła fartucha, ale mówiła tonem kogoś nawykłego do posłuchu.

Opuściłem spodnie i majtki i stanąłem z obwisłym białym penisem. Byłem wkurzony. Dlaczego muszę sikać na oczach tej okropnej baby, której nawet nie chciało się odpowiednio ubrać? Dlaczego mi to robią?

– Spokojnie – powiedział Mo. – Zaraz będzie po wszystkim.

– Nasikaj do kubka – zarządziła pielęgniarka.

Próbowałem się odprężyć, ale mocz nie popłynął.

– Spokojnie – powtórzył Mo. – Zaraz poleci.

Poczułem narastającą panikę. W lustrze widziałam pielęgniarkę gapiącą się na moje krocze.

– Czy ona nie może patrzeć w inną stronę?

– Nie, nie może. Musi mieć pewność, że nie oszukujesz – wyjaśnił Mo. – Że nie umieścisz w kubku cudzej uryny.

Ciekawe, jak miałbym to zrobić, zwłaszcza że nigdy nie chciałbym mieć do czynienia z cudzym moczem albo innymi płynami ustrojowymi.

– Nie da rady. Ona musi wyjść albo przynajmniej patrzeć w inną stronę.

– A już tak dobrze szło… – zaczął Mo, ale kobieta mu przerwała.

– Nie marudzić, sikamy!!!

Zobaczyłem, że Mo się uśmiecha. Więc on też był przeciwko mnie.

– Jeśli nie możesz teraz sikać, to zamkniemy cię w izolatce i poczekamy, aż ci się zachce – oznajmiła kobieta.

W więzieniu też mieli izolatkę. Kiedyś tam trafiłem, jak byłem jeszcze nowy i nie wiedziałem, że najlepiej robić, co ci każą. Trzymali mnie całe trzy dni, aż w końcu nie potrafiłem sobie przypomnieć, jak się nazywam, gdzie jestem i czy w ogóle jeszcze żyję.

Wziąłem głęboki oddech. Napinając się z całych sił, zdołałem w końcu wydusić kilka kropli moczu.

– W samą porę. Wciągaj spodnie – poleciła kobieta.

Kiedy się ubrałem, znowu mogłem jasno myśleć i uświadomiłem sobie, że pielęgniarki prawdopodobnie nie mają prawa zamykać kogoś w izolatce. W każdym razie w więzieniu nie miały. Postanowiłem przy najbliższej okazji dowiedzieć się, jak to wygląda tutaj.

Dostałem własną, prywatną celę. Nie była duża, góra dwa na trzy metry, ale więcej nie potrzebowałem. Prycza, biurko – chociaż miałem nadzieję, że tutaj nie będę miał dużo czasu dla swoich rąk. Prysznic, umywalka, ustęp w osobnej przegrodzie. Bez normalnych drzwi, ale z takimi niewielkimi obrotowymi. Czyli mogłem spać, srać i myć się na osobności. Zdecydowana poprawa.

Lepiej niż w poprawczaku, w którym spędziłem większość młodości, gdzie były kilkunastoosobowe sypialnie, wspólne natryski i ustępy z tak małymi drzwiami, że nie dało się załatwić tak, aby wszyscy o tym nie wiedzieli. Jak w kiblu puściłem bąka, wszyscy mi bili brawo. Aplauz towarzyszył też zwycięstwu w konkursie na walenie konia pod prysznicem, chociaż akurat mnie kutas ledwo stawał przy tylu ludziach, dlatego nigdy nie wygrałem. Za to pierdzenie było moją mocną stroną.

Potem był zakład karny Harderwijk, gdzie całymi latami dzieliłem celę i ustęp z drugim facetem. Srał potwornie śmierdząco, chociaż jadł to samo co wszyscy. Siadał na kiblu kilka razy dziennie i zostawiał po sobie najgorszy odór, jaki można sobie wyobrazić. Niczego nie dawało zamykanie drzwi, fetor przenikał przez każdą szczelinę. Często na to narzekałem, nawet pisałem skargi. Adresowałem je do niego, ale także do naczelnika i królowej, która przecież mówiła w telewizji, że chce być królową wszystkich obywateli, a ja wciąż byłem obywatelem, prawda?

Eddie, kolega z celi, tylko ze mnie kpił.

– Właśnie tak śmierdzi prawdziwy facet. Wąchaj, Raynus, i się ucz.

Im bardziej narzekałem, tym robił się gorszy, wreszcie w ogóle przestał zamykać drzwi i odór stał się całkiem nie do zniesienia. Naczelnik przysłał kogoś, żeby kazał mi przestać marudzić, a od królowej nigdy nie dostałem żadnej odpowiedzi.

Przez pół roku musiałem więc wdychać ten smród dwa razy dziennie. Wreszcie zawiesiłem się. Spowolniłem. Zamiast jednego srania dziennie były trzy srania w tygodniu, a potem w ogóle przestałem chodzić do kibla. Brzuch mi napuchł jak bania. Konałem. Nie byłem w stanie jeść ani pić; nawet nie chciało mi się ruszać. Po prostu leżałem na pryczy jak kłoda, a Eddie załatwiał swoje śmierdzące sprawy przy szeroko otwartych drzwiach.

Zgłosiłem się na izbę chorych, gdzie zrobili mi lewatywę. To było bolesne i upokarzające, ale wreszcie opróżniłem kiszki. W wyłożonej zielonymi kaflami łazience lazaretu rozszedł się ohydny smród, jeszcze gorszy od fetoru mojego towarzysza z celi. Przyniosło mi to nawet satysfakcję.

Kiedy wróciłem do celi, Eddiego już tam nie było, więc ostatnie sześć miesięcy spędziłem we względnym spokoju, chociaż jak zwykle miałem za dużo czasu.

Ostatni raz własny osobny kibel miałem wtedy, gdy wszystko jeszcze było w porządku. Uwielbiałem tamten ustęp. W przeciwieństwie do tych w poprawczaku i więzieniu należał tylko do mnie.

– Twoje rzeczy zostaną dostarczone dzisiaj po południu – oznajmił Mo.

Jego głos wyrwał mnie z zamyślenia. Zupełnie zapomniałem, że wciąż tutaj jest.

– Będziesz mógł urządzić się tak, jak chcesz – ciągnął. – Może masz jakieś rzeczy, które chcesz trzymać na widoku albo powiesić na ścianie. Mamy tu dosyć ostre przepisy odnośnie do gołych bab. Cycki mogą być. Tyłki nie. Inne zasady to: żadnego alkoholu, dragów, komórek oraz Internetu.

– A co z moimi rybkami?

– Masz rybki? Jakie? – Mo usiadł na skraju mojej pryczy jak matka, która chce opowiedzieć swojemu dziecku bajkę na dobranoc albo przynajmniej o tym, co widziała w telewizji. Moja matka często odwiedzała mnie w więzieniu, ale nigdy nie zostawała do wieczora.

– Mam akwarium morskie.

Mo gwizdnął przez zęby.

– Drogie hobby.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc milczałem.

– Jakie masz rybki? – dopytywał.

– Różne: cyrulika, błazenka, szpadelka, kosterę rogatą…

– Powiem o tym szefostwu, dobra? Jeśli akwarium nie jest za duże, mogą na nie pozwolić. – Mo klepnął się po udach i wstał. – Teraz zostawię cię na dwadzieścia minut. Ogarnij się po podróży i zacznij się przyzwyczajać do nowego miejsca. Jak wrócę, zabiorę cię do psychiatry.

– Dobra.

– Potem zapoznasz się z rozkładem dnia. A jutro, jeśli psychiatra pozwoli, przedstawię cię innym osadzonym.

Stalowe drzwi mojej celi zamknęły się ze szczękiem. Na poziomie oczu był mały wizjer zasłaniany klapką. W ten sposób mogli mi się przyglądać, kiedy tylko chcieli.

Przeszedłem od drzwi do końca celi, licząc kroki. Zawróciłem i dla pewności policzyłem jeszcze raz – pięć kroków. Potem usiadłem na pryczy i zacząłem się wpatrywać w świeżo pomalowane białe ściany.IRIS

Ach, tu jest moja wschodząca gwiazda!

Właśnie czekałam na pocztę w recepcji kancelarii Bartels & Peters, kiedy zjawił się Lawrence Bartels w swojej bajeranckiej bosmance, uszytej gdzieś na włoskiej prowincji. Gdzie konkretnie, stanowiło ściśle strzeżoną tajemnicę, jakby uważał, że inaczej cała reszta świata od razu rzuci się tam, by zdobyć podobną. Skoczył ku mnie z rozpostartymi ramionami, niczym gospodarz talk-show.

– Dzień dobry, cara amici. Chodźmy do mojego gabinetu.

Zastanawiałam się, po co mnie wzywa. Najprawdopodobniej Peter van Benschop złożył skargę, uznałam. Wyjścia w połowie spotkania z klientem nie dało się usprawiedliwić, nawet konieczność wizyty w przedszkolu nie stanowiła wystarczająco ważnego powodu.

Niewiele kancelarii prawniczych, o ile w ogóle jakakolwiek, służy bliźnim z czystej potrzeby serca. Bartels & Peters zdecydowanie tego nie robiło. Tu liczyły się tylko płatne godziny pracy. Ale i tak było znacznie lepiej niż na mojej poprzedniej posadzie, w kancelarii zajmującej się międzynarodowymi fuzjami przedsiębiorstw. Tam regularnie budzono mnie w środku nocy, bo jakiś zagraniczny klient koniecznie musiał mieć coś załatwione w godzinach pracy swojej strefy czasowej. Wiele nocy spędziłam przy komputerze z kawałkiem zeschniętej pizzy na podkładce do myszki. Odwołałam wiele urlopów.

Kiedy byłam w ciąży z Aaronem, stało się jasne, że muszę przystopować. I wtedy – zupełnie jak gdyby ktoś w niebiosach osobiście zainteresował się moją sytuacją – zaproponowano mi pracę w Bartels & Peters. Rzut kamieniem od mojego mieszkania, a w dodatku do biura musiałam przychodzić tylko trzy razy w tygodniu, rzecz praktycznie niespotykana w zawodzie prawnika. To znacznie ułatwiło mi życie. Muszę jednak stwierdzić, że pierwsza linia prawniczego frontu jest niczym w porównaniu z wychowywaniem trzylatka.

Lawrence miał gabinet odpowiedni dla partnera w spółce odnoszącej sukcesy. Było tam biurko o rozmiarach stołu bilardowego, za którym, nawiasem mówiąc, wydawał się jeszcze niższy i bardziej pucułowaty, perski dywan na marmurowej podłodze i jakieś dziwaczne, ale niewątpliwie bezcenne dzieło sztuki na ścianie.

– Siadaj, siadaj! – huknął Rence, jak gdyby stał na scenie i musiał skupić na sobie uwagę dwustuosobowej widowni.

– Zamierza mnie pan ochrzanić? – spytałam ostrożnie.

– O czym ty mówisz? Peter van Benschop właśnie do mnie dzwonił i aż roznosi go entuzjazm. Powiedział, że rzadko spotyka takie twarde kobiety. Co zresztą nie dziwi, biorąc pod uwagę jego upodobania. Oszalał na twoim punkcie.

– Więc nie wspomniał, że musiałam wyjść w połowie spotkania?

Rence’owi zrzedła mina. Machnął ręką, poirytowany.

– Nie chcę o tym wiedzieć. Ciągle ci powtarzam, żebyś nie była taka cholernie szczera. Szczerość to nie jest dobra cecha u prawnika. Prawnik ma być wiarygodny, łapiesz różnicę?

– Przepraszam.

Wybuchnął śmiechem.

– I nie możesz przyznawać się do błędów. Nigdy!

– Skoro nie jestem tutaj, żeby się smażyć na rozżarzonych węglach i błagać o zmiłowanie, to po co?

– Jesteś tu, droga Iris, ponieważ chciałem cię pochwalić za dzisiejszy sukces. To główny i jedyny powód naszego małego tête-à-tête, nie musisz się tak denerwować. Chciałem tylko powiedzieć: „Dobra robota”. Nie interesuje mnie, co dokładnie zrobiłaś, bo cokolwiek to było, wykonałaś dobrą robotę, a tylko to się liczy.

– W takim razie dziękuję.

– Peter van Benschop przychodzi jutro do kancelarii wysłuchać zaproponowanej przez nas strategii. Chciałby, żeby do końca tygodnia sprawa była już załatwiona.

– Obawiam się, że to niemożliwe.

– Słucham?

Zastanawiałam się, czy nie powiedzieć mu całej prawdy, ale postanowiłam ograniczyć się do suchych faktów.

– Nie mogę przyjść ani w środę, ani w czwartek, a piątek i tak mam wolny. Mogę pracować w domu, ale nie zrobię tyle co tutaj.

– Naprawdę nie możesz?

– Naprawdę. Obawiam się, że okoliczności są poza moją kontrolą.

Rence w milczeniu pokręcił głową, niegdyś zapewne bujnie owłosioną, a teraz pokrytą resztkami siwych kędziorów.

– Przepraszam – dodałam jeszcze.

– Już ci mówiłem, że nie chcę słuchać żadnych wymówek! – wybuchnął. – Żadnych pieprzonych wymówek, Iris! – Do dolnej wargi przylgnęła mu banieczka śliny. Z teatralną przesadą wstał, podszedł do okna i stanął w nim, odwrócony do mnie plecami. Ekscentryczny. Krzykliwy. Męczący.

– W takim razie nie przepraszam. Bo właściwie nie mam za co przepraszać. Słyszał pan kiedyś o urlopie na żądanie? O urlopie macierzyńskim? A może powinnam za jednym zamachem wziąć wszystkie trzydzieści dni zaległego urlopu?

Rence milczał.

– No dobrze – odezwał się w końcu. – Jak już powiedziałem, nie interesuje mnie, co robisz, dopóki dobrze wykonujesz swoją pracę. Dopóki van Benschop jest zadowolony i dopóki ja jestem zadowolony z rachunku, który mogę mu wystawić.

– Proszę się o to nie martwić.

– Nie zgadniesz, kto jest teraz moim klientem…

Był wieczór, a że Aaron miał nocować u mojej matki, siedziałam w barze z przyjaciółką. Tak jak każdy normalny prawnik.

– Nie mam pojęcia. Papież? Och, nie, poczekaj chwilę. – Binnie uniosła palec wskazujący. – Twoją matkę w końcu oskarżono o karygodny chłód!

– Niezłe, ale to nie ona. – Znam Binnie od podstawówki. Kiedy moja matka poprosiła ją, żeby mówiła: „Dzień dobry, pani Kastelein”, zamiast typowego dla niej entuzjastycznego „Hellooo!”, przestały się lubić. Matka jest tak sztywna i zasadnicza, jak Binnie pełna luzu i bałaganiarska. Swojego prawdziwego imienia, Brigitte, nie cierpiała i nie pamiętam, żeby ktoś się tak do niej zwracał.

– No, powiedz mi. – Binnie dokończyła drinka i odstawiła pustą szklankę na kontuar.

– Peter van Benschop.

– Kto?

– Peter van Benschop, z tej bajecznie bogatej rodziny armatorów.

Binnie rozbłysły oczy.

– Jest singlem?

– Nie mam pojęcia.

– To przecież pierwsza rzecz, jakiej trzeba się dowiedzieć, kiedy ma się takiego klienta. Jak on wygląda? Ile ma lat? Jakiego jest wzrostu?

– Po czterdziestce… Około metra osiemdziesięciu… Wiesz, jak sobie pomyślę, to może być w twoim typie. Lubisz, gdy mężczyzna dominuje, prawda?

– Uwielbiam.

Prawie się przewróciłam, bo potrącił mnie jakiś facet usiłujący zamówić drinka. Wyglądał na typa pracującego w agencji nieruchomości. Brzydki garnitur i bezczelna mina. Białe wino chlapnęło mu z kieliszka na moją pierś, akurat na wysokości sutka. Nawet jeśli zauważył, co się stało, udawał, że nie.

– Hej, uważaj – rzuciła do niego Binnie. – Właśnie ochlapałeś ją winem.

Odwrócił się do nas i zmierzył Binnie spojrzeniem.

– Jezu, aleś ty wysoka.

– Naprawdę?

Przewróciłam oczami.

– Rety, aleś ty wysoka – powtórzył facet.

– Akurat na tyle, żeby zobaczyć, że łysiejesz na czubku głowy. Iris, jak myślisz? Będzie mu do twarzy z łysiną?

– Och, daj spokój. – Wzięłam serwetkę i zaczęłam wycierać zmoczoną bluzkę. Wyglądałam jak karmiąca matka, która zapomniała wkładki do stanika. Cudownie.

– Wątpię, żeby mu pasowała. – Binnie uniosła palec do podbródka i przybrała zamyślony wyraz twarzy. – Ma taką śmieszną, okrągłą głowę. Przepraszam, ale ktoś musi mu to powiedzieć. Obawiam się, że za jakieś pięć lat będziesz wyglądał jak prosiaczek.

Nie zdołałam powstrzymać śmiechu.

– Na twoim miejscu postarałabym się jak najlepiej wykorzystać tych kilka lat, jakie ci jeszcze zostały. Zaczęłabym od próby bycia mniej chamskim. Patrz, jak chodzisz, a jeśli przypadkiem doprowadzisz do jakiejś małej kolizji i oblejesz damę białym winem, nie zapomnij przeprosić.

Przez chwilę patrzył na nią tępo.

– Pizda – warknął.

– Bardzo mi miło, że się przedstawiłeś – odparła Binnie spokojnie i zwróciła się do mnie: – Peter van Benschop, ten milioner. Już kojarzę. Wiesz, przypadłby mi się taki bogacz. Praca dziennikarki jest wspaniała i muszę przyznać, że spełniła większość moich oczekiwań. Mogłam uścisnąć dłoń Nelsona Mandeli, zobaczyć, że George Clooney na żywo jest jeszcze przystojniejszy, ujawniałam różne oszustwa i pisałam artykuły o faszerowaniu szarpejów amfetaminą. Niestety nie pomyślałam, że cały prestiż i te wielkie dziennikarskie nagrody, które na pewno kiedyś zgarnę, mogę sobie wsadzić w buty, bo pieniądze w tym zawodzie są żałosne. Jak długo jeszcze będę musiała wynajmować mieszkanie z kimś na spółkę? Mam szczerze dość mycia po kimś łazienki i słuchania, jak Marie-Ellen jęczy podczas orgazmu, kiedy ja próbuję wyrobić się na termin. Och, Iris, gdybym wyszła za Petera, byłabyś moją druhną.

– A chciałabyś zostać zakuta w łańcuchy w sadomasochistycznym lochu?

– Co?

– I żeby wciskano ci fiuta do gardła, aż się zakrztusisz, zmuszano do picia moczu prosto ze zdroju, podduszano w trakcie seksu…

– Cooo?

Umilkłam na chwilę, dla większego efektu.

– No powiedz! Powiedz! Powiedz! – Binnie aż skręcało z ciekawości.

– Peter van Benschop robi bardzo specyficzne filmy. Poszukaj w Google’u Sikającego Petera. Więcej nie mogę ci powiedzieć, tajemnica zawodowa.

– Hm. Ale jest przystojny?

– Jeśli lubisz typ Geralda Rivery.

– Prawdę powiedziawszy, wolę gorących południowców o zadbanych, zręcznych dłoniach. Tyle że ja im się nigdy nie podobałam, no i niezbyt mnie rajcuje, kiedy podczas francuskiego pocałunku czuję erekcję faceta na kolanie. A tak przy okazji, jak twoje życie miłosne?

– Do bani.

– Nie żartuj. U babki, która wciąż spotyka mężczyzn potrzebujących pomocy? Moim zdaniem prawnik i dentysta to dwa najlepsze zawody do usidlenia faceta.

– Och, daj już spokój.

– Mężczyźni w beznadziejnej sytuacji i całkowicie od ciebie zależni. Narażeni na ciosy, pragnący bezpieczeństwa i ciepła.

– Mogę cię zapewnić, że nie mam głowy do romansów.

– Racja, skarbie, od kiedy masz dziecko, kompletnie olewasz facetów. Ale obudź się! Jesteś młoda, ładna, niezależna, sympatyczna i nie masz żadnych fizycznych defektów. Za dziesięć lat Aaron już nie będzie chciał, żebyś mu matkowała, będą go interesowały tylko motocykle i dziewczyny. Wtedy pomyślisz sobie: „Co ja, do cholery, robiłam przez te wszystkie lata? Może by tak spróbować randkowania w Internecie?”

– Daj spokój.

– Moim zdaniem w ogóle nie jesteś szczęśliwa.

Wzruszyłam ramionami.

Binnie spojrzała na mnie z troską.

– Wszystko w porządku?

Westchnęłam.

– Mam problemy z Aaronem. Boję się, że go wyrzucą z przedszkola.

– Jak to?

– Nieważne. Teraz nie chcę o tym myśleć.

Binnie położyła mi dłoń na ramieniu.

– Wszystko będzie dobrze.

– Właśnie to próbuję sobie ciągle powtarzać.

Niestety z coraz większym trudem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: