Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna do wszystkiego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziewczyna do wszystkiego - ebook

Łamiąca stereotypy powieść Charlotte Roche

Christine, sfrustrowana i nieszczęśliwa młoda matka  uwodzi nianię swojego dziecka. Łamie przy tym stereotyp, w którym zdradzającym i uwodzicielem opiekunki jest zwykle mężczyzna. Christine czuje, że jest złą matką, a jedyną chwilą, kiedy udaje jej się pozbyć tej natrętnej myśli jest moment, w którym uprawia seks.

Bohaterka snuje też  fantazje zabiciu własnych rodziców, widząc w tym akt symbolicznej emancypacji. Nie ma jednak odwagi zdecydować się na ten krok.

Kolejna powieść Charlotte Roche, która zmusza do refleksji na temat rodziny i kobiecości.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-324-0
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Osoby i zdarzenia przedstawione w tej powieści są dziełem wyobraźni. Wszelkie podobieństwa do żyjących lub nieżyjących osób oraz faktycznych wydarzeń są czysto przypadkowe i niezamierzone.

Całą moją wiedzę o ludziach i przemocy, i o tym, jak porządnie komuś dołożyć, czerpię z seriali. Często oglądam naraz pięć czy sześć. Człowiek ciągle musi pamiętać, jak się skończył który odcinek i co się zdarzyło do tej pory. Najbardziej lubię te seriale, których nie muszę oglądać razem z mężem. Wtedy mogę swobodnie wybierać, kiedy będę je dalej oglądała, czasami sześć, siedem odcinków w jeden wieczór. Co ja właściwie robiłam, zanim zaczęłam oglądać seriale. Pojęcia nie mam. Ależ nudne to życie dawniej było. Ludzie w serialach są moimi krewniakami z wyboru. O wiele bardziej ich lubię niż moich faktycznych krewnych. Krewniakom z wyboru poświęcam tyle czasu i uwagi, że dla prawdziwych ludzi niewiele już zostaje.ROZDZIAŁ 1

I znowu idą do mojej lodówki! Oni są jak sfora głodnych wilków. A może mówi się wataha? Nieważne. Porozłazili się po całym domu. Niektórzy nawet siedzą na naszym łóżku i coś tam sobie pitolą. Miejmy nadzieję, że na tym poprzestaną. O, nie! W kuchni odbywa się coś w rodzaju stojącego przyjęcia na siedząco. Na blacie. Czyjaś kiecka tkwi prawie w serze.

Rozglądam się i widzę tylko brzydkich młodych ludzi i uprzykrzonych krewniaków mojego męża. Czy to już powód do rozwodu? Że mój mąż pozwolił swojemu małemu braciszkowi urządzić wesele w naszym domu? Jego brat jest faktycznie o wiele młodszy od niego, rodzaj wypadku przy pracy czy jak się to nazywa? Późne dziecko? Beniaminek? W porównaniu z moim mężem jest taki młody, że raczej nie jest to braterska więź, tylko więź ojca i dziecka. Jörg godzi się często na rozmaite bezsensowne rzeczy, z którymi zwraca się do niego Arne, jego mały braciszek. Tym razem, jak to często bywa, sprawa się rypła. Mąż zapytał mnie, czy jego mały braciszek mógłby urządzić wesele w naszym domu; powiedziałam, że nie, i wtedy mąż musiał przyznać, że niestety nie zachował się jak powinien, zgodził się, zanim jeszcze mnie zapytał, i teraz znalazł się w opałach przeze mnie i mój sprzeciw.

Tak jak ja to oceniam, to znalazł się w opałach nie z powodu mojego sprzeciwu, tylko z powodu swojej pochopnej zgody. Ale nieważne. Jest, jak jest. I teraz Arne wbrew mojej woli urządza sobie w naszym domu grubo przedwczesne, moim zdaniem, wesele. Słyszał kto coś podobnego? A może by tak najpierw ciężko popracować, potem mieć dom i dopiero potem urządzać sobie w nim wesele? Albo może tak w hotelu, albo w jakimś lokalu?

Gdybym teraz zaczęła biegać po domu i się krzywić, co chętnie bym zrobiła, to wszyscy pomyślą, że jestem sfrustrowaną kurą domową, a więc się uśmiecham, staram się, by mój uśmiech był jak najbardziej naturalny.

Uwaga, właśnie mogę go skontrolować, przy schodach na korytarzu na dole wisi nieduże lustro, z przyczepionymi mewami z blachy czy co to ma być. Gdy urządzaliśmy dom, hormony we mnie szalały, wszyscy mi mówili, instynkt budowy gniazda, tak, tak, chyba trochę poszłam w kicz, po urodzeniu córki wszystko się raptownie skończyło, cała ta kiczowatość.

Zwalniam kroku, staram się uśmiechać najnaturalniej pod słońcem, tylko na ułamek sekundy rzucam spojrzenie w lustro i widzę, że ten uśmiech w ogóle nie jest naturalny. Cholera, nie wychodzi to tuszowanie prawdziwych uczuć. Minę mam raczej zrozpaczoną, a nie wyluzowaną, szczęśliwą, swobodną.

Muszę coś zrobić, nie chcę, by te wszystkie obce dupki, przyjaciele mojego szwagra pierdzioszka, widziały moje uczucia. Idę do kuchni i wyciągam z lodówki arbuzy. To też był pomysł Arnego, mojego ciężko zakochanego szwagierka. Wziął go chyba od Jamiego Olivera. Którego jeszcze na domiar złego wymawia po francusku. Już kilka dni temu zaprawił parę arbuzów wódką za pomocą wielkiej strzykawki i grubej igły z apteki. Strzykawką nabiera się wódki i kilka takich porcji wstrzykuje do środka. Arbuzy trzeba regularnie obracać, bo inaczej cała wódka osiada na dole, przez grawitację. Najwyraźniej w arbuzie jest mnóstwo miejsca na mnóstwo wódki, ponieważ Arne zdążył już tam sporo władować, przed weselem wpadał ładnych parę razy i zawsze znalazł jeszcze trochę miejsca na wódeczkę. Z pewnością wpakował tam dwadzieścia, trzydzieści szotów wódki. Jak goście zjedzą te arbuzy, to będzie się działo.

Biorę szklankę, dwie kostki lodu i nalewam do pełna czystej wódki. Wszyscy są pogrążeni w ważnych rozmowach, piję duży łyk i stawiam szklankę na lodówce.

Ledwie mogę toto przełknąć, jak dla mnie strasznie smakuje czystą chemią, ale się zmuszam, bo działa. Muszę być tu obecna fizycznie, ale nikt mnie nie zmusi, żebym była też duchem. Ha!

W mojej własnej kuchni biorę sobie wielką deskę do krojenia i nasz tasak do mięsa, z własnej lodówki wyciągam arbuza i z ogromnym impetem uderzam w niego starannie wymierzonym ruchem, i niestety nie trafiam w środek, jak to sobie zaplanowałam. Łomotnięcie w deskę do krojenia przerywa rozmowy i oczy wszystkich zwracają się na mnie. Kroję źle podzielonego arbuza na zgrabne kąski i luzacko zwracam się do wszystkich po kolei: „Arbuza z wódką państwo sobie życzą?”. Zwrotu „państwo sobie życzą” używa się tylko wtedy, gdy człowiek się czuje bardzo nieswojo. Okej, Chrissi, no to jazda z tym odstawianiem kelnereczki.

Wyciągam wielki, piękny talerz stylizowany na meksykański, na talerzu układam nieumytymi rękami plastry arbuza, kręcę się między gośćmi, uśmiecham do wszystkich i każdemu proponuję po plastrze. Przechodzę także obok mojego męża; patrzy na mnie z lekkim niepokojem. I słusznie! Ale też bierze sobie kawałek arbuza. Przeważnie mówię do ludzi: „Uwaga, w tym jest dużo wódki”, z wyjątkiem dwóch dziewczyn w wysokiej ciąży, które stoją w drzwiach i się obżerają, podaję im arbuza bez słowa, każda bierze po kawałku, uśmiecham się do nich szeroko i balansując tacą na dłoni, idę dalej, ale nastawiam ucha. Kontynuują rozmowę od miejsca, w którym im przerwałam. I jedna mówi do drugiej: „Na ten okres weźmiemy dziewczynę do dziecka”.

One wezmą dziewczynę do dziecka. Przecież to znakomity pomysł! Dlaczego ja jeszcze na to nie wpadłam. Jakoś tak zawsze myślę, że wszystko, co dobre, jest nie dla mnie, ułatwienia w pracy nie są dla mnie. Ale z tym już koniec. To jest to. Dziewczyna do dziecka. Znakomicie!

Miałam kiedyś zawód, którego mi wszyscy zazdrościli, ale nie wytrzymałam presji i wykombinowałam sobie, że lepiej dla mnie będzie, jak będę miała dziecko, wtedy mogłabym przestać pracować. Ale, tak całkiem uczciwie, posiadanie dziecka jest o wiele bardziej wyczerpujące i wiąże się z o wiele większą presją niż praca, którą kiedyś miałam. Kompletnie przechlapane! Właściwie całe życie.

Okej, Chrissi, mówię do siebie, jesteś wściekła, że w twoim domu wbrew twojej woli imprezują ludzie, których znieść nie możesz. Ale bądź uczciwa, jesteś tuż przed okresem. Brzuch masz wzdęty, czujesz się dziesięć kilo cięższa, przyznaj, że głównym powodem twojej agresji nie jest brat Jörga, tylko twoja macica.

Arbuz już poszedł. Wykorzystam to. Idę do lodówki i wyciągam następnego. Znowu się rozglądam, nikt nie zwraca na mnie uwagi, wspinam się na palce i zdejmuję moją szklankę z lodówki. Biorę wielki łyk i znowu ledwie mogę przełknąć. Smakuje paskudnie, ale działa dobrze, no więc Chrissi, nie wkurwiaj się, tylko dawaj!

Większość czasu na weselnej imprezie spędzam w ten sposób, że serwuję gościom kawałki arbuza zatrute alkoholem. Muszę się porządnie skupić, żeby mówić i ruszać się do rzeczy. Lepiej, żeby nikt nie zauważył, że się narąbałam.

Stoję teraz w pokoju dziennym i obserwuję pannę młodą, która naprawdę ostro przeholowała. Suknia z satynowym gorsetem, tak trochę w gotyckim stylu, tyle że bez gotki. Do tego chucksy i okulary. Ale co za okulary, takie chyba właśnie są modne, raczej nieduże i prostokątne z plastikowymi, wściekle czerwonymi oprawkami. Cóż, ładne to nie jest. Nie mogłaby przynajmniej na własny ślub założyć soczewek do zdjęć? Chyba ją zaraz o to zapytam. Nie, Chrissi, tego nie zrobisz, zwariowałaś chyba, dobrze wiesz, że bez pytania nie należy mówić negatywnych rzeczy o czyimś wyglądzie, nikt tego dobrze nie przyjmuje i kto wtedy jest histeryczką? Ty! To wszystko przez okres, to on cię do tego zmusza. A na końcu i tak znowu musisz wszystkich przepraszać, proszę, nie rób tego. Sama sobie tego nie rób. I tak się to już za często zdarza, no niestety. Sama sobie wciąż wchodzę w drogę.

Czuję, że nogi same mnie niosą w stronę drzwi na taras, wyciągam arbuza do panny młodej i pytam: „Kawałek arbuza dla szczęśliwej okularniczki?”. Chrissi, ale z ciebie chamica! Uprzejmie się do mnie uśmiecha, bierze arbuza, wącha, wie przecież od męża, że majstrował przy arbuzach. Uśmiecha się i z zadowoleniem wgryza w miąższ. Masakra, ci wszyscy młodzi szczęśliwi zakochani, na sam widok chyba się przekręcę! Nawet nie zauważają, że się ich obraża. Trzymajcie mnie, bo jeszcze macica mi się przekręci. Błe, obrzydliwie to brzmi, nawet w myślach.

O moim mężu też myślę paskudnie, uważam, że wobec swojej rodziny zachowuje się jak mięczak. Jeśli się ma żonę, to trzeba być lojalnym wobec niej, a nie wobec naprzykrzającej się rodziny z dawnych czasów. Jak się nazywa rodzina, ta, w której człowiek dorasta i mało się nie pochlasta? Mała? Dlaczego u nas nie może być tak, jak u zwierząt? Przecież większość z nich po prostu odchodzi od rodziców, gdy dojrzeje płciowo, czyli u nas byłoby to mniej więcej w wieku czternastu lat. To by mi się podobało. A później, jak w świecie zwierząt, człowiek już by nigdy nie widział rodziców. Dzięki za wychowanie i cześć, wtedy nie wiszą ci na karku, póki nie skończą, bo ja wiem, dziewięćdziesięciu ośmiu lat. O Boże. Nie musiałabym teraz dogadywać się z rodziną Jörga. Mielibyśmy tylko naszą własną. Jak by to było pięknie, tylko nasza własna, przez nas wybrana!

To wesele w naszym domu wbrew mojej woli jest tylko jedną z wielu decyzji, przy których marzyłam, żeby mój mąż stał po mojej stronie, ale on chce, żeby go zrozumieć, że swojej rodzinie nigdy niczego nie może odmówić. „Ach, proszę, kochanie – powiedział – no weeeź, to mój mały braciszek, jak ja mam mu powiedzieć, że nie może urządzić wesela w naszym domu”, i tak dalej, jak postawię na swoim, to znowu będę kozłem ofiarnym.

Nie, nie, tym razem beze mnie. Idę teraz do łóżka. I tak nikt nie zauważy, to w końcu nie moje wesele, mogę robić, co chcę, w przeciwieństwie do państwa młodych pod obserwacją. Powolutku i niepostrzeżenie wchodzę po naszych żółto-białych schodach, w połowie oszlifowanych, jak się wprowadziliśmy, nigdy niedoprowadzonych do porządku, jak wiele rzeczy tutaj. Myślałam, że w pewnym momencie przestaje się to widzieć, a jednak ciągle to widzę. Hmmm.

Jak w świecie zwierząt, skrywając się przed spojrzeniami innych, skradam się w moim własnym domu, ze wzrokiem wbitym w ziemię, do mojej sypialni, naszej sypialni. Zaciągam nieprzepuszczające światła rolety tuż przy oknie, a potem, ponieważ te nieprzepuszczające są brzydkie, śliczne zasłony z aksamitu. Ciemnoniebieskie jak noc. Śliczne. Ciemność jest prawie tak samo odprężająca jak martwota. Wspaniale! Przytomnie zauważam, że z czysto wizualnego punktu widzenia to cokolwiek durne, skoro i tak jest tak ciemno, no cóż, błędy, które po prostu się popełnia przy urządzaniu mieszkania.

Kładę się na łóżku po stronie Jörga, przyciskam się, wyprostowana, do prześcieradła, owijam kołdrę wokół stóp, owijam jej górną część wokół ramion i upycham nieco pod łopatki. Poszwa i prześcieradło są jeszcze chłodne i sztywne, kiedy się w nie wślizguję, ale ciepło ciała szybko sprawia, że stają się miękkie i jedwabiste. Przez głowę przelatują mi takie myśli: jestem taka mała, i tak niczego nie mogę zmienić, zostaw to, zostaw, Chrissi, myśl o wszechświecie, myśl, jaka jesteś mała, a on zawsze był, w porównaniu ze wszechświatem już prawie jesteś martwa. Wszechświat jest właściwie okropnie przerażający w swym ogromie i niepojętości, i nieskończoności, ma po prostu za wiele -ości, żeby można go było ogarnąć. Ale daje mi poczucie maleńkości. I wtedy wreszcie mogę zasnąć. Szust, i już jestem w tym stanie między jawą a snem. Jeśli ktoś by mi teraz przeszkodził, znowu bym się całkowicie rozbudziła, jeśli nikt mi nie przeszkadza, od razu odpływam. Nikt mi nie przeszkadza, więc odpływam, prosto w krainę snów. Jak fajnie.

Budzę się, bo coś mi się kotłuje na nodze. W pierwszej chwili leżę zupełnie nieruchomo, bo nie mam bladego pojęcia, co się dzieje. Może to jakieś zwierzę, wąż, pies, o Boże, a jak mnie ugryzie w nogę! Leż cicho, nawet nie drgnij. I nagle słyszę głosy w pokoju. To ludzie, rany boskie, w mojej sypialni! I wtedy przypomina mi się to denne wesele mojego szwagra. Tych dwoje tam w moich nogach to ciężko zakochani albo przynajmniej ciężko napaleni imprezowicze. Prawdopodobnie sama ich spiłam arbuzem. O, nieee. Rany, jak długo spałam?

Po prostu leżę dalej zupełnie nieruchomo, do tej pory mnie nie zauważyli, może stanę się świadkiem czynności seksualnych, to byłoby coś! Głos mężczyzny wydaje mi się znajomy, mówi trochę hamburskim slangiem. Ja im naprawdę wcisnęłam arbuza z wódką, czyli – bądźmy szczerzy – sama jestem winna temu, co się tu teraz dzieje. Na oko są mocno nagrzani, bezustannie przewracają się w nogach łóżka w tę i w tamtą, ona chichocze, on jej mruczy do ucha coś po hambursku, czego niestety nie mogę zrozumieć. Nie zauważają moich nóg, w ogóle nic już nie zauważają. Oddycham bardzo spokojnie, może jeszcze coś zrobią.

Wesele mojego rąbniętego szwagierka wygląda na udane, skoro ludzie tak się już nawalili, nawet jeśli to ja podsunęłam im arbuzy. Wiem z opowiadań, że ludzie lubią, jeśli po weselu można wspominać odloty gości i wszyscy się śmieją. No bo kto chciałby opowiadać: Wesele było cudowne, państwo młodzi świetnie do siebie pasują, jedzenie było ekstra, a WSZYSCY DOBRZE SIĘ ZACHOWYWALI I NIE KŁÓCILI ZE SOBĄ. Nikt nie chce opowiadać czegoś takiego! Każdy chce opowiadać: A słyszałaś, jak Dziunia i Munio bzykali się na gospodyni narąbani jak stodoła albo jak Fredzio gdzieś tam się porzygał, a Heinz z tym koszmarnym pasztetem prali się w ogrodzie? I już się cieszę, że mogę przyczynić się do tego, że będzie się opowiadać takie historie o weselu mojego szwagra.

Kiedy by tu się zerwać, żeby oboje dostali zawału? Jeszcze chwilę poczekam, czuję się jak Andreas Kieling¹ podczas ostrożnego filmowania zwierzęcych godów.

Chrissi, rany kota, flirting with disaster, mogłabyś ich teraz zwyczajnie przestraszyć i wywalić na pysk. Ale tego nie zrobisz. Nieeee. Nawet jeżeli ktoś, jak ta para pijaczków tutaj, pcha się prosto pod nóż, to jednak trzeba trochę się przyłożyć, żeby porządnie trafić. Przeczytałam kiedyś w jakimś kryminale z Jackiem Reacherem, jak trudno, nawet ostrym nożem, dobrze wbić się w tułów. Powiedzmy, że nóż jest zakrzywiony albo ostry tylko z jednej strony, wtedy naprawdę z trudem się go wbija, to znaczy, jeśli nam się śpieszy, a dana osoba mogłaby się bronić albo uciekać, wówczas trzeba już za pierwszym razem ostro przyładować, z całej siły, możliwe nawet, że obiema rękami i z porządnym zamachem z ramienia.

Powoli przekręcam głowę na bok, żeby spojrzeć na wyświetlacz budzika. Jest 15:51. Po prostu kocham coś takiego. O rany, od razu humor mi się poprawia po tym, jak ci bandyci potraktowali mnie jak brudne prześcieradło. Ale moja chwila jeszcze nadejdzie. Czuję dotyk skóry na stopie. Yyyyy. Coś się pewnie państwu przypilonym ześliznęło. Bardzo ostrożnie przesuwam stopę w kierunku, gdzie pojawiła się skóra. Czuję coś miękkiego, bardzo galaretowatego, o Boże, niektóre kobiety po prostu mają pecha do genów, to dupa albo udo tej kobiety, uśmiać by się można było, gdyby duży palec u nogi gdzieś mi się tam nie zaplątał. Tarzają się we wszystkie strony i dyszą, i stękają coraz gwałtowniej, a ja przewiercam dużym palcem u nogi wałki tłuszczu i fałdy materiału, teraz gdzieś tam utknęłam, ale nie jestem pewna gdzie, wszystko jest możliwe. Strasznie mnie wścieka, że nie ćwiczyłam motoryki małej dużego palca u nogi. Teraz mogłabym lepiej wyczuć, gdzie jestem. Ménage à trois, nie mogę tego wypowiedzieć nawet w myślach, żeby pozostała dwójka się nie zorientowała, że jest nas troje.

Przechodzę do pierwotnego planu A, wystraszę ich i rozgonię jak parę grzejących się psów. Chyba tak się nie mówi, bo przecież tylko suki mogą się grzać, whatever. Siadam na łóżku, jak wampir wstający z trumny, tyle że bez skrzypienia. Oboje wpadają w totalną panikę, ona omal nie spada z łóżka w lewo, on odskakuje w prawo. Oboje są strasznie bladzi i nikt nic nie mówi. Wszystko w kompletnej ciszy i bezruchu. Staram się patrzeć na nich zupełnie normalnie, odrzucam kołdrę i wstaję. I po prostu wychodzę z pokoju, bo oni tego nie robią. Zostawiam drzwi szeroko otwarte i jak duch spływam po schodach. Słyszę jeszcze cicho wypowiedziane przez nią zdanie: „Co to miało być?”. Cóż. Też nie wiem za dobrze. Ale bądźmy naprawdę szczerzy – kto tu się na kim położył? No przecież to oni zaczęli!

Rozglądam się, w całym domu dalej pełno obcych ludzi. Nie spałam na tyle długo, żeby alkohol rozłożył się w organizmie.

Idę do kuchni, raz jeszcze rozglądam się, sięgam w górę do mojej szklanki, wszyscy pogrążeni w wesołej rozmowie, nie widzę mojego męża, panna młoda w okularach właśnie się z kimś trąca, a ja się trącam sama ze sobą. Powoli i z zadowoleniem podnoszę szklankę do ust, biorę duży łyk i jeszcze jeden, mało się nie porzygam, ale dalej, jazda z tym. Na zewnątrz, na tarasiku, który przylega do kuchni, słychać krzyk jakiejś kobiety. Automatycznie ruszam w tamtą stronę, chociaż właściwie myślę sobie, że wszystko złe, co wam się przytrafia, jest dobre. Pewnie się wystraszyła tego, co zleciało z góry i teraz leży przed nią na tarasie. To gniazdo pary wiewiórek, które zbudowały je dla swoich młodych na parapecie pokoju dziecięcego. Wygląda po prostu jak precyzyjnie zbudowane ptasie gniazdo, tylko trzy razy większe. Nikt go nie dotyka, wszyscy wołają: „Yyy, fuj, co to jest, skąd się to wzięło? Z nieba spadło? Z dachu?”. Nie wytrzymuję. Biorę obiema rękami maleńkie dzieło sztuki i prędko niosę schodami na górę. Rany boskie, jak wódka we krwi teraz mi przeszkadza. Uff. Zatrzymuję się na pierwszym piętrze, mogę zerknąć do naszej sypialni, obojga napaleńców już nie ma, i dobrze, a ja zaglądam do ciemnego wnętrza gniazda. Czy tam w środku są już młode? Przysuwam ucho jak najbliżej otworu i czekam. Skąd mam wiedzieć, czy wiewiórczęta piszczą. Albo wydają jakieś inne dźwięki. I wtedy czuję, jak coś małego rusza się przy moim uchu. Powolutku klękam, żeby nie zleciało z wysoka, jak się wyturla. Bardzo ostrożnie odsuwam konstrukcję od ucha i przyglądam się raz jeszcze, u wejścia do gniazda wisi taki mały, goły stworek. Na pół owłosiony, na pół goły, oczka ma, na ile mogę dostrzec, jeszcze zamknięte i tak mocno napuchnięte i sine, jak to się widuje u piskląt. Maciupeńkie uszka przylega do łebka, a z niemal ludzkich rączek wyrastają całkiem porządne pazury. No dobra, czyli przynajmniej jedno żyje. Przechylam gniazdo, żeby maluch odtoczył się od wyjścia. Potem idę jeszcze piętro wyżej do pokoju mojej córki. Siedzi w łóżku, rozbudzona. Wchodzę do pokoju i widzę mojego męża, stoi obok OTWARTEGO OKNA przy komodzie do przewijania i dokonuje aktu zmieniania pieluszek. Dziecko dziwnie mi się przygląda z powodu tego czegoś, co tak ostrożnie przenoszę obok łóżeczka. Mąż mnie zauważa.

– O, cześć? Co ty tam masz?

– Gniazdo pary wiewiórek, które właśnie, otwierając okno, zrzuciłeś dwa piętra w dół z nie wiadomo ilu wiewióreczkami w środku – odpowiadam.

Stawiam je na blat do przewijania, zaświniam wszystko, otwieram okno, przed którym zamocowaliśmy pręt zabezpieczający, żeby nie dało się tak łatwo przez nie wypaść. Wykorzystała to wiewiórka i przed prętem, to znaczy między prętem a szybą okienną zbudowała swój domek. Zresztą cały czas gniazdo wyglądało mi na zbudowane tak blisko szyby, że jeśli otworzy się okno, to oderwie się i ześliźnie. Jestem całkowicie pewna, że co najmniej trzy razy mówiłam mężowi, żeby nie ważył się otwierać okna z powodu wiewiórek. Teraz zapomniał o tym i ma na sumieniu wiewiórczęta. Jestem potwornie wściekła.

Wcisnąwszy solidnie konstrukcję między pręt a okno, wychodzę z pokoju. Milcząc. Z pewnością patrzy za mną z rezygnacją. Nagle przypominam sobie, czego uczyłam się w szkole, ale nie wiem, czy dotyczy to również wiewiórek, na pewno dotyczy sarniąt. Że jeśli człowiek ich dotknie, to nie zostaną już zaakceptowane przez matkę. O nie, powinnam była włożyć rękawiczki, gdy podnosiłam konstrukcję. Prawdopodobnie Jörg zabił połowę wiewiórcząt, a teraz ja przez mój zapach zadbałam o to, żeby nikt już nie zaopiekował się drugą połową.

Cholera. Prędko z powrotem po szklankę.

Na korytarzu również stoi zegar z elektronicznym wyświetlaczem. Godzina 16:16. Uśmiecham się w środku. Jak ja to lubię, to poczucie uniwersalnego szczęścia, kiedy dokładnie w tym momencie spojrzy się na zegar. Czuję się wybrana. Tylko do czego? W każdym razie jestem tu jedyną, która wie, gdzie stoi wódka, i jedyną, na którą czeka koktajl z czystej wódki.

Sunę do kuchni, znowu wspinam się na palce i wypijam jeszcze jeden wielki łyk.

Przecież to jest jak gwałt. Własny dom jest w końcu po trosze jak własne ciało, a ja czuję się zgwałcona przez dom! Nie przez tych zasranych gości tutaj, lecz przez własnego męża, który nie potrafi się sprzeciwić porąbanemu bratu i raczej zgwałci żonę, niż jemu odmówi. UWAGA. Jörg schodzi właśnie z Milą po schodach i wszyscy w korytarzu mówią „och, jaka słodka” i tak dalej. Prawdopodobnie mają na myśli moją córkę. Wygląda bardzo słodko dla innych. Zdecydowanie miała szczęście. Jest szczuplutka, w przeciwieństwie do swojej matki, ma niewiarygodnie słodkie, jaśniutkie włoski w anielskich lokach i słodkie, przeraźliwie błękitne oczęta, te ma po mnie. Wszyscy uważają ją za przesłodką, ale ja znam ją i z innej strony. Kiedy patrzę na nią, jasnowłosą i błękitnooką, widzę czasem, jak wyziera z niej Gollum. Tylko przez krótką chwilę, ale tam jest. Czasami zaciska usta z taką skwaszoną miną, a przy tym troszeczkę wytrzeszcza oczy, wtedy go w niej widzę. Przykro mi, Miluniu, że widzę w tobie Golluma. ILY.

Przy drzwiach kilka osób grzecznie się żegna. Ponieważ tak się cieszę, że ci kretyni już idą, biegnę na korytarz w ramach zachowań przeniesionych i trafiam nagle w sam środek orgii pożegnań. Wszyscy rzucają mi się na szyję, dziękują za gościnność, nienienie, nie ma o czym mówić, i wreszcie wychodzą na zewnątrz, i tam pozostają. No wreszcie, pierdolcie się, paaa.

Ach, jakież to cudowne, humor wyraźnie mi się poprawia. Cudownie. A potem zaczyna działać efekt domina, ponieważ kilka osób już wyszło, reszta też się zbiera na odwagę, ci tchórze! Grzecznie mówię cześć oraz fajnie, że cię poznałam, chociaż wcale jej nie poznałam. Przysięgam, z pewnością połowa ludzi już sobie poszła. Yeah. Ile czasu musi minąć, zanim znowu poczuję się w moim własnym domu jak w domu?

Jörg stoi dalej w głębi korytarza, tuż przed kuchnią, z Milą na biodrze, chyba przespałam pozostałe wyjścia gości. Zresztą nie wytrzymałabym już ani chwili dłużej, dlatego jestem taka odmóżdżona. Wchodzę po schodach moim wypróbowanym krokiem Jožina z Bažin i słyszę, cichutko idąc na górę, jak Jörg mówi: „Tak, oczywiście, szukamy właśnie opiekunki do dziecka, tak, z pewnością jest lepiej”. Ach, więc już szukamy? Świetnie. No to na razie. Dobranoc.ROZDZIAŁ 2

Oczy mam jeszcze zamknięte, ale duch z wolna się budzi. Tak wyobrażam sobie samopoczucie, gdy poprzedniego dnia człowiek zrobił zbyt dużo ćwiczeń na te grupy mięśni, których normalnie nie używa. Tyle że to, niestety, nie zakwasy. Wszystko mi się znowu przypomina. O Boże. Która godzina? Najpierw obracam się w lewo, Jörga nie ma na swoim miejscu. Obracam się w prawo – elektroniczna godzina 09:11. Kuźwa. Spojrzałam dwie minuty za późno. O mały włos! No cóż, jak człowiek śpi, to pewnie nic na to nie poradzi. Już jest jasno. Nieczyste sumienie. Chrissi, wstawaj, zachowuj się, jakbyś miała coś do roboty. Siłą wyrzucam się z łóżka. Wyprost tułowia. To mi przypomina o wczorajszej parce od seksu. Fuj, au, w naszym łóżku.

Mam na sobie jeszcze wczorajsze ciuchy. Ściągam je z siebie i wciskam wszystko do rattanowego kosza na bieliznę. Na schodach wołam: „Jörg? Jesteś tam?”. Nikt nie odpowiada. Do łazienki. Spójrzmy, jakie ślady spustoszenia zostały na twarzy.

Stoję przed lustrem w naszym pięknym pokoju kąpielowym, wystylizowanym na szarość hotelowego spa z łupków i kamienia, i widzę – MAM SUCHĄ SKÓRĘ! Zwłaszcza na powiekach. Otwieram naszą modnie postarzaną apteczkę, którą kiedyś, jak miałam dobry dzień, zeszlifowałam ekstra na rogach, żeby wyglądała na stuletnią. Stoi tam śliczna plastikowa buteleczka w kształcie łezki. Kupiłam ją kiedyś, jak byliśmy na urlopie w Nowym Jorku, w Chinatown. Absolutnie warta swojej ceny. Ale miły pan w chińskiej aptece zachwalał ją jak złotego cielca. A ja chętnie się daję na coś takiego namówić, czemu nie. I teraz, właśnie teraz, przyszła pora, bym wypróbowała na sobie ten czarodziejski środek. Kapię więc dwie krople na czubki palców i wcieram lśniący neonową czerwienią olejek wzdłuż górnej linii rzęs. Niemal natychmiast lepka ciecz przesącza się między rzęsami i spływa żrącym strumykiem do oczu. Co ja narobiłam? Ból rośnie z sekundy na sekundę. Okej, długo tego nie wytrzymam. Na pewno nie. Otwieram drzwi pokoju kąpielowego i wywrzaskuję imię mojego męża. Siadam po turecku na naszym jasnoszarym, grubym, robionym w supły dywaniku przed wejściem. I cztery razy wrzeszczę na całe gardło, a gardło mam naprawdę mocne:

– Jö-ö-rg!!!

– Ju-uż.

Pędzi z góry, ze swojej kretyńskiej komputerowej kanciapki, która przypomina raczej szafę na ubrania, po żółto-białych schodach i wpada do łazienki. Kij go wie, co sobie myśli, co mi się znowu stało. A mnie się dużo może stać w gospodarstwie domowym. Jestem z nim na ścieżce wojennej, z gospodarstwem domowym, ale z moim mężem też.

– Co jest? – sapie, wchodząc, kompletnie bez tchu.

– Wtarłam sobie toto w oko i piecze teraz jak diabli.

– Czemu to zrobiłaś?

– Przecież nie zrobiłam tego specjalnie. Teraz to i tak nieważne, co mam robić?

– Ehm, ehm, przecież pisze na każdym opakowaniu: spłukać dużą ilością wody.

Tak, zgadza się, pasuje.

Odkręca zimną wodę, staje za mną i podnosi mnie, trzymając pod pachami.

– Przytrzymam ci powieki, a ty będziesz chlapać sobie wodę na oczy – mówi.

Zwieszam się całym tułowiem nad umywalką, on staje za mną, jego niewielki penis wraz z moszną uciska mnie przez garniturowe spodnie w prawy pośladek, przesuwam się trochę w prawo, żeby mógł się ułożyć pośrodku, wtedy lepiej pasuje, jak puzzel.

Od tyłu bardzo ostrożnie przesuwa mi krótkie, grube palce po twarzy w kierunku powiek i równocześnie obiema dłońmi otwiera mi oczy. Jak w Mechanicznej pomarańczy, scena tortur z klamrami przytrzymującymi powieki, kiedy zmuszają tego gościa do patrzenia na rzeczy, na które nie chce patrzeć, w filmie to była taka terapia, ale ciężka. Już nie pamiętam, co on musiał tam oglądać. Może gwałty? Zgwałcił przecież wcześniej kobietę, matkę rodziny, do której włamała się jego banda. Czy ta akcja z klamrami do powiek miała mu wybić z głowy gwałty? Cholera, nie pamiętam już.

W każdym razie woda ani trochę nie poprawia sytuacji. A jak się jeszcze pogorszy? Cholerny Nowy Jork, cholerne Chinatown. Cholerny chiński aptekarz. Cholerna chińska medycyna.

– Okej, nic nie pomaga, raczej jest coraz gorzej. Chcę do okulisty, czuję się tak, jakby mi oczy kwas przeżerał.

– Dobrze, zostań tutaj, skoczę po kluczyki do samochodu.

– O nie, przecież twój brat pożyczył auto, żeby przewieźć te swoje bzdety!

– Eee, no to zadzwonię po taksówkę.

–Tylko, proszę, Taxi 19.

– No tak, nawet w najstraszliwszym cierpieniu zawsze chcemy wspierać właściwą firmę. Cała moja żona. Tsk, tsk, tsk.

Przecież mówię, że nasze małżeństwo jest do dupy. Zrujnowałam je niezliczonymi napadami PMS!

Wracając do taksówek. Kiedyś pewien taksówkarz, tu, w naszym mieście, głaskał mnie naprawdę długo po dupie wbrew mojej woli. Musiałam przejechać stosunkowo krótki odcinek, więc mówię mu, żeby się zatrzymał po przejechaniu kwoty x, którą miałam przy sobie, wysiądę i resztę drogi przejdę pieszo. Uśmiecha się, kiwa głową i jowialnie mówi: „Tak, tak. W porządku”.

Dochodzimy do kwoty x na liczniku i on mówi, żebym uniosła pupę, to czujnik w moim siedzeniu uzna, że wysiadłam. Mówi: „No to ładnie pupkę do góry, co? Dasz radę?”. Okej, jesteśmy na ty już po jednej jeździe taksówką. I żeby mnie wspomóc w tym trudnym sportowym wyczynie, trzyma przez całą resztę drogi prawą rękę pod moją pupą i poklepuje mnie pieszczotliwie, przy czym bardzo powoli czubkami palców przejeżdża mi przez sam środek pupy. A co ja robię? Nic! Jestem tak zszokowana takim ogromem obrzydliwości i bezczelności, że po prostu nic nie mówię. Oczywiście później złożyłam skargę, z numerem taksówki, byłam na tyle przytomna, że zażądałam paragonu, a ten idiota na tyle głupi, że mi go dał. A więc centrala mogła w zasadzie bez trudu za pomocą numeru taksówki na paragonie sprawdzić, który to był kierowca. Kiedy kilka dni później chciałam się dowiedzieć, co się dzieje w sprawie skargi, moje pismo zniknęło. Zdarzyło się to dwa razy z rzędu. W ten sposób zmiękcza się ofiarę, niestety mnie też. Totalnym ignorowaniem i robieniem ze mnie głupka doprowadzili do tego, że w końcu nic już nie zrobiłam i facet dalej głaszcze dupy swoich pasażerek wbrew ich woli.

I dlatego wspieram teraz nową konkurencyjną firmę w naszym mieście, która wypowiedziała wojnę dotychczasowemu taksówkarskiemu monopoliście. Taksówki powinny być przede wszystkim dla kobiet miejscem ucieczki w niebezpieczną noc, a nie miejscem, w którym doświadcza się kolejnej napaści!

Ile czasu Jörg potrzebuje, żeby mnie zawieźć.

– Nie znasz numeru? Sto dziewięćdziesiąt tysięcy!

– O Boże, człowieku, no oczywiście.

Hi, hi, jeśli go zdenerwuję, zawsze nazywa mnie człowiekiem. Ale patrzcie tylko, zdenerwował się, bo wpadło mi coś do oczu, czyli patrzcie, jednak jeszcze coś do mnie czuje, mimo tej zasranej codzienności z dzieckiem, która niszczy każdą miłość.

Stoi w drzwiach i przygląda mi się zatroskany, strasznie mi się to podoba. Dlatego chętnie się czasem na coś narażę, co nas zbliży, w jakikolwiek sposób. Wtedy może się martwić.

Oczy mnie pieką i łzawią, łzy ciekną mi strugą po policzkach, najwyraźniej oczy próbują się oczyścić za pomocą samodzielnie wyprodukowanej niagary, tak jak my próbujemy pozostać razem, jedno i drugie nie za bardzo wychodzi.

Uśmiecham się do niego. Moimi czerwonymi patrzałkami. Czemuś jednak szkoda, jak to wszystko w miłości się rozlatuje. Jak się oboje oddaliliśmy od siebie. Głupie to. Właściwie chciałam przecież jeszcze się powściekać z powodu cudzego wesela we własnym domu. Ale teraz jakoś nie wypada przez te oczy i jego troskliwość. Chrissi, odpuść na razie!

– Chodź, pomogę ci wstać, ty mój czerwonooki Apaczu.

Chwyta mnie troszkę za mocno, chcąc mnie podnieść, i wspiera jak babcię staruszkę przy schodzeniu po schodach.

Taksówkarz dzwoni do drzwi.

Z zamkniętymi oczami daję się prowadzić do samochodu, w samochodzie nie odzywamy się do siebie. Kierowca parkuje nielegalnie tuż przed drzwiami okulisty i wysadza nas. Jörg płaci, w końcu ja jestem ślepa. I mówi mu, żeby zaczekał, póki nie wrócimy. Czy on wtedy nie musi dalej mieć włączonego licznika? Jörg jest takim skąpiradłem! Od razu, jak weszliśmy, asystentka lekarza zakrapla mi krople przeciwbólowe do oczu, siadam na pierwszym krześle, jakie mogę wymacać, mam tam zostać i trzymać oczy zamknięte. Jestem ogromnie nieufna wobec ludzi, dlatego bardzo nieprzyjemnie mi się siedzi w nieznanej poczekalni, która sądząc po odgłosach, jest pełna niewidzialnych ludzi. Ale może oni mnie też nie widzą?! Jörg wyjaśnia z asystentką jakieś oczywistości, chyba wypełnia właśnie ten formularz, który trzeba wypełnić przy pierwszej wizycie, nazwisko, adres, kasa chorych, AIDS i tak dalej.

Nagle ból znika, otwieram oczy i na szczęście znowu mogę widzieć, chociaż na razie nieostro. Świetne są te krople, jak gdyby nigdy nic się nie zdarzyło. Tylko jeszcze trochę piecze. Mogę wejść pierwsza do lekarki, przed wszystkimi czekającymi ludźmi. Ogląda mi każde oko przez sekundę, nie musi nawet o nic pytać, bo wszystko już jej wcześniej powiedziano. Mówi mi tylko, żebym dalej brała te krople i odczekała, nic innego, niestety, nie da się zrobić przy poparzonych oczach. I możemy iść. To po to studiowała medycynę?

W samochodzie, w drodze powrotnej, padam kompletnie wykończona stresem i opieram się, na pół śpiąc, na ramieniu Jörga, tak jak to kiedyś robiłam, kiedy zaczęliśmy chodzić ze sobą. Człowiek jest zawsze tak niewiarygodnie szczęśliwy, że istnieje ten drugi ktoś. Całą drogę milczymy, jakby nie można było mówić, gdy ma się coś na oczach. Jörg najwyraźniej pławi się w poczuciu bohaterstwa. Rzadko mu się trafia taka sytuacja, niestety.

Gdy znowu wchodzimy do domu, słyszymy płacz Mili. Och, zapomniałam. W przerażeniu wpatruję się w Jörga załzawionymi oczami. Okej, ja też o niej zapomniałam, ale ja przecież cierpiałam, mam dobrą wymówkę. A on? O Boże, teraz on też już zapomina o naszym dziecku. Oboje nic nie mówimy, spojrzenia mówią wszystko. Moje pełne wyrzutu, jego rozpaczy.

W pokoju dziennym kładzie mnie na sofie, biegnie na górę, przynosi Milę z łóżeczka i kładzie mi na piersi, ona wtula się we mnie i od razu uspokaja. On buduje nam w pokoju istny lazaret, przynosi tacę, a na niej napoje, słodycze i wszystkie poduszki i koce, jakie tylko może znaleźć w domu. To takie miłe z jego strony. Czuję się bezpieczna, jak kiedyś przy mojej matce, kiedy byłam chora. Do łóżka przynosi mi laptopa, dziękuję, z przyzwyczajenia lub nałogu automatycznie wchodzę na Spiegel online. Ale bądźmy szczerzy, myślę od razu – kogo to interesuje? Właśnie omal nie straciłam wzroku, tak, tak, ja już znowu przesadzam, powoli się uspokajam i zastanawiam się, co fajnego mogę zrobić przy laptopie. Co by tu sobie kupić, żeby uwolnić hormony szczęścia?

Zawsze chciałam mieć roleksa, a ponieważ i tak już niedługo zostanę spisana na straty, kupuję sobie teraz po prostu ślicznego damskiego roleksa na eBayu. Chrissi, ty dożarta wiedźmo. Świetny pomysł! To spisanie na straty muszę sobie jeszcze dokładniej przemyśleć, ale nie w tej chwili, jestem zmęczona i chcę zrobić coś dobrego dla siebie. Przez całe życie tego nie robiłam, a teraz na ostatnich metrach mam zamiar, cholera jasna, być miła dla siebie. Palcami skręcam idealne loczki na karku Mili. Jakie jeszcze zwierzę ma takie loki? Ale chyba na pupie? Kaczki? Kaczory? Chyba tak, nie mogę się powstrzymać od uśmiechu, a Mila uśmiecha się razem ze mną.

– Kocham cię – szepcę do niej. – Przepraszam.

Chrissi, zajmij się czymś innym. Patrzę, co tu jeszcze jest. Wpisuję w wyszukiwarkę eBaya „Rolex Oyster”. Nie znam się na tym w ogóle, ale kiedyś słyszałam coś o oysterach, wyglądają jak z masy perłowej, a to mi się bardzo podoba. Wcześniej bym się do tego nie przyznała. Ale teraz serce mi zmiękło z powodu szczególnych okoliczności. Mają tu jeden z jasnoliliowym połyskiem. Normalnie nie pozwoliłabym sobie na coś tak kiczowatego, ale teraz wszystko się zmieniło. Ja się zmienię. Wszystko wolno, to ostatnie dni. Cudownie, że tylko ja o tym wiem, bo mogę się tym napawać, a gdyby i inni wiedzieli, toby mi je na pewno schrzanili, przyglądali się smutno i prowadzili przeraźliwie sztuczne rozmowy. Dwa tysiące czterysta euro. Ups! Kupuję sobie pierwszy drogi zegarek w życiu, zawsze tylko te zasrane damskie zegareczki z targu staroci, z tego samego powodu będę jadła teraz codziennie drogie steki z wołowiny Angus z sieci REWE, gdzie dołączają te seksowne paczuszki z mieszanką pieprzu z solą. Niepotrzebna wiedza o stekach – pieprzu nigdy nie wolno dodawać do smażenia, bo potrawa zrobi się gorzka, lepiej też powydłubywać z marynaty wszystko, co trąci pieprzem, zanim trafi na patelnię. Staram się zapamiętać sobie wszystkie praktyczne rzeczy, żeby potem móc je zastosować w krytycznej chwili. Krytyczną chwilą w wypadku tej wiedzy byłoby przygotowanie steku, ale w końcu człowiek chce to tak samo dobrze zrobić, jak na przykład zadźgać kogoś w prawdziwej walce na śmierć i życie. To się wprawdzie nigdy nie zdarza, ale poteoretyzujmy sobie trochę.

Sama siebie w myślach obserwuję. Mam złe przeczucia. Jeśli kłębią mi się w głowie takie porąbane myśli, jak te o pieprzu i zadźganiu kogoś, to pewnie niedługo znowu mi odbije.

Myśli mi odpływają, w środku czuję się samotna. Brzuch mnie ciągnie. Taaa, wiem, co to znaczy. Okres blisko. A ja wyjątkowo źle na niego reaguję. Zawsze, niestety, wierzę swoim wyobrażeniom, kiedy hormony świrują. Hormony robią mi wtedy w głowie coś takiego, że myślę, że jestem sama, wszyscy są przeciwko mnie i wyżywam się na moich najbliższych, że mnie tak załatwili i zostawili samą. Kiedy trudne dni, a raczej TRUDNY TYDZIEŃ minie, sama sobie zadaję pytanie, co się właściwie stało. De facto nie ma już żadnego problemu, ale wcześniej panował totalny armagedon.

Niech no mi ktoś powie, jaki to ma sens ewolucyjny, żeby wszystkie kobiety na całym świecie w dzisiejszych czasach tak mniej więcej między jedenastym a mniej więcej czterdziestym piątym rokiem życia raz w miesiącu PRZEZ KILKA DNI kompletnie świrowały, bały się, czuły się samotne, były megaagresywne wobec znajomych, w pracy, żeby tak nienawidziły i terroryzowały swoich mężów i dzieci, że ci niemal je porzucają? Co to ma sprawić? Nie łapię tego. A gęba też mi się wtedy nie zamyka, mówię straszne rzeczy do Jörga, których w zasadzie nie da się cofnąć, jak TEN TYDZIEŃ minie. Jeśli naprawdę mielibyśmy się wkrótce rozejść, to ogromny wkład w nasze rozstanie będzie miał PMS, zespół napięcia przedmiesiączkowego. Chrissi, odpuść, mówię wtedy do siebie, stul dziób, nieważne, jak paskudnie się czujesz i myślisz, nie mów tego na głos. Potem znowu będziesz musiała wszystko odkręcać, a to jest właściwie nie do odkręcenia, parę rzeczy, które powiedziałam, dzielą nas na zawsze.

Obserwuję śpiącą córkę, o nie, ją też to kiedyś dopadnie. No dobra, nie chcę teraz robić porównania z lotem na Księżyc, ale co tam, zrobię. Jak to możliwe, że latamy na Księżyc, a nie potrafimy niczego wynaleźć, żeby żadna kobieta nie musiała już tak cierpieć co miesiąc? No przecież to niepoważne! Ostrożnie wstaję, odsuwam córkę jak najdalej od brzegu sofy, aż w jej szparę, jak to zawsze mówimy w naszej rodzinie. No dobrze, ale na hiszpański majonez z czosnkiem też mówimy aioli, a nie aiooli. I właśnie szpara. Te zabawne rodzinne powiedzonka. Nie wszystko w rodzinach jest złe, może jednak nie?

Wstaję i przynoszę sobie z kiczowatej apteczki dwa buscopany dla kobiet, idę do lodówki i błagam Boga, by Jörg uzupełnił napoje. Ze zbytnim rozmachem otwieram drzwi lodówki, butelki na bocznej półeczce chybocą straszliwie, ale nic nie wypada. Miałam szczęście. W żadnym wypadku nie chcę teraz w moim stanie ścierać z podłogi rozdyźdanej brei. W lodówce jest dużo piwa. Małe san miguel, w imprezowej buteleczce 0,2 litra, i półlitrowy becks. Biorę sobie dwa. Wyciągam z szuflady otwieracz i wracam do pokoju. Otwieram jedną butelkę i stawiam na podłodze w zasięgu ręki. Drugą chowam pod poduszkę. Cichutko kładę się z powrotem i stawiam sobie becksa na wzdętym brzuchu. Fuj, to uczucie, że jesteś gruba jak balon na gorące powietrze. Masakra. Prawdopodobnie z boku nie wyglądam tak grubo, ale to uczucie, że zaraz wzbiję się w powietrze, bo aż mnie rozsadza, właściwie co? Powietrze? Krew? Pojęcia nie mam! W każdym razie czuję, że zaraz pęknę. Na język kładę buscopany i spłukuję wielkim łykiem, a potem jeszcze jednym malutkim.

Ale tak od razu nie robi mi się lepiej. To nie jest mój dom, boję się mojego męża. Robi mi wyrzuty, kontroluje mnie, ale nic nie mówiąc, zawsze wszystko po cichu. To taki subtelny terror. Jeśli piłam albo w ogóle coś robiłam poza domem i potem muszę wracać, czuję się jak nastolatka z surowymi rodzicami, która wie, że czekają ją nieprzyjemności. Przecież to niemożliwe, jestem dorosłą kobietą, jestem nawet matką i z powodu męża zasadniczo boję się wracać do domu. Nagle żal mi samej siebie. JA PRZECIEŻ W OGÓLE NIE MAM DOMU. Bla, bla, bla, Chrissi, sama sobie zwykle działam na nerwy! Nie żebym musiała teraz długo jeszcze znosić ten stan, ale pytam, czy inne kobiety też tak mają. Czy ich związki wyglądają z zewnątrz na całkowicie równouprawnione i nowoczesne, ale to mężczyzna dominuje w tych relacjach, określa, co robi kobieta? Czy też ja się po prostu urodziłam na ofiarę? Nie mówię tyle, co trzeba, może z własnej winy nie mogę skończyć swoich spraw? Jeśli coś robię i wiem, że Jörgowi to się nie podoba, wtedy nie jestem w stanie tego skończyć wyłącznie z powodu wyrzutów sumienia. Wyrzuty sumienia są silniejsze niż zakaz z jego strony.

Cicho wstaję, patrzę, czy Mila jest bezpiecznie ulokowana na sofie i przypadkiem nie spadnie, bo później będzie miała dziurę w głowie i to moja wina, podchodzę do okna w jadalni i szukam między ludźmi na ulicy kogoś ze starszymi dziećmi. Trwa to dobrą chwilę, bo na naszej nudnej, rodzinnej uliczce niewiele się dzieje. Ale parę osób przechodzi. Z tak plus minus ośmiolatkami albo nastolatkami ciągnącymi się z tyłu. Jezu, ja chyba nie dam rady. Jak długo to trwa. Jak długo one są małe i prawie niczego nie potrafią. Czy jestem dość odporna, by przez długi czas być tu dla dziecka? Prawą ręką rozgrzewam sobie ile się da wzdęty wzgórek pod pępkiem, wtedy tak nie ciągnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: