Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziś wieczorem nie schodźmy na psy - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
3 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziś wieczorem nie schodźmy na psy - ebook

Dziś wieczorem nie schodźmy na psy to porywająca opowieść o dzieciństwie spędzonym w Afryce – zniewalająco pięknym, ale i pełnym grozy, beztroskim, choć czasem bolesnym i trudnym. Alexandra Fuller przenikliwie opisuje tamte niespokojne lata i pękającą „bańkę anglocentryzmu”. Z czułością i humorem opowiada losy swojej rodziny, która mimo niechęci do miejscowej ludności, ciężkich warunków życia i niesprzyjającej fortuny nie wyobrażała sobie życia poza Afryką. Choć jest to wspomnienie niespokojnego życia w miejscu często niegościnnym, Fuller potrafi znaleźć śmiech tam, gdzie nie ma z czego się cieszyć.

Książka jest laureatką Winifred Holtby Memorial Prize 2002, była także nominowana do nagrody za debiut przyznawanej przez dziennik „The Guardian”, w 2002 roku uznana została za jedną z najważniejszych książek roku według dziennika „The New York Times”, a w 2003 zdobyła tytuł Książki Roku w kategorii „Literatura faktu” przyznawany przez Amerykańskie Stowarzyszenie Księgarzy w ramach programu Book Sense.

„To nie jest opowieść polityczna ani historia Imperium Brytyjskiego. To opowieść o tym, jak pewna Afrykanka pogodziła się ze skomplikowaną historią swojej rodziny, to historia miłości do tego kontynentu”.

Alexandra Fuller

"Narratorka zawiesza postkolonialną poprawność – podobnie zresztą wszelką inną. Zanim w wieku czternastu lat zje pierwszy posiłek w chacie miejscowej rodziny, unika używania tych samych naczyń co Afrykanie. Na pijaną matkę patrzy z zażenowaniem i bezgraniczną miłością. Niemal umierając z powodu biegunki, przysięga nigdy nie opuścić Afryki. Wcześniej podobne opisy surowego, wycieńczającego, niebezpiecznego, wypełnionego pięknem życia farmerów w koloniach znałam tylko z twórczości Doris Lessing. Wydaje się, że Alexandra Fuller w swej autobiografii jeszcze lepiej panuje nad doświadczeniem własnego życia w czasie rozpadu kolonialnego porządku." Inga Iwasiów

"To nie jest książka, którą czyta się tylko raz, lecz opowieść tak piękna, że można się w niej zagłębiać bez końca." „Newsweek”

"W tym wrażliwym, poruszającym, a nawet można powiedzieć, zachwycającym opisie podróży przez dzieciństwo białej Afrykanki obserwujemy narodziny klasyki…" „Publishers Weekly”

"Afrykę ukazaną w tej znakomitej książce niełatwo zapomnieć. To kontynent węży, lampartów, malarii i ludzkiego szaleństwa, okrutny, a jednocześnie pulsujący życiem — lecz mimo to, choć może właśnie dlatego, idealny, by tam dorastać, przynajmniej wtedy, gdy jest się tak silnym, pełnym pasji, utalentowanym i spostrzegawczym jak Alexandra Fuller." „Chicago Tribune”

"Pasjonujące wspomnienia Fuller pozwalają czytelnikowi zajrzeć w głąb codziennego życia rasistowskiego społeczeństwa w kraju okrutnej polityki, nieznośnego żaru i zapierającego dech w piersiach piękna." „The New York Times”

"Surowa jak niewyprawiona skóra i równie twarda. Wyjątkowo osobisty i bezpośredni charakter tych wspomnień daje im większą siłę, niż mogłyby mieć jakakolwiek socjopolityczna analiza czy interpretacja znawcy." „The Boston Globe”

"Precyzyjny, ostry styl Fuller trzyma czytelnika w skupieniu od pierwszej do ostatniej strony, zmieniając ciekawe życie w literaturę nie do podrobienia. Zawsze szczerze, nigdy krytycznie Fuller kreśli żywy portret swojej matki, budując niezwykłe sceny odsłaniające istotę jej charakteru, nie umniejszając jednak jego złożoności." „The Miami”

"Trudno tę książkę odłożyć i trudno o niej zapomnieć. Styl Fuller jest zwięzły, ale opisuje bogaty kalejdoskop dźwięków i zapachów, mozaikę piękna, przyjemności, tajemnic, szaleństw, zepsucia. To rzecz pełna sprzeczności. Wszystko, czego można chcieć od autobiografii." „Detroit Free Press”

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-617-4
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ro­de­zja 1976

Mama mówi:

– Nie za­kra­daj­cie się w nocy do na­sze­go po­ko­ju.

Na chod­ni­kach przy łóż­ku ro­dzi­ców leżą na­ła­do­wa­ne strzel­by. Mama mówi:

– Nie budź­cie nas znie­nac­ka, kie­dy śpi­my.

– Dla­cze­go?

– Bo mo­że­my was po­strze­lić.

– Aha.

– Przez po­mył­kę.

– No do­brze. – Rów­nie praw­do­po­dob­ne jest, że po­strze­lą nas spe­cjal­nie. – Do­brze, nie będę tak ro­bić.

Dla­te­go, je­śli bu­dzę się w nocy i po­trze­bu­ję ro­dzi­ców, wo­łam Va­nes­sę, bo ona nie jest uzbro­jo­na.

– Van! Hej, Van! – szep­czę przez cały po­kój, póki się nie obu­dzi. A po­tem musi za­pa­lić świe­cę i od­pro­wa­dzić mnie do ła­zien­ki, gdzie pół­przy­tom­nie siu­siam przy mi­ga­ją­cym żół­tym świe­tle, pod­czas gdy Van trzy­ma pło­mień wy­so­ko, szu­ka­jąc węży, skor­pio­nów i wiel­kich pa­ją­ków.

Bobo ła­du­je strzel­bę

Mama nie za­bi­ja węży, bo, jak twier­dzi, po­ma­ga­ją tę­pić szczu­ry, choć sama ura­to­wa­ła kie­dyś gniaz­do ma­łych my­szek – wy­nio­sła je ze sto­do­ły i po­zwo­li­ła im ro­snąć w mo­jej sza­fie, gdzie wy­gry­zły dziu­ry w na­szych zi­mo­wych kurt­kach. Mama nie za­bi­ja rów­nież skor­pio­nów, tyl­ko ła­pie je i wy­pusz­cza do ba­se­nu, któ­ry póź­niej ja i Va­nes­sa mu­si­my czy­ścić, za­nim wej­dzie­my po­pły­wać. Wy­rzu­ca­my wte­dy skor­pio­ny tak da­le­ko, jak po­tra­fi­my, na brą­zo­wy, przy­wię­dły traw­nik, prze­ga­nia­my kacz­ki i gęsi, a po­tem za­nu­rza­my się szyb­ko w wo­dzie, mimo że ścia­ny są zie­lo­ne i mięk­kie od dłu­gich glo­nów. Mama nie za­bi­ja tak­że pa­ją­ków, bo po­dob­no to przy­no­si pe­cha.

Po­wta­rzam jej:

– Wy­da­je mi się, że więk­sze­go pe­cha już i tak nie mo­że­my mieć.

– Po­myśl w ta­kim ra­zie, o ile by­ło­by go­rzej, gdy­by­śmy za­czę­li za­bi­jać pa­ją­ki.

Kie­dy siu­siam, nie sta­wiam stóp na pod­ło­dze.

– No po­spiesz się, czło­wie­ku.

– Do­brze już, do­brze.

– Si­kasz jak fon­tan­na.

– Na­praw­dę mi się chcia­ło.

Bar­dzo, bar­dzo dłu­go po­wstrzy­my­wa­łam się przed siu­sia­niem i wy­glą­da­łam przez okno, pró­bu­jąc zgad­nąć, ile cza­su zo­sta­ło do świ­tu. Może zdo­ła­ła­bym wy­trzy­mać do rana. Ale za­uwa­żam, że nie­bo ma ko­lor głę­bo­kiej czer­ni i jest bar­dzo ci­cho, co ozna­cza, że je­ste­śmy do­kład­nie w po­ło­wie mię­dzy za­cho­dem i wscho­dem słoń­ca, w po­rze, kie­dy mil­czą na­wet noc­ne zwie­rzę­ta, któ­re po­dob­nie jak te dzien­ne ro­bią so­bie w środ­ku pra­cy prze­rwę na od­po­czy­nek. Nie sły­szę od­de­chu Va­nes­sy – ona tak­że już moc­no śpi. Tata nie chra­pie ani nie krzy­czy przez sen. Mała wciąż leży w ko­ły­sce, czu­ję jej cie­pły za­pach zwie­rząt­ka z mo­krą pie­lu­chą. Do rana jesz­cze bar­dzo da­le­ko.

Va­nes­sa po­da­je mi świe­cę.

– Te­raz ty je prze­ga­niaj – mówi i sia­da na de­sce.

– Wi­dzisz, też ci się chcia­ło.

– Przez cie­bie.

Przez okno wpa­da go­rą­cy wiatr; dzien­ny żar wal­czy z zim­nym noc­nym po­wie­trzem. Ten wiatr uwię­ził aro­ma­ty po­łu­dnia: moc­ny za­pach szam­ba, zie­lo­ne­go my­dła wy­le­wa­ją­ce­go się z mi­sek na ubi­tą czer­wo­ną zie­mię, dymu drzew­ne­go z ognisk pod­grze­wa­ją­cych wodę i psiej kar­my, czy­li go­to­wa­ne­go mię­sa.

Oma­wia­my kwe­stię spusz­cza­nia wody.

– Nie po­win­ny­śmy jej mar­no­wać. – Na­wet gdy nie ma su­szy, wody nie wol­no mar­no­wać, na wy­pa­dek gdy­by su­sza na­de­szła. Tata za­wsze mówi: „Ha­muj­cie się z pa­pie­rem, dzie­cia­ki. I nie spusz­czaj­cie cią­gle tego cho­ler­ne­go ki­bla. Szam­bo nie wy­trzy­ma”.

– Ale tam są dwa siuś­ki.

– I co z tego? To tyl­ko siuś­ki.

– Agh, sis¹, czło­wie­ku, ale ju­tro bę­dzie śmier­dzia­ło. A ty si­ka­łaś i si­ka­łaś.

– To nie moja wina.

– Mo­żesz spu­ścić.

– Ty je­steś wyż­sza.

– Ja przy­trzy­mam świe­cę.

Van wy­so­ko pod­no­si świe­cę. Opusz­czam de­skę klo­ze­to­wą, sta­ję na niej, uno­szę ka­wał drew­na przy­kry­wa­ją­cy zbior­nik i się­gam po łań­cu­szek. Mama przy­kle­iła do po­la­na zdję­cie z ma­ga­zy­nu dla pa­nów: blon­d­wło­sa ko­bie­ta w ską­pym ubra­niu z biu­stem jak kro­wie wy­mio­na wy­gi­na się w bar­dzo dziw­nej po­zy­cji, jak­by bo­la­ły ją ple­cy. Zresz­tą pew­nie ją bolą od cię­ża­ru tych pier­si. Zdję­cie wy­cię­to z ma­ga­zy­nu „Sco­pe”.

Nie wol­no nam czy­tać „Sco­pe”.

– Ale dla­cze­go?

– Po­nie­waż nie je­ste­śmy t a k i m i ludź­mi – od­po­wia­da mama.

– Ale prze­cież mamy zdję­cie ze „Sco­pe” w to­a­le­cie.

– To taki żart.

– Aha. – I po chwi­li: – Ale jaki żart?

– Prze­stań wy­py­ty­wać.

Ci­sza.

– W ta­kim ra­zie j a k i m i my je­ste­śmy ludź­mi?

– Mamy po­cho­dze­nie – od­po­wia­da zde­cy­do­wa­nie mama.

– Aha. – Tak jak mlecz­ne kro­wy i na­sze wy­jąt­ko­we, dro­gie byki o imio­nach Hu­ma­ni, Jack i Bu­la­wayo.

– A to waż­niej­sze niż pie­nią­dze – do­da­je.

Spo­glą­dam na nią z po­wąt­pie­wa­niem i w za­my­śle­niu.

– Wolę mieć pie­nią­dze niż po­cho­dze­nie – oznaj­miam.

– Każ­dy może mieć pie­nią­dze – mówi mama, jak­by pie­nią­dze le­ża­ły so­bie w to­a­le­tach, na przy­kład w skle­pie spo­żyw­czym w Umta­li.

– Ja², ale my nie mamy.

Mama wzdy­cha.

– Bobo, pró­bu­ję czy­tać.

– A mo­żesz po­czy­tać mnie?

Mama znów wzdy­cha.

– No do­brze – zga­dza się. – Ale tyl­ko je­den roz­dział.

Kie­dy jed­nak od­ry­wa­my się od Księ­cia i że­bra­ka, jest już pora pod­wie­czor­ku.

Zbior­nik gul­go­cze i pry­ska, a po­tem na dół spły­wa ist­ny wo­do­spad, lek­ko prze­le­wa­jąc się przez musz­lę.

– Sis, czło­wie­ku – mówi Va­nes­sa.

Nig­dy nie wiesz, co cię spo­tka, kie­dy spusz­czasz wodę. Cza­sem zbior­nik cał­kiem od­ma­wia po­słu­szeń­stwa, kie­dy in­dziej za­cho­wu­je się agre­syw­nie i woda ochla­pu­je ci sto­py.

Wra­cam za Va­nes­są do sy­pial­ni. Świa­tło świe­cy pada tak, że idzie­my w cał­ko­wi­tą ciem­ność ośle­pio­ne bla­skiem, nie do­strze­ga­jąc wła­snych stóp. Dla­te­go jed­no­cze­śnie do­sta­je­my gę­siej skór­ki i w tym sa­mym mo­men­cie czu­je­my, jak wło­sy na kar­ku sta­ją nam dęba. Po­zwa­la­my, żeby strach przed wy­ima­gi­no­wa­nym ter­ro­ry­stą nas po­ko­nał. Świe­ca ga­śnie. Bie­gnie­my do po­ko­ju, rzu­ca­my się do łó­żek i pod­wi­ja­my pod sie­bie sto­py. Obie sa­pie­my ner­wo­wo, czu­jąc się jak idiot­ki, i pró­bu­je­my uspo­ko­ić od­dech, jak­by­śmy wca­le się nie bały.

Va­nes­sa mówi:

– Pod two­im łóż­kiem jest ter­ro­ry­sta, wi­dzę go.

– Wca­le nie, jak mo­żesz go wi­dzieć, sko­ro świe­ca zga­sła?

– Stru­ze fact³.

Za­czy­nam pła­kać.

– Rany, prze­cież żar­tu­ję.

Pła­czę co­raz gło­śniej.

– Ci­szej, czło­wie­ku. Obu­dzisz Oli­vię. Obu­dzisz ro­dzi­ców.

To wła­śnie pró­bu­ję zro­bić, ale tak, by mnie nie po­strze­li­li. Chcę, by wszy­scy się obu­dzi­li, za­czę­li ha­ła­so­wać i prze­go­ni­li ter­ro­ry­stę spod mo­je­go łóż­ka.

– Masz – mówi Van. – Je­śli prze­sta­niesz pła­kać, mo­żesz spać z Fre­dem.

Prze­sta­ję pła­kać, Va­nes­sa prze­cho­dzi po go­łej be­to­no­wej pod­ło­dze i przy­no­si mi śpią­ce­go kota zwi­nię­te­go w kłę­bek. Kła­dzie go na po­dusz­ce, a ja wy­cią­gam rękę w stro­nę drżą­ce­go, mru­czą­ce­go cia­ła. Fred od­naj­du­je pła­tek mo­je­go ucha i za­czy­na go ssać. Robi to za­wsze wszyst­kim w ro­dzi­nie. I zmie­nia wło­sy w oko­li­cy uszu w cien­kie, śli­skie, splą­ta­ne pa­sem­ka.

Mama mówi:

– Nic dziw­ne­go, że cią­gle ma­cie ro­ba­ki.

Nie śpię, tyl­ko leżę, przy­tu­la­jąc kota, i cze­kam. Do po­ko­ju wkra­da się afry­kań­ski świt, przy­no­sząc ha­ła­sy zwie­rząt, słu­żą­cych, taty, któ­ry wstał i bu­dzi do ży­cia kasz­lą­cy trak­tor w warsz­ta­cie. Kury ban­tam­ki za­czy­na­ją gda­kać i wy­cią­ga­ją szy­je, wy­grze­bu­jąc się z żer­dzi scho­wa­nych w drze­wach za ła­zien­ką, a po­tem zer­ka­ją na swo­je od­bi­cia w szy­bie. Do po­ko­ju wcho­dzi mama, pach­ną­ca ma­ścią Vick Va­po­Rub, her­ba­tą i cie­płym łóż­kiem, i bie­rze śpią­cą małą na ręce.

Sły­szę, jak na we­ran­dzie July szy­ku­je her­ba­tę, i czu­ję dym pierw­sze­go po­ran­ne­go pa­pie­ro­sa taty. Bio­rę Fre­da na ra­mię i wy­cho­dzę na­pić się moc­nej her­ba­ty bez cu­kru, z odro­bi­ną mle­ka, ta­kiej, jaką lubi mama. Fred do­sta­je mi­secz­kę mle­ka.

– Cześć, kur­czacz­ki – mówi tata, nie pa­trząc na mnie i wciąż pa­ląc. Spo­glą­da na od­le­głe wzgó­rza, gdzie gra­ni­ca mię­dzy Ro­de­zją i Mo­zam­bi­kiem sta­pia się w nie­bie­sko­sza­rą li­nię, wi­docz­ną na­wet w mgli­stym świe­tle wcze­sne­go po­ran­ka.

– Cześć, tato.

– Do­brze spa­łaś?

– Jak za­bi­ta – od­po­wia­dam. – A ty?

Tata coś mru­czy, przy­dep­tu­je nie­do­pa­łek, do­pi­ja her­ba­tę i wkła­da­jąc ka­pe­lusz, wy­cho­dzi na po­dwór­ko, by wy­ko­rzy­stać reszt­ki chłod­ne­go noc­ne­go po­wie­trza, któ­re wkrót­ce zo­sta­nie po­ko­na­ne przez upał dnia.W dro­dze: Za­mbia 1987

Na po­cząt­ku, przed od­zy­ska­niem nie­pod­le­gło­ści, cho­dzę do szko­ły wy­łącz­nie z bia­ły­mi dzieć­mi. To tak zwa­na szko­ła „A” – naj­wyż­szej ka­te­go­rii, z naj­lep­szy­mi na­uczy­cie­la­mi i bu­dyn­ka­mi. Czar­ne dzie­ci cho­dzą do szkół „C”. Dzie­ci ni­ja­kie, któ­re nie są ani czar­ne, ani bia­łe (hin­du­skie albo mie­sza­ne), cho­dzą do szkół „B”.

Hin­du­si i ko­lo­ro­wi – czy­li ani cał­kiem tacy, ani tacy – oraz czar­ni zo­sta­ją do­pusz­cze­ni do mo­jej szko­ły w roku mo­ich je­de­na­stych uro­dzin, po za­koń­cze­niu woj­ny. Czar­ne dzie­ci śmie­ją się, wi­dząc mnie nagą po pły­wa­niu albo te­ni­sie, bo moje ra­mio­na i ręce są czer­wo­ne, spie­czo­ne od słoń­ca.

– Fuj! Śmier­dzi pie­czo­ną świ­nią! – wo­ła­ją.

– Ktoś tu sma­ży be­kon?

– Spie­czo­ne pro­się!

Mój Boże, na­praw­dę je­stem nie­wła­ści­we­go ko­lo­ru, spa­lo­na słoń­cem, po­pa­rzo­na pia­skiem, czer­wo­na od żaru. Na mo­jej skó­rze wy­ska­ku­ją mi­nia­tu­ro­we gór­ki ni­czym znak pro­te­stu prze­ciw obec­no­ści much tse-tse, ko­ma­rów i klesz­czy. Od­ci­nam się od zgni­ło­zie­lo­ne­go bu­szu jak wiel­ka bia­ła pian­ka, jak żół­tek ze strzel­bą wy­sta­wio­ny na cel. Bia­ła. Afry­kan­ka. Bia­ła Afry­kan­ka.

– Kim ty je­steś? – Bez­u­stan­nie ktoś za­da­je mi to py­ta­nie.

– Ale skąd je­steś n a p r a w d ę?

Ko­nie na far­mie

Za­czę­łam się od zej­ścia na ląd z dusz­ne­go, su­che­go stat­ku.

Od ner­wo­we­go mru­ga­nia w trzę­są­cym się po­cią­gu.

Przy­je­cha­łam do Ro­de­zji w Afry­ce. Z Der­by­shi­re w An­glii. Mia­łam dwa lata, by­łam zdzi­wio­na i le­d­wie mó­wi­łam pierw­szym, dzie­cin­nym an­giel­skim. Moje płu­ca za­sko­czy­ło gę­ste, go­rą­ce, wil­got­ne po­wie­trze. Zmy­sły przy­tło­czy­ła nie­sa­mo­wi­ta licz­ba bodź­ców.

Od­po­wia­dam:

– Je­stem Afry­kan­ką. – Tyle że nie czar­ną.

Mó­wię też nie­po­trzeb­nie:

– Uro­dzi­łam się w An­glii.

Albo:

– Miesz­ka­łam w Ro­de­zji (obec­nym Zim­ba­bwe) i w Ma­la­wi (kie­dyś Nia­sa) oraz w Za­mbii (czy­li daw­nej Ro­de­zji Pół­noc­nej).

Do­da­ję rów­nież:

– A te­raz miesz­kam w Ame­ry­ce. Po ślu­bie.

I (peł­ne wy­zna­nie):

– Ale moi ro­dzi­ce uro­dzi­li się z an­giel­skich i szkoc­kich ro­dzi­ców.

Czy­li kim je­stem?

Bo i Ken­neth

Mama tak­że nie wie, kim jest.

Kie­dyś przez całą noc nie spa­ła, tyl­ko słu­cha­ła szkoc­kiej mu­zy­ki i pła­ka­ła.

– Ta mu­zy­ka – drży jej czu­bek nosa – jest taka pięk­na. Bu­dzi we mnie tę­sk­no­tę za do­mem.

Mama całe ży­cie, z wy­jąt­kiem trzech lat, spę­dzi­ła w Afry­ce.

– Prze­cież tu jest twój dom.

– Ale moje ser­ce – pró­bu­je ude­rzyć się w pierś – jest szkoc­kie.

Na mi­łość bo­ską.

– Nie­na­wi­dzi­łaś An­glii – za­uwa­żam.

Kiwa gło­wą, któ­ra ko­ły­sze się jak u kur­cza­ka ze skrę­co­ną szy­ją.

– Masz ra­cję – mówi. – Ale ko­cham Szko­cję.

– Co ta­kie­go – py­tam od­waż­nie – ko­chasz w Szko­cji?

– Ko­cham… Ko­cham… – Marsz­czy czo­ło i pa­trzy na mnie, spraw­dza­jąc, czy z niej nie kpię. – Mu­zy­kę – do­po­wia­da w koń­cu i znów za­czy­na szlo­chać. Mama nie­na­wi­dzi Szko­cji. Nie zno­si zim­na i pra­wa za­bra­nia­ją­ce­go pro­wa­dzić po kie­li­chu. Od zim­na chce jej się pła­kać, a po­tem za­pa­da na ma­la­rię.

*

Oczy mamy są spusz­czo­ne do po­ło­wy masz­tu. Tak mó­wi­my z sio­strą, kie­dy mama jest pi­ja­na i opa­da­ją jej po­wie­ki. Pół­masz­to­we oczy. Jak fla­ga na bu­dyn­ku pocz­ty, któ­rą opusz­cza się, gdy umrze ktoś waż­ny, co w Za­mbii, przy tym wszyst­kim, zda­rza się wła­ści­wie co ty­dzień. Mama gapi się na przy­do­mo­we pa­stwi­sko, na któ­re by­dło wra­ca wie­czo­rem, by na­pić się wody z ko­ry­ta nie­da­le­ko staj­ni. Peł­na, cięż­ka sło­necz­na tar­cza wisi nad wzgó­rza­mi zna­czą­cy­mi gra­ni­cę mię­dzy Za­mbią i Za­irem.

– Na­pij się ze mną, Bobo – mówi mama. Pró­bu­je po­kle­pać sto­ją­ce obok krze­sło, ale nie tra­fia i nie­pew­nie ude­rza w po­wie­trze ręką wy­glą­da­ją­cą jak zła­ma­ne skrzy­dło.

Po­trzą­sam gło­wą. Za­zwy­czaj nie mam nic prze­ciw­ko temu, by się lek­ko wsta­wić, sie­dząc obok po­wo­li osu­wa­ją­cej się na krze­śle mamy, ale na­stęp­ne­go dnia mu­szę wra­cać do szko­ły z in­ter­na­tem: dzie­więć go­dzin w pick-upie przez gra­ni­cę do Zim­ba­bwe.

– Mu­szę się spa­ko­wać, mamo.

Tam­te­go po­po­łu­dnia mama spę­dzi­ła wie­le go­dzin, owi­ja­jąc dzie­więć me­trów mie­dzia­ne­go dru­tu wo­kół drzew w ogro­dzie tyl­ko po to, by móc po­słu­chać wia­do­mo­ści BBC. Zna­jo­my sy­gnał za­trzesz­czał w cie­płym, żół­tym świe­tle koło szes­na­stej, w chwi­li gdy słoń­ce za­wi­sło nad czub­ka­mi drzew msa­sa.

– Lil­li­bul­le­ro – po­wie­dzia­ła mama. – Ir­landz­ki marsz.

– Nie je­steś Ir­land­ką – za­uwa­ży­łam.

– Nig­dy nie mó­wi­łam, że je­stem – od­par­ła i do­da­ła, kon­ty­nu­ując myśl: – Gdzie whi­sky?

Sły­sze­li­śmy marsz Lil­li­bul­le­ro ty­sią­ce razy. Może na­wet mi­lio­ny. Przed i po każ­dych wia­do­mo­ściach. Na roz­po­czę­cie każ­dej go­dzi­ny. W domu, skrze­czą­cy od za­kłó­ceń w ogro­dzie; nie­pa­su­ją­cy do oto­cze­nia, bo roz­le­ga­ją­cy się spo­mię­dzy ga­łę­zi aka­cji w na­szych obo­zo­wi­skach w bu­szu; do­bie­ga­ją­cy wie­czo­ra­mi z ła­zien­ki.

Nig­dy nie wia­do­mo, co spro­wo­ku­je mamę. Może było to Lil­li­bul­le­ro zbie­ga­ją­ce się z koń­cem po­po­łu­dnia, słod­ką, peł­ną, me­lan­cho­lij­ną i do­brą porą dnia.

– Twój tata był An­gli­kiem – mó­wię, choć nie po­do­ba mi się kie­ru­nek, w ja­kim zmie­rza ta roz­mo­wa.

– To się nie li­czy – od­par­ła. – Szkoc­ka krew bije an­giel­ską.

Kie­dy mama koń­czy pierw­szą ćwiart­kę whi­sky, tra­ci­my prze­kaz z Bush Ho­use w Lon­dy­nie i scho­wa­ne pod ga­łę­zią bu­gen­wil­li ra­dio sy­czy już tyl­ko do sie­bie. Mama wy­ję­ła swo­je sta­re szkoc­kie na­gra­nia. Trzy pły­ty. Trzy pły­ty męż­czyzn w kil­tach gra­ją­cych na du­dach. Na fo­to­gra­fiach męż­czyź­ni ci ma­sze­ru­ją na oślep – bo chy­ba nic nie wi­dzą spod tych czap z fu­tra za­bi­tych niedź­wie­dzi – wzdłuż za­mglo­nych, bru­ko­wa­nych szkoc­kich ulic, a twa­rze cał­kiem za­sła­nia­ją im wiel­kie in­stru­men­ty. Mama pod­krę­ca gło­śność do mak­si­mum, wy­no­si whi­sky na we­ran­dę i sia­da po tu­rec­ku na krze­seł­ku, nu­cąc i wpa­tru­jąc się w po­grą­żo­ną w ciem­no­ści far­mę.

Sia­da­nie po tu­rec­ku to w pew­nym sen­sie kac po krót­kim okre­sie w ży­ciu mamy, gdy po­sta­no­wi­ła uczyć się z ksią­żek jogi. Był to i tak lep­szy okres od tego, kie­dy roz­wa­ża­ła zo­sta­nie świad­kiem Je­ho­wy. I lep­szy niż ten, gdy na ga­ra­żo­wej wy­prze­da­ży ku­pi­ła książ­kę o tań­cu brzu­cha i do­sko­na­li­ła tech­ni­kę w każ­dym ba­rze na pół­noc od Lim­po­po i na po­łu­dnie od rów­ni­ka.

Ko­nie nie­spo­koj­nie wier­cą się w bok­sach. Z czub­ków drzew msa­sa, spo­mię­dzy sre­brzy­stych li­ści, do­bie­ga­ją wrza­ski noc­nych małp. Psy za­czy­na­ją chó­ral­nie szcze­kać i nie prze­sta­ną, póki nie za­mknie­my ich w środ­ku – wszyst­kich z wy­jąt­kiem wier­ne­go spa­nie­la mamy, bo on nie opu­ści jej boku, na­wet gdy mama wpad­nie w to, co tata na­zy­wa trzę­saw­ką. To zresz­tą jest do­kład­nie to: trzę­saw­ka. Ra­dio sy­czy, od cza­su do cza­su wy­pusz­cza­jąc z sie­bie pi­jac­kie uryw­ki hisz­pań­skich lub por­tu­gal­skich pio­se­nek albo roz­mo­wy po nie­miec­ku, w afri­ka­ans, czy też z prze­sa­dzo­nym ame­ry­kań­skim ak­cen­tem. „Tu Głos Ame­ry­ki”. A po­tem: „Biiii-eeeeee!”.

Tata i ja idzie­my spać z po­ło­wą psów. Dru­ga po­ło­wa sfo­ry ukła­da się na krze­słach w ba­wial­ni. Tata jest czę­ścio­wo głu­chy po tym, jak osiem lat wcze­śniej, w trak­cie woj­ny w Ro­de­zji – obec­nym Zim­ba­bwe – pę­kły mu bę­ben­ki. Na­cią­gam po­dusz­kę na gło­wę. Sły­szę głos mamy – wy­so­ki i drżą­cy, za­wo­dzą­cy przy wy­so­kich nu­tach. „Pędź, moja łód­ko / Jak ptak na wie­trze / Przez mo­rze na wy­spę Skye”, a po­tem za­po­mi­na sło­wa i za­czy­na śpie­wać gło­śno, by nad­ro­bić zgu­bio­ny tekst: „La, la, la­la­la­aaaa!”. W dru­gim po­ko­ju na koń­cu ko­ry­ta­rza chra­pie tata.

Rano mama wciąż jest na we­ran­dzie. Pły­ty za­mil­kły. Słu­żą­ca za­mia­ta pod­ło­gę. Ra­dio na drze­wie wy­trzeź­wia­ło, a na srebr­nej po­kry­wie lśnią kro­ple rosy. Per­fek­cyj­nym an­giel­skim oznaj­mia spo­koj­nie: „Tu mówi Lon­dyn” – sło­wa te do­bie­ga­ją z gło­śni­ków aku­rat wte­dy, gdy kro­wy wy­pro­wa­dza­ne są na do­je­nie, noc­ne mał­py ukła­da­ją się do snu, a tur­kaw­ki za­czy­na­ją na­wo­ły­wać: „Pra-cuj cię-żej, pra-cuj cię-żej”. Choć wrzesz­czą tak cały dzień, ja wią­żę je z po­ran­kiem i ocho­tą na fi­li­żan­kę her­ba­ty. Gdzieś z od­da­li, z sza­re­go, mo­kre­go Lon­dy­nu do­bie­ga mnie tak­że bi­cie Big Bena – tam wkrót­ce prze­chod­nie wy­le­ją się ze sta­cji me­tra i czer­wo­nych pię­tru­sów. Jest pią­ta rano cza­su uni­wer­sal­ne­go Gre­en­wich. Kie­dy by­łam mała, są­dzi­łam, że ten czas na­zy­wa się „uni­wer­sal­nym”, bo to czas an­giel­ski. Wie­rzy­łam, że czas afry­kań­ski jest „wy­jąt­ko­wy”.

Zmę­czo­ne psy leżą roz­wa­lo­ne na me­blach w ba­wial­ni, za­kry­wa­jąc ła­pa­mi uszy. Pod­no­szą wzrok, kie­dy ja i tata wcho­dzi­my, by wy­pić na­szą wcze­sno­po­ran­ną fi­li­żan­kę her­ba­ty. Zwy­kle pi­je­my ją na we­ran­dzie, ale dziś ku­charz przy­go­to­wał wszyst­ko w po­ko­ju, bo mama wciąż pół­le­ży z czo­łem opar­tym o stół pik­ni­ko­wy, na któ­rym zwy­kle sta­wia się tacę. Wciąż po tu­rec­ku. Wciąż nuci. Za­ło­żę się, że ża­den jo­gin tego nie po­tra­fi.

Pa­ku­je­my mamę na tył pick-upa ra­zem z moją wa­liz­ką, tor­bą, książ­ka­mi i za­pa­so­wy­mi opo­na­mi, obok nie­dzia­ła­ją­ce­go ge­ne­ra­to­ra prą­du, któ­ry za­bie­ra­my do Lu­sa­ki do na­pra­wy. Mama nuci Kwiat Szko­cji. Po­tem ja i tata wsia­da­my na przed­nie sie­dze­nia i ru­sza­my wiej­ską dro­gą. Za­raz za­cznę pła­kać. Wi­dzę ko­nie – dwa bia­łe py­ski i je­den czar­ny wy­glą­da­ją po­nad drzwia­mi staj­ni, cze­ka­jąc, aż Ban­da przy­nie­sie im śnia­da­nie. Są też psy – bie­gną za sa­mo­cho­dem, z na­dzie­ją kla­piąc usza­mi, pro­sząc, że­by­śmy się za­trzy­ma­li i po­zwo­li­li im wsiąść na tył. I jest nasz sta­ry ku­charz, przy­gar­bio­ny, po­tęż­ny, o ko­ści­stych ra­mio­nach wy­sta­ją­cych spod zno­szo­ne­go mun­du­ru kha­ki. Ma pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat i nie­daw­no spło­dził ko­lej­ne dziec­ko; wy­da­je się bar­dzo zmę­czo­ny. Sie­dzi w drzwiach kuch­ni, z ust zwi­sa mu jo­int wiel­ko­ści kieł­ba­sy, a po­wy­żej uno­si się pach­ną­ca chmur­ka nie­bie­skie­go dymu z ma­ri­hu­any. Ma­ri­hu­ana buj­nie ro­śnie tuż za staj­nia­mi, użyź­nia­na koń­skim i kro­wim łaj­nem oraz na­wo­za­mi po­trzeb­ny­mi ta­cie do upra­wy soi. Adam­son pod­no­si jed­ną rękę w ge­ście po­zdro­wie­nia. Ogrod­nik zaś sta­je, opie­ra­jąc się na mio­tle, któ­rą zmia­ta li­ście z przy­ku­rzo­ne­go pod­jaz­du. „Pan­na Bobo” – mówi bez­gło­śnie i pod­no­si pięść w ge­ście „czar­nej siły”.

Mama ostroż­nie wy­chy­la się przez pakę, by po­słać psom bu­zia­ka. Prze­lot­nie ma­cha też – po kró­lew­sku – służ­bie, po czym z po­wro­tem opa­da na płach­tę bre­zen­tu.

Tata pro­po­nu­je mi pa­pie­ro­sa.

– Le­piej wy­pal, póki jesz­cze mo­żesz – mówi.

– Dzię­ki. – Przez chwi­lę pa­li­my wspól­nie.

– Cięż­ko jest, kie­dy nie moż­na pa­lić – do­da­je.

Ki­wam gło­wą.

– Nie pal w szko­le.

– Nie będę.

– To im się nie spodo­ba.

– Wiem.

Kie­dy opusz­cza­my far­mę, jest chwi­lę po siód­mej. Mu­szę być w szko­le o wpół do szó­stej wie­czo­rem, by zdą­żyć na za­pi­sy i ko­la­cję. To daje nam pół go­dzi­ny na za­ła­twie­nie spraw i obiad w Lu­sa­ce oraz go­dzi­nę na prze­je­cha­nie gra­ni­cy mię­dzy Zim­ba­bwe i Za­mbią.

Mó­wię więc:

– Le­piej bądź dzi­siaj miły dla ko­le­si na gra­ni­cy. Nie mo­że­my mar­no­wać cza­su dla tych idio­tów.

– Cho­ler­ne pa­wia­ny.

W Lu­sa­ce tata i ja zo­sta­wia­my ge­ne­ra­tor w hin­du­skim warsz­ta­cie na Ben Bel­la Road.

– Wi­tam, pa­nie Ful­ler – mówi Hin­dus, ki­wa­jąc ryt­micz­nie gło­wą jak koń w staj­ni. – Pro­szę wejść, pro­szę, na her­ba­tę? Kawę? Mam coś dla pana do obej­rze­nia.

– Nie dzi­siaj – od­po­wia­da tata, ma­cha­jąc lek­ce­wa­żą­co ręką. – Spie­szę się z cór­ką, ro­zu­mie pan – ce­dzi przez za­ci­śnię­te zęby.

Wsia­da do pick-upa. Za­pa­la pa­pie­ro­sa.

– Cho­ler­ni Hin­du­si – mru­czy, co­fa­jąc sa­mo­chód. – Za­wsze coś kom­bi­nu­ją.

W skle­pie przy Cha Cha Cha Road, nie­da­le­ko ron­da pro­wa­dzą­ce­go do Ka­fue, klu­bu Gym­kha­na albo do domu (w za­leż­no­ści od tego, któ­ry zjazd wy­bie­rzesz), ku­pu­je­my jaj­ka na twar­do i krom­ki bia­łe­go ku­ku­ry­dzia­ne­go chle­ba. Ma­cha­my je­dze­niem do mamy, ale ona się nie ru­sza. Twarz ma brud­ną od ole­ju na­pę­do­we­go, bo ge­ne­ra­tor krwa­wi czar­ną, gę­stą ma­zią. Oprócz tego jest cała bia­ła, w lek­kim od­cie­niu zie­le­ni.

Za­trzy­mu­je­my się przed Chi­run­du, nie­wiel­kim, go­rą­cym, ano­ni­mo­wym mia­stem nad rze­ką Za­mbe­zi, któ­re zna­czy gra­ni­cę z Zim­ba­bwe. Chce­my się upew­nić, że mama jesz­cze żyje. Tata mówi:

– Je­śli spró­bu­je­my prze­wieźć tru­pa przez gra­ni­cę, bę­dzie­my mie­li kło­po­ty.

Mama od­wi­nę­ła ka­wał bre­zen­tu chro­nią­cy moje szkol­ne ubra­nia przed ku­rzem i za­wi­nę­ła się w nie­go. Śpi, lek­ko się uśmie­cha­jąc.

Tata pod­kła­da jej pa­lec pod nos, pró­bu­jąc wy­czuć od­dech.

– Żyje – oznaj­mia – choć nie przy­po­mi­na te­raz sie­bie ze zdję­cia pasz­por­to­we­go.

Wy­sia­da­jąc na nie­mi­ło­sier­nie go­rą­cy, lśnią­cy od roz­grza­ne­go as­fal­tu par­king przed urzę­dem cel­nym (po­wy­bi­ja­ne okna błysz­czą się jak cien­ki lód w bia­łym słoń­cu), sły­szy­my, jak mama po­wo­li wra­ca do ży­cia. Pod­no­si się i z tru­dem sia­da, a jej ra­mio­na wciąż okry­wa wiel­ka bre­zen­to­wa płach­ta przy­po­mi­na­ją­ca le­kar­ski gu­mo­wy far­tuch, choć upał jest nie­wy­obra­żal­ny. Te­raz śpie­wa Olé, I Am a Ban­dit.

– Jezu Chry­ste – mru­czy tata.

Mama śpie­wa­ła już tę pio­sen­kę w każ­dym ba­rze w po­łu­dnio­wej czę­ści Afry­ki, do któ­re­go kie­dy­kol­wiek we­szła.

– Ucisz swo­ją mat­kę, do­brze? – pro­si tata, wy­sia­da­jąc z pick-upa z do­ku­men­ta­mi i pasz­por­ta­mi w gar­ści. – Sły­szysz?

Idę na tył auta.

– Ci­cho, mamo! Hej, mamo, je­ste­śmy na gra­ni­cy. Bądź ci­cho!

Pół­przy­tom­nie wy­grze­bu­je się spod zwo­jów bre­zen­tu.

– „Ja naj­szyb­ciej na­ci­snę na spust!” – śpie­wa gło­śno.

– Cu­dow­nie. – Wsia­dam z po­wro­tem do pick-upa i za­pa­lam pa­pie­ro­sa. Już kie­dyś strze­la­no do mnie przez mamę i jej śpie­wa­nie. Zmu­si­ła mnie pew­ne­go razu, że­bym o dru­giej w nocy za­wio­zła ją do są­sia­da, by mu za­śpie­wa­ła Olé, I Am a Ban­dit, a fa­cet wy­cią­gnął strzel­bę i strze­lił. Po­cho­dził z Ju­go­sła­wii.

Cel­nik przy­cho­dzi obej­rzeć nasz sa­mo­chód. Uśmie­cham się do nie­go głup­ko­wa­to.

Ob­cho­dzi wóz, idąc sztyw­no jak pies za­sta­na­wia­ją­cy się, któ­rą opo­nę ob­si­kać. Ma­cha swo­im ka­ła­szem jak ra­kie­tą te­ni­so­wą.

– Wy­sia­dać – mówi.

Wy­sia­dam.

Tata się nie­po­koi.

– Tyl­ko spo­koj­nie z tą pu­kaw­ką, do­bra? – mówi.

– Co?

Tata wzru­sza ra­mio­na­mi i za­pa­la pa­pie­ro­sa.

– Nie umiesz trzy­mać spo­koj­nie ka­ra­bi­nu?

Cel­nik po­zwa­la, by lufa zna­la­zła się na wy­so­ko­ści ser­ca taty.

Spod zwo­jów bre­zen­tu wy­ła­nia się mama i jej pół­masz­to­we oczy.

– Muli bwan­je? – pyta elo­kwent­nie. Jak się pan mie­wa?

Cel­nik pa­trzy na nią z za­sko­cze­niem, ale opusz­cza broń na bio­dro. Lek­ko się uśmie­cha.

– Żona? – pyta tatę.

Tata kiwa gło­wą, pa­ląc pa­pie­ro­sa. Ja przy­dep­tu­ję swo­je­go. Obo­je mamy na­dzie­ję, że z po­wo­du mamy nie zo­sta­nie­my za­raz za­strze­le­ni.

Ona jed­nak uśmie­cha się sze­ro­ko, od­sła­nia­jąc zęby. Kiwa gło­wą, zwra­ca­jąc się do mnie i taty:

– Kodi ndi­pi­te ndi taxi? – Czy po­win­nam wziąć tak­sów­kę?

Cel­nik opie­ra się na ka­ra­bi­nie, ręką ła­piąc za czu­bek lufy, i śmie­je się, od­rzu­ca­jąc gło­wę do tyłu.

Mama tak­że się śmie­je. Jak mała hie­na.

– Hiii-hiii – wyje ochry­ple od ku­rzu, któ­ry wdy­cha­ła cały dzień. Od ku­rzu ma wąsy, brud­ne krę­gi wo­kół oczu i na li­nii wło­sów.

– Słu­chaj pan – mówi tata do cel­ni­ka. – Mo­że­my już je­chać? Mu­szę dzi­siaj do­wieźć cór­kę do szko­ły.

Cel­nik od­wra­ca się i znów po­waż­nie­je.

– Cóż – mówi, wy­raź­nie da­jąc znać, że bę­dzie prze­dłu­żać tę roz­mo­wę, je­śli ze­chce. – A gdzie mój pre­zent? – rzu­ca w moją stro­nę. – Sio­stro? Co masz dzi­siaj dla mnie?

Mama się wtrą­ca:

– Mo­żesz ją wziąć, je­śli chcesz. – Po czym zni­ka pod bre­zen­tem. – Hiii-hiii.

– Pa­pie­ro­sy? – pro­po­nu­ję.

Tata mru­czy pod no­sem:

– Cho­ler­ne… – i prze­ły­ka ostat­nie sło­wo. Wsia­da do pick-upa, za­pa­la pa­pie­ro­sa i pa­trzy przed sie­bie za­fik­so­wa­ny.

Cel­nik w koń­cu otwie­ra bra­mę, gdy do­sta­je w pre­zen­cie pu­deł­ko pa­pie­ro­sów Pe­ter Stuy­ve­sant (mo­ich, do szko­ły), kost­kę my­dła Pal­mo­li­ve (mo­je­go, do szko­ły), trzy­sta za­mbij­skich kwach i bu­tel­kę coli.

Kie­dy pick-up pod­ska­ku­je na mo­ście przez Za­mbe­zi, wy­chy­la­my się z tatą przez okna, wy­pa­tru­jąc hi­po­po­ta­mów.

Mama znów wy­ła­nia się spod bre­zen­tu, by za­śpie­wać Hap­py, hap­py Afri­ca.

Gdy­by nie to, że wła­śnie wra­cam do szko­ły, by­ła­bym w siód­mym nie­bie.Chi­mu­ren­ga⁴ I: Za­mbia 1999

– Niech pan po­słu­cha – mówi mama, opie­ra­jąc się o stół i po­ka­zu­jąc coś pal­cem – sta­rym, stę­pia­łym od pra­cy, od lat spę­dzo­nych na upra­wia­niu ogro­du, pra­cy z koń­mi, by­dłem, ty­to­niem, rą­ba­niu drze­wa. – Wal­czy­li­śmy o to, by choć j e d e n afry­kań­ski kraj był rzą­dzo­ny przez bia­łych… – Prze­sta­je dźgać pal­cem na­sze­go zdzi­wio­ne­go go­ścia, by upić ko­lej­ny łyk wina. – Tyl­ko je­den kraj. – Opie­ra się zre­zy­gno­wa­na na krze­śle. – I dwa razy prze­gra­li­śmy.

Nasz gość jest uprzej­my, to miły An­glik. Przy­je­chał do Za­mbii, by po­ka­zać Afry­ka­nom, jak pro­wa­dzić pań­stwo­we przed­się­bior­stwa tak, aby sta­ły się atrak­cyj­ne dla za­gra­nicz­nych in­we­sto­rów te­raz, gdy już nie je­ste­śmy ko­mu­no­kra­cją, tyl­ko de­mo­kra­cją. Ha, ha. Po­wiedz­my.

Mama mówi:

– Gdy­by uda­ło nam się spra­wić, by je­den kraj rzą­dzo­ny był przez bia­łych, stał­by się oazą, schro­nie­niem. A tym­cza­sem pro­szę spoj­rzeć, jaki bur­del. Wszę­dzie do­ko­ła je­den wiel­ki bur­del.

An­glik nic nie mówi, tyl­ko uśmie­cha się z roz­ba­wie­niem. Wiem, że my­śli: „O mój Boże, w domu nie uwie­rzą, jak im to opo­wiem”. Od­kła­da so­bie tę roz­mo­wę na póź­niej. Wy­trwa dwa lata. Tacy lu­dzie wy­trzy­mu­ją mak­sy­mal­nie dwa se­zo­ny ma­la­rii. Po­tem wra­ca­ją do An­glii i już do koń­ca ży­cia opo­wia­da­ją: „Kie­dy by­łem w Za­mbii…”.

– Smacz­na ko­la­cja, Tub – wtrą­ca tata.

To nie mama przy­go­to­wa­ła ko­la­cję, tyl­ko Ke­lvin. Ale mama nim „za­rzą­dza­ła”.

Tata jak za­wsze po ko­la­cji się­ga po faj­kę i pali w mil­cze­niu. Opie­ra się na krze­śle tak, by na ko­la­nach, mię­dzy jego szczu­płym brzu­chem a sto­łem, zo­sta­ło miej­sce dla psa. Pa­trzy na ogród. Słoń­ce za­szło już ni­czym czer­wo­na kula, spa­da­jąc za mil­czą­ce, dłu­gie czar­ne ko­ro­ny drzew msa­sa nad Ori­bi Rid­ge, do­kąd ro­dzi­ce prze­pro­wa­dzi­li się po moim ślu­bie. Ja­dal­nia ma tyl­ko trzy ścia­ny: otwar­to ją na busz, na dźwię­ki noc­nych in­sek­tów, pi­ski ma­łych, ści­ga­nych zwie­rząt, nie­to­pe­rze wpa­da­ją­ce do środ­ka, by zja­dać ko­ma­ry la­ta­ją­ce nad na­szy­mi gło­wa­mi. Do szorst­kich, bie­lo­nych be­to­no­wych ścian przy­cze­pia­ją się naj­róż­niej­sze ćmy, jasz­czur­ki i ge­ko­ny, któ­re od cza­su do cza­su od­pa­da­ją z pi­skli­wym, gło­śnym śmie­chem: „He-he-he”.

Mama do­le­wa so­bie wina, koń­cząc bu­tel­kę, a po­tem ostro zwra­ca się do na­sze­go go­ścia:

– Trzy­na­ście ty­się­cy Ke­nij­czy­ków i stu bia­łych osad­ni­ków zgi­nę­ło, wal­cząc o nie­pod­le­głość Ke­nii.

Wi­dzę, że An­glik nie jest prze­ko­na­ny, czy po­wi­nien przy­brać minę za­in­te­re­so­wa­ną, czy obu­rzo­ną. Wy­bie­ra lek­kie za­sko­cze­nie.

– Nie mia­łem po­ję­cia – mówi.

– Oczy­wi­ście, że nie ma­cie po­ję­cia, głup­cy – de­ner­wu­je się mama. – Stu… na­szych.

– Wy­lu­zuj, Tub – wtrą­ca się tata, głasz­cząc psa i pa­ląc faj­kę.

Ke­lvin

– 1947–1963 – cią­gnie mama. – Pra­wie dwa­dzie­ścia cho­ler­nych lat pró­bo­wa­li­śmy wy­trzy­mać. – Za­ci­ska dłoń w pięść. Na szyi uwi­dacz­nia­ją się żyły, kie­dy od­sła­nia zęby jak pies. – I po co? Pa­trz­cie, jaki zro­bi­li bur­del. Wi­dzi­cie? Cho­ler­ny bur­del.

Po uzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści Ke­nią rzą­dził Mzee, Wiel­ki Sta­rzec, Jomo Ke­ny­at­ta. Uro­dził się w 1894 roku, rok przed tym, jak Wiel­ka Bry­ta­nia ogło­si­ła Ke­nię jed­ną ze swo­ich ko­lo­nii. Do­szedł do wła­dzy w 1963 roku – sta­rzec, któ­re­mu w koń­cu uda­ło się osią­gnąć cel swo­je­go ży­cia: do­pro­wa­dzić do tego, że Afry­ką sa­mo­dziel­nie rzą­dzi­li Afry­ka­nie.

Tata de­li­kat­nie pyta:

– Mam po­pro­sić Ke­lvi­na, żeby po­sprzą­tał?

Mama nie prze­sta­je:

– I jesz­cze Ro­de­zja. Ty­siąc za­bi­tych żoł­nie­rzy rzą­do­wych. – Ury­wa na mo­ment. – Czter­na­ście ty­się­cy ter­ro­ry­stów. Je­śli tak na to spoj­rzeć, po­win­ni­śmy byli wy­grać, tyle że ich było wię­cej. – Upi­ja łyk, ob­li­zu­je gór­ną war­gę. – Oczy­wi­ście po Mau-Mau nie mo­gli­śmy zo­stać w Ke­nii. – Po­trzą­sa gło­wą.

Po­ja­wia się Ke­lvin, by po­sprzą­tać ze sto­łu. Pra­cu­jąc jako go­spo­sia mo­ich ro­dzi­ców, pró­bu­je za­osz­czę­dzić pie­nią­dze, by otwo­rzyć sklep z ar­ty­ku­ła­mi elek­trycz­ny­mi.

Mama mówi:

– Dzię­ku­ję, Ke­lvin.

Ke­lvin dzi­siaj o mało nie zgi­nął. Zi­ry­to­wa­ny do gra­nic przez la­ta­ją­ce w kuch­ni mu­chy za­mknął obo­je drzwi i je­dy­ne w po­miesz­cze­niu małe okno, a po­tem wy­lał tam całą pusz­kę pły­nu na in­sek­ty. Mama zna­la­zła go tuż przed pod­wie­czor­kiem, jak zwi­jał się w kon­wul­sjach na pod­ło­dze.

– Cho­ler­ny idio­ta. – Wy­cią­gnę­ła go na traw­nik, gdzie jesz­cze przez kil­ka chwil skrę­cał się i trząsł, póki mama nie wy­la­ła mu na gło­wę wia­dra zim­nej wody. – Idio­ta! – wrza­snę­ła. – Mo­głeś się za­bić.

Te­raz Ke­lvin wy­glą­da rów­nie spo­koj­nie i ra­do­śnie co za­wsze. Oznaj­mił mi, że Je­zus go wy­ba­wił. A swo­je­mu syn­ko­wi dał na imię Elvis – po dru­gim Kró­lu.

– Przy­nieś jesz­cze piwo, Ke­lvin – mówi tata.

– Tak, bwa­na.

Prze­no­si­my się na skła­da­ne krze­sła usta­wio­ne wo­kół pa­le­ni­ska na we­ran­dzie. Ke­lvin po­da­je bu­tel­ki z pi­wem i sprzą­ta resz­tę ta­le­rzy. Za­pa­lam pa­pie­ro­sa i opie­ram sto­py na zim­nym koń­cu pa­lą­ce­go się po­la­na.

– My­śla­łem, że rzu­ci­łaś – od­zy­wa się tata.

– Bo rzu­ci­łam. – Od­chy­lam gło­wę do tyłu i pa­trzę, jak wy­dmu­chi­wa­ny prze­ze mnie ja­sno­sza­ry dym uno­si się pro­sto w czar­ne nie­bo, a czer­wo­na krop­ka na koń­cu pa­pie­ro­sa od­ci­na się od głę­bo­kie­go mro­ku. Gwiaz­dy wy­glą­da­ją jak srebr­ne smu­gi świa­tła nie­ma­ją­ce koń­ca, się­ga­ją­ce w nie­skoń­czo­ność lat zwy­kłych i świetl­nych. Wiatr szu­mi nie­spo­koj­nie. Może za ja­kiś ty­dzień bę­dzie pa­dać. Dym z ogni­ska owi­ja się wo­kół mo­ich ra­mion na dość dłu­go, by prze­sią­kły nim wło­sy i skó­ra, a po­tem skrę­ca w stro­nę taty. Obo­je mil­czy­my, słu­cha­jąc mamy i jej ulu­bio­nej pły­ty – Na­sze ży­cio­we tra­ge­die. Cier­pli­wy, miły An­glik nie wie jed­nak tego, co my wie­my: że mama za­czę­ła do­pie­ro roz­dział pierw­szy.

Mama, tata i Van w Ke­nii

Roz­dział 1: Woj­na
Roz­dział 2: Zmar­łe dzie­ci
Roz­dział 3: Sza­leń­stwo
Roz­dział 4: Ni­co­la Ful­ler z Afry­ki Środ­ko­wej

Roz­dział czwar­ty jest wła­ści­wie pod­roz­dzia­łem wszyst­kich po­zo­sta­łych. W roz­dzia­le czwar­tym mama sie­dzi ci­cho, bo wy­pi­ła już tyle, że każ­da ko­mór­ka jej cia­ła jest mo­kra. Sie­dzi po tu­rec­ku i otę­pia­łym, zdzi­wio­nym wzro­kiem pa­trzy na ogród, na świt wy­ła­nia­ją­cy się z przy­dy­mio­nej mgły oraz na cien­ką, sza­ro­brą­zo­wą war­stwę ku­rzu i smo­gu wi­szą­cą nad Lu­sa­ką. My­śli: a więc to tak jest być mną.

Po­ja­wia się Ke­lvin.

– Do­bra­noc.

Mama już sie­dzi po tu­rec­ku, trzy­ma­jąc drin­ka na ko­la­nach.

– Do­bra­noc, Ke­lvin – mówi ofi­cjal­nie, pra­wie z sza­cun­kiem (smut­nym, do­stoj­nym sza­cun­kiem). Jak­by Ke­lvin umarł, a ona rzu­ca­ła wła­śnie pierw­szą grud­kę zie­mi na jego trum­nę.

Tata i ja wsta­je­my, prze­pra­sza­my, za­bie­ra­my psy i idzie­my do swo­ich sy­pial­ni, zo­sta­wia­jąc mamę, An­gli­ka i dwa fru­wa­ją­ce nie­to­pe­rze w to­wa­rzy­stwie do­ga­sa­ją­ce­go ogni­ska. Nasz gość, któ­ry przez więk­szość ko­la­cji ner­wo­wo ob­ser­wo­wał nie­to­pe­rze i schy­lał się za każ­dym ra­zem, gdy któ­ryś prze­le­ciał mu nad gło­wą, te­raz już zu­peł­nie się nimi nie przej­mu­je.

Go­ście zła­pa­ni przez mamę w pu­łap­kę otrzy­mu­ją roz­dzia­ły wła­snej książ­ki:

Roz­dział 1: Przy­jem­ność

Roz­dział 2: Lek­kie wsta­wie­nie po­łą­czo­ne z ro­sną­cym nie­do­wie­rza­niem

Roz­dział 3: To­tal­ne pi­jań­stwo po­łą­czo­ne z na­ra­sta­ją­cą pa­ni­ką

Roz­dział 4: Utra­ta przy­tom­no­ści

Przy­je­cha­łam w od­wie­dzi­ny z Ame­ry­ki. Palę pa­pie­ro­sy, choć nie po­win­nam. Piję bez umia­ru pod ogrom­nym afry­kań­skim nie­bem. Je­stem szczę­śli­wa, że przy­je­cha­łam do domu, i czu­ję się, jak­bym pły­wa­ła w me­la­sie. Moje łóż­ko stoi naj­bli­żej okna. Na ścia­nie sy­pial­ni od­bi­ja się po­ma­rań­czo­wy blask do­ga­sa­ją­ce­go ognia. Po­ściel słod­ko-gorz­ko pach­nie dy­mem. Psy kłó­cą się o miej­sce na łóż­ku. Sta­ry bez­zęb­ny spa­niel – na po­dusz­ce, oba te­rie­ry jack rus­sell – w no­gach.

– Ro­de­zją rzą­dził bia­ły, Ian Do­uglas Smith, pa­mię­ta go pan?

– Oczy­wi­ście – mówi zła­pa­ny w pu­łap­kę gość, te­raz już zbyt pi­ja­ny, by ru­szyć stro­mym, za­ku­rzo­nym pod­jaz­dem przez gę­ste, czar­ne drze­wa do dłu­giej, czer­wo­nej od pyłu dro­gi pro­wa­dzą­cej do Lu­sa­ki, gdzie ma ład­ny dom w sty­lu eu­ro­pej­skim, ze słu­żą­cym, któ­ry kie­dyś pra­co­wał w am­ba­sa­dzie, i straż­ni­kiem, a tak­że wy­tre­so­wa­nym owczar­kiem nie­miec­kim do kom­ple­tu. Te­raz, za­miast wra­cać na swo­je strze­żo­ne afry­kań­skie przed­mie­ścia, bę­dzie sie­dział tu do świ­tu i pił ra­zem z mamą.

– Do­szedł do wła­dzy w 1964. Je­de­na­ste­go li­sto­pa­da 1965 za­de­kla­ro­wał jed­no­stron­nie nie­za­wi­słość od Wiel­kiej Bry­ta­nii. Ja­sno dał do zro­zu­mie­nia, że w Ro­de­zji nig­dy nie bę­dzie rzą­dów więk­szo­ści. – Na­wet kie­dy mama jest tak pi­ja­na, że za­czy­na ćwi­czyć jogę, pa­mię­ta naj­waż­niej­sze daty Na­szych Ży­cio­wych Tra­ge­dii. – Dla­te­go w 1966 prze­pro­wa­dzi­li­śmy się tu­taj. Na­sza cór­ka, naj­star­sza, Va­nes­sa, mia­ła tyl­ko ro­czek. By­li­śmy go­to­wi – ton mamy sta­je się dra­ma­tycz­ny – za­brać na­sze dziec­ko na woj­nę, byle tyl­ko miesz­kać w kra­ju, gdzie wciąż rzą­dzą bia­li.

Sucz­ka Bumi wsa­dza łeb w po­dusz­kę obok mo­jej gło­wy i mru­czy z za­do­wo­le­niem, a po­tem za­czy­na chra­pać. Z py­ska śmier­dzi jej zde­chłym kró­li­kiem. Od­wra­cam się twa­rzą do ścia­ny i pró­bu­ję za­snąć.

Ostat­nie, co sły­szę, to mama, któ­ra mówi:

– Ro­zu­mie pan, by­li­śmy go­to­wi umrzeć, by choć jed­nym kra­jem rzą­dzi­li bia­li.

Nad ra­nem mama prze­ra­bia roz­dział czwar­ty, głup­ko­wa­to uśmie­cha się do sie­bie, trzy­ma­jąc cie­płe, wy­ga­zo­wa­ne piwo mię­dzy uda­mi, z gło­wą prze­chy­lo­ną na bok. Pa­trzy tępo w ró­żo­wo-żół­ty świt. Gość tak­że opa­no­wał swój roz­dział czwar­ty i leży roz­wa­lo­ny na traw­ni­ku. Nie ma drga­wek, ale pod in­ny­mi wzglę­da­mi wy­glą­da za­dzi­wia­ją­co po­dob­nie do Ke­lvi­na wczo­raj­sze­go po­po­łu­dnia.

Ke­lvin przy­niósł her­ba­tę i na­kry­wa stół do śnia­da­nia, jak­by ab­so­lut­nie nic się nie sta­ło.

Bo dla nas się nie sta­ło.Chi­mu­ren­ga: po­czą­tek

W kwiet­niu 1966 roku, kie­dy moi ro­dzi­ce prze­pro­wa­dzi­li się z ma­leń­ką cór­ką do Ro­de­zji, Afry­kań­ska Na­ro­do­wa Ar­mia Wy­zwo­le­nia Zim­ba­bwe (ZAN­LA) za­ata­ko­wa­ła siły rzą­do­we w Si­noi, by za­pro­te­sto­wać prze­ciw­ko ogło­sze­niu nie­pod­le­gło­ści przez Iana Do­ugla­sa Smi­tha i wal­czyć o rzą­dy więk­szo­ści.

Si­no­ia, ko­lo­nial­na na­zwa mia­sta Chin­hoyi, po­cho­dzi­ła od imie­nia lo­kal­ne­go wo­dza z 1902 roku.

Woj­na, któ­rej po­cząt­kiem były za­miesz­ki w Si­noi, przez czar­nych Afry­ka­nów w Ro­de­zji zo­sta­ła na­zwa­na Dru­gą Chi­mu­ren­gą.

Chi­mu­ren­ga. Po­etyc­kie sło­wo w ję­zy­ku szo­na okre­śla­ją­ce „woj­nę o wy­zwo­le­nie”.

Kraj na­zwa­no Zim­ba­bwe. Od słów dzim­ba dza ma­bwe, „ka­mien­ne domy”.

Bia­li nie na­zy­wa­li re­wo­lu­cji Chi­mu­ren­gą. Na­zy­wa­li ją „kło­po­tem”, „cho­ler­nym bez­sen­sem”. A cza­sem „tą woj­ną”. Woj­ną wznie­co­ną przez „aro­ganc­kich czar­nu­chów”, „bez­czel­nych bam­bu­sów”, „awan­tur­ni­czych Mu­rzy­nów”, „ner­wo­wych tu­byl­ców”, „kaf­fi­rów⁵”.

Wio­ska

Czar­ni Ro­de­zyj­czy­cy by­wa­ją rów­nież na­zy­wa­ni przez bia­łych Ro­de­zyj­czy­ków in­ny­mi ob­raź­li­wy­mi okre­śle­nia­mi. Na czar­ne ko­bie­ty mówi się „niań­ki”, a na czar­nych męż­czyzn – „chło­pa­ki”.

Pierw­sza Chi­mu­ren­ga mia­ła miej­sce daw­no temu, kil­ka lat po tym, jak do­tar­li tu pierw­si osad­ni­cy. Czer­wo­ny dy­wan zo­stał roz­wi­nię­ty tyl­ko na mo­ment, bo Afry­ka­nie szyb­ko zda­li so­bie spra­wę, że nie tak po­win­ni wi­tać swo­ich eu­ro­pej­skich go­ści. Gdy tyl­ko zro­zu­mie­li, że Eu­ro­pej­czyk to gość, któ­ry sy­pia z two­ją żoną, krad­nie two­je by­dło, a z dzie­ci robi nie­wol­ni­ków, wie­dzie­li już, że na­le­ży go po­wi­tać ostry­mi włócz­nia­mi w rę­kach mło­dych męż­czyzn. Wo­jen­ne tam-tamy wy­cią­gnię­to z ciem­nych ką­tów i od­ku­rzo­no, a sta­rym męż­czy­znom, któ­rzy wie­dzie­li, jak w nie ude­rzać i jak wy­bi­jać rytm pom­pu­ją­cy świe­żą krew w żyły mło­dych wo­jow­ni­ków, roz­ka­za­no bić na woj­nę.

Mię­dzy 1889 a 1893 ro­kiem bry­tyj­scy osad­ni­cy prze­no­szą­cy się z Po­łu­dnio­wej Afry­ki pod czuj­nym, su­ro­wym okiem Ce­ci­la Joh­na Rho­de­sa za­czę­li… Jak by to po­wie­dzieć… Pew­nie do­bór słów za­le­ży od tego, kim je­steś. Ja mo­gła­bym po­wie­dzieć: za­gar­niać / kraść / za­własz­czać / osie­dlać / przej­mo­wać. Bez wzglę­du jed­nak na okre­śle­nie, ro­bi­li to w kra­ju, któ­ry sami na­zwa­li Ro­de­zją. Przed­tem zie­mia była ru­cho­ma, wła­sność za­le­ża­ła od tego, któ­re ple­mię w da­nej chwi­li tań­czy­ło na ja­kimś po­let­ku ta­niec zwy­cię­stwa, nada­wa­ło mu nową na­zwę, przej­mo­wa­ło by­dło, nie ba­cząc na roz­le­wa­ną krew ani na tych, któ­rzy aku­rat żyli, od­dy­cha­li, roz­mna­ża­li się i umie­ra­li w tym miej­scu. Sa­mej zie­mi na­zwa była oczy­wi­ście obo­jęt­na. Wciąż tak jest. Mo­żesz ją na­zwać, jak tyl­ko ci się po­do­ba, i to­czyć woj­ny w do­wol­nym imie­niu. Je­śli chcesz, mo­żesz owo imię zmie­nić. Zie­mia i tak bę­dzie le­ża­ła nie­ru­cho­mo pod afry­kań­skim nie­bem. Bę­dzie tak samo chęt­nie przyj­mo­wa­ła krew bia­łe­go czło­wie­ka i krew Afry­ka­nów, krew za­rzy­na­ne­go by­dła i krew ro­dzą­cych ko­biet. Zie­mi to wszyst­ko nie ob­cho­dzi.

Na tym ka­wał­ku zie­mi, o któ­ry wszy­scy mie­li­śmy wal­czyć, były miej­sca o na­stę­pu­ją­cych na­zwach: Bu­la­wayo – Miej­sce Za­bi­ja­nia; In­y­ati – Miej­sce Bi­zo­nów; Ny­abi­ra – Miej­sce Fior­du.

Po­ja­wi­li się bia­li lu­dzie. Spy­ta­li:

– Jak na­zy­wa­cie to miej­sce?

– Ka­do­ma – od­po­wia­da­li jego miesz­kań­cy. W ję­zy­ku nde­be­le zna­czy to: „Nie grzmi i nie robi ha­ła­su”.

Bia­li na­zwa­li to miej­sce Ga­to­oma.

– A jak na­zy­wa­cie to miej­sce?

– Ikwe­lo – pa­da­ła od­po­wiedź. W ję­zy­ku nde­be­le: „Stro­me zbo­cza na brze­gu rze­ki”.

Bia­li na­zwa­li je Gwe­lo.

– A to miej­sce?

– Kwe Kwe – mó­wi­li Afry­ka­nie, na­śla­du­jąc dźwięk wy­da­wa­ny przez żaby miesz­ka­ją­ce w po­bli­skiej rze­ce.

Bia­li na­zwa­li miej­sce Que Que.

– Tu­taj bę­dzie­my miesz­kać.

– Ale to jest zie­mia wo­dza Ne­ha­ra­wa – po­wie­dzie­li Afry­ka­nie.

– A my na­zwie­my ją Sa­lis­bu­ry.

W obo­zie

Bia­li lu­dzie nada­wa­li miej­scom na­zwy po­cho­dzą­ce od wła­snych na­zwisk i imion, od imion ko­biet, z któ­ry­mi byli, lub tych, któ­re zo­sta­wi­li, albo też od męż­czyzn, któ­rym chcie­li się przy­po­do­bać i na któ­rych chcie­li zro­bić wra­że­nie: Sa­lis­bu­ry, Mu­riel, Be­atri­ce, Ali­ce Mine, Ju­lias­da­le, West Ni­chol­son.

Nie­któ­rym nada­wa­li też na­zwy peł­ne na­dziei: Cop­per Qu­een – Mie­dzia­na Kró­lo­wa, El­do­ra­do, Gol­den Val­ley – Zło­ta Do­li­na.

A tak­że inne, bar­dziej oczy­wi­ste: Fig­tree – Drze­wo Fi­go­we, Gu­inea Fowl – Per­licz­ka, Lion’s Den – Le­go­wi­sko Lwa, Redc­liff – Czer­wo­ny Klif, Hip­po Val­ley – Do­li­na Hi­po­po­ta­mów.

Oraz ta­kie, któ­re ukra­dli: Ala­ska, We­ne­cja, Ban­nock­burn, Turk Mine.

W 1896 roku Nde­be­le zbun­to­wa­li się prze­ciw­ko tej eu­ro­pej­sko­ści. W cią­gu kil­ku ty­go­dni za­bi­li oko­ło stu pięć­dzie­się­ciu bia­łych męż­czyzn, ko­biet i dzie­ci.

Jed­nak w cią­gu trzech mie­się­cy osad­ni­cy, dzię­ki woj­sko­wym po­sił­kom z Re­pu­bli­ki Po­łu­dnio­wej Afry­ki, po­ko­na­li Nde­be­le, a Ce­cil John Rho­des na wzgó­rzach Ma­to­po wy­ne­go­cjo­wał z przy­wód­ca­mi Nde­be­le za­wie­sze­nie bro­ni. Na tych sa­mych wzgó­rzach Ma­to­po Ce­cil John Rho­des jest po­cho­wa­ny, przez całą wiecz­ność wpa­trzo­ny w zie­mię ludu Nde­be­le. Na­zwa „Ma­to­po” to prze­krę­co­ne „ama­to­bos”, ozna­cza­ją­ce „ły­so­gło­wych”.

W tym sa­mym mie­sią­cu, w czerw­cu 1896, kie­dy Rho­des ne­go­cjo­wał z Nde­be­le na po­łu­dniu, lud Ma­szo­na za­miesz­ku­ją­cy środ­ko­wą i wschod­nią część kra­ju roz­po­czął ko­lej­ny, dużo po­waż­niej­szy bunt prze­ciw­ko bia­łym. A kie­dy far­me­rzy, tacy jak Ma­szo­na, idą na woj­nę, nie wal­czą jak wo­jow­ni­cy Nde­be­le, któ­rzy wy­cho­dzą na sa­wan­nę, bły­ska­jąc gołą pier­sią pod błę­kit­nym nie­bem, wy­ma­chu­ją pie­rza­sty­mi pió­ro­pu­sza­mi i stro­ją się w skó­ry za­bi­tych lwów czy lam­par­tów, zdo­biąc nimi uda i czo­ła. Far­me­rzy pro­wa­dzą bar­dziej śmier­tel­ną, po­ta­jem­ną woj­nę. A wal­czą o zie­mię, w któ­rą wsią­kły ich na­sie­nie, pot i na­dzie­ja. Są spryt­ni, zde­spe­ro­wa­ni i pod­stęp­ni. Nie przy­cho­dzą, wa­ląc w tam-tamy, i nie wie­sza­ją na szy­jach ma­gicz­nych zwie­rzę­cych ko­ści. Mają za to je­den cel, po któ­ry skra­da­ją się, czoł­ga­jąc, nocą. Nie chcą wy­gry­wać bi­tew. Chcą od­zy­skać swo­ją zie­mię.

Ma­szo­na za­bi­li czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu osad­ni­ków.

Po­sił­ki dla bia­łych na­de­szły z Afry­ki Po­łu­dnio­wej i z An­glii. Afry­ka­nie za­czę­li ukry­wać się przed Eu­ro­pej­czy­ka­mi w ja­ski­niach. A bia­li uży­wa­li dy­na­mi­tu, by wy­ku­rzyć lu­dzi z tych kry­jó­wek, przez co na­raz za­bi­ja­li całe wio­ski, bo ja­ski­nie się za­pa­da­ły. Męż­czyź­ni, ko­bie­ty i dzie­ci ludu Ma­szo­na gi­nę­li set­ka­mi, grze­ba­ni w jed­nym gro­bie. Ci, któ­rym uda­wa­ło się wy­do­stać z za­wa­lo­nych ja­skiń, byli roz­strze­li­wa­ni, gdy tyl­ko wy­czoł­gi­wa­li się ze swo­ich gro­bow­ców. Pierw­sza Chi­mu­ren­ga zo­sta­ła zdu­szo­na pra­wie po dwóch la­tach.

Afry­ka­nie nie za­po­mnie­li o bo­ha­te­rach tej pierw­szej woj­ny o nie­pod­le­głość.

Ka­gu­vi, Mkwa­ti i Ne­han­da.

Ka­gu­vi. Na­zy­wa­ny tak­że Mu­ren­gą lub Par­ty­zan­tem – od nie­go wzię­ło się sło­wo chi­mu­ren­ga.

Mkwa­ti, sław­ny dzię­ki swo­im le­kom z sza­rań­czy.

Ne­han­da była ko­bie­tą, ple­mien­ną sza­man­ką i me­dium. Na swo­ją eg­ze­ku­cję szła ra­zem z Ka­gu­vim 27 kwiet­nia 1897 roku, tań­cząc i śpie­wa­jąc: „Zwy­cię­ży­my. Moja krew nie bę­dzie prze­la­na na dar­mo”.

Jak więc my, któ­rzy po­zby­li­śmy się na­szych przod­ków, jak wąż po­zby­wa się skó­ry w zi­mie, mo­że­my mieć na­dzie­ję na wy­gra­nie z taką hi­sto­rią? My, ma­zun­gu. My, bia­li Afry­ka­nie, któ­rzy po­rzu­ci­li swo­je an­giel­skie, szkoc­kie, ho­len­der­skie ko­rze­nie.

Sied­miu żoł­nie­rzy ZAN­LA zgi­nę­ło 28 kwiet­nia 1966 roku w pierw­szej bi­twie Dru­giej Chi­mu­ren­gi. By uczcić ich pa­mięć, we współ­cze­snym Chin­hoyi po­sta­wio­no po­mnik: „Dziel­na Sió­dem­ka Chin­hoyi”.Po­wra­ca­ją­ce dzie­ci

Nie­któ­rzy Afry­ka­nie wie­rzą, że je­śli two­je dziec­ko umrze, mu­sisz po­cho­wać je z dala od domu, po wy­mó­wie­niu od­po­wied­nich za­klęć, in­kan­ta­cji i od­da­niu da­rów bo­gom, aby dziec­ko nie wra­ca­ło raz za ra­zem i nie za­gnież­dża­ło się w two­jej ma­ci­cy tyl­ko po to, by umrzeć wkrót­ce po uro­dze­niu.

To opo­wieść dla lu­dzi, któ­rzy mu­szą zna­leźć ja­kiś spo­sób, by po­go­dzić się ze śmier­cią wie­lu dzie­ci. Dla ta­kich jak my. Pię­cio­ro uro­dzo­nych, tro­je zmar­łych.

Po­ja­wi­łam się po zmar­łym bra­cie, któ­re­go cia­ło nie zo­sta­ło od­po­wied­nio po­cho­wa­ne, a du­sza tkwi uwię­zio­na w ko­rze­niach drze­wa, i za któ­re­go bo­go­wie nie otrzy­ma­li od­po­wied­nich da­rów.

Ja jed­nak żyję.

Nie by­łam du­szą swo­je­go zmar­łe­go bra­ta. On miał de­li­kat­ną du­szę, tak mi się wy­da­je, po­dob­nie jak moja sio­stra Va­nes­sa. Miał ja­sne wło­ski i nie­bie­skie oczy, był rów­nie uro­czy jak ona. Lu­dzie mie­li ocho­tę szczy­pać go w po­licz­ki.

Ja jed­nak wy­bra­łam dla sie­bie nową, inną, ziem­ską du­szę – może zna­la­złam ją w fon­tan­nie wy­rzu­ca­nej przez po­tęż­ną, od­le­głą afry­kań­ską rze­kę ude­rza­ją­cą o czar­ne ska­ły i wpa­da­ją­cą w pro­mie­nie słoń­ca w for­mie nie­koń­czą­cej się tę­czy. Może zna­la­złam du­szę snu­ją­cą się nad mo­rzem, kie­dy ro­dzi­ce pły­nę­li z Afry­ki do An­glii. A może przy­plą­ta­ła się do mnie w ro­bot­ni­czym, wiecz­nie mo­krym Der­by­shi­re.

Bobo w Bo­ar­fold

Po­ja­wi­łam się na zie­mi z czar­ną czu­pry­ną i ciem­no­zie­lo­ny­mi ocza­mi. Mia­łam taką minę, jak­by ktoś zdą­żył już uszczyp­nąć mnie w po­li­czek, więc nie trze­ba było ro­bić tego po raz ko­lej­ny. Mia­łam też cha­rak­te­ry­stycz­ne wy­dę­te ustecz­ka. Usta Ful­le­rów. Tyle że mo­jej twa­rzy nada­wa­ły wy­raz na­dą­sa­nia, jak­by były za duże.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: