Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzwonnik z Notre Dame - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzwonnik z Notre Dame - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 330 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I W WIEL­KIEJ SALI

Lat temu trzy­sta czter­dzie­ści osiem, mie­się­cy sześć i dni dzie­więt­na­ście, Pa­ry­ża­nie obu­dzi­li się przy dźwię­kach dzwo­nów, w po­trój­nym ob­wo­dzie Gro­du, Wszech­ni­cy i No­we­go Mia­sta.

Szó­sty stycz­nia 1482 r. nie był jed­nak dniem hi­sto­rycz­nym.

Zda­rze­niem, któ­re tego dnia „do­da­wa­ło tak du­cha mo­tło­cho­wi pa­ry­skie­mu”, że uży­je­my wy­ra­żeń Je­ha­na z Troy­es, było po pro­stu świę­to Trzech Kró­li.

Dnia tego mia­ły mieć miej­sce ognie na pla­cu Gre­ve, sa­dze­nie różdż­ki zie­lo­nej w ka­pli­cy Bra­que i mi­ste­rium w Pa­ła­cu Spra­wie­dli­wo­ści.

Tłu­my miesz­czan i miesz­czek dą­ży­ły ze wszech stron od sa­me­go rana, przy po­za­my­ka­nych do­mach i kra­mach, ku jed­ne­mu z trzech wy­mie­nio­nych punk­tów.

Lud za­peł­niał szcze­gól­nie wej­ścia do Pa­ła­cu Spra­wie­dli­wo­ści; wie­dzia­no bo­wiem, że am­ba­sa­do­ro­wie fla­mandz­cy przy­by­li przed dwo­ma dnia­mi i będą na przed­sta­wie­niu mi­ste­rium w wiel­kiej sali.

Nie było rze­czą ła­twą do­ci­snąć się tego dnia do owej wiel­kiej sali, ma­ją­cej sła­wę naj­ob­szer­niej­sze­go na świe­cie kry­te­go po­miesz­cze­nia.

Je­że­li czy­tel­nik po­zwo­li, po­sta­ra­my się od­two­rzyć wra­że­nie, ja­kie­go by­śmy do­zna­li prze­stę­pu­jąc pro­gi tej wiel­kiej sali.

Pod na­szy­mi sto­pa­mi po­sadz­ka mar­mu­ro­wa o pły­tach bia­łych i czar­nych. O kil­ka kro­ków od nas po­tęż­ny słup, da­lej dru­gi i trze­ci; ra­zem sie­dem słu­pów wzdłuż sali, pod­trzy­mu­ją­cych w jej środ­ku dwo­iste skle­pie­nie. Wo­ko­ło pierw­szych czte­rech słu­pów kra­my han­dla­rzy, błysz­czą­ce od szkieł i brzę­ka­deł; wo­ko­ło trzech ostat­nich – ław­ki dę­bo­we, wy­śli­zga­ne i wy­po­le­ro­wa­ne sie­dze­nia­mi oskar­żo­nych i to­ga­mi obroń­ców. W ob­wo­dzie sali, wzdłuż wy­so­kiej ścia­ny mię­dzy po­dwo­ja­mi, mię­dzy okna­mi, mię­dzy słu­pa­mi – nie­skoń­czo­ny sze­reg po­są­gów wszyst­kich kró­lów Fran­cji. W dłu­gich ostro­łu­ko­wych oknach – szy­by o ty­sią­cz­nych ko­lo­rach. To wszyst­ko ra­zem ze skle­pie­nia­mi, słu­pa­mi, ścia­na­mi, fra­mu­ga­mi, stro­pa­mi, okna­mi, po­są­ga­mi, pod­ma­lo­wa­ne od góry do dołu prze­pysz­nym ko­lo­rem błę­kit­nym i zło­tym.

Wy­obraź­my so­bie te­raz po­dłuż­ną salę w przy­ćmio­nym świe­tle stycz­nio­we­go dnia, a w niej pstry, krzy­kli­wy tłum, su­ną­cy wzdłuż ścian i wo­kół sied­miu słu­pów, a bę­dzie­my mie­li pew­ne wy­obra­że­nie o ca­ło­ści ob­ra­zu.

Gdy­by Ra­va­il­lac nie był za­mor­do­wał Hen­ry­ka IV-go, nie by­ło­by do­ku­men­tów pro­ce­su ra­va­il­la­kow­skie­go w kan­ce­la­rii try­bu­nal­skiej Pa­ła­cu Spra­wie­dli­wo­ści, ani też wspól­ni­ków zbrod­ni, za­in­te­re­so­wa­nych w znisz­cze­niu tych do­ku­men­tów, co za tym idzie, nie by­ło­by rów­nież pod­pa­la­czy, któ­rzy, żeby znisz­czyć, kan­ce­la­rię, mu­sie­li pod­pa­lić cały Try­bu­nał, a wresz­cie nie by­ło­by i po­ża­ru w roku 1618. Sta­ry Pa­łac Spra­wie­dli­wo­ści stał­by po dziś dzień.

Ale wróć­my do na­szej wiel­kiej sali.

Na dwu krań­cach tego ol­brzy­mie­go rów­no­le­gło­bo­ku sta­ły po jed­nej stro­nie – sław­ny stół mar­mu­ro­wy z jed­ne­go blo­ku, o tak dłu­gi, sze­ro­ki i gru­by „że nig­dy jesz­cze – jak po­wia­da­ją sta­re pa­pie­ry sty­lem, któ­re­go by im po­zaz­dro­ścił Gar­gan­tua – nig­dy jesz­cze jak świat świa­tem nie wi­dzia­no po­dob­nej paj­dy mar­mu­ru”; po dru­giej stro­nie – ka­pli­ca, gdzie Lu­dwik XI ka­zał się rzeź­bić na klęcz­kach przed Mat­ką Bo­ską.

W środ­ku sali, na­prze­ciw głów­ne­go Wej­ścia, wznie­sio­no es­tra­dę kry­tą zło­to­gło­wiem, opar­tą o mur, z osob­ny­mi po­dwo­ja­mi. Pod­wyż­sze­nie to prze­zna­czo­ne było dla po­słów fla­mandz­kich i in­nych wy­so­kich go­ści za­pro­szo­nych na przed­sta­wie­nie.

Samo przed­sta­wie­nie mia­ło się od­być na sto­le mar­mu­ro­wym, na któ­rym sta­ło rusz­to­wa­nie w ro­dza­ju drew­nia­nej klat­ki. Dach klat­ki, wi­docz­ny ze wszyst­kich stron, słu­żyć miał za po­sadz­kę sce­ny te­atral­nej, wnę­trze zaś rusz­to­wa­nia prze­zna­czo­ne było na szat­nię dla osób bio­rą­cych udział w sztu­ce. Dra­bi­na na ze­wnątrz łą­czy­ła sce­nę z szat­nią. Każ­dy wy­cho­dzą­cy na sce­nę mu­siał przed­tem uka­zać się na dra­bi­nie.

Sztu­ka mia­ła się za­cząć do­pie­ro o dwu­na­stej w po­łu­dnie. Było to bez wąt­pie­nia póź­no jak na przed­sta­wie­nie te­atral­ne, ale wy­pa­da­ło za­sto­so­wać się do am­ba­sa­do­rów.

Tym­cza­sem tłum cze­kał już od rana.

– Na moją du­szę, to ty, Jo­an­nes Frol­lo de Mo­len­di­no! – wrzesz­czał ktoś ze zgrai do ja­sno­wło­se­go chłop­ca o pięk­nej, choć na­pięt­no­wa­nej zło­śli­wo­ścią twa­rzy, sie­dzą­ce­go na akan­to­wych li­ściach jed­nej z ko­lumn. – Od daw­na tu je­steś?

– Od czte­rech już bli­sko go­dzin – od­parł Jan Frol­lo – i są­dzę, że mi to bę­dzie po­li­czo­ne w ra­chun­ku czyść­co­wym.

Ale ze­gar wła­śnie wy­dzwo­nił po­łu­dnie.

– Aa! – ode­tchnął tłum.

Cze­ka­no mi­nu­tę, dwie, trzy, pięć, dzie­sięć. Nikt nie przy­by­wał.

– Mi­ste­rium! mi­ste­rium! – pod­nio­sły się znów gło­sy i sala wy­peł­ni­ła się wrza­wą.

Lecz w tej chwi­li za­sło­na szat­ni uchy­li­ła się i uka­zał się czło­wiek w zbroi, w koł­pa­ku na gło­wie i z pę­kiem bla­sza­nych gro­tów w ręku. Strój ten miał wy­obra­żać oso­bę Ju­pi­te­ra, a bla­sza­ne gro­ty – pio­ru­ny.

– Ci­sza! ci­sza! – roz­le­gły się na­wo­ły­wa­nia.

– Sła­wet­ni oby­wa­te­le – ode­zwał się Ju­pi­ter – i czci­god­ne oby­wa­tel­ki! Mamy wy­gło­sić wo­bec jego eks­ce­len­cji kar­dy­na­ła wiel­ce po­ucza­ją­cy dia­log pod ty­tu­łem: Spra­wie­dli­wy wy­rok Świę­tej Ma­rii Dzie­wi­cy. Jego prze­wie­leb­ność to­wa­rzy­szy w tej chwi­li po­sel­stwu księ­cia Ra­ku­skie­go, któ­re to po­sel­stwo za­trzy­ma­ne zo­sta­ło przez dys­kurs rek­to­ra Aka­de­mii. Sko­ro tyl­ko naj­prze­wie­leb­niej­szy kar­dy­nał ra­czy przy­być, roz­pocz­nie­my przed­sta­wie­nie…

Za­do­wo­le­nie i po­dziw wy­wo­ła­ne stro­jem mów­cy ustę­po­wa­ły stop­nio­wo miej­sca obu­rze­niu.

– Za­czy­nać na­tych­miast! Mi­ste­rium! Mi­ste­rium! – hu­czał tłum. A nad wszyst­ki­mi gó­ro­wał głos bra­ta ar­chi­dia­ko­na, Jana Frol­lo.

– Za­czy­nać na­tych­miast – ry­czał.

– Precz z Ju­pi­te­rem i kar­dy­na­łem Bur­bo­nem! – wo­ła­li inni.

– Za­czy­nać! – po­wta­rza­ło po­spól­stwo. – Co to za ko­ro­wo­dy… Strycz­ka na ko­me­dian­tów i na kar­dy­na­ła!

Bied­ny Ju­pi­ter osłu­pia­ły, wy­lę­kły i bla­dy, opu­ścił na zie­mię pęki gro­mo­wład­ne, zdjął z gło­wy koł­pak i cały drżą­cy po­czął się kła­niać i beł­ko­tać:

– Jego prze­wie­leb­ność… po­sły… Mał­go­rza­ta naj­ja­śniej­sza Flandr. – sam nie wie­dział co plótł.

Na szczę­ście nad­biegł mu ktoś z po­mo­cą.

– Ju­pi­te­rze – rzekł no­wo­przy­by­ły. Ju­pi­ter nie sły­szał.

Wy­so­ki blon­dyn znie­cier­pli­wio­ny, wrza­snął mu pra­wie pod no­sem:

– Mi­cha­le Gi­bor­ne!

– Woła mnie kto? – spy­tał wte­dy Ju­pi­ter jak­by zbu­dzo­ny.

– Ja wo­łam – od­rzekł mło­dzie­niec ubra­ny na czar­no.

– A! – po­wie­dział Ju­pi­ter.

– Za­czy­naj­cie na­tych­miast – mó­wił tam­ten. – Uczyń­cie za­dość lu­do­wi; zo­bo­wią­zu­ję się prze­ko­nać mar­szał­ka Pa­ła­cu, a ten prze­bła­ga jego mi­łość kar­dy­na­ła.

Ju­pi­ter ode­tchnął.

– Ja­śnie wiel­moż­ni oby­wa­te­le!…– wrza­snął do tłu­mu. – Ja­śnie wiel­moż­ni oby­wa­te­le! Oto w tej chwi­li za­czy­na­my. Roz­le­gły się ogłu­sza­ją­ce okla­ski. Tym­cza­sem nie­zna­jo­my scho­wał się za słu­pem, gdzie by stał po daw­ne­mu, nie­ru­cho­my i mil­czą­cy, gdy­by go z ukry­cia nie wy­cią­gnę­ły dwie nie­wia­sty z pierw­sze­go sze­re­gu wi­dzów.

– Mo­ści pa­nie – ode­zwa­ła się jed­na z nich, Gi­squ­et­ta. – Wasz­mość zna tedy ry­ce­rza, któ­ry ma grać rolę Świę­tej Dzie­wi­cy?

– Rolę Ju­pi­te­ra? – pod­chwy­cił nie­zna­jo­my.

– Ano tak – po­pra­wi­ła dru­ga, Lie­nar­da – ą to głu­piał Wasz­mość znasz tedy Ju­pi­te­ra?

– Mi­cha­ła Gi­bor­ne… Tak, pani!

– Czy to bę­dzie ład­ne, co tam grać mają? – spy­ta­ła lę­kli­wie Gi­squ­et­ta.

– Tak jest, bar­dzo ład­ne – za­pew­nił męż­czy­zna bez wa­ha­nia.

– Przy­rze­ka wasz­mość, że dia­log bę­dzie ład­ny? – do­py­ty­wa­ła się Gi­squ­et­ta.

– Ro­zu­mie się – za­pew­nił tam­ten.

I do­dał nie bez pew­nej dumy:

– To ja je­stem au­to­rem!

– Do­praw­dy? – po­wie­dzia­ły dziew­czę­ta zdu­mio­ne.

– Do­praw­dy! – od­rzekł po­eta chrzą­ka­jąc lek­ko. – To ja sam tę sztu­kę uło­ży­łem. Na­zy­wam się Piotr Grin­go­ire.

Lecz wła­śnie spod rusz­to­wa­nia te­atral­ne­go roz­le­gła się mu­zy­ka. Spo­za za­słon wy­szły czte­ry oso­by i wdra­pa­ły się po stro­mej dra­bin­ce na po­most. Tu sta­nę­ły w jed­nym sze­re­gu przed pu­blicz­no­ścią, któ­rą po­wi­ta­ły po­kło­na­mi. Wte­dy mu­zy­ka za­mil­kła. Za­czy­na­ło się mi­ste­rium.

Z czte­rech ale­go­rycz­nych po­sta­ci pierw­sza trzy­ma­ła szpa­dę, dru­ga – dwa zło­te klu­cze, trze­cia – wagi, czwar­ta – ry­del. Pierw­sza po­stać była więc sym­bo­lem szlach­ty, dru­ga – sta­nu du­chow­ne­go, trze­cia – ku­piec­twa, czwar­ta – pra­cy.

Ob­szedł­szy całą zie­mię oso­by te przy­by­ły na od­po­czy­nek aż do Pa­ła­cu Spra­wie­dli­wo­ści i wy­kła­da­ją obec­nie przed prze­świet­nym ze­bra­niem całą li­ta­nię mak­sym i sen­ten­cyj.

Było to w rze­czy sa­mej nad­zwy­czaj pięk­ne.

Ła­ska­we okla­ski, ja­ki­mi przy­ję­to po­czą­tek pro­lo­gu, uszczę­śli­wi­ły au­to­ra, Pio­tra Grin­go­ire. Ale to szczę­ście trwa­ło krót­ko.

Oto ja­kiś że­brak wdra­pał się na es­tra­dę prze­zna­czo­ną dla po­słów fla­mandz­kich i wy­cią­gał stąd ska­le­czo­ną rękę, w któ­rej trzy­mał czap­kę, z proś­bą o jał­muż­nę.

– Ależ bo… na moją du­szę – pod­chwy­cił Jan Frol­lo – toż to Clo­pin Tro­uil­le­fou! Hej­że tam, przy­ja­cie­lu, czy ci ta rana na no­dze prze­szka­dza­ła, że ją dziś no­sisz na ręku?

To mó­wiąc ci­snął gro­szak do za­tłusz­czo­nej czap­ki.

– Co ła­ska, wiel­moż­ni! – ję­czał że­brak.

Ten dia­log o mało nie spo­wo­do­wał prze­rwy w przed­sta­wie­niu.

Grin­go­ire był bar­dzo nie­za­do­wo­lo­ny.

– Da­lej! Cóż u li­cha! Graj­cie da­lej! – wo­łał ku czte­rem po­sta­ciom na sce­nie.

Lecz w tej chwi­li drzwi uprzy­wi­le­jo­wa­ne­go bal­ko­nu otwo­rzy­ły się, a grom­ki głos woź­ne­go oznaj­mił: – Jego emi­nen­cja kar­dy­nał Bur­bon.

Wej­ście kar­dy­na­ła od razu wzbu­rzy­ło całe au­dy­to­rium. Wszyst­kie gło­wy od­wró­ci­ły się ku try­bu­nie ho­no­ro­wej. – Kar­dy­nał! Kar­dy­nał! – po­wta­rza­ły wszyst­kie usta. Nie­szczę­śli­wy pro­log utknął po raz dru­gi.

Kar­dy­nał za­trzy­mał się chwi­lę na pro­gu es­tra­dy. I kie­dy obo­jęt­nym wzro­kiem wiódł po zgro­ma­dze­niu, za­mie­sza­nie ro­sło. Wszy­scy chcie­li mu się przyj­rzeć.

Był to istot­nie dy­gni­tarz nie lada.

Zresz­tą był to miły czło­wiek. Pę­dził we­so­ło ży­cie kar­dy­nal­skie, na fra­su­nek szu­kał le­kar­stwa w kró­lew­skiej win­ni­cy Cha­il­lot, z tych wzglę­dów bar­dzo się po­do­bał lu­do­wi pa­ry­skie­mu.

Oprócz tego kar­dy­nał Bur­bon był przy­stoj­nym męż­czy­zną, ubra­nym we wspa­nia­ły płaszcz kar­ma­zy­no­wy, któ­ry no­sił z wdzię­kiem i god­no­ścią. Po swo­jej stro­nie miał wszyst­kie ko­bie­ty, czy­li, co na jed­no wy­cho­dzi, lep­szą po­ło­wę zgro­ma­dze­nia. I za­praw­dę, by­ło­by to nie­spra­wie­dli­wo­ścią i do­wo­dem naj­oczy­wist­sze­go złe­go sma­ku gwiz­dać na ta­kie­go dy­gni­ta­rza.

Wszedł więc, po­zdro­wił obec­nych zwy­kłym uśmie­chem po­ten­ta­tów i wol­nym kro­kiem prze­szedł do krze­sła obi­te­go

I oto w tej chwi­li woź­ny oznaj­mił: – Pa­no­wie po­sły imci księ­cia au­striac­kie­go.

Po czym am­ba­sa­do­ro­wie Mak­sy­mi­lia­na au­striac­kie­go w okrą­głej licz­bie czter­dzie­stu ośmiu wkro­czy­li do sali z wie­leb­nym oj­cem Ja­nem, opa­tem z Sa­int-Ber­tin i Ja­ku­bem de Goy wy­so­kim do­stoj­ni­kiem są­do­wym z Gan­da­wy, na cze­le.

Zgro­ma­dze­nie słu­cha­ło dzi­wacz­nych na­zwisk wy­mie­nia­nych przez woź­ne­go. Byli to: mistrz Loys Ro­elof, ław­nik mia­sta Lo­uva­in; Clays d'Etu­el­de, ław­nik bruk­sel­ski; imci Pa­weł de Ba­eust, pan na Vo­ir­mi­ze­il­le, pre­zy­dent Flan­drii; mistrz Je­han Co­le­giens, bur­mistrz mia­sta An­twer­pii; mistrz Je­rzy van Mo­ere, pierw­szy sta­ro­sta mia­sta Gan­da­wy; mistrz Ghel­dolf van der Hage, pierw­szy ław­nik te­goż mia­sta; i pan z Bier­be­cque, i Je­han Dy­ma­erzel­le itd. itd. – sta­ro­sto­wie, ław­ni­cy, bur­mi­strze i znów bur­mi­strze, ław­ni­cy i sta­ro­sto­wie; a wszy­scy sztyw­ni, na­pu­sze­ni, wy­kroch­ma­le­ni, przy­odzia­ni od­święt­nie w ak­sa­mi­ty i ada­masz­ki, w ka­pe­lu­szach z czar­ne­go ak­sa­mi­tu.

Kar­dy­nał przy­wi­tał się tyl­ko z jed­nym z nich, a mia­no­wi­cie z rad­cą mia­sta Gan­da­wy, Wil­hel­mem Rym.

W chwi­li gdy rad­ca gan­daw­ski i jego emi­nen­cja wy­mie­nia­li ukło­ny, uka­zał się czło­wiek ol­brzy­mie­go wzro­stu, o sze­ro­kich ra­mio­nach, w skó­rza­nej kur­cie. Woź­ny za­trzy­mał go.

– Hej przy­ja­cie­lu, nie tędy!

Czło­wiek w skó­rza­nej kur­cie ode­pchnął go.

– Cze­go on chce, ten du­reń? – ryk­nął. – Czy nie wi­dzisz kim je­stem?

– Imię wasz­mo­ści? – spy­tał woź­ny.

– Ja­kub Cop­pe­no­le.

– A god­ność?

– Poń­czosz­nik spod „Trzech Łań­cu­chów”, z Gan­da­wy. Woź­ny cof­nął się zdu­mio­ny.

Ale w tej chwi­li zbli­żył się do nie­go Wil­helm Rym i szep­nął nie­znacz­nie szkar­łat­nym ak­sa­mi­tem. Jego oto­cze­nie zło­żo­ne z bi­sku­pów i opa­tów, wkro­czy­ło za nim na try­bu­nę.

– Oznaj­mij mi­strza Ja­ku­ba Cop­pe­no­le, pi­sa­rza ław­ni­ków mia­sta Gan­da­wy.

Kar­dy­nał pod­chwy­cił gło­śno:

– Woź­ny, oznaj­mij mi­strza Ja­ku­ba Cop­pe­no­le, pi­sa­rza są­do­we­go prze­świet­ne­go mia­sta Gan­da­wy.

Był to błąd. Wy­pa­da­ło już Ry­mo­wi sa­me­mu zo­sta­wić za­ła­twie­nie spra­wy. Cop­pe­no­le wła­śnie po­sły­szał po­le­ce­nie kar­dy­na­ła.

– Tam do li­cha! – wrza­snął pio­ru­nu­ją­cym gło­sem. – Nie! po­wia­dam, nie! Ja­kub Cop­pe­no­le, poń­czosz­nik i ba­sta! Sły­szysz, Woź­ny. Ni krzty wię­cej, ni krzty mniej. Poń­czosz­nik, al­boż to mało?

Wy­bu­chły śmie­chy i okla­ski.

Do­daj­my, że Cop­pe­no­le był z ludu, zna­jo­mość i po­ufa­łość więc mię­dzy nim a pu­blicz­no­ścią do­peł­ni­ła się szyb­ko.

Cop­pe­no­le skło­nił się dum­nie jego emi­nen­cji, kar­dy­nał zaś ze swo­jej stro­ny po­zdro­wił moż­ne­go miesz­czu­cha. Na­stęp­nie obaj za­ję­li swe miej­sca, kar­dy­nał nie­co zmie­sza­ny i za­kło­po­ta­ny, Cop­pe­no­le spo­koj­ny i wy­nio­sły. Jak­kol­wiek­bądź – mó­wił so­bie w du­chu ten ostat­ni – rów­nie do­bry mój ty­tuł poń­czosz­ni­ka jak i wszel­ki inny.

Co do że­bra­ka do­pi­na, przy­by­cie zna­ko­mi­tych go­ści nie skło­ni­ło go by­najm­niej do opusz­cze­nia raz zdo­by­te­go miej­sca; prze­ciw­nie, roz­siadł się on jesz­cze wy­god­niej na brze­gu es­tra­dy, prze­zna­czo­nej dla po­słów fla­mandz­kich.

Otóż przy­pa­dek zrzą­dził, że poń­czosz­nik gan­daw­ski za­siadł aku­rat w pierw­szym sze­re­gu ła­wek, tuż nad sa­mym że­bra­kiem; nie­ma­łe też było zdzi­wie­nie zgro­ma­dzo­nych, gdy uj­rza­no, jak am­ba­sa­dor fla­mandz­ki spoj­rzał na umiesz­czo­ne­go przed nim ob­dar­tu­sa i po­kle­pał go po­ufa­le po ra­mie­niu. Że­brak się od­wró­cił. Po czym – uśmiech za­war­tej na­gle zna­jo­mo­ści – i poń­czosz­nik z że­bra­kiem po­czę­li roz­ma­wiać pół­gło­sem.

Nie mo­gło to ujść w koń­cu uwa­gi kar­dy­na­ła, któ­ry wy­obra­ził so­bie na­tu­ral­nie, że że­brak bła­ga o jał­muż­nę, i wzbu­rzo­ny taką bez­czel­no­ścią za­wo­łał:

– Mo­ści sta­ro­sto Pa­ła­cu, do rze­ki mi tego hun­cwo­ta!

– Ależ nie! – za­wo­łał Cop­pe­no­le. – Toż je­den z mo­ich przy­ja­ciół, eks­ce­len­cjo!

– Do­brze! Niech żyje! – huk­nę­ły tłu­my.

Od tej chwi­li mistrz Cop­pe­no­le w Pa­ry­żu za­rów­no jak po­przed­nio w Gan­da­wie „wiel­kie za­cho­wa­nie w tłu­mie po­siadł”.

Kar­dy­nał przy­gryzł war­gi i zwró­ciw­szy się ku swe­mu są­sia­do­wi, opa­to­wi od Świę­tej Ge­no­we­fy, rzekł doń z ci­cha:

– Prze­dziw­nych am­ba­sa­do­rów przy­sy­ła nam jego mi­łość ar­cy­ksią­żę!

A tym­cza­sem za­po­mnie­li­śmy o pro­lo­gu i jego au­to­rze.

Od chwi­li kie­dy wszedł kar­dy­nał, Grin­go­ire ani na se­kun­dę nie ustał w usi­ło­wa­niach pod­trzy­ma­nia swej sztu­ki. Roz­ka­zał naj­przód ak­to­rom, by na nic nie zwa­ża­jąc re­cy­to­wa­li da­lej; na­stęp­nie, wi­dząc, że nikt ani my­śli słu­chać, za­trzy­mał bieg ak­cji; a oto te­raz już od kwa­dran­sa bli­sko tu­pie no­ga­mi, rzu­ca się, pod­ma­wia Gi­squ­et­tę, pod­ma­wia Lie­nar­dę, za­chę­ca swych są­sia­dów do zwró­ce­nia uwa­gi na pro­log; wszyst­ko na próż­no. Nikt nie od­ry­wał oczu od kar­dy­na­ła, po­sel­stwa i es­tra­dy.

Lecz cóż to? Maj­ster Cop­pe­no­le, poń­czosz­nik, wsta­je na­raz. I cze­go chce? Grin­go­ire nie wie­rzy uszom. Wśród po­wszech­nej uwa­gi niedź­wie­dzi­sko gan­daw­skie ni z tego ni z owe­go wy­stę­pu­je z mową do tłu­mu:

– Sła­wet­ni miesz­cza­nie i wiel­moż­ni oby­wa­te­le pa­ry­scy! Nie wiem co my, u li­cha, tu­taj ro­bi­my. Nie wiem, aza­li one to rze­czy na­zy­wa­cie mi­ste­ria, ale w tym nie ma krzty ucie­chy; kłót­nia na ję­zy­ki, nic wię­cej! Oto już od kwa­dran­sa cze­kam na pierw­szy ku­łak, i ani Boże daj! To są tchó­rze, po­wia­dam wam, któ­rzy się ob­rzu­ca­ją sa­my­mi jeno po­ła­jan­ka­mi. Na­le­ża­ło spro­wa­dzić za­pa­śni­ków z Lon­dy­nu lub Rot­ter­da­mu, ot wte­dy to co in­ne­go; mie­li­by­ście ta­kie sztur­chań­ce, że z pla­cu moż­na by je było sły­szeć; ale co do tych, to li­tość bie­rze. Po­win­ni­by przy­najm­niej wy­stą­pić z tań­cem arab­skim lub z inną jaką kro­to­chwi­lą. Wca­le co in­ne­go mi po­wie­dzia­no; obie­ca­no we­se­li­sko bła­znów i wy­bór ich kró­li­ka. W Gan­da­wie my rów­nież mamy swe­go kró­la tref­ni­siów i pod tym wzglę­dem wca­le­śmy w tyle nie po­zo­sta­li! Ale u nas dzie­je się to in­a­czej! Zbie­ra­my się jak tu­taj, po czym każ­dy z ko­lei wy­sa­dza gło­wę z umyśl­ne­go otwo­ru i tak gębę ze­bra­nym po­ka­zu­je; ten, któ­ry naj­ohyd­niej wy­krzy­wi gębę, bywa ogło­szo­ny kró­lem przy okrzy­kach ca­łe­go ze­bra­nia. Ot tak! Za­ba­wa jest nie­zmier­nie po­ciesz­na. Czy chce­cie, że­by­śmy wy­bra­li kró­li­ka spo­so­bem na­szym, gan­daw­skim? Bę­dzie to w każ­dym ra­zie rzecz mniej nud­na, niż słu­chać tych tam ga­da­nin. Cóż o tym po­wia­da­cie, sła­wet­ni pa­no­wie? Moim zda­niem, znaj­dą się tu do­sta­tecz­nie gru­biań­skie oka­zy tak z płci jed­nej jak i dru­giej, by­śmy się po­śmiać mo­gli z fla­mandz­ka, a i twa­rze na­sze dość są brzyd­kie, by­śmy nie mie­li li­czyć na naj­lep­szy gry­mas.

Grin­go­ire za­mie­rzał od­po­wie­dzieć na prze­mó­wie­nie, ale mu sło­wa uwię­zły w gar­dle z osłu­pie­nia, gnie­wu i obu­rze­nia. A przy tym wnio­sek po­pu­lar­ne­go już poń­czosz­ni­ka przy­ję­ty zo­stał z ta­kim za­pa­łem przez tych miesz­czu­chów, któ­rym schle­bił ty­tuł wiel­moż­nych, że wszel­ki opór oka­zał­by się bez­sku­tecz­ny. Nie było in­nej rady, tyl­ko się pod­dać, Grin­go­ire za­krył twarz obie­ma rę­ka­mi.

W mgnie­niu oka wszyst­ko było go­to­we do wy­ko­na­nia po­my­słu Cop­pe­no­la. Miesz­cza­nie, żacy, pa­le­stran­ci wzię­li się do ro­bo­ty. Mała ka­plicz­ka na­prze­ciw mar­mu­ro­we­go sto­łu wy­bra­na zo­sta­ła jako sce­na. Z szy­by wy­bi­tej w ślicz­nej ro­ze­tce po­nad drzwia­mi po­zo­stał wol­ny otwór w ka­mie­niu, któ­ry prze­zna­czo­no na gło­wy współ­za­wod­ni­ków o naj­pięk­niej­szy gry­mas. Żeby do­się­gnąć otwo­ru dość było wleźć na dwie becz­ki wy­do­by­te nie wiem już skąd i na­pręd­ce usta­wio­ne jed­na na dru­giej. Po­sta­no­wio­no przy tym, że każ­dy kan­dy­dat płci mę­skiej lub żeń­skiej, aż do chwi­li wy­stą­pie­nia swe­go na sce­nie, to jest na becz­kach, przej­dzie do ka­pli­cy z za­kry­tą twa­rzą. W jed­nej se­kun­dzie ka­pli­ca za­peł­ni­ła się współ­za­wod­ni­ka­mi, za któ­ry­mi na­tych­miast za­mknię­to drzwi.

Cop­pe­no­le nada­wał wszyst­kie­mu ład i kie­ru­nek. Kar­dy­nał nie mniej od Grin­go­ire'a do­tknię­ty tym, co się sta­ło, usu­nął się z pod­wyż­sze­nia wraz z or­sza­kiem po pierw­szych za­raz ob­ja­wach ra­do­ści lu­do­wej, z ja­ki­mi pro­po­zy­cję Fla­man­da przy­ję­to, a to pod po­zo­rem licz­nych za­jęć i nie­szpo­rów.

Wyj­ściu temu to­wa­rzy­szy­ła rów­nie głę­bo­ka obo­jęt­ność tłu­mów jak głę­bo­kie było wra­że­nie wy­wo­ła­ne przy­by­ciem kar­dy­na­ła.

Za­czę­ły się po­pi­sy wy­szcze­rza­nia. Pierw­sza fi­gu­ra, jaka się uka­za­ła w otwo­rze, ze źre­ni­ca­mi wy­wró­co­ny­mi, z gębą roz­dar­tą jak pasz­cza kro­ko­dy­la, z czo­łem po­marsz­czo­nym niby cho­le­wy, wy­wo­ła­ła śmiech siar­czy­sty i nie­po­wstrzy­ma­ny.

Na­stęp­nie gry­mas szedł za gry­ma­sem wy­wo­łu­jąc śmiech i ra­do­sne tu­pa­nie no­ga­mi.

Wy­obraź­my so­bie sze­reg twa­rzy, przed­sta­wia­ją­cych ko­lej­no for­my geo­me­trycz­ne, od trój­ką­ta do tra­pe­zu, od stoż­ka do wie­lo­ką­ta, oraz wszel­kie moż­li­we wy­ra­zy na­mięt­no­ści ludz­kich, od gnie­wu do roz­wią­zło­ści. Wy­obraź­my so­bie, że wszyst­kie rzeź­bio­ne po­czwa­ry No­we­go Mo­stu, te ska­mie­nia­łe pod dłu­tem Her­ma­na Pi­lo­na upio­ry, oży­ły na­raz, na­bra­ły od­de­chu i przy­szły spoj­rzeć nam w oczy pa­ła­ją­cy­mi śle­pia­mi; że wszyst­kie ma­ski kar­na­wa­łu we­nec­kie­go za­czę­ły się pod­su­wać jed­na po dru­giej przed na­sze oczy. To by do­pie­ro może uprzy­tom­ni­ło żywe ob­ra­zy w otwo­rze ka­plicz­ki! Ist­ny ka­lej­do­skop po­twor­no­ści ludz­kich!

Co do Grin­go­ire'a, to ów po chwi­lo­wym upad­ku du­cha od­zy­skał pew­ność sie­bie.

– No i cóż, rób­cie swo­je! – za­wo­łał po raz dzie­sią­ty na ko­me­dian­tów.

– Walcz­my do ostat­ka, wła­dza po­ezji nad lu­dem jest wiel­ka. Po­pra­wię tych pro­sta­ków. Zo­ba­czy­my kto weź­mie górę: gry­mas czy li­te­ra­tu­ra.

Nie­ste­ty, był je­dy­nym wi­dzem swej sztu­ki.

Na­gle roz­legł się grzmot okla­sków i okrzy­ki po­dzi­wu.

Gry­mas w otwo­rze ro­ze­tki był w tej chwi­li nie­zwy­kły. Po wszyst­kich fi­gu­rach wie­lo­kąt­nych trze­ba było w isto­cie dla po­zy­ska­nia gło­sów pu­blicz­no­ści ta­kie­go tyl­ko mon­stru­al­ne­go gry­ma­su, jaki w obec­nej chwi­li olśnił zgro­ma­dze­nie. Sam mistrz Cop­pe­no­le bił bra­wa, a Clo­pin Tro­uil­le­fou, rów­nież na­le­żą­cy do kon­kur­su (Bóg zaś wi­dzi, że miał ku temu wszel­kie pra­wo) otwar­cie wy­znał, że jest zwy­cię­żo­ny. I nam też nic in­ne­go nie po­zo­sta­je.

Nie bę­dzie­my się przed czy­tel­ni­kiem si­li­li na opis tego nosa czte­ro­ścien­ne­go, tych ust zgię­tych na pół w pod­ko­wę; tych oczu ma­łych, z któ­rych jed­no, lewe, za­sła­nia­ła ruda krza­cza­sta brew, a dru­gie, pra­we, po­kry­te było pra­wie cał­ko­wi­cie ogrom­ną bro­daw­ką; tych zę­bów, tu i ów­dzie po­wy­krę­ca­nych i po­wy­ła­my­wa­nych; tych warg spie­kłych i po­prysz­czo­nych, na któ­re za­cho­dził je­den z zę­bów jak kieł dzi­ka lub sło­nia; tego roz­dar­te­go pod­bród­ka; nade wszyst­ko zaś tego ogól­ne­go wy­ra­zu, roz­la­ne­go po ca­łej twa­rzy – wy­ra­zu zło­żo­ne­go ze zło­śli­wo­ści, zdzi­wie­nia i smut­ku. Wy­śnij­cie, je­śli zdo­ła­cie, po­dob­ną ca­łość!

Za­chwyt był jed­no­myśl­ny. Rzu­co­no się ku ka­pli­cy, z któ­rej wy­pro­wa­dzo­no po chwi­li w trium­fie szczę­śli­we­go kró­la śmiesz­ków. I tu do­pie­ro po­dziw i uwiel­bie­nie do­szły do szczy­tu. Gry­mas no­wo­wy­bra­ne­go nie był bo­wiem wca­le gry­ma­sem, lecz zwy­kłym wy­ra­zem jego twa­rzy.

Albo ra­czej po­stać jego była cała jed­nym gry­ma­sem. Wiel­ka gło­wa na­je­żo­na ry­ży­mi wło­sa­mi, na miej­scu ple­ców po­tęż­ny garb; go­le­nie i łyd­ki tak dziw­nie po­skrę­ca­ne, że się z sobą mo­gły sty­kać tyl­ko ko­la­na­mi; wi­dzia­ne zaś z przo­du wy­glą­da­ły jak dwie pary sier­pów ro­ga­to z sobą po­wią­za­nych; sto­py sze­ro­kie, ręce po­twor­ne, a przy ca­łym ka­lec­twie ja­kaś szcze­gól­na za­ma­szy­stość i zręcz­ność. Taki był kró­lik, któ­re­go tref­ni­sie po­wo­ła­li na tron.

Rzekł­byś ol­brzym po­trza­ska­ny i nie­zręcz­nie skle­co­ny na nowo.

– To Qu­asi­mo­do! – roz­le­gły się krzy­ki. – Dzwon­nik ka­te­dral­ny! Qu­asi­mo­do, gar­bus no­tre-dam­ski! Qu­asi­mo­do jed­no­oki! Qu­asi­mo­do ko­śla­wy! Bra­wo! Wy­bor­nie! Bra­wo!

Wi­dzi­my, że je­że­li cze­go, to przy­dom­ków bie­da­ko­wi nie bra­kło.

– Na bok, nie­wia­sty za­męż­ne! – krzy­cze­li żaki.

– Lub któ­re nimi być pra­gną! – pod­chwy­cił Jan Frol­lo.

Ko­bie­ty istot­nie za­kry­wa­ły so­bie twa­rze.

– Ach, obrzy­dli­wa mał­pa! – wo­ła­ły nie­któ­re.

– Nie mniej zło­śli­wa jak brzyd­ka! – do­da­wa­ły inne.

– To sza­tan! – mó­wi­ła jed­na.

– Ja miesz­kam koło Pan­ny Ma­rii – opo­wia­da­ła dru­ga. – W nocy sły­szę jak to brzy­dac­two po da­chach się grze­bie.

– Z ko­ta­mi.

– Cią­gle łazi po na­szych ście­kach.

– A nam pa­skudz­twa roz­ma­ite przez ko­mi­ny ci­ska.

– Któ­re­goś wie­czo­ra mon­strum to przy­szło zer­k­nąć do mego okna. My­śla­łam zra­zu, że to ja­kiś psot­nik męż­czy­zna. Zlę­kłam się okrop­nie!

– Przy­się­gła­bym, że ta ro­pu­cha cho­dzi na wie­czor­ni­ce wiedźm. Pew­ne­go razu zo­sta­wił mio­tłę na mo­jej przy­źbie.

– Ach, obrzy­dli­we stwo­rze­nie!

– O, szka­ra­dzień­stwo!

– Tfu!

Męż­czyź­ni prze­ciw­nie, byli za­chwy­ce­ni i sy­pa­li okla­ska­mi.

Qu­asi­mo­do, przed­miot po­wszech­ne­go za­cie­ka­wie­nia, stał drzwi ka­pli­cy chmur­ny i po­waż­ny. Po­zwa­lał się po­dzi­wiać.

Ja­kiś żak pod­biegł i par­sk­nął mu śmie­chem w twarz, lecz za­nad­to się zbli­żył.

Qu­asi­mo­do wziął go za pas i rzu­cił w tłum nie rze­kł­szy ani sło­wa.

Mistrz Cop­pe­no­le za­chwy­co­ny zbli­żył się do nie­go.

– A bo­daj cię! Klnę się na wszyst­ko, że do­sko­nal­szej brzy­do­ty w ży­ciu swym nie wi­dzia­łem. Nie ma co! W Pa­ry­żu, w Gan­da­wie czy w Rzy­mie słusz­nie ci się ko­ro­na bła­zeń­ska na­le­ży.

To mó­wiąc po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu. Qu­asi­mo­do się nie po­ru­szył. Cop­pe­no­le pra­wił da­lej:

– Je­steś zuch co się zo­wie i, da­li­pan, że mam chęć wy­pić z tobą bu­tel­czy­nę i jak przy­stoi za­ką­sić, bo­daj­by to mnie kosz­to­wać mia­ło okrą­gły tu­zin no­wych dy­dek kró­lew­skich… Jak ci się zda­je, hę?

Qu­asi­mo­do nic nie od­rzekł.

– Cóż to, u li­cha! Czy­żeś głu­chy? – wo­łał poń­czosz­nik. Gar­bus był istot­nie głu­chy.

Cop­pe­no­le jed­nak za­czy­nał go wi­docz­nie nu­dzić, zwró­cił się bo­wiem na­gle ku Fla­mand­czy­ko­wii tak prze­raź­li­wie zgrzyt­nął zę­ba­mi, że ol­brzym gan­daw­ski cof­nął się jak bul­dog przed ko­tem.

Sta­rusz­ka ja­kaś wy­tłu­ma­czy­ła mi­strzo­wi Cop­pe­no­le, że Qu­asi­mo­do jest głu­chy.

– I głu­chy na do­da­tek! – za­wo­łał poń­czosz­nik śmie­jąc się na całe gar­dło. – Ależ u li­cha, to król nad kró­le!

– Aha, po­zna­ję go – za­wo­łał Jan Frol­lo, któ­ry zlazł na­resz­cie ze swe­go ka­pi­te­lu, by się z bli­ska przyj­rzeć no­we­mu panu ha­ła­stry. – Po­zna­ję go: jest to dzwon­nik mo­je­go bra­ta ar­chi­dia­ko­na. Dzień do­bry, Qu­asi­mo­do!

– Mówi gdy chce – od­rze­kła sta­rusz­ka – ogłuchł od usta­wicz­ne­go dzwo­nie­nia. Nie­my nie jest.

– To wada – za­uwa­żył Jan Frol­lo.

– Jest i dru­ga – do­dał ktoś z tłu­mu – ma o jed­no oko za wie­le.

– A nie, prze­pra­szam – od­parł Frol­lo. – Jed­no­oki bar­dziej jest ogra­ni­czo­ny niż śle­py. Wie cze­go mu nie do­sta­je.

Tym­cza­sem kil­ku ża­ków od­na­la­zło w sza­fach ko­ro­nę pa­pie­ro­wą i or­nat dla no­wo­obra­ne­go kró­la. Qu­asi­mo­do dał się w to ubrać z pew­ne­go ro­dza­ju kró­lew­ską po­wol­no­ścią i dumą. Wsa­dzo­no go na­stęp­nie na no­sze upstrzo­ne cac­ka­mi, niby na sto­lec kró­lew­ski. Dwu­na­stu z brac­twa bła­znów po­rwa­ło go z ca­łym tym apa­ra­tem na bar­ki. Qu­osi­mo­do ani mruk­nął; szcze­gól­ni tyl­ko ra­dość, wzgar­dli­wa a gorz­ka, roz­la­ła się po ca­łej jego twa­rzy w chwi­li, gdy uj­rzał u swych nóg gło­wy męż­czyzn uro­dzi­wych, tę­gich, zdro­wych. Po czym wy­jąc i ska­cząc gro­ma­da obe­rwań­ców ru­szy­ła, aby obejść naj­przód we­dle zwy­cza­ju we­wnętrz­ne ga­le­rie pa­ła­cu spra­wie­dli­wo­ści, a na­stęp­nie wyjść na uli­ce i pla­ce miej­skie.

Z za­do­wo­le­niem stwier­dza­my tym ra­zem, że pod­czas całe opi­sa­nej po­wy­żej sce­ny Grin­go­ire ze swą sztu­ką nie ustą­pi Za­chę­ca­ni przez au­to­ra ak­to­rzy nie prze­sta­li wy­gła­szać jego dia­lo­gu, a on nie prze­stał go słu­chać. Nie da­jąc za wy­gra­ną sta­no­wił wy­trwa­le pro­wa­dzić rzecz aż do koń­ca.

Pro­myk na­dziei oży­wił się jesz­cze, kie­dy po­eta uj­rzał, że Qu­asi­mo­do, Cop­pe­no­le wraz z ha­ła­śli­wą cze­re­dą kró­la bła­znów uda­li się ku wyj­ściu. Tłum rzu­cił się w ślad za po­cho­dem.

– Chwa­ła Bogu – rzekł Grin­go­ire.

Na nie­szczę­ście, na sali zro­bi­ło się pu­sto jak wy­miótł. Mó­wiąc bez prze­sa­dy, zo­sta­ło jesz­cze kil­ku wi­dzów.

– A no, to i wszyst­ko co trze­ba – po­my­ślał so­bie Grin­go­ire – by dia­log mój z ho­no­rem do­cią­gnąć do koń­ca. Zgro­ma­dze­nie wpraw­dzie nie­licz­ne, lecz jest to pu­blicz­ność wy­bo­ro­wa, śmie­tan­ka li­te­rac­ka naj­oczy­wi­ściej.

W tej chwi­li wła­śnie mia­ła się za­cząć pięk­na sym­fo­nia na cześć Pan­ny Ma­rii. Ale i sym­fo­nii za­bra­kło. Grin­go­ire spo­strzegł, że prze­klę­ta ka­wal­ka­da i mu­zy­kę za sobą po­cią­gnę­ła.

– Pro­szę na to nie zwa­żać – rzekł do ak­to­rów.

Na­gle roz­le­gły się gło­sy ża­ków w oknach. – By­waj­cie co tchu! Esme­ral­da na pla­cu!

Na okrzyk mal­ców i te na­wet reszt­ki, któ­re się po ką­tach sali za­trzy­ma­ły, rzu­ci­ły się z po­śpie­chem do okien. – Esme­ral­da! Esme­ral­da!

Za­ra­zem też roz­le­gły się na pla­cu grzmo­ty okla­sków.

– Esme­ral­da! – za­wo­łał Grin­go­ire za­ła­mu­jąc ręce. – A niech mnie pio­run trza­śnie, je­śli ro­zu­miem, co by to zna­czyć mia­ło. Ach, Boże! mój Boże!

Zwró­cił się ku sce­nie i uj­rzał, że przed­sta­wie­nie znów utknę­ło. Był to wła­śnie mo­ment, kie­dy Ju­pi­ter z gro­ma­mi zja­wić się miał na sce­nie. Otóż Ju­pi­ter stał u pod­nó­ża te­atral­nej bud­ki.

– Mi­cha­le Gi­bor­ne! – krzyk­nął po­eta ze zło­ścią. – Co ro­bisz naj­lep­sze­go! A two­ja rola? Leź­że!

– To ławo po­wie­dzieć – od­parł Ju­pi­ter. – Ja­kiś żak tyl­ko co za­brał dra­bi­nę.

– Szel­ma – mruk­nął Grin­go­ire. – Po cóż on to zro­bił?

– Po to, by po­pa­trzeć na Esme­ral­dę! – od­po­wie­dział Ju­pi­ter.

Był to ostat­ni cios.

– Pal was dia­bli! – po­wie­dział Grin­go­ire ko­me­dian­tom. – Za­pła­ce­ni bę­dzie­cie, jak mnie za­pła­cą.

Do­pie­ro wte­dy za­brał się do od­wro­tu, z gło­wą opusz­czo­ną, ale ostat­ni, jak wódz, któ­ry się dziel­nie trzy­mał usque ad fi­nem.

Scho­dząc po­wo­li po stro­mych kruż­gan­kach pa­ła­cu mru­czał:

– Ani sło­wa, sta­do osłów i urwi­sów ci Pa­ry­ża­nie; zbie­ra­ją się na mi­ste­rium i nie słu­cha­ją go! Zaj­mo­wa­li się wszyst­kim, o czym­kol­wiek byś po­my­ślałC­lo­pi­nem Tro­uil­le­fou, kar­dy­na­łem, Cop­pe­no­lem, Qu­asi­mo­dem, czor­tem ro­ga­tym, a sztu­ką, a dia­lo­giem, a Naj­święt­szą Pan­ną Ma­rią ani tro­chę. O, dał­bym ja wam! Z tym wszyst­kim po­wta­rzam, niech mnie dia­bli żyw­cem po­rwą, je­że­li wiem, co oni chcie­li po­wie­dzieć przez to: Esme­ral­da!ROZ­DZIAŁ II PLAC DE GRE­VE

W stycz­niu noc wcze­śnie za­pa­da. Ściem­ni­ło się już, gdy Grin­go­ire opu­ścił Pa­łac. Mrok za­pa­dłe­go wie­czo­ra od­po­wia­dał na­stro­jo­wi po­ety, któ­ry pra­gnął czym prę­dzej usu­nąć się w od­lud­ną i ci­chą ulicz­kę, by móc swo­bod­nie za­to­pić się w my­ślach. Do miesz­ka­nia, któ­re zaj­mo­wał przy uli­cy Gre­nier-sur-l'Eau, nie śmiał już zaj­rzeć po tak jaw­nym upad­ku swej pró­by te­atral­nej. Li­czył na wy­na­gro­dze­nie, ja­kie miał otrzy­mać za swo­je mi­ste­rium od mar­szał­ka pa­ła­co­we­go; te­raz nie ma czym za­pła­cić za sześć mie­się­cy ko­mor­ne­go, to jest dwu­na­stu sol­dów pa­ry­skich – sumy dwa­na­ście razy więk­szej od tego, co na tym nędz­nym świe­cie po­sia­dał, włą­cza­jąc w to swe spodnie, ko­szu­lę i kasz­kie­cik. Tedy roz­my­ślał, gdzie­by zna­leźć ja­kie ta­kie le­go­wi­sko na noc, gdy na­gle uj­rzał cze­re­dę kró­la bła­znów wy­su­wa­ją­cą się z Pa­ła­cu i zmie­rza­ją­ca w po­przek dzie­dziń­ca ze świa­tłem po­chod­ni i ka­pe­lą wprost ku nie­mu, Grin­go­ire'owi. Sko­czył co tchu w prze­ciw­ną stro­nę. Zgry­zio­ne­mu nie­po­wo­dze­niem wszyst­ko, co przy­po­mi­na­ło nie­daw­ną uro­czy­stość, roz­ją­trza­ło nie­za­go­jo­ną ranę.

Chciał za­wró­cić na most Świę­te­go Mi­cha­ła: dzie­cia­ki bie­ga­ły po nim w jed­ną i dru­gą stro­nę z ogni­sty­mi lan­ca­mi i ra­kie­ta­mi. Roz­ża­lo­ny Grin­go­ire skrę­cił do mo­stu Zmia­ny. Przed do­ma­mi u wstę­pu na most wy­sta­wio­no trzy wiel­kie trans­pa­ren­ty przed­sta­wia­ją­ce kró­la, Del­fi­na i Mał­go­rza­tę Flan­dryj­ską. Wszyst­ko to było oświe­tlo­ne po­chod­nia­mi.

– Szczę­śli­wy ma­larz Je­han Fo­ur­be­ault! – rzekł Grin­go­ire z głę­bo­kim wes­tchnie­niem i od­wró­cił się ty­łem do trans­pa­ren­tów.

Miał przed sobą ulicz­kę. Wy­da­ła mu się tak ciem­na i opusz­czo­na, że tu spo­dzie­wał się na­resz­cie zna­leźć osło­nę przed od­gło­sa­mi i od­bla­ska­mi uro­czy­sto­ści. Za­głę­bił się w nią. Po kil­ku mi­nu­tach za­wa­dził nogą o ja­kąś prze­szko­dę, za­chwiał się i upadł jak dłu­gi. Była to wią­zan­ka świą­tecz­na, zło­żo­na z rana przez re­pen­den­tów i apli­kan­tów pa­le­stranc­kich u drzwi jed­ne­go z mar­szał­ków try­bu­na­łu na cześć i pa­miąt­kę uro­czy­ste­go dnia. Grin­go­ire zniósł he­ro­icz­nie tę nową przy­go­dę, pod­niósł się i do­padł do brze­gu. Zna­lazł się na za­chod­nim cy­plu Sta­re­go Mia­sta i jął przy­pa­try­wać się wy­sep­ce Pas­seur-aux-va­ches. Wy­sep­ka przed­sta­wi­ła mu się w cie­niu jako ciem­na masa lądu, po­ło­żo­na z dru­giej stro­ny wody i wodą tą od nie­go od­gro­dzo­na. Przy bla­sku świa­teł­ka na wy­sep­ce moż­na było od­róż­nić ro­dzaj budy w kształ­cie ula, w któ­rej pa­stusz­ko­wie by­dła chro­ni­li się na noc.

– Szczę­śli­wy pa­stusz­ku krów! – po­my­ślał Grin­go­ire. – Nie śni ci się chwa­ła i nie two­rzysz dia­lo­gów! A ja, po­eta wy­gwiz­da­ny i nie­zro­zu­mia­ny, trzę­sę się z zim­na, nie mam na za­pła­ce­nie dwu­na­stu sol­dów dłu­gu, a moje po­de­szwy są już tak cien­kie, że mo­gły­by słu­żyć za szy­by do la­tar­ni.

Z tego unie­sie­nia obu­dzi­ły go wy­bu­chy, któ­re nie­spo­dzia­nie huk­nę­ły z szop­ki. Była to oczy­wi­ście spraw­ka ja­kie­goś pa­stusz­ka, pró­bu­ją­ce­go ku wła­snej ucie­sze ogni sztucz­nych.

Grin­go­ire drgnął ca­łym cia­łem.

– Prze­klę­te świę­to! – za­wo­łał. – Czyż wszę­dzie bę­dzie mnie prze­śla­do­wa­ło! Mój Boże, na­wet tu, u tych pa­stu­chów!

Spoj­rzał na Se­kwa­nę zdję­ty okrop­ną po­ku­są.

– O! – po­wie­dział – jak­że­bym chęt­nie sko­czył do wody, gdy­by woda była tro­chę mniej chłod­na.

Wte­dy to po­wziął roz­pacz­li­we po­sta­no­wie­nie: po­nie­waż nie po­dob­na mu było od­gro­dzić się ani od kró­la bła­znów, ani od trans­pa­ren­tów Je­ha­na Fo­ur­be­ault, ani od wią­za­nek świą­tecz­nych, ani od po­chod­ni, ani od pu­ka­wek, za­mie­rzył prze­to pójść śmia­ło na spo­tka­nie zło­wro­gich lo­sów i wejść w samo ser­ce za­baw lu­do­wych, to zna­czy udać się na plac de Gre­ve.

– Znaj­dę tam może – roz­wa­żał w du­chu – choć jed­ną głow­nię, przy któ­rej się roz­grze­ję.

Z daw­ne­go pla­cu de Gre­ve po­zo­stał dziś le­d­wie do­strze­gal­ny ślad. Sia­dem tym jest ślicz­na wie­życz­ka zaj­mu­ją­ca pół­noc­ny róg pla­cu. Ale i ona po­kry­ta już war­stwą tyn­ku, za­sła­nia­ją­ce­go wy­gię­cia jej rzeźb, znik­nie być może wkrót­ce.

Oso­by, któ­re prze­cho­dząc przez plac de.Gre­ve nie mogą rów­nie jak au­tor po­wstrzy­mać się od ob­da­rze­nia spoj­rze­niem współ­czu­cia i li­to­ści tej bied­nej wie­życz­ki, ła­two po­tra­fią od­two­rzyć w my­śli za­bu­do­wa­nia, do któ­rych ona na­le­ża­ła, i wy­obra­zić so­bie sta­ry plac go­tyc­ki z pięt­na­ste­go wie­ku w jego pier­wot­nym wy­glą­dzie.

Był to, jak i dzi­siaj, tra­pez nie­fo­rem­ny, oto­czo­ny z jed­nej stro­ny nad­brze­żem, a z trzech in­nych sze­re­giem do­mów wy­so­kich, wą­skich i ciem­nych. We dnie moż­na było po­dzi­wiać roz­ma­itość tych gma­chów, zdob­nych w rzeź­by drew­nia­ne lub ka­mien­ne i już wów­czas przed­sta­wia­ją­cych wy­koń­czo­ne wzo­ry roz­ma­itych sty­lów ar­chi­tek­to­nicz­nych.

Na wschod­niej stro­nie pla­cu wzno­si­ła się cięż­ka i mie­sza­na bu­dow­la, zło­żo­na z trzech czę­ści. Zwa­no ją trze­ma imio­na­mi tłu­ma­czą­cy­mi jej dzie­je, prze­zna­cze­nie i ar­chi­tek­tu­rę: Do­mem Del­fi­na, po­nie­waż miesz­kał tu Ka­rol V, Del­fin; Tar­giem Miej­skim, gdyż słu­ży­ła za ra­tusz i gieł­dę; Do­mem pod Słu­pa­mi (Do­mus ad pi­lo­ria), bo­wiem trzy jej pię­tra wspie­ra­ły się na gru­bych, po­tęż­nych słu­pach. Mia­sto znaj­do­wa­ło tu wszyst­ko, co jest po­trzeb­ne dla tak znacz­ne­go gro­du jak Pa­ryż: ka­pli­cę do skła­da­nia mo­dłów Naj­wyż­sze­mu, salę au­dien­cjo­nal­ną dla od­pra­wy w ra­zie po­trze­by po­słów kró­lew­skich, oraz ar­se­nał pe­łen Wo­jen­nych na­rzę­dzi.

Gre­ve po­sia­dał wte­dy wy­gląd po­nu­ry, któ­ry i po dziś dzień za­cho­wał za­rów­no w wy­obra­że­niach z nim zwią­za­nych, jak też w po­sęp­nym ra­tu­szu Do­mi­ni­ka Bo­ca­do­ra, wznie­sio­nym na miej­scu daw­ne­go Do­mus ad pi­lo­ria. Po­wiedz­my so­bie rów­nież że szu­bie­ni­ca i prę­gierz czy­li „spra­wie­dli­wość i dra­bin­ka”, jak je wów­czas na­zy­wa­no, usta­wio­ne obok sie­bie na sa­mym środ­ku pla­cu, po­wo­do­wa­ły, że lu­dzie od­wra­ca­li gło­wy prze­cho­dząc koło tego miej­sca, gdzie tylu nie­szczę­snych od­da­ło ży­cie.

Na plac de Gre­ve Grin­go­ire przy­był zzięb­nię­ty do szpi­ku ko­ści. Nie dziw tedy, że czym prę­dzej po­dą­żył ku ogniom ilu­mi­na­cyj­nym, ra­do­śnie pło­ną­cym po­środ­ku, lecz tłum ota­czał ognie do­ko­ła.

– Prze­klę­ci Pa­ry­ża­nie! – rzekł Grin­go­ire do sie­bie – oto mi za­sła­nia­ją ogień. A wszak tak bar­dzo po­trze­bu­ję cie­plej­sze­go kąt­ka; buty mi prze­cie­ka­ją.

Roz­glą­da­jąc się spo­strzegł nasz po­eta, że na sze­ro­kiej prze­strze­ni mię­dzy tłu­mem a ogniem tań­czy­ło ja­kieś mło­de dziew­czę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: