Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

08/15 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 grudnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

08/15 - ebook

Bestsellerowa powieść o powstaniu i upadku III Rzeszy. Kultowa trylogia teraz w jednym tomie!

Trylogia „08/15” Hansa Hellmuta Kirsta to jeden z najsłynniejszych cykli literatury opisującej losy  niemieckich żołnierzy Wehrmachtu. Głównym bohaterem serii jest bombardier Herbert Asch, który sprzeciwia się wrogiemu systemowi. Asch nie chce poddać się narzucanej przez hitlerowców dyscyplinie i jeśli to tylko możliwe, w ostentacyjny sposób ignoruje polecenia, które często są dla niego poniżające. Buntuje innych członków oddziału. Gdy przychodzi im walczyć na froncie wschodnim, żołnierze są ospali i rozleniwieni. Asch powątpiewa w słuszność prowadzonych działań wojennych. Konflikt między żołnierzami a chcącym osiągnąć sukces dowódcą narasta. Tymczasem sielankę życia koszarowego przerywa atak Rosjan, co będzie zapowiedzią końca wojny, z której każdy chce wyjść cało. Lecz tylko postawa niektórych żołnierzy jest godna pochwały, inni zrobią wszystko, by nawet w obliczu śmierci się wzbogacić... 


Fenomen popularności Hansa Hellmuta Kirsta trwa nieustannie od czasu wydania pierwszego tomu trylogii „08/15: W koszarach”, która przyniosła mu międzynarodową sławę. Książki autora osiągnęły łączny nakład 15 milionów egzemplarzy i zostały przetłumaczone na trzydzieści języków. Do najważniejszych dzieł Hansa Hellmuta Kirsta należą przede wszystkim: trylogia „08/15”, „Fabryka oficerów” i „Noc generałów”. Wiele jego powieści zostało zekranizowanych.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-816-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tytuł znanej trylogii H.H. Kirsta może być niezrozumiały dla czytelnika polskiego. Cyfry 08/15 określają wzór ciężkiego karabinu maszynowego systemu Maxim, który w armii niemieckiej dwukrotnie unowocześniano – w roku 1908 i 1915. Mimo wprowadzonych zmian konstrukcja pozostała w zasadzie taka sama i w związku z tym określenie „Null-acht-fünfzehn” (zero-osiem-piętnaście) nabrało idiomatycznego znaczenia w potocznym języku niemieckim. Odpowiada ono mniej więcej polskiemu „znowu to samo” albo „według starego schematu”. Nadając taki tytuł swej książce, Kirst pragnął niewątpliwie podkreślić, że militaryzm i szowinizm hitlerowski III Rzeszy nie były nowymi zjawiskami i stanowiły kontynuację niechlubnych tradycji czasów wilhelmowskichFunkcyjni wystąp! W tył na lewo zachodź! – zawołał szef baterii, starszy ogniomistrz Schulz, zwany na ogół krótko szefem. Głos jego huczał nad placem zbiórki i odbijał się od koszarowych murów. Był to głos potężny, syty, zadowolony z siebie; naoliwiły go i zahartowały wyziewy piwa i dym cygar.

Funkcyjni podreptali z zadowoleniem na lewo, ci bez funkcji łączyli mechanicznie w prawo. Kanonier Vierbein dostał się na chwilę między ciżbę, próbował ostrożnie zrobić użytek z łokci; potem zrezygnował, stał spokojnie jak słup.

– Jak pomniki! – zawołał z zadowoleniem szef. – Jak posągi bożków. Żeby mi się żaden kutas nie ruszył! – Mrużąc oczy, spojrzał na chwilę w kierunku okien swego służbowego mieszkania. Były szeroko otwarte, zauważył za firankami swoją żonę Lorę i był przekonany, że go podziwia.

Podoficerowie, którzy się zebrali za swoim szefem, starali się nie uśmiechać. Udawało im się to, mieli bowiem wiele okazji, by się w tym wyćwiczyć.

Kanonier Vierbein patrzył przed siebie. Za cel spojrzenia wziął framugę okna w budynku koszarowym. Utkwił wzrok w drewnianej ramie okiennej. Ukazała się głowa Lory Schulz, ale kanonier zmuszał się do tego, żeby widzieć tylko drzewo. Szef przesunął się obok niego, miało się wrażenie, że płynie po ruchomej taśmie. Dostał się na chwilę w pole widzenia kanoniera, podobnie jak jakieś ciało dostaje się w obręb światła reflektorów samochodu; po chwili znajdował się już w polu widzenia innych.

Rozkraczywszy nogi, szef stanął przed frontem podległych mu szeregowców. Był to chłop jak szafa spoczywająca na słupach. Okrągła, zdrowa, lśniąca twarz wydłużyła się, rozdziawił wielkie usta.

– No, zabieramy się do roboty! – zawołał potężnym głosem.

Na każde sobotnie popołudnie plan zajęć służbowych przewidywał „czyszczenie rejonu”. Przeznaczano na to trzy godziny, ale Schulz, kiedy miał ochotę, bez trudu potrafił zrobić z tych trzech godzin pięć. Przeważnie miał ochotę.

Każdego sobotniego popołudnia stawał się panem koszar. Kapitan Derna, dowódca, wspaniałomyślnie oddany do dyspozycji wielkoniemieckiego Wehrmachtu z okazji anszlusu Austrii, poświęcał się swojej przyszłej rodzinie; podporucznik Wedelmann, oficer wyszkolenia baterii, swojej kolejnej narzeczonej. Nawet Luschke, major i dowódca dywizjonu, zwany Bulwą, zwykł był święcić koniec tygodnia. Schulz, korzystając z tego, że mu nikt nie przeszkadza, urządzał „uroczystości końcowe”, starając się uporczywie i nie bez powodzenia udowodnić baterii, „kto tu właściwie rządzi”.

– Spocznij! – krzyknął Schulz. Odziani w drelichy żołnierze wysunęli automatycznie lewą nogę. Szef czatował, czy któryś nie odważy się na głośną rozmowę. Komenda „spocznij” nie była bowiem równoznaczna z pozwoleniem na rozmowy, którego zwykł był udzielać oddzielnie. Nikt jednak nie puścił pary z ust.

– Wolno rozmawiać! – oznajmił łaskawie.

Żołnierze woleli milczeć. Niektórzy uśmiechali się, inni patrzyli pokornie na starszego ogniomistrza. Tylko bombardier Asch, który stał wśród funkcyjnych, gwałtownie odsunął na bok bombardiera Wagnera i powiedział:

– Nie rozpieraj się tak, ty fujaro!

– Nie ryczcie, Asch! – zawołał Schulz. – Jeżeli ktoś tu ma prawo ryczeć, to tylko ja!

– Tak jest, panie szefie – wybębnił Asch.

W przypływie wspaniałomyślności szef postanowił nie uznać tego za prowokację. Przywołał do siebie podoficerów i przekazał im funkcyjnych szeregowców, którzy błyskawicznie się ulotnili, by w magazynach i szopach zabijać czas. Bombardier Asch, nie śpiesząc się, zajął swoje stałe miejsce w magazynie mundurowym, gdzie zwykł był z magazynierem, ogniomistrzem Werktreuem, grywać w oko; starał się przy tym niezbyt wiele wygrywać.

Większość, nazywana „bez funkcji”, czyściła rejon od strychów do piwnic, od kancelarii do umywalni. Kanonier Vierbein znajdował się pośród grupy, która miała sprzątać dolną latrynę. Uważał, że jest to w zupełnym porządku, niczego innego nie oczekiwał. Czyszczenie latryn należało do jego specjalności. Od czasu pobytu w baterii regularnie przydzielano mu to zajęcie.

Vierbein stał pokorny, niemal obojętny, w automatycznej gotowości do przybrania postawy zasadniczej, kiedy rozlegnie się komenda „baczność”, a później słowa „rozejść się”. Po tym poleceniu ci „bez przydziału” pędzili do swych izb, chwytali miotły, wiadra i szmaty i biegli do obiektu, który należało wyszorować. Tu zwykł był czekać na nich któryś z młodszych podoficerów lub też jeden z bombardierów, uważany za godnego zaufania.

Przygotowując się do tego normalnego biegu spraw, Vierbein poczuł, że spoczywa na nim wzrok szefa. I wietrząc pewną przychylność, przeląkł się, wiedział bowiem z doświadczenia, że się to nigdy dobrze nie kończy, kiedy przełożeni zbyt intensywnie zajmują się swymi podwładnymi. Jak w starym wyblakłym filmie przesunęły się przed nim wszystkie mogące z tego wyniknąć ewentualności: przedłużenie czyszczenia rejonu do późnych godzin wieczornych; niesprawiedliwy gniew przełożonych; cofnięcie dzisiejszej niedzielnej przepustki; podkreślenie jego nazwiska w notesie szefa, co było równoznaczne z zakazem opuszczania koszar. Wszystko to oznaczałoby, że nie zobaczy Ingrid.

– Vierbein, na lewe skrzydło, biegiem! – zawołał szef. I Vierbein pobiegł na lewe skrzydło, stanął samotny i opuszczony.

Jednym słowem komendy szef wymiótł plac zbiórki. Gwoździe butów załomotały na bruku. Po chwili setki butów napełniły hałasem korytarze i schody koszarowego budynku. Vierbein stał samotny na wybetonowanym placu.

Schulz odwrócił się z wolna i kołysząc się obiecująco, ruszył w jego stronę.

– Vierbein – powiedział, naoliwiając swój donośny głos życzliwością – chcecie wyświadczyć mi przysługę?

Vierbein poczuł, że zbladł.

– Tak jest, panie szefie! – zawołał rześko.

– Nie musicie, jeżeli nie chcecie. Nie jest to rozkaz, Vierbein. Nie mogę tego rozkazać. Jeżeli nie macie ochoty, proszę mi to spokojnie powiedzieć. Wtedy zajmiecie się czyszczeniem latryn. Chcecie?

– Tak jest, panie szefie!

– Co? Czyścić latryny?

– Co pan szef rozkaże!

– No pięknie! – powiedział Schulz z zadowoleniem. – Nie oczekiwałem niczego innego. Zameldujcie się u mojej żony do trzepania dywanów.

Starszy ogniomistrz Schulz wędrował przez korytarze koszar baterii; gdzie tylko się zjawił, zapał do pracy wyraźnie rósł. Sprawiało mu to pewną satysfakcję, jakkolwiek w głębi swej koszarowej duszy uważał tego rodzaju reakcję za zrozumiałą samo przez się. Byłoby niezwykłe, gdyby tak się nie działo.

Do wynajdywania brudu w każdej postaci miał coś w rodzaju szóstego zmysłu. Widział z odległości dziesięciu metrów, czy szpary w kamiennej posadzce są czyste. Jeżeli nie, to zwykł był pakować w nie palec wskazujący i zebraną kupkę brudu podsuwał opieszałemu żołnierzowi pod nos, opieszałego żołnierza wpisywał ponadto do swego notesu zwanego „skrzynką śmieci”.

Siejąc niepokój, kroczył więc z błogim zadowoleniem przez rejon swej baterii. Tym razem nie odczuwał jednak głębokiej radości, choć w ciągu krótkiego czasu udało mu się stwierdzić cały tuzin „grubych zaniedbań”. Miało to na dzisiaj wystarczyć. Nie będąc głupcem, doszedł w ciągu siedmiu lat służby do przeświadczenia, że nadmiar kar, a co za tym idzie – zbyt wielka liczba ukaranych, tylko stępia ostrze. Umiarkowane dozowanie to tajemnica powodzenia.

Zatrzymał się w pobliżu czarnej tablicy, podziwiał przez chwilę swój zamaszysty podpis, zdobiący wywieszony rozkaz dla baterii. Na rozkazie obok podpisu kapitana Derny, dowódcy baterii, widniała adnotacja: za zgodność podpisana bardzo wyraźnie, energicznie i z zawijasami – Szef baterii Schulz, starszy ogniomistrz. Oderwał wzrok od tablicy, wyciągnął notes, otworzył go i jeszcze raz dla pewności przeliczył zapisanych, czyli tych spośród żołnierzy, którzy mu podpadli. Było ich jedenastu; zapisał więc o jednego mniej, niż przewidywał. Dokładnie, zgodnie ze swym usposobieniem i wymaganiami związanymi z jego stanowiskiem służbowym, policzył raz jeszcze. Ale – co było zresztą oczywiste – nie pomylił się.

Niezadowolony zamknął notes i zaczął się zastanawiać, zbytnio się zresztą nie nadwerężając, jakie by to miejsce mogło wchodzić w rachubę, w którym dałoby się wytropić brakującego dwunastego. Postanowił pójść do latryny i w ten sposób połączyć przyjemne z pożytecznym.

Czuł się otoczony respektem, a jednak nie był szczęśliwy. Na służbie był jak niezłomny dąb, ale w życiu prywatnym – w życiu prywatnym miał kłopoty. Myliłby się, kto by sądził, że troską jego było nienormalnie wysokie konto u dzierżawcy kantyny. Ten powinien uważać za szczęście, że szef trzeciej baterii w ogóle u niego popija i w ten sposób swą obecnością uświetnia opinię kantyny i jej dzierżawcy, co się niewątpliwie odbija na obrotach.

Szczęście jego mąciło w poważnym stopniu zachowanie żony. Przecież wydźwignął z nizin Lorę, która dawniej sprzedawała kwiaty, i to przy wejściu na cmentarz. Stało się to przed dwoma niespełna laty, kiedy był jeszcze ogniomistrzem. Z początku wszystko było w najlepszym porządku: żyli jak dwa gołąbki! Odkąd jednak został tutaj szefem baterii i otrzymał w bloku baterii służbowe mieszkanie, atmosfera w domu uległa katastrofalnej zmianie. Właściwie dlaczego?

– Podciągnijcie wasze krzywe nogi, kiedy przechodzę! – zawołał do żołnierza, który na klęczkach wycierał korytarz do sucha.

Trudno po prostu tę historię z Lorą zrozumieć. W ostatnich czasach była zimna jak lód, którym się w kantynie chłodzi piwo. Pamiętał dokładnie, że dawniej bywało inaczej. Ale w ostatnich czasach zmieniło się to gwałtownie. Ze smutkiem musiał zapytać samego siebie, czemu przypisać, że mimo powszechnego poważania, jakim się cieszy, najmniej respektu znajduje u własnej żony.

Schulz otworzył gwałtownym ruchem drzwi latryny i rozejrzał się badawczo dokoła. Kanonier Herman szorował muszlę klozetową. Starszy ogniomistrz pomyślał sobie natychmiast, że to ten właśnie będzie jego ofiarą. Prawie od trzech tygodni Herman nie był ani razu zapisany, więc i tak już mu się to należało.

– No cóż, ty świński pomiocie! – zawołał szczególnie rześkim głosem. I pomyślał: Zaraz złapiemy ptaszka! Wyciągnął palec wskazujący prawej ręki, przesunął nim po jasnozielonych kafelkach sedesów. Uśmiechnął się. Dowód był przekonywający, Herman wiedział, że wybiła jego godzina.

– Prosiliście o przepustkę na niedzielę?

– Tak jest, panie szefie!

– A nie macie jeszcze tej przepustki, co?

– Nie, panie szefie.

– Właśnie! – powiedział szef, otworzył swój notes, zapisał jeszcze jedno nazwisko i się oddalił.

Dawniej wszystko to sprawiało mu radość, teraz spełniał jedynie swój obowiązek, swoje pensum. Równocześnie myślał o żonie, głównie o tym, że ona go nie rozumie. Nie była nawet zdolna do tego, by go obdarzyć dzieckiem, dziarskim chłopcem. Podejrzewał ponadto, że ona go – tak, jego – zdradza.

Nie koniec na tym! Istniały dane, by przypuszczać, że to, co jej na podstawie doświadczenia i znajomości rzeczy przypisywał, uprawiała nawet z osobnikami należącymi do jego baterii. I to nie tylko z podoficerami, co bądź co bądź nie byłoby jeszcze ze względu na ich stopień służbowy takim skandalem, ale być może, nawet z jego podwładnymi. A taka historia, myślał sobie Schulz, trzęsąc się z oburzenia, może zwalić z nóg nawet najmocniejszego człowieka.

Dotychczas nie potrafił jej niczego dowieść, ale sądził, że może być pewien swego. Jakże inaczej wytłumaczyć jej drażniącą obojętność przy spełnianiu najbardziej prymitywnych powinności małżeńskich? To więcej niż podejrzane! Czymś takim można częstować byle dorożkarza, ale nie jego, zasłużonego szefa baterii niemieckiego Wehrmachtu.

Przed dwoma tygodniami, kiedy wcześniej niż zwykle wrócił z partii kręgli, przyłapał swoją ślubną małżonkę – która przecież „winna być uległą mężowi swemu” – z ogniomistrzem Werktreuem, swoim kolegą i tak zwanym przyjacielem. O godzinie jedenastej siedzieli przytuleni do siebie na kanapie. Werktreu jąkał coś o przedwczesnym przejęciu remanentów. Gdyby Schulz nie potrzebował z magazynu mundurowego Werktreua trzech nowych kompletów bielizny, byłby go wedle wszystkich reguł sztuki „zrobił na szaro” – tak zwykł był to nazywać – jak ostatnie gówno, jak najmłodszego rekruta.

A w ubiegłym tygodniu musiał być świadkiem, jak pewien bombardier, którego przydzielił swojej żonie do mycia okien, przedsięwziął próbę, wyraźnie przez nią tolerowaną, wpakowania swej łapy pod jej bluzkę. Wymierzył jej parę siarczystych policzków, kopnął tamtego w zadek, pozbawił go przepustek i postarał się o to, by go przeniesiono do Schafsnase, które było najnudniejszym obozem ćwiczeń artylerii: nędzne koszary i baraki, jeszcze nędzniejsza wieś, zaledwie kilka kobiet i około siedmiuset żołnierzy.

Takie to trapią go między innymi problemy. I coś takiego musiało zdarzyć się właśnie jemu, który dawniej, w dniach chwały i blasku, potrafił w krótkich odstępach czasu uszczęśliwić cztery narzeczone, co nawet zostało potwierdzone na piśmie. Kiedy się później ożenił, były płacze i szlochy, a nawet wisiało w powietrzu samobójstwo. Lora powinna być szczęśliwa, że go dostała. Przecież jest kimś! Co, u diabła, ta kobieta właściwie sobie myśli? Poślubiła ambitnego i poważnego żołnierza, którego poczynaniom nawet major Luschke o twarzy jak bulwa nic nie może zarzucić; a więc właściwie dlaczego nie jest szczęśliwa i zadowolona? Brak jej zrozumienia dla spraw wyższych!

Ogniomistrz Platzek, zwany Platzek-dręczyciel, uznawany za najlepszego instruktora w pułku, ubrany do wyjścia przemierza elastycznym krokiem korytarz. W białych rękawiczkach i nowym kołnierzyku kłania się przyjaźnie.

– No? – pyta Schulz. – Dokąd to dzisiaj?

Platzek uśmiecha się zawadiacko.

– Przyjdziesz wieczorem do Bismarckshöhe? Będzie znowu wielka awantura. Całe dwa tygodnie nie było cię w naszym lokalu.

– Mam ochotę – powiedział szef.

– Kto nie ma ochoty, ten nie jest morowym chłopem – konstatuje z właściwym sobie humorem Platzek, salutuje i oddala się szybkim krokiem.

Schulz spogląda za nim. Takie jest życie – myśli nie bez odrobiny goryczy. – Ten nie jest żonaty, może robić, co mu się podoba. Ale ja, choć jestem żonaty, robię także, co mi się podoba, bo chłop ze mnie stuprocentowy.

W tej chwili, stwierdził to nie bez zadowolenia, żadne specjalne niebezpieczeństwo nie zagraża jego osobistemu honorowi. Uświadamiać sobie zło, to znaczy usuwać je. U Lory jest teraz kanonier Vierbein, a Vierbein to fujara... mleczak, portki mu się ze strachu trzęsą. Prędzej dałby sobie poobrywać swoje ośle uszy, niżby zaryzykował spojrzeć na Lorę.

A więc, rozważał Schulz w dalszym ciągu, on wypełnił swoje obowiązki służbowe, może zatem w magazynie mundurowym zagrać z ogniomistrzem Werktreuem parę rund w oczko, a jeżeli będzie wygrywał, doda jeszcze kilka rundek.

Bombardierem Herbertem Aschem nic już nie mogło wstrząsnąć; przynajmniej on tak uważał. Robił tylko to, czego się pod żadnym pozorem nie dało uniknąć. Nie lubił się pocić, dość dokładnie wykombinował sobie, co się powinno dziać, by mógł mieć względny spokój.

Dewiza koszarowa bombardiera Ascha brzmiała: „Unikaj wszelkiego ryzyka”. Mówiąc popularnie: nie pchaj palca między drzwi, nie chodź ani do cielęcia, ani do księcia. Trzeba jednak stwierdzić, że książęta przychodzili czasami do bombardiera Ascha.

Asch miał bowiem nie byle jakiego ojca; ojciec ten był właścicielem restauracji-kawiarni, do której uczęszczał korpus podoficerski pierwszego dywizjonu pułku artylerii. Ojciec Ascha uchodził za wielkodusznego, syn jego bombardier Herbert prześcigał go w tym jeszcze. Kiedy wieczorami, co było milcząco tolerowane, zdejmował w przepełnionej restauracji ojca szary polowy mundur i ubrany w białą bluzę kelnerską toczył piwo z beczki, można było być pewnym, że przypilnuje, aby kufle dla panów podoficerów jego baterii były napełnione prima, co wywoływało przychylny dla niego nastrój. Poza tym fundował bez zmrużenia oka nadliczbowe wódki, udzielał chętnie kredytu i nawet pożyczał pieniądze z wielką dyskrecją, przestrzegając surowo wymaganej od podwładnych gotowości do służby i dyscypliny w każdej chwili i w każdej sytuacji.

Do jego specjalnie faworyzowanych klientów należał ogniomistrz Werktreu, pan na magazynie mundurowym. Za stale okazywaną mu wielkoduszność rewanżował się w ten sposób, że regularnie żądał przydzielania Ascha do pracy w magazynie mundurowym. Obaj zwykli byli zamykać się, żeby tygodniami w czasie oficjalnych godzin służby lekko pracować albo ciężko spać. W sobotę za namową Werktreua grywali przeważnie w oczko.

Przy tej okazji bombardier Asch szachrował w bezwstydny sposób. Podawał fałszywe liczby, sumował prędko, ale za to błędnie, kładł na spód wysokie karty i gdyby tylko chciał, doprowadziłby Werktreua do ruiny. Ale nie chciał tego. Zdarzało się nawet nierzadko, że szachrował na korzyść ogniomistrza, chcąc sztucznie utrzymać jego dobry nastrój. Zanim przystąpili do gry, bombardier Asch zwykł był zastanawiać się, jak wysoka ma być wygrana, którą chciał obdarzyć ogniomistrza. Suma ta, zależnie od liczby spokojnych godzin, których Werktreu dostarczył mu w minionym tygodniu, wahała się między dwiema a pięcioma markami.

Ogniomistrzowi Werktreuowi nie wpadłoby nigdy w życiu do głowy, że ktoś, i to w dodatku jego podwładny, mógłby próbować oszukiwać go przy grze w karty. Po pierwsze, uważał siebie za niedoścignionego we wszystkich fintach, które ulubiona gra nastręczała, czego dowodem był fakt, że prawie zawsze wygrywał. Po drugie, był głęboko przekonany, że jest dzieckiem szczęścia; jego kariera wojskowa, która bez uciekania się do okrężnych dróg wysunęła go na króla magazynu mundurowego, była pasmem wyjątkowych sukcesów. Po trzecie, szachrował sam. Również bezwstydnie i nawet niezbyt zręcznie.

Bombardier Asch znosił to z łagodnym uśmiechem. Podał ogniomistrzowi czwartą kartę, wiedząc dokładnie, jaka to karta. Wedle jego obliczeń Werktreu musiał mieć teraz więcej niż dwadzieścia jeden, dokładnie – dwadzieścia pięć, więc partię przegrał.

Mrużąc oczka, ogniomistrz pociągnął hałaśliwie nosem i splunął wielkim łukiem do stojącej w odległości trzech metrów skrzyni z piaskiem, umieszczonej tu na wypadek pożaru. Zastanawiał się głęboko, czy ma po prostu uznać się za pobitego, czy też jedną kartę jakoś ukryć.

Bombardier zapalił papierosa i przyglądał się z zainteresowaniem jednemu z napisów, który głosił: „palenie wzbronione”. Pozostawił ogniomistrzowi chwilę czasu. Kiedy zauważył, że ten zamierza ukryć jedną kartę, zapytał przyjaznym tonem:

– Czy pan ogniomistrz potrzebuje więcej niż cztery karty?

Werktreu nie miał teraz wątpliwości, że bombardier policzył rozdane karty; wściekało go to, ale nie mógł sobie pozwolić na okazanie swej wściekłości. Głowił się usilnie nad innymi możliwościami szachrajstw, ale w danej chwili nie mógł nic wymyślić. Nie chciał jednak jeszcze przyznać otwarcie, że partię przegrał.

Nagle w drzwi obite blachą ktoś zaczął gwałtownie pukać.

Werktreu skorzystał z tej sposobności i rzucił wszystkie karty na jeden stos.

– Kto tam? – zawołał. – Nie mam teraz czasu, jestem w trakcie roboty.

– Otwórz!

Bombardier poznał od razu głos szefa, ale nawet mu na myśl nie przyszło zwrócić na to uwagę ogniomistrzowi.

– Kto z nas rozdaje? – zapytał rzeczowo.

– Człowieku, otwórzże! – ryczał szef.

Poznając po ryku głos Schulza, ogniomistrz śpiesznie położył kres tym wrzaskom.

– Wejdź! – powiedział koleżeńskim tonem i otworzył drzwi. – Właśnie sortujemy skarpetki.

Szef Schulz skinął z uznaniem głową. Spojrzał z wysoka na bombardiera Ascha, który karty i wszystkie pieniądze wpakował do kieszeni i robił wrażenie, że naprawdę sortuje skarpetki.

– No? – zapytał. – I któż przy tym wygrywa?

– Oczywiście ja! – bez wahania, z dumą odpowiedział Werktreu.

– Partyjkę – oświadczył Schulz protekcjonalnie – mógłbym z wami zagrać. – Po tych słowach usiadł na stosie płaszczy tuż obok bombardiera Ascha, zacierając energicznie ręce.

Ogniomistrz zamknął znowu drzwi, bombardier wyciągnął z kieszeni karty, szef rozpoczął grę.

– Jeżeli mnie obłupicie, Asch – powiedział dobrotliwie – przyjaźń nasza będzie należała do odległej przeszłości.

– Tak jest, panie szefie – odparł bombardier. Nie był tą wizytą bynajmniej uradowany, wiedział dobrze, że ta podejrzana, hałaśliwa życzliwość szefa będzie go kosztowała dwie marki, najmniej dwie.

Szef wygrał pierwszą partię, potem drugą. Po piątej miał już wygrane cztery marki. Jego przygniatająca życzliwość wzmagała się coraz bardziej. W szóstej partii Asch wymienił dwie karty i Schulz przegrał trzy marki. W mgnieniu oka stał się znowu normalnym przełożonym.

– Mój drogi Asch – zapytał z łagodną groźbą w głosie – czy macie już swoją niedzielną przepustkę?

– Nie, panie szefie! – oświadczył Asch zwięźle i szybko dał wygrać Schulzowi dwie marki.

– Co porabia twoja żona? – zapytał szefa ogniomistrz Werktreu. Wpadł w złość, bo karta zupełnie mu nie szła. Schulz wygrywał partię za partią. Werktreu był całkowicie zdecydowany wziąć w tej szczęśliwej passie udział i dostatecznie niedoświadczony, by wierzyć, że osiągnie to przez skierowanie rozmowy na żonę starszego ogniomistrza.

Szef nie wypuszczał kart z rąk. Ale aluzja Werktreua dotarła do niego. Drogi mój przyjacielu – myślał gniewnie, a równocześnie z poczuciem bezgranicznej wyższości – przecież moja żona gówno cię obchodzi. Wiem o tym, że się do niej palisz, ale nie dostaniesz się w mój teren ostrzału, po prostu poddam moją uroczą żonę izolacji. Choćbym nawet szelmę musiał zamknąć! Nie mogę pozwolić na to, by mi ktoś przyprawiał rogi; zwłaszcza ktoś z mojej baterii i w dodatku jeszcze mój podwładny.

Zaklął głośno, bo właśnie przegrał dwie marki. Choć postanowił zrobić małą pauzę dla złapania oddechu, ciągle jeszcze nie wypuszczał kart z ręki.

– Powiedzcie no, Asch, ten Vierbein, to niemowlę, należy do waszego działonu, prawda?

– Tak jest, panie szefie! – Bombardier Asch spojrzał na Schulza z zaciekawieniem. Niezupełnie się orientował, jakie związki przyczynowe wywołało to pytanie. Był ciekaw, dlaczego ten Schulz przeszedł od kart do kanoniera Vierbeina.

– Maminsynek, co? Żałosny mleczak, co? A może już przeczuwa, co to takiego miłość? – I z całym przekonaniem, opierając się na swych licznych doświadczeniach, szef dodał: – Załóżmy się, że ten smarkacz nie wie jeszcze, że istnieją dwie płci. Mam wrażenie, że wierzy jeszcze w bociana.

Ogniomistrz Werktreu rżał radośnie i wytrwale, jakby przed chwilą usłyszał świetny dowcip. Również bombardier wolał się śmiać. Szef bardzo się sobie w roli kawalarza podobał.

– Przypuśćmy – powiedział lubieżnie – że położyłem obok niego półnagą dziewczynę. Co też on z nią pocznie? Okryje ją!

– Nie wiem – powiedział ostrożnie bombardier – wydaje mi się, że jest zupełnie normalny. – Postanowił wziąć nieco w obronę kanoniera Vierbeina. Było mu go żal. To w gruncie rzeczy biedny prosiak, przekonany, że pewnego dnia go zarżną. Bombardier Asch znał swoich przełożonych; wiedział, na co reagują, zdawał sobie sprawę, że imponuje im to, co nazywają męskością.

Powiedział więc ostrożnie:

– Ten Vierbein nie jest z pewnością niezapisaną kartą. Cicha woda, ale głęboka. Ma niejedno za sobą. Robi to delikatnie, kobietom się to podoba.

Szef odłożył swoje karty wolnym ruchem. Z początku był tylko zdumiony, ale potem z tego, co przed chwilą usłyszał, zaczął wysnuwać wnioski, które mu mocno zepsuły humor.

– Kłamstwo, Asch – powiedział niepewnie i nie tak głośno jak zwykle. – Wyssałeś to ze swojego brudnego palucha, ty świnio!

Bombardier jakby nie dosłyszał „brudnego palucha” ani „świni”. Nie można go było obrazić, ponieważ postanowił sobie święcie, że się obrazić nie pozwoli. Odczuwał tylko potrzebę wyciągnięcia z błota tego biednego prosiaka, tego Vierbeina. Nie namyślając się długo, kłamał dalej jak z nut i przywołał z pamięci różne pikantne anegdotki; wreszcie opowiedział następującą ordynarną historyjkę koszarową:

– To, na co kanonier Wagner, nasz czysty rasowo germańsko-aryjski bohater, potrzebował pełnych trzech tygodni, Vierbein załatwił w ciągu trzech godzin: zdobył damę szturmem. Naprawdę. Przyglądaliśmy się przez dziurkę od klucza, bo chodziło o zakład.

Ogniomistrz Werktreu kiwał z uznaniem głową. Ale szef Schulz zdradzał znamienny niepokój. Bombardiera zdziwiło piorunujące działanie tej historyjki, którą wymyślił od a do zet, ale nie zdążył rozsmakować się w tym zdziwieniu.

Szef podniósł się ze zdecydowaną miną i powiedział:

– Muszę zajrzeć w pilnej sprawie do mego mieszkania.

Kanonier Vierbein nie był ani matołkiem, ani „biednym prosiakiem”; był to normalny człowiek z przeciętnymi właściwościami. Miał nawet trochę tego, co się nazywa chłopskim rozumem, również pod względem sił fizycznych dorastał do służby wojskowej. Kłopoty miał za to ze swoim usposobieniem.

Ojciec jego, człowiek prymitywny i dobroduszny, solidny urzędnik policyjny, przewidywał to. Syn jego Johannes Vierbein był inny niż wszyscy. Wprawdzie tylko troszeczkę, ale jednak niewątpliwie: czytał bowiem książki! Ojciec Vierbeina nie pamiętał, żeby w rodzinie włas­nej albo swojej żony widział kiedykolwiek książkę, z wyjątkiem Biblii, śpiewnika lub kalendarza floty.

Poza tym syn jego Johannes był chłopcem wielce obiecującym: zawsze pilny, na ogół zdyscyplinowany. Pomagał matce przy praniu, nauczycielowi niemieckiego, którego kochał, zanosił do domu teczkę z zeszytami. Zawsze zachowywał się po rycersku wobec kobiet, bez względu na ich wiek. Bił się ze swymi kolegami szkolnymi, był słaby w rachunkach, przeciętny w nauce religii. Śpiewanie uważał za mękę, sport sprawiał mu niesłychaną przyjemność, w nauce języka niemieckiego był zawsze najlepszy w klasie. Otoczenie jego niepokoiło tylko jedno: Johannes Vierbein pozwalał sobie na luksus samodzielnego myślenia.

W wojsku zrozumiał w ciągu dwudziestu czterech godzin, że to, czego się dotychczas uczył, było „gównem”. Teraz, mówiono mu, stanie się wreszcie „człowiekiem”. Miał dosyć rozumu, by z tej prymitywnej teorii wychowawczej dla dorosłych istot ludzkich ostrożnie pokpiwać, pozwalało mu na to jego mocne i zdrowe ciało. Ale wkrótce świadomie, na zdrowy rozum poddał się mechanicznie funkcjonującemu systemowi koszarowego ducha.

Zorientował się szybko, że podporządkowywanie się przynosi korzyści, przeważnie tylko fizyczne. Zrozumiał również, że przy skupieniu wielkiej masy ludzi na małym odcinku konieczny jest porządek. Cierpiał jednak z powodu przymusu, który przeważnie wydawał mu się pozbawiony sensu, wymagał ściśle określonego sposobu salutowania, jednolitego ubioru, wspólnego maszerowania, wspólnie śpiewanej pieśni i dziwacznego języka. Ten człowiek, który całe strony Schillera cytował z pamięci, był naprawdę płomiennym idealistą, chciał jednak promieniować tym idealizmem z własnej woli, a nie pozwalać na to, by ten idealizm w głupi sposób z niego wyciskano.

Tak więc Johannes Vierbein stał się zawsze chętnym, ale nigdy szczęśliwym żołnierzem. Był posłuszny, robił wszystko, czego od niego wymagano, ani więcej, ani mniej. Starał się nie podpaść. Miał wielu kolegów, ale żadnego przyjaciela. Jednego tylko chciałby mieć za przyjaciela: bombardiera Ascha. Bombardier Asch miał bowiem siostrę, która się bardzo Vierbeinowi podobała. Na imię jej było Ingrid.

Trzepał dywan pani Schulz, której mąż był szefem jego baterii. Robił to z mechaniczną dokładnością. I tutaj spełniał rozkaz. Jego drelichowa bluza była za duża i wisiała na nim. Natomiast nieco za wąskie spodnie ściśle przylegały do ciała. Pocił się, jego młoda, lekko zarumieniona, poważna twarz błyszczała.

Lora Schulz leżała w oknie swego służbowego mieszkania i przyglądała mu się. Miała na sobie lekką suknię i nic pod nią, ponieważ było jej gorąco. Przypisywać to by można skwarnemu latu, temu, że miała dużo pracy, albo też jej rozpalonej krwi i kto wie czemu jeszcze. A może była oszczędna i nie chciała niszczyć bielizny.

– Już dobrze! – zawołała do kanoniera Vierbeina. – Proszę wnieść dywan do mieszkania.

– Tak jest – powiedział Vierbein. – Rozkaz to rozkaz.

Ściągnął dywan z trzepaka i zwinął go. Zachowywał się cicho, pracował wytrwale, myśląc tylko o tym, żeby nie podpaść. Tu na murawie przed blokiem baterii przyglądało mu się z pół setki okien, a w każdym z nich – nie musiał wprawdzie, ale mógł stać przełożony. Jakiś przełożony. Może nawet major z twarzą jak bulwa, sławny z tego, że lubił niespodzianki.

Johannes Vierbein zarzucił dywan na plecy i spokojnym, ani za wolnym, ani za szybkim, krokiem ruszył w stronę wejścia do budynku baterii. Wszedłszy, miał zamiar odsapnąć nieco na dolnych schodkach. Ale Lora Schulz stała w otwartych drzwiach swego mieszkania i czekała na niego.

Minął niedługi korytarz, wszedł do pokoju i ostrożnie opuścił dywan na podłogę.

– Niech mi pan pomoże rozłożyć go – powiedziała Lora Schulz.

Uklękła tuż obok niego, mógł zajrzeć głęboko w wykrój jej sukni.

Nie uszło uwagi Lory Schulz, gdzie przed chwilą skierował swój wzrok. A ponieważ dokładnie wiedziała, że ma co pokazać, nie miała nic przeciwko temu. To, że mężczyźni gapili się na nią, nie było dla niej niczym nowym. Ale sprawiało przyjemność, dziwną, tajemną, podniecającą przyjemność. Niejednokrotnie sama to świadomie prowokowała. Kiedy bateria była zgromadzona na podwórzu podczas zbiórki, Lora starannie ubrana opuszczała dom i kołysząc się z lekka, przechodziła obok zebranych żołnierzy. Ale ostatnio zabronił jej tego mąż, szef baterii; dawniej był z niej dumny, teraz usiłował ją ukrywać.

Lora była w istocie inna, niż się wydawała. W gruncie rzeczy pozostała nadal małą dziewczynką o wielkiej tęsknocie. Miała siedmioro rodzeństwa, z dwojgiem z nich spała przez lat dziesięć w jednym łóżku. Potem została sprzedawczynią w sklepie z kwiatami, mieszczącym się tuż obok wejścia na cmentarz. Lubiła filmy i przemówienia Führera. I zawsze tęskniła: za podróżą do Włoch, za kimś, kto by miał samochód, za własnym mieszkaniem.

Czytywała nawet dział kobiecy w gazecie, wypożyczała sobie żurnale mody.

Schulz, który w owym czasie był jeszcze ogniomistrzem, złamał jej serduszko już pierwszego wieczoru. Był po prostu nieodparty: tak ją przyciskał w tańcu, że przestała myśleć o Włoszech i samochodzie. Nie był oczywiście w jej życiu pierwszym mężczyzną, ale do tego stopnia nie była jeszcze zakochana w żadnym. Schulz umiał to ocenić. Kochał ją bardzo, a zwłaszcza kochał rozkosz, którą mu dawała. Ożenił się z nią i został starszym ogniomistrzem. Lora doczekała się własnego mieszkania.

Nie było mu jednak dane ani zabić tej tęsknoty, ani jej zaspokoić. Ale jego własne zaspokojenie mu wystarczało. Wkrótce był przekonany, że zna ją na pamięć jak działo; a ponieważ był człowiekiem z ambicją, nie chciał, jak to określał, pozostawać wiecznie przy obsłudze jednego działa. Miał naturę witalną, był przyzwyczajony do musztrowania ludzi i pozbywania się ich po skończonej edukacji... Mimo woli szukał więc „nowego terenu ćwiczeń”. Ostatecznie, jak to często i chętnie podkreślał, był stuprocentowym mężczyzną.

Tajemne tęsknoty Lory rozkwitły na nowo. Włochy i samochód utożsamiała z miłością i jej spełnieniem. Miłości tej szukała w powieściach i nie znajdowała. Próbowała później ostrożnie zdradzać swego męża z kilkoma podoficerami jego baterii, ale stwierdziła, że wszyscy są niecierpliwi, chciwi zmysłowych rozkoszy i pozbawieni wielkich uczuć. W swych mundurach podobni byli do siebie jak pociski tego samego kalibru.

Kiedy jednak patrzyła na młodych ludzi w rodzaju kanoniera Vierbeina, ogarniała ją niepozbawiona sentymentalizmu rzewność. I ja, myślała sobie, byłam równie młoda jak on; dwa, trzy lata temu byłam równie młoda, a teraz jestem kobietą zamężną, prawie zużytą, pozbawioną świeżości. Ciało moje nie ma już prężności, wargi nie są już takie miękkie i soczyste, skóra zaczyna się marszczyć. Już teraz!

– Jak się pan nazywa? – zapytała cichym głosem i zbliżyła się do młodego człowieka w drelichowym mundurze.

– Vierbein – powiedział ostrożnie. – Kanonier Vierbein. – Lora przysunęła się jeszcze trochę. Klęczeli teraz bardzo blisko siebie na dywanie. Mógł widzieć dokładnie kontury jej postaci. Stwierdziła, że jego drelichowy mundur pachnie mydłem.

– Jest pan inny – powiedziała z dziecinnym niemal zdziwieniem. – Ma pan inne włosy, o wiele miększe. I ręce węższe, delikatniejsze. Niech mi pan pokaże swoje ręce.

Johannes zawahał się. Patrzył uważnie w jej oczy, które błyszczały łagodnie, były małe i smutne. Potem podał jej swoją rękę i powiedział ostrożnie:

– Odrywa mnie pani od pracy.

Lora uśmiechnęła się nieśmiało.

– Czy to tak źle? – zapytała.

– Właściwie nie – odpowiedział. I dodał niemal machinalnie: – Jeżeli chce to pani wziąć na swoją odpowiedzialność...

Namyślała się, co na to odpowiedzieć. Nie mogła znaleźć właściwych słów. Chciała powiedzieć: „Odpowiedzialność? Za co? Po co odpowiedzialność? Za co pan ma odpowiadać i przed kim?”. Ale nie powiedziała ani słowa. Obserwowała jego młodziutką twarz, jasne, dobre oczy, czoło bez zmarszczek, podbródek niezdradzający brutalności.

Puściła jego rękę, usiadła na dywanie, wyciągnęła nogi, wyprężyła piersi.

– Ma pan narzeczoną? – zapytała.

Vierbein zmieszał się. Zaczerwienił się nieco, pomyślał o siostrze bombardiera Ascha, Ingrid. I od razu uświadomił sobie, że w tej sytuacji nie wolno mu o niej myśleć. Powiedział zdecydowanie:

– Nie.

Wydawało się, że Lorze Schulz podoba się ta odpowiedź. Otworzyła lekko usta, między dużymi, bardzo zdrowymi zębami ukazał się zaciekawiony różowy język. Chciała się roześmiać, ale zaniechała tego. Drzwi bowiem otworzyły się i na progu stanął starszy ogniomistrz Schulz.

– Vierbein – powiedział szef zastraszająco cichym głosem – zniknijcie stąd w tej chwili i zameldujcie się u kaprala Lindenberga do czyszczenia latryny w dolnym korytarzu.

– Tak jest, panie szefie – powiedział Vierbein i podniósł się posłusznie.

– Wynosić się! – zawołał Schulz ostro. – Jeszcze ze sobą pogadamy.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

TOM I. AWANTURNICZA REWOLTA BOMBARDIERA ASCHA

TOM II. OSOBLIWE PRZYGODY WOJENNE ŻOŁNIERZA ASCHA

TOM III. NIEBEZPIECZNY TRYUMF WOJSKOWY ŻOŁNIERZA ASCHA

ZAMIAST POSŁOWIA
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: