Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna, która pokonała ISIS - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziewczyna, która pokonała ISIS - ebook

Farida Khalaf ma 18 lat. Właśnie ukończyła przedostatnią klasę gimnazjum i cieszy się na czekające ją wakacje. Ale ten rok jest pod każdym względem inny: w sierpniu 2014 roku na jej spokojną rodzinną wioskę Kocho napadają terroryści z ISIS. Spędzają wszystkich mężczyzn i chłopców ze wsi i zabijają ich. Dziewczęta i kobiety biorą w niewolę. Przez cztery miesiące Farida przeżywa piekło na ziemi. Jest sprzedawana jako niewolnica różnym mężczyznom. Przechodzi z rąk do rąk, jest gwałcona i bita niemal do nieprzytomności. Ale udaje jej się przetrwać. Doznane okrucieństwa umacniają w niej odwagę, aby się przeciwstawić gnębicielom. Wraz z sześcioma innymi dziewczętami, którym przewodzi, ucieka przez pustynię. Po drodze spotyka je wiele dramatycznych przygód.

Ile może wytrzymać jeden człowiek? Tortury, wysiedlenie, wykorzystywanie – Farida ciągle zmaga się z konsekwencjami terroru ISIS. Farida jest bardzo silna, ma serce jak lwica, i na szczęście, jej wiara w Boga jest wystarczająco mocna, aby pomóc jej przetrwać wszystkie kryzysy. Niesamowita historia, która boli – i woła o to, aby nigdy nie milczeć i się nie poddawać.

Frank Heinrich, przewodniczący Komisji Praw Człowieka i Pomocy Humanitarnej w Bundestagu

Andrea C. Hoffmann studiowała w Lipsku i Florencji psychologię i dziennikarstwo i uzyskała doktorat w dziedzinie medioznawstwa na uniwersytecie w Lipsku. Pracowała jako wolontariuszka w „Frankfurter Runsdschau”, a także w wielu innych niemieckich i szwajcarskich gazetach i czasopismach. Od roku 2004 Hoffmann jest zatrudniona jako specjalistka od zagadnień Bliskiego Wschodu w dziale zagranicznym magazynu „Focus”. Jest autorką licznych reportaży z Iranu, Afganistanu, Pakistanu, Iraku, Turcji, Libanu, Syrii, Egiptu, a także z krajów afrykańskich i latynoamerykańskich. W swoich książkach przedstawia przede wszystkim losy kobiet w krajach muzułmańskich. Jej utwory przetłumaczono dotąd na kilkanaście języków. Andrea C. Hoffmann mieszkała w Stanach Zjednoczonych, Francji, Hiszpanii, we Włoszech, Nikaragui i Iranie. Zna wiele języków obcych. Naucza w różnych szkołach wyższych, między innymi w Monachium, Dżakarcie, Ilmenau i Monachium. Za swoją twórczość otrzymała kilka nagród literackich.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-752-5
Rozmiar pliku: 441 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Ojciec pokazał mi, jak powinnam się ustawić:

– Lewa stopa jeszcze odrobinę bardziej do przodu, nogi lekko ugięte.

Skorygował moją postawę, obejmując od tyłu moje ramiona, i delikatnie ustawił górną część tułowia w odpowiedniej pozycji. Będąc żołnierzem straży granicznej irackiej armii, wiedział, jak obchodzić się z bronią. Potem podał mi karabin: AK-47. Kałasznikow ważył mniej, niż sądziłam.

– Prawą dłoń kładziesz na uchwycie z tyłu, a palec na spuście – tłumaczył. – Tak. Lewą z przodu możesz nakierować lufę. Wyceluj w tamto drzewo. – Wymierzyłam w drzewo morwowe rosnące w naszym ogrodzie. – I ognia!

Moje palce dotknęły niezdecydowanie cyngla. Nic się nie wydarzyło.

– No – powiedział. – Śmiało, Farido!

Bardzo lekko nacisnęłam metalową dźwignię, aż w końcu cicho kliknęła. Stojący za moimi plecami ojciec roześmiał się.

– Właśnie tak – pochwalił. – Dobrze!

Spojrzałam na niego pytająco.

– Jeszcze nie odbezpieczyłem broni – wyjaśnił. – Ale zaraz to zmienimy: tak to się robi. – Pokazał mi, jak zwolnić bezpiecznik z prawej strony korpusu. – Jesteś gotowa?

– Tak – powiedziałam skoncentrowana.

– Ale teraz ostrożnie.

– Okej.

– Dobrze wycelowałaś?

Skinęłam głową.

– No to ognia!

W ogrodzie rozległ się głośny strzał, a siła odrzutu kałasznikowa sprawiła, że się zachwiałam.

– Brawo – powiedział ojciec i uśmiechnął się pod ciemnym wąsem.

Podeszliśmy razem do drzewa, żeby sprawdzić wynik mojej pierwszej lekcji strzelania. Pocisk rzeczywiście tkwił w prawym brzegu pnia. Pusta łuska leżała w piachu w odległości mniej więcej jednego metra.

– Masz talent – stwierdził ojciec. – Trochę treningu i wkrótce będziesz lepsza od matki.

– Tak sądzisz? – zapytałam podniecona. Czule pogłaskał mnie po głowie.

– Tak, musisz tylko trochę poćwiczyć, wtedy wszystko będzie szło jak po maśle. Zawieszę ci w ogrodzie tarczę strzelecką. Zobaczysz, z czasem przestaniesz bać się huku i nauczysz się lepiej amortyzować odrzut.

Przytaknęłam gorliwie. Byłam bardzo dumna, że ojciec teraz mnie, mającą piętnaście lat, uczył, jak obchodzić się z kałasznikowem. Mojej matce i starszemu ode mnie o dwa lata bratu Delanowi pokazał to już kilka lat wcześniej. Natomiast dwu młodszym braciom jeszcze nie. Był to czytelny znak tego, że uznał mnie za dorosłą: w każdym razie za wystarczająco dorosłą, żeby bronić naszego domu i majątku, jeśli będzie to konieczne.

W skrzyni w jego sypialni spoczywały trzy karabiny. Jeden stanowił broń służbową ojca z wojska; pozostałe kupił na bazarze.

– Kobiety też muszą umieć posługiwać się bronią – powiedział. – Kiedy zdobędę dość pieniędzy, kupię jeszcze jeden AK-47, żeby w sytuacji zagrożenia każde z nas miało swój.

Tego, jak mogła wyglądać ta „sytuacja zagrożenia”, ojciec nam nie zdradził. A ja nie miałam jeszcze dość wyobraźni, żeby ją sobie przedstawić. Wtedy nie przyszło mi na myśl, że ojciec mógł wiązać to z faktem, że byliśmy jazydami, a nie muzułmanami. Myślałam, że najgorsze, co może nas spotkać, to włamywacze, którzy mogą próbować okraść nas z wartościowych rzeczy. Absolutnie nie wyobrażałam sobie katastrofy, jaka nas czekała.Rozdział 1

Nasz świat, jaki był kiedyś

Mieszkaliśmy w Kocho, wiosce na wyżynie na południe od leżącej na północy Iranu góry Sindżar. Liczyła ona 1700 mieszkańców. Wiosną tamtejszy krajobraz jaśniał wszystkimi kolorami tęczy. Wszędzie we wsi kwitły wtedy liczne drzewa, kwiaty i trawy, przez które pasterze pędzili stada kóz. Potem przychodziła pora letnich upałów i cała roślinność znów usychała. Dlatego mieszkańcy wsi zbudowali wokół Kocho kilka zbiorników. Dzięki nim nawadnialiśmy nasze pola. Codziennie musieliśmy podlewać również otoczone wysokim murem ogrody. Do moich obowiązków należało rano i wieczorem wziąć duży wąż, odkręcić kran na tarasie i spryskać wodą wszystkie rośliny.

Mieliśmy bardzo ładny ogród, w którym rosły drzewa morwowe, migdałowe i morelowe. A w ich cieniu dojrzewały warzywa, które sadziła matka: cukinie, pory, bakłażany, ziemniaki, cebula, główki sałaty i kapusty. Wokół tarasu kwitły rozmaite gatunki róż, które zwłaszcza wieczorem wydzielały upajający zapach. W ciepłej porze roku matka, młodsi bracia Serhad, Shivan, Keniwar i ja niemal bez przerwy spędzaliśmy czas w tym małym raju. Również ojciec i straszy brat Delan, kiedy nie pracowali, rozkoszowali się panującą w tym miejscu ciszą i chłodem.

Dom był jednopiętrowy i miał pięć pomieszczeń: kuchnię, salon, sypialnię rodziców, moich czterech braci i moją. Jako jedyna córka w rodzinie miałam prawo do własnego małego królestwa. Mimo to często żałowałam, że nie mam siostry, bardzo chętnie dzieliłabym z nią pokój. Wolno mi było natomiast, kiedy tylko chciałam, zapraszać do domu przyjaciółki. Często odwiedzały mnie moja przyjaciółka Evin oraz kuzynka Nura. Z Nurą chodziłam do jednej klasy. Evin natomiast była od nas o kilka lat starsza i już skończyła szkołę. Zazdrościłyśmy jej, że ma tak dużo wolnego czasu, kiedy my nieraz całymi popołudniami ślęczałyśmy nad lekcjami. Evin miała spokojny i zrównoważony charakter i była dla nas jak starsza siostra.

Spośród moich braci najbardziej lubiłam najstarszego Delana. Byliśmy ze sobą mocno związani i mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań. Popołudniami lubiliśmy grać w piłkę nożną w ogrodzie. Starszy brat po kryjomu uczył mnie prowadzić samochód w górach. Ojciec zapoznał z tą sztuką niestety tylko jego i naszego brata Serhada. Nie uważał, żeby dziewczętom była potrzebna ta umiejętność. W naszej wsi nauka jazdy samochodem albo zrobienie kursu na prawo jazdy nie były czymś zwyczajnym.

Początkowo nasz dom miał być dwupiętrowy. W każdym razie tak planował ojciec, kiedy przed laty budował go razem z wujem. Ale pieniądze, jakie na to przeznaczył, szybko się skończyły. Żołd pogranicznika i skromny dochód z rolnictwa nie dawały mu zbyt wielkiej swobody działania. Na dodatek ojciec przywiązywał dużą wagę do tego, by jego wszystkie dzieci uczęszczały do szkoły. Krótko mówiąc: zawsze było do sfinansowania coś ważniejszego niż wzniesienie następnego piętra. Z czasem przyzwyczailiśmy się do żelaznych prętów i drutów, które sterczały z dachu. Dużo domów w Kocho tak wyglądało: pręty sygnalizowały, że kiedyś domy zyskają kolejne piętro. A w lecie, kiedy nie dawało się spać w domu z powodu gorąca, wyciągaliśmy maty na dach, aby rozkoszować się tam orzeźwiającym nocnym powietrzem.

Matka podeszła do sprawy bardzo pragmatycznie, rozpięła między prętami sznurki i zaczęła wieszać na nich pranie. Z Delanem uznaliśmy to za coś naturalnego. Często obrywaliśmy, gdy nasza brudna piłka zamiast w bramce lądowała w czystym prześcieradle, kiedy w ogrodzie suszyło się pranie.

Teraz od dłuższego czasu między prętami stała betoniarka i leżały worki z cementem, które Delan kupił ze swojej pensji robotnika budowlanego. Powód: mój starszy brat chciał się ożenić. Oczywiście potrzebował mieszkania, do którego mógłby wprowadzić się ze swoją przyszłą żoną.

Poza tym potrzebował do tego jeszcze kobiety. Podczas jednego z naszych wypadów w góry zakomunikował mi, że dziewczyna, w której się zakochał, musiała dać mu kosza. Rodzice obiecali ją innemu mężczyźnie i nie można było już nic zmienić. Teraz Delan starał się o Zevin, naszą kuzynkę, którą bardzo lubiłam.

– Będę się modlić, żeby jej rodzice cię zaakceptowali – obiecałam mu uroczyście. Małżeństwo między kuzynami uchodzi u nas za szczególnie warte starań, bo zakłada się, że wspólne życie wśród rodziny będzie przebiegać w pełnej harmonii i zgodzie.

W sąsiednich wsiach mieszkali przeważnie wyznający islam Arabowie. Różnili się od nas pod każdym względem, nie tylko dotyczącym ich religii. Mieli też inne zwyczaje i tradycje. My mówiliśmy po kurdyjsku, oni po arabsku. A ponieważ my, jazydzi, zawieraliśmy małżeństwa wyłącznie wewnątrz naszej grupy religijnej, nie mieliśmy żadnych krewnych w tamtych miejscowościach. Utrzymywaliśmy jednak przyjazne, przede wszystkim handlowe kontakty z muzułmanami. Pamiętam, że do Kocho przyjeżdżali muzułmańscy kupcy, żeby wystawiać na sprzedaż owoce albo słodycze. Oczywiście byli oni bardzo serdecznie witani przez dzieci, a i dorosłych interesowały ich towary.

Ponadto każdy chłopiec we wsi miał muzułmańskiego pate, mężczyznę, który trzyma na rękach dziecko podczas ceremonii obrzezania. Z okazji tego uroczystego aktu z reguły zbiera się cała wieś i się mu przygląda. Kiedy na przykład dokonywano obrzezania mojego młodszego brata Keniwara, trzymał go muzułmański przyjaciel ojca, przez co stał się jakby wujem Keniwara, jego opiekunem. I jeśli nawet rodzin nie łączyły więzy krwi, muzułmański pate zobowiązywał się pomagać dziecku, a później mężczyźnie, zawsze kiedy ten będzie potrzebował jego wsparcia. Akt obrzezania wzmacniał związek między jazydzkimi i muzułmańskimi rodzinami, tak jak między moim ojcem i jego wyznającym inną religię przyjacielem.

Jednak mimo takich sojuszy jako jazydzi nie mieliśmy zbyt dobrej reputacji wśród muzułmanów. I zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Wielu z nich nie ukrywało, co o nas myśli: kiedy przyjeżdżali do naszej wsi, wzbraniali się przed spożywaniem naszych potraw. Obawiali się, że mogą być „nieczyste”. Ponieważ przywiązywaliśmy ogromną wagę do gościnności, ich odmowę uznawaliśmy za duży afront. Jako dziecko nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak mogli nas traktować.

Starsi ludzie w wiosce mówili, że było tak zawsze.

– Nasza historia jest historią prześladowania i cierpienia – powiedział mi dziadek. Ojciec mojego ojca mieszkał, jak to u nas w zwyczaju, w sąsiednim domu. Był dostojnym starszym mężczyzną z siwymi wąsami, zawsze nosił tradycyjną białą szatę, która świadczy o czystości ducha. – Wszyscy nas gnębili: muzułmańscy Kurdowie, namiestnicy irańskiego szacha i osmańscy sułtani. Siedemdziesiąt dwa razy wycięto nas w pień. Niezliczoną ilość razy uprowadzano nasze kobiety, wypędzano z naszej ojczyzny, mieczem zmuszano do wyparcia się własnej wiary.

Dziadek pogłaskał mnie po głowie dużą szorstką dłonią, podczas gdy ja ze zgrozą słuchałam tych przerażających opowieści z przeszłości.

– Moje dziecko, miej się na baczności – powiedział. – Oni nazywają nas Abadat al-Sheitan: czcicielami władcy piekieł.

Dopiero teraz się przestraszyłam.

– Ale dlaczego?

– Dlatego że dawno temu ktoś wymyślił to kłamstwo – odpowiedział i popatrzył na mnie. Jego oczy podobnie jak włosy przysłaniał szary welon. Wydawało się, jakby chciał ocenić, czy jestem już dostatecznie dorosła, aby to wszystko zrozumieć.

– To skomplikowana historia. – Wskazał na Sanjaka, który stał na jego komodzie: była to odlana z brązu figura ptaka z dość grubym podbrzuszem. – Czy wiesz, kto to jest?

– Oczywiście – odpowiedziałam oburzona. – To Melek Taus. – Dziadek uważał chyba, że jestem głupia, w końcu każde dziecko w naszej wsi znało anioła pawia.

Dziadek przytaknął z zadowoleniem.

– Zgadza się – potwierdził i lekko pochylił głowę w kierunku pawia. – Melek Taus jest, jak wiesz, najważniejszym spośród siedmiu aniołów Boga. Jest najpiękniejszą i najdoskonalszą spośród wszystkich niebiańskich postaci. Niestety, wielu muzułmanów myśli, że jest ich przeciwieństwem.

– Co? – zapytałam równie przerażona, jak osłupiała. Od ludzi z mojego otoczenia zawsze słyszałam tylko to, jaką cudowną i boską istotą jest nasz anioł paw. A teraz nagle dowiedziałam się, że są ludzie, którzy myślą inaczej. Jak w ich głowach zrodził się ten absurdalny pomysł?

– To wszystko wynika z nieporozumienia – wyjaśnił dziadek. – Chodzi o wydarzenie, które zaszło bardzo dawno temu. Wtedy, na początku czasu, kiedy Bóg stworzył ziemię i ludzi, rozkazał wszystkim aniołom, aby uklękli przed Adamem. A co uczynili aniołowie? – Spojrzał na mnie pytająco.

– Spełnili rozkaz Boga! – krzyknęłam.

– Tak. Tak zrobili. Wszyscy oprócz jednego: Meleka Tausa. Tylko on jeden nie ukląkł przed Adamem.

– Czy to znaczy, że wymówił posłuszeństwo Bogu? – zdumiałam się.

– Tak, tak zrobił – przyznał dziadek. – Ale miał do tego dobry powód. Ponieważ żądanie Boga było sprawdzianem. Bóg chciał wystawić na próbę lojalność swoich aniołów: chciał dowiedzieć się, czy rzeczywiście kochają tylko jego i czy nie będą bić pokłonów przed żadną żyjącą istotą. Teraz rozumiesz? Melek Taus nie klęknął przed Adamem, bo jego całe życie należało do Boga!

– Czyli zdał egzamin?

– Tak. Jako jedyny spośród aniołów pozostał lojalny wobec swojego pana. Dlatego Bóg był z niego bardzo zadowolony.

– Ale, dziadku! – przerwałam mu niecierpliwie. – W takim razie w czym tkwi problem?

– Problemem jest to, że muzułmanie całkowicie błędnie rozumieją tę historię! – powiedział wzburzony dziadek. – Myślą, że Bóg rozgniewał się na Meleka Tausa. Dlatego nazywają go „upadłym aniołem” i wierzą, że stanowi on ucieleśnienie wszelkiego zła.

Otworzyłam szeroko oczy.

– Uważają go za…?

– Ciii! – powiedział dziadek i położył palec na ustach. – Nie wolno ci nigdy wymawiać tego imienia. Inaczej musiałbym cię zabić. – Przestraszona spojrzałam dziadkowi w oczy i szukałam w nich ironicznego mrugnięcia. Ale na jego twarzy malowała się surowość; nie żartował. – Obiecujesz, że nigdy tego nie zrobisz?

– Nigdy, dziadku – przyrzekłam i na dowód zacisnęłam usta.

Dziadek zaczął cicho śpiewać głębokim basem. A ja dołączyłam do niego swoim wysokim głosem:

– O mój Panie, jesteś aniołem, który panuje nad światem; o mój Panie, jesteś aniołem, wspaniałomyślnym królem; jesteś aniołem wspaniałego tronu, o mój Panie, od zarania dziejów byłeś zawsze jedyny.

Wtedy wreszcie się uśmiechnął.

– Melek Taus jest łaskawy i miłosierny, Farido – powiedział. – Nie zapomnij tego. Nieważne, co mówią o nim inni. I nigdy im nie ufaj!

– Nigdy! – powtórzyłam i zacisnęłam prawą dłoń w pięść. W tym momencie zrozumiałam całą skalę problemu naszej egzystencji: muzułmanie uważają nas, jazydów, za sługi księcia piekieł! I z powodu tego tragicznego niezrozumienia nas nienawidzą.

Obrzędy religijne w naszej wsi były nierozerwalnie związane z rytmem natury. Każdego ranka zanim zrobiło się widno, razem z rodzicami i rodzeństwem wchodziliśmy na dach, aby przywitać pierwsze promienie słońca. Czasem, kiedy było zimno, zostawaliśmy w domu – dokładnie w miejscu, gdzie najpierw pojawiały się promienie słoneczne. Zwracaliśmy do nich twarze i otwieraliśmy dłonie, podobnie jak czynią to muzułmanie oraz chrześcijanie podczas swoich modłów. Potem składaliśmy dłonie i mówiliśmy:

– Amen, amen, amen. Błogosławiona bądź, nasza religio. Bóg pomoże przetrwać naszej religii. – Ale my, jazydzi, nie modlimy się do Słońca: w naszych modlitwach zawsze zwracamy się do Boga. Słońce czcimy wyłącznie dlatego, tak samo jak Księżyc i Wenus, że płynie przez nie boska energia. Kilka razy dziennie i raz w nocy oddajemy hołd Bogu w postaci tych ciał niebieskich.

Światło, a szczególnie światło słoneczne, jest bardzo ważne w naszej religii. Bo czyż nie wszystko na świecie w jakiś sposób zależy od Słońca? Czy bez jego światła mogłyby rosnąć rośliny? Czy moglibyśmy uprawiać pola? Czy moglibyśmy zbierać plony i zaspokajać nimi głód? Nie! Ponieważ Słońce jest dla nas święte; jego światło jest dla nas przedmiotem kultu i naszym najważniejszym łącznikiem z Bogiem.

Również inne pory roku są u nas związane ze świętami religijnymi. Rytualny cykl we wsi zaczynał się od naszego Nowego Roku Sere Sal, który obchodzimy w pierwszą środę kwietnia, tak zwaną czerwoną środę. Tego dnia przystrajamy nasze domy kwiatami i jajkami malowanymi kolorowymi farbami, bo w naszym wyobrażeniu symbolizują one początek wszelkiego życia oraz początek świata. Kiedy byłam dzieckiem, zawsze musiałam szukać ich w ogrodzie. Moja matka i inne kobiety ze wsi podawały je później jako świąteczny posiłek na cmentarzu.

Obchodziliśmy Chile Havine, „czterdzieści dni lata”, oraz Chil Zivistane, „czterdzieści dni zimy”. Oba święta były związane z wystawnymi ceremoniami religijnymi i kończyły się trzydniowym postem.

Najważniejszym wydarzeniem roku była pielgrzymka do Lalisz. Jesienią, kiedy osłabły największe upały i panowała przyjemnie umiarkowana pogoda, cała wieś wyruszała do tego mistycznego miejsca: przepięknej zielonej doliny, którą nawadniały dwa źródła, uważane przez nas za święte. Leży ona około stu pięćdziesięciu kilometrów na północny wschód od Kocho, w górach między Dohuk i Mosulem.

Lalisz jest dla mnie, obok rodzinnej wsi, jakby drugą duchową ojczyzną, ponieważ rodzice od wczesnego dzieciństwa rok w rok zabierali mnie do doliny. Już jako niemowlę kąpałam się w wodach Kaniya Spi – Białego Źródła. Jednak Lalisz jest nie tylko ziemskim, lecz również niebiańskim miejscem: tutaj, jak wierzą jazydzi, Bóg zstąpił ongiś na ziemię. Tutaj stworzył siedmiu aniołów, Słońce, Księżyc i gwiazdy, wszystkie zwierzęta i rośliny, rzeki i morza.

Wszystko miało swój początek dawno temu w Lalisz. W tym idealnym miejscu na ziemi został stworzony także człowiek.

– My, jazydzi, pochodzimy w prostej linii od Adama – powiedział ojciec, który ku mojej radości chętnie opowiadał stare historie w drodze do sanktuarium.

Jak wszyscy mężczyźni we wsi miał na sobie niebieski mundur wojskowy, który zazwyczaj tak chętnie nosił z okazji świąt, nałożony na białą galabiję, i białą chustę na głowie, przymocowaną po arabsku czarną opaską. Matka również wiązała na głowie białą chustę. Jazydzkie kobiety w przeciwieństwie do muzułmanek nie są zmuszane do zasłaniania włosów. Dlatego ja i inne dziewczynki podróżowałyśmy z odkrytymi głowami i również podczas pielgrzymki byłyśmy ubrane dość nowocześnie: w spodnie, spódnice i bluzki, w których chodziłyśmy do szkoły. Zawsze jednak pamiętałyśmy, aby przynajmniej jedna rzecz była w białym kolorze.

– To najważniejsza różnica między nami a wszystkimi narodami na świecie – wyjaśniał ojciec. – Oni są dziećmi Adama i Ewy. Natomiast my jesteśmy ez xwede dam – tymi, których „stworzył Bóg”. – Kiedy skręcaliśmy do doliny, ojciec co roku kazał nam zdejmować buty i iść dalej boso: nikomu nie było wolno zbezcześcić świętej ziemi podeszwami butów. – Nie zapominaj, że po tej ziemi nie stąpał nikt urodzony niżej niż szejk Adi! – przypominał.

Szejka Adiego, kaznodzieję, który mieszkał w Lalisz wiele setek lat temu, czcimy jako reinkarnację anioła pawia. Jego grobowiec znajduje się w sanktuarium, które jest położone na łagodnie opadającym zboczu doliny: już z daleka widać kompleks w piaskowym kolorze z ostro zakończonymi wieżami świętych grobów.

W sanktuarium rokrocznie odbywa się niebiańskie spotkanie: we wrześniu pod przewodnictwem pawia spotyka się siedmiu aniołów, którzy rządzą losami ziemi. Omawiają wydarzenia nadchodzącego roku i podejmują ważne decyzje o przyszłości ludzi. Na ziemskiej stronie Lalisz chcieliśmy towarzyszyć im w obradach i zjednywać sobie ich przychylność. W tym celu stawiali się tam co roku również nasi duchowi przywódcy. To im podczas jesiennych spotkań objawiał się Melek Taus i oznajmiał swoją wolę.

Szukaliśmy więc miejsca blisko sanktuarium i tam się rozkładaliśmy. Domy gościnne były zastrzeżone wyłącznie dla najważniejszych osób oraz członków kasty kapłanów. Zwykli ludzie, tacy jak my, rozbijali obozy pod gołym niebem. Zabieraliśmy ze sobą grube koce, które moi dwaj starsi bracia rozpinali na czterech drewnianych żerdziach. Koce chroniły nas od słońca i deszczu. Pod tym improwizowanym dachem trzymaliśmy również naczynia kuchenne, koce i pożywienie. Kozę, którą braliśmy ze sobą, aby mieć mleko, mocno przywiązywaliśmy do rosnącego w pobliżu drzewa.

Uwielbiałam czas spędzany w Lalisz. Dla młodzieży te jesienne tygodnie oznaczały przede wszystkim wakacje i dużo zabawy. Można to było porównać do wyjazdu na gigantyczny kemping z przyjaciółmi i krewnymi.

Dni spędzałam z rodziną. Każdy miał ustalony tradycją przebieg. Pierwszego dnia szliśmy do mostu Silat, który znajduje się w dole doliny. Symbolizuje on przejście między ziemską i niebiańską częścią Lalisz. Wodą płynącą pod mostem myliśmy trzy razy ręce, trzy razy przekraczaliśmy most z pochodniami w dłoniach i mówiliśmy:

– Most Silat, po którego jednej stronie jest piekło, a po drugiej raj. – Następnie udawaliśmy się do górnej części doliny i śpiewaliśmy hymny religijne. Czynności te powtarzaliśmy przez trzy dni.

Potem centralnym punktem stawał się grobowiec szejka Adiego. Jego sarkofag i otaczające go kolumny ozdabiały wspaniałe kolorowe płachty jedwabiu. Czwartego dnia jedwab ściągano i niesiono do źródła Kaniya Spi. Tam patrzyliśmy, jak były poddawane uroczystemu oczyszczaniu.

Najważniejszym punktem piątego dnia była ofiara z byka: salwy wystrzałów, które zapowiadały jego zabicie, sprawiały, że wszyscy mężczyźni śpieszyli do sanktuarium. Mój ojciec i bracia również nie mogli przegapić tego spektaklu. Natomiast my, kobiety, mniej się do tego paliłyśmy.

– Kiedy tylko poczuję tyle krwi, od razu chce mi się wymiotować – zwierzyła mi się matka.

Najbardziej podobały mi się w Lalisz wieczory, kiedy odbywały się tradycyjne tańce: do muzyki qewelów, świętych śpiewaków, którzy przechowują naszą wiedzę religijną, ubrani od stóp do głów na biało mężczyźni dwukrotnie po siedem razy uroczyście okrążają symbol słońca. Podążają za fakirem ubranym w ciemną futrzaną pelerynę i spiczastą czarną czapkę, o której mówiło się, że sam Melek Taus też taką nosił. Te wieczorne rytuały były dla mnie zarówno tajemniczym, jak i fascynującym przeżyciem.

Często wymykałam się z przyjaciółkami Nurą i Evin, aby pod osłoną ciemności spotkać się z innymi młodymi ludźmi. Wtedy oczywiście chętniej spędzaliśmy czas z rówieśnikami niż w kręgu rodziny. W ten sposób poznawałyśmy młodzież z innych wiosek. Dorośli patrzyli na to niechętnie, ponieważ obawiali się niedozwolonych znajomości między osobami przeciwnych płci. W ogólnym chaosie i euforii pielgrzymki nie można było całkowicie uniknąć takich kontaktów.

Ale ostatecznie takie spotkania zawsze były niegroźne. Jak wszystkie dziewczęta, moje przyjaciółki i ja zostałyśmy wychowane zgodnie z kodeksem honorowym naszej wspólnoty, w którym dziewictwo panny młodej odgrywało niezwykle ważną rolę. Związki przedmałżeńskie pod żadnym pozorem nie wchodziły w grę. Nasze wzajemne kontakty ograniczały się do tego, że przekomarzałyśmy się z chłopcami albo co najwyżej wymienialiśmy ukradkowe spojrzenia.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI

Prolog

Rozdział 1. Nasz świat, jaki był kiedyś

Rozdział 2. Ostatnie piękne lato

Rozdział 3. Katastrofa

Rozdział 4. Targ niewolnic w Rakce

Rozdział 5. W ciemności

Rozdział 6. U „oprawców”

Rozdział 7. Obóz wojskowy

Rozdział 8. Ucieczka z piekła

Rozdział 9. Nie ma domu, nigdzie

Epilog
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: