15 dni bez głowy - ebook
15 dni bez głowy - ebook
Wzruszająca książka, która zaskakuje na każdej stronie!
Oto Laurence, który ma piętnaście lat i metr osiemdziesiąt wzrostu. Lada chwila przebierze się za swoją mamę i będzie udawał w radiu kogoś, kto nie żyje.
A oto Jay, jego sześcioletni brat. Wygląda jak aniołek, ale myśli, że jest psem. Pogryzie każdego, kto stanie mu na drodze.
Jak daleko można się posunąć, żeby uratować swoją rodzinę?
Dziś jest wtorek, a następne piętnaście dni na zawsze zmieni życie chłopców…
Wspaniały debiut. To burzliwa historia o trudnym dojrzewaniu, przejmująca i autentyczna. Już nie mogę się doczekać następnej książki tego autora.
Keith Gray, autor Ostrich Boys
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-335-4 |
Rozmiar pliku: | 599 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzaśnięcie drzwi wejściowych. Mama wróciła.
Z łomotem rzuca w korytarzu swoje rzeczy jak jakiś zezwłok i idzie prosto do kuchni. Słyszę głuche stuknięcie butelki stawianej na stole, trzask zakrętki, a potem powolny bulgot, kiedy płyn leje się do kieliszka.
Mama kaszle, przysuwa sobie krzesło i siada.
Zapach dymu papierosowego napływa do dużego pokoju, gdzie ja i Jay siedzimy cicho. Schodzimy jej z drogi, dopóki nie nadejdzie Wesoła Godzina – czas, kiedy zadziała magia pierwszego drinka i mama znów się uśmiechnie.
– Gdzie moi cudowni chłopcy? Gdzie się schowali?
To jest sygnał, że można bezpiecznie wyjść. Zaczęła się Wesoła Godzina.
Idziemy do kuchni. Jay biegnie prosto w jej objęcia, a ona jest cała w skowronkach, uśmiecha się i całuje go. Ja stoję przy drzwiach, aż przywołuje mnie gestem i też przytula. Od zapachu papierosów i tłuszczu z frytek aż kręci w nosie.
Jay opowiada jej, jak było w szkole. Ona słucha, uśmiecha się i dolewa sobie. Płyn w kieliszku jest gęsty i czerwony.
Po jakimś czasie przestaje słuchać. Wzrok robi jej się szklisty, a uśmiech gaśnie. Jay wciąż mówi, jego wysoki głosik sześciolatka jest zbyt hałaśliwy. Na stole leży nóż, którym Jay kręci, paplając. „A potem na przerwie Matt powiedział… świst… ale my nie chcieliśmy się w to bawić… świst, klink… więc ja powiedziałem, żebyśmy lepiej… klink, świst, klink”. Kiedy nóż potrąca butelkę, mamie drgają powieki.
Biorę Jaya za rękę i mówię mu, że czas do łóżka.
Krzywi się.
– Nie idę spać.
– Owszem, idziesz. Najwyższa pora.
– Nie.
– No już, Jay.
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić.
Spogląda na mamę. Mama z trudem skupia spojrzenie.
– O co chodzi, kochanie?
– Nie muszę jeszcze iść spać, prawda?
– Oczywiście, że nie, słonko. Chodź tu i przytul się do mamusi.
Mój braciszek spogląda na mnie triumfalnie i włazi jej na kolana. Wzruszam ramionami i daję im spokój. Ale nie odchodzę za daleko.
Wesoła Godzina rzeczywiście trwa mniej więcej godzinę. Czasem mniej. Gorzej jest, kiedy mama nie pije, bo nie mamy pieniędzy. Ciska się wtedy po mieszkaniu, krzycząc na mnie i na Jaya, że wszędzie jest bałagan. Albo nie wstaje z łóżka przez cały dzień, albo zamyka się w łazience i przez drzwi słychać, jak płacze. Czasem siedzi tam bez końca, więc muszę zabierać Jaya na dwór, żeby wysikał się za kubłami na śmieci.
O ósmej udaje mi się zapakować Jaya w piżamę. Wlecze się na czworakach do łazienki, ogląda się na mnie i szczeka. To zupełnie normalne zachowanie – w każdym razie dla Jaya. Nie pamiętam, kiedy zaczął mieć kręćka na punkcie czworonogów, ale udaje psa, odkąd się tu przeprowadziliśmy. Nie robi tego cały czas, tylko wtedy, kiedy wie, że się wkurzę. Tak jak teraz.
– No już, Jay, umyj zęby.
Wyciskam pastę i podaję mu szczoteczkę.
Potrząsa głową.
– Jak nie będziesz mył zębów, to ci wypadną.
Jay ujada i szczerzy się na mnie.
Nie mamy na to czasu. Jeśli mama się zorientuje, że Jay jeszcze nie jest w łóżku, zrobi nam piekło.
– Wstawaj! – Chwytam go za ramię i próbuję zmusić, żeby podniósł się z podłogi.
Jay warczy i gryzie mnie w nadgarstek.
Zaskoczony upuszczam szczoteczkę.
– Ugryzłeś mnie! – Nie bolało, ale na skórze został mi wyraźny odcisk jego zębów.
Patrzy na mnie z wesołym błyskiem w oku.
Teraz już jestem naprawdę wkurzony.
– Dobrze!
Biorę go pod pachy i stawiam na nogach. Jay wije się i wykręca, usiłując znów mnie ugryźć, ale jestem od niego silniejszy i on o tym wie. Podnoszę szczoteczkę i przyciskam mu do buzi. Cały czerwony, patrzy na mnie wściekle, zaciskając usta. A potem nagle buzia mu się kurczy i zaczyna płakać.
W panice próbuję go objąć, zrobić cokolwiek, żeby tylko go uciszyć.
Ten dźwięk to jedna z niewielu rzeczy, które są w stanie przeniknąć Chmurę. Chmura to coś, co następuje po Wesołej Godzinie i trwa dużo dłużej. Pole siłowe dymu ze szlugów i oparów wina z naszą mamą w środku. Przypomina mi to ten stary program telewizyjny Gwiazdy w ich oczach, gdzie uczestnik wchodzi do studia jako jedna osoba, a potem wyłania się z kłębów dymu jako ktoś zupełnie inny. Ale z mamą jest tak, że ciągle wygląda tak samo – to tylko jej osobowość się zmienia. No i to chyba nie nadawałoby się do telewizji.
Słyszę, jak idzie korytarzem, hałasując niczym King Kong i klnąc, kiedy obija się o ściany.
– Co tu się, u diabła, dzieje?
Jay na sekundę przestaje płakać. Patrzy na nią wielkimi oczami, ale jest jeszcze za mały, żeby wyczuć ostrzeżenie w jej głosie. Znów zaczyna chlipać i pokazuje na mnie.
– Lau…rence… złapał mnie… za rękę.
Mama wyrywa mi szczoteczkę Jaya i rzuca mi ją w twarz.
– Na miłość boską! Niczym nie umiesz się zająć, nie robiąc przy tym zamętu? – Język ma czarny, a od zapachu z jej ust aż skręca mi się żołądek.
Czeka na odpowiedź, ale czy to jest pytanie, na które da się odpowiedzieć? Więc wzruszam ramionami. Zła decyzja. Mama nie znosi, kiedy to robię. Notuję sobie w pamięci, żeby pilnować tego na przyszłość, tuż przed tym, jak uderza mnie mocno w twarz.
– Nie odpowiadaj mi wzruszeniem ramion.
– Przepraszam.
Podtyka Jayowi szczoteczkę.
– Myjcie zęby i do łóżek. Niedobrze mi się robi na wasz widok.
Jest pięć po ósmej. Mam piętnaście lat i muszę iść spać pięć po ósmej.
Jay bierze się do szczotkowania. Nie patrzy w moją stronę.
Twarz mnie piecze i czuję, że puchnie mi skóra pod okiem. To moja wina, powinienem był przewidzieć, co się stanie.
Kładę się na łóżku Jaya i czytam mu bajkę. Już mi przebaczył wielką aferę z myciem zębów. Chyba ma wyrzuty sumienia, że mama mnie uderzyła.
– Płakałeś – mówi.
– Nie płakałem. Tylko trochę mnie zapiekło. Czasem łzawią człowiekowi oczy, ale to nie to samo co płacz.
– Nie bolało cię?
– Nie, nie bardzo – kłamię.
Na suficie w naszym pokoju są gwiazdki. Kiedyś błyszczały w ciemności. Mama ułożyła je na wzór prawdziwych konstelacji, skopiowanych z książki z biblioteki. Gdy się tu wprowadziliśmy, urządziła całe mieszkanie, każde pomieszczenie pomalowała na inny kolor. W dużym pokoju była taka straszna brązowa tapeta w kwiatki i pewnego wieczoru mama po prostu zaczęła zrywać ją ze ściany wielkimi pasami. Myślałem, że zwariowała. A potem razem z Jayem przyłączyliśmy się do niej. Wszyscy troje skakaliśmy po pokoju w rytm puszczonych na cały regulator piosenek Queenów, ulubionego zespołu mamy, i rzucaliśmy w powietrze kawałki papieru, aż fruwały wokół nas jak śnieżyca.
Ale to było wieki temu. Kiedy mama jeszcze próbowała.
Po przeprowadzce tutaj mieliśmy zacząć wszystko od początku – w miejscu, gdzie nikt nas nie znał, miejscu bez historii.
Mieszkamy na ostatnim piętrze budynku o nazwie Parkview Heights. Blok ma trzy piętra: na parterze jest ciąg sklepów, czyli Parkview Parade, a potem są trzy poziomy mieszkań. Niedaleko znajduje się park, ale stąd go nie widać. Niestety wśród mieszkańców funkcjonuje takie powiedzenie: „Kiedy wiadomo, że ktoś znalazł się na dnie? Gdy budzi się w Heights!”. Mamy karaluchy w kuchni i cieknący sedes, a jeśli otworzy się okno chociaż na chwilę, smród ze smażalni w Parade od razu przenika całe mieszkanie.
Nie stać nas na nic lepszego. Mama boi się złożyć podanie o zasiłek, bo wtedy mogliby sprawdzić, jak było w Bridgewell, i zaczęliby zadawać pytania. A kiedy ludzie zaczynają zadawać pytania, nie zawsze podobają im się twoje odpowiedzi i wtedy właśnie robi się strasznie.
Tak jak ostatnim razem. Kobieta z podkładką do notowania przyszła wtedy do nas i powiedziała, że najlepiej byłoby, gdybyśmy z Jayem zamieszkali u kogoś innego, dopóki mama nie stanie na nogi. To było jakieś dziesięć sekund przed tym, zanim mama wyrzuciła ją za drzwi. Jeszcze tego samego wieczoru wsiedliśmy w pociąg, który przywiózł nas tutaj. Niesamowita Znikająca Rodzina. Zastanawiałem się, co pomyślą sobie ludzie w szkole, kiedy tak po prostu wyparuję, a potem uświadomiłem sobie, że połowa z nich pewnie wcale tego nie zauważy. Wyjeżdżasz dokądś, a inni nawet nie zdają sobie z tego sprawy, bo w ogóle nie wiedzieli o twoim istnieniu. To nie jest fajne.
Na stojącym przy łóżku budziku ze Scoobym jest dwudziesta pięćdziesiąt pięć. Już czas.
Sprawdzam, czy Jay śpi, po czym wsuwam rękę pod materac i wyciągam kopertę z kartami telefonicznymi. Mama ukradła je z kiosku, w którym kiedyś pracowała. Chybaby mnie udusiła, gdyby się dowiedziała, że podwędziłem jej łup. Mama cieszyła się, że będziemy mogli dzwonić za darmo, ale nigdy nie skorzystała z tych kart, bo nie chciało jej się pójść do automatu. Zresztą wtedy oboje mieliśmy już komórki, dopóki mama swojej nie zgubiła i nie buchnęła mi mojej. To było wiele miesięcy temu. Od bardzo dawna nie widziałem jej z komórką, więc pewnie tę też zgubiła. Obiecała, że kupi mi nową, jak dostanie lepszą pracę, ale nie liczę na to. Dobrze, że mam przynajmniej te karty.
Wsuwam je do tylnej kieszeni spodni i otwieram okno. Powietrze jest gęste jak majonez i śmierdzi smażoną rybą. Siadam na parapecie, po czym przekładam nogi na drugą stronę. Czekam chwilę, pozwalając, aby objął mnie upał, a potem się ześlizguję.
Tuż pod oknem naszego pokoju dach piętra poniżej tworzy dwumetrowy gzyms, biegnący przez całą długość bloku. Jego powierzchnia wygląda jak stopiony ser, rozgrzana pachnie elekyrycznością. Ze szpar przy brzegu wycieka coś lepkiego i czarnego, jeśli przylepi się do rąk, na wiele dni zostają brązowe plamy.
Idę na koniec dachu i skręcam. Tego kawałka nie znoszę – mu-szę opuścić się z krawędzi. Szukam stopami wątłej drabinki przymocowanej z boku budynku, starając się nie myśleć o twardym betonie trzy piętra niżej. Drabinka prowadzi do schodów ewakuacyjnych, chwiejnych i zardzewiałych, które dudnią i klekoczą pod moim ciężarem. Stopnie na samym dole są odgrodzone łańcuchem, więc skaczę w bok, na jeden z wielkich pojemników na śmieci stojących przy drodze dojazdowej na tyłach sklepów. Rozglądam się, czy nikogo nie ma, i daję susa na ziemię.
Jak na razie miałem szczęście. Nie myślę o tym, co będzie, kiedy go zabraknie. Może nawet dziś wieczorem. Mówię sobie, że to nieważne. Wystarczy się zanadto nie przejmować, a wszystko będzie OK. Ale przede wszystkim nie zastanawiam się nad tym, co powiedziałaby mama, gdyby wiedziała, co robię. Zostawianie Jaya samego z nią to ryzyko, zwłaszcza gdy jest w takim nastroju jak teraz, ale muszę to zrobić dla dobra nas wszystkich.
Większość sklepów w Parade ma zasłonięte witryny, jedynie spożywczak SavaShoppa, pralnia samoobsługowa i monopolowy są wciąż czynne. Idę przez parking do budki telefonicznej. Gdy otwieram drzwi, wita mnie smród sików i petów. Trzęsę się, ale to normalne. Chodzi o to, żeby nie myśleć o tym, co się robi, tylko to zrobić.
Podnoszę ciężką słuchawkę i sprawdzam, czy nie jest oblepiona gumą albo opluta, po czym wydobywam z kieszeni jedną z kart podebranych mamie i wstukuję numer. Znam go na pamięć. Słucham sygnału i czekam, aż ktoś odbierze.
Szklane ściany budki są zasmarowane graffiti, ale przez szpary widzę okna naszego mieszkania. Gdyby mama wyjrzała na zewnątrz, mogłaby mnie zobaczyć, ale nie wyjrzy. Myśli, że jestem w swoim łóżku. Nie ruszy się, dopóki nie skończy jej się alkohol, a ja wrócę dużo wcześniej. Chyba że Jay się obudzi… Nie, nie mogę się teraz rozpraszać.
Wreszcie w słuchawce odzywa się radosny kobiecy głos i po chwili jestem na antenie.
Jeśli nie myślę o tym, że występuję w radiu, jest OK. Po prostu gadam sobie z prowadzącym, który ma na imię Baz. Zadaje mi różne pytania, to wszystko. Wcale nie jestem na antenie, udając swojego ojca i próbując wygrać luksusowe wakacje.
Muszę tylko pamiętać o głosie. Żeby brać udział w grze, trzeba mieć osiemnaście lat, dlatego podaję się za swojego tatę. Nie ma strachu, nie dowie się o tym, bo nie żyje. Miał na imię Daniel i faktycznie miał szkocki akcent, ale chciałem zamaskować swój głos, więc parodiuję pana Buchana, opiekuna naszego roku. Jak na razie ludzie w studiu chyba mi wierzą, a to mój trzeci dzień.
Baz mówi do słuchaczy, zaraz będzie mnie zapowiadał. Wolałbym, żeby się pospieszył. Najgorsze do zniesienia jest czekanie.
– Witamy ponownie naszego obecnego mistrza Daniela Roacha! Jak tam, Dan? Czujesz, że szczęście ci sprzyja? Zawsze na początku trzeba zadać sobie to pytanie: CZY MAM DZIŚ SZCZĘŚCIE?
Tak właśnie to mówi – wielkimi literami. Wcale nie czuję, że mam szczęście. Nogi mi się trzęsą i chce mi się siku.
– Chyba tak. – Wzruszam ramionami, choć to nie ma znaczenia, gdy jest się w radiu.
– CHYBA? – powtarza Baz. – W takim razie zobaczmy, czy to wystarczy, żeby Daniel pozostał w grze. Pamiętajcie, musi tylko odpowiedzieć poprawnie na TRZY PYTANIA i będzie o krok bliżej do rodzinnych wakacji all inclusive. A wszystko dzięki uprzejmości naszych przyjaciół z Hardacre Holidaze. – W słuchawce rozlega się dżingiel biura podróży. „Nie zwyczajne wakacje, tylko wakacje twojego życia”.
– Więc, drogi Danny, wszystko w TWOICH RĘKACH, bez pośpiechu! – Baz robi pauzę dla efektu, a może czeka na moją odpowiedź.
Zasycha mi w ustach.
– Danielu – mówi Baz – jesteś gotów?
Oblizuję wargi.
– Tak.
– Pierwsze pytanie.
Na zewnątrz przejeżdża samochód z dudniącą muzyką.
– Pierwsza wojna światowa zakończyła się w roku: A: 1945, B: 1918 czy C: 1939? Czytam jeszcze raz. W KTÓRYM roku naszej ery zakończyła się pierwsza wojna światowa? A: 1945, B: 1918 czy C: 1939?
Oddycham z ulgą. Pewnie na antenie brzmi to jak huragan.
– B: 1918.
Baz milczy.
– To PIERWSZA wojna światowa, Danny. Mówisz, że się skończyła, zabrała zabawki i poszła do domu w 1918 roku?
– Tak. – Wiem, że mam rację. Omawialiśmy pierwszą wojnę w dziewiątej klasie. A może to była druga wojna? Robi mi się zimno. Nagle nie jestem pewien.
– To POPRAWNA odpowiedź! – oznajmia Baz i niemal słyszę, jak się uśmiecha. – Łatwizna na początek. Kręci cię historia, Dan?
– Niespecjalnie. Mieliśmy o tym na lekcjach – odpowiadam bez zastanowienia.
Baz się śmieje.
– Ja pewnie też się o tym uczyłem w szkole, ale ja mam problem, żeby przypomnieć sobie, co robiłem wczoraj. Gdyby ktoś mógł mi powiedzieć, co się ze mną działo wczoraj, niech zadzwoni.
Mam ochotę kopnąć się w kostkę za taką bezmyślność. Przecież udaję czterdziestolatka, który nie chodzi już do szkoły.
– Nasz mistrz naprawdę dobrze dziś zaczął – ciągnie Baz. – Najwyraźniej wiesz co nieco o historii, ale czy znasz się na sporcie?
– Nieźle – odpowiadam, ale to bzdura, nie mam bladego pojęcia o sporcie.
– Szkoda – mówi on – bo nasze następne pytanie dotyczy… MUZYKI. – Śmieje się i włącza jeden ze swoich efektów dźwiękowych. – Sorry, nie próbuję cię zniechęcić? – Wciąż chichocząc, czyta: – Daniel, który z tej trójki NIE należał do legendarnego zespołu The Beatles? Czy był to A: Richard Starkey, B: Pete Best czy C: Julian Lennon? Jesteś FANEM Beatlesów, Dan?
– Są w porządku! – Znów zaschło mi w gardle. Nie znam odpowiedzi, domyślam się jednak, że to podchwytliwe pytanie. Nie kojarzę żadnego z tych nazwisk, ale jedyne, które wygląda mi na Beatlesa, to C. Tylko że to był John Lennon, nie Julian. Tak mi się przynajmniej wydaje.
– Jesteś wciąż z nami, mistrzu?
– Tak.
– Muszę ci przypomnieć, że czas mija.
Przełykam ślinę.
– C: Julian Lennon. – Już kiedy wymawiam te słowa, wiem, że się pomyliłem.
Baz wzdycha.
– Żeby wszystko było jasne, Dan. Mówisz, że C: Julian Lennon NIE grał ze słynnymi chłopakami z Liverpoolu?
– Zgadza się. – I tak nie mogę zmienić zdania, taki jest regulamin. Muszą wziąć pierwszą odpowiedź. Jestem kretynem.
– Masz ABSOLUTNĄ rację! – wykrzykuje Baz, podczas gdy w studiu rozlega się nagrany aplauz. – Richard Starkey, lepiej znany jako Ringo Starr, oraz Pete Best byli perkusistami w słynnej czwórce. Julian, jak wie Danny, to syn Johna Lennona, ale NIGDY NIE GRAŁ z zespołem. Świetnie, Dan! Widzisz, mówiłem ci, że to łatwe!
– Tak – przyznaję, ocierając pot z czoła.
– Jeszcze tylko jedno i koniec. – Baz zniża głos. – Daniel, jesteś gotów?
– Jestem.
– Pytanie numer trzy.
W mieszkaniu nad smażalnią zapala się światło i widzę migotanie telewizora w oknie naszego dużego pokoju.
– Jak nazywa się kawałki kolorowego papieru, które rzuca się w powietrze na weselach? Czy to A: confetti, B: papirus czy C: papryka?
– Confetti, odpowiedź A.
– Łał! Szybko się z tym uporałeś, Daniel! Coś mi PODPOWIADA, że niedawno byłeś na weselu.
– Nie.
– Ale jesteś żonaty?
Wykazuję się refleksem, żeby powiedzieć „tak”, i zdaję sobie sprawę, że właśnie wyznałem tysiącowi słuchaczy, że poślubiłem własną matkę.
– Jak długo?
– Co?
Baz śmieje się.
– Jak długo ty i piękna pani Roach jesteście małżeństwem? Tylko mi nie wmawiaj, że ZAPOMNIAŁEŚ. Mam nadzieję, że ona tego nie słucha, bo inaczej będziesz miał KŁOPOTY, przyjacielu!
Nawet nie wie, jak bliski jest prawdy.
– Nie, nie słucha… mam nadzieję. – Po raz pierwszy tego wieczoru nie skłamałem.
– Miałeś SZCZĘŚCIE, Dan, bo to bardzo dobra odpowiedź! Ludzie nie obrzucają się na weselach papryką ani papirusem, przynajmniej nie tam, skąd pochodzę. Zdarzają się kamienie i butelki, ale nigdy PAPRYKA! Tego dopiero trudno byłoby się pozbyć z fraka. Kiedy ludzie idą na wesele, rzucają confetti. CO OZNACZA, mój drogi Danielu, że grasz dalej! – W tle rozlega się melodia kończąca program. – A więc do zobaczenia JUTRO WIECZOREM! O tej samej porze, w tym samym miejscu, Radio Ham na falach średnich…
Otwieram drzwi budki i biorę głęboki oddech. Jestem spocony jak mysz, ale uśmiecham się od ucha do ucha. Udało mi się. Trzy wieczory już za mną, jeszcze tylko siedem. Jeżeli utrzymam się przez dziesięć dni, wygram wakacje. A jeśli jest coś, co ucieszy mamę na tyle, żeby przestała pić, to tylko dwutygodniowe wakacje all inclusive w ciepłych krajach.Średnio fajna środa
Ryk fałszującej muzyki wyrywa mnie ze snu. Wyciągam rękę i uderzam w stojący przy łóżku budzik ze Scoobym, po czym napawam się spokojem…
Migoczące czerwone cyfry pokazują minutę po piątej. Po drugiej stronie pokoju Jay coś mamrocze, ale się nie budzi. W mieszkaniu panuje cisza. Zamykam oczy najwyżej na sekundę, ale gdy je otwieram, jakimś sposobem jest już piąta siedem. Zsuwam nogi na podłogę i wstaję. Jestem całkiem nieprzytomny.
Zapalam światło w kuchni i karaluchy rozbiegają się w poszukiwaniu kryjówki. Karaluchy pod poduchy! – mawia mama, co wcale nie jest śmieszne w mieszkaniu takim jak nasze.
Ze stosu brudnych naczyń w zlewie wyciągam kubek, opłukuję go pod kranem, a potem czekam, aż zagotuje się woda w czajniku.
Oprócz tego, że mama pracuje w smażalni w Parade, rankami sprząta też biura w dzielnicy przemysłowej na drugim końcu miasta. Zaczyna o wpół do siódmej, ale jeśli piła poprzedniego wieczoru – czyli prawie zawsze – nie daje rady wstać. Mama musi pracować w obu miejscach, żeby zarobić na czynsz, i dlatego co rano jestem na nogach o piątej i pilnuję, żeby zwlokła się z łóżka.
Czasem jednak to się w ogóle nie udaje i wtedy ja muszę jechać zamiast niej. Nie ma znaczenia, które z nas się tam zjawi, dopóki ktoś przeciągnie plastikową przepustkę przez czytnik, żeby był dowód, że tam była. Jeśli biura są posprzątane, mama dostaje wypłatę. A dopóki zarabia, mamy co jeść i dach nad głową. Wszyscy tu mieszkamy, dlaczego więc wszyscy nie mielibyśmy się do tego dokładać? – mówi mama i trudno się z tym nie zgodzić. Właściwie dyskutowanie z mamą na jakikolwiek temat to niezbyt dobry pomysł.
Wsypuję do kubka dwie łyżeczki kawy rozpuszczalnej i mieszam. Mama lubi mocną kawę. Nie ma mleka, więc dodaję więcej cukru, a potem idę korytarzem, niosąc kubek.
Drzwi do sypialni mamy są zamknięte. Pukam i obracam gałkę.
Woń alkoholu uderza we mnie, jakby ktoś beknął mi prosto w twarz.
– Mamo?
Śpi z otwartymi ustami, wciąż ma na sobie większość ciuchów z wczoraj.
Podchodzę, omijając rzeczy porozrzucane na podłodze, i stawiam kubek przy łóżku.
– Mamo? Mamo!
To strata czasu. Wiem, że nie odpowie – na stole w kuchni stały dwie puste butelki po winie.
Mam ochotę wylać jej kawę na głowę, ale to chyba też by jej nie obudziło. Zamiast tego włączam radio, podkręcam głośność i wychodzę.
Wpełzam z powrotem do łóżka i nasłuchuję, co się dzieje za ścianą. Radio nagle cichnie, mama coś krzyczy. Nie mogę zrozumieć, co dokładnie, ale sens jest wystarczająco jasny. Leżę w ciemności, czekając, aż przestanie się miotać po mieszkaniu.
Wreszcie rozlega się trzask drzwi wejściowych i znów mogę oddychać. Wróci dopiero, kiedy Jay i ja będziemy już w szkole.
Nie ma sensu, żebym próbował teraz zasnąć, choć jestem tak zmęczony, że czuję się chory. Idę więc do kuchni, zdrapuję pleśń z kolejnego kubka i robię sobie kawę z dodatkową porcją cukru. A potem wymykam się na dach, żeby popatrzeć na wschód słońca.
Mama zwymiotowała do wanny. Muszę spłukać ciemnobrązową maź, zanim będę mógł wziąć prysznic. Od zapachu aż skręca mi żołądek, a słodko-gorzka kawa podchodzi do gardła. Nie ma mydła, więc myję się szamponem. Stoję pod strumieniem wody, aż robi się zimna.
Kiedy zakręcam kurek, słyszę telewizor, co oznacza, że Jay już wstał. Owijam się w pasie ręcznikiem i idę za dźwiękiem do dużego pokoju. Leci odcinek Scooby-Doo. Ludożercy ganiają Kudłatego i Scooby’ego po wyspie, a Jay rechocze tak strasznie, że prawie spada z kanapy. Każę mu zmykać do pokoju i się ubierać.
Musimy odwiedzić pralnię. Obwąchuję trzy szkolne koszulki walające się po podłodze i wybieram tę, która nie pachnie aż tak źle jak pozostałe, a potem psikam się pod pachami dodatkową porcją dezodorantu.
Nie ma nic na śniadanie, więc biorę dwa funty z monet rozsypanych na toaletce mamy. Po drodze do szkoły możemy wstąpić do sklepu.
Wścibska Wendy czeka na nas, kiedy idziemy korytarzem na parterze, chociaż udaje, że to czysty przypadek. Wciąż ma na sobie szlafrok, a śmieszne, farbowane na czarno włosy upchnięte pod siatką. Naprawdę nazywa się Ellison i mieszka pod jedynką przy drzwiach wejściowych. Czy ktoś wchodzi, czy wychodzi, zawsze jest na posterunku i wie wszystko o wszystkich.
– Dzień dobry, chłopcy! – Szczerzy się jak pies, pokazując żółte zęby i dziąsła.
Kiwam głową, a Jay tylko się na nią gapi. Ale Wendy lubi Jaya – jak wszyscy. To jeden z tych blond aniołków, którymi zachwycają się obcy na ulicy. Jest taki śliczny, że mnóstwo ludzi bierze go za dziewczynkę. Jaya to wkurza, ja się z tego śmieję.
Wendy schyla się, przysuwając twarz do jego twarzy.
– Ale szczęściarz z ciebie, że starszy brat odprowadza cię do szkoły!
Jay wzrusza ramionami.
– To nie jest mój brat, tylko brat przyrodni, bo on ma innego tatę niż ja.
Mrugam. Wendy trafił się smakowity kąsek. Mama dostanie szału, jeśli się dowie, że Jay jej o tym powiedział, choć równie dobrze mogłaby się sama domyślić. Jay i ja nie jesteśmy ani trochę podobni. O ile Jay to dzieciak, do którego ludzie na ulicy się uśmiechają, o tyle na mój widok raczej przechodzą na drugą stronę. Przede wszystkim mam ponad metr osiemdziesiąt i w twarzy coś takiego, że ludziom robi się nieswojo. Tak jakby moje rysy nie pasowały do siebie, jak źle dobrane ciuchy. Wyobraźcie sobie jeden z tych portretów pamięciowych, które policja pokazuje czasem w telewizji, i dodajcie do tego brązowe jak błoto kręcone włosy, a będziecie wiedzieć, jak wyglądam.
– Mamusia postanowiła pospać dziś dłużej? – pyta Wendy głosem słodkim jak syrop, ale wiem, do czego zmierza.
– Jest w pracy – odpowiada Jay. Oczywiście Wendy już to wie, w końcu od świtu waruje przy drzwiach wejściowych.
– Mam nadzieję, że byliście grzeczni sami w mieszkaniu? – mówi, patrząc na mnie.
Unikając jej wzroku, łapię Jaya za rękę i ciągnę go do drzwi.
– Chodź, Jay, bo się spóźnimy!
– Nie szarp mnie tak!
– No to chodź.
Na dworze wyrywa mi się.
– Nie musisz wykręcać mi ręki!
Nie odpowiadam, ale kiedy wchodzimy do sklepu, pozwalam mu w ramach rekompensaty wybrać na śniadanie to, na co ma ochotę. Uśmiecha się szeroko i podaje mi paczkę chrupków Monster Munch.
Siadamy na murku na końcu Parade i wypijamy na spółkę puszkę lemoniady. Ciągle jest wcześnie, ale czuję, jak upał narasta, a mnie szczypie pod pachami.
Mija nas autobus z dzieciakami z mojej szkoły, co znaczy, że pora się zbierać.
Szturcham Jaya.
– Gotów, chrupkowy potworze?
Krzywi się.
– Nie jestem potworem.
– Jesteś.
– Nie! Gdybym był, tobym tego nie jadł. – Macha mi przed nosem paczką Monster Munch.
– Dlaczego?
– Bo to małe potworki! Byłbym kanibalem!
Śmieję się, chociaż on mówi śmiertelnie poważnie.
– Jeśli dziś wieczorem znów okaże się, że nie ma nic do jedzenia, czy będziemy musieli stać się kanibalami i kogoś pożreć? – pyta rzeczowo, kiedy schodzimy w dół do szkoły.
– Może.
Zastanawia się nad tym.
– Nie chciałbym zjeść Wścibskiej Wendy.
Śmieję się, ja też bym nie chciał, choć nie miałbym nic przeciwko temu, żeby została zjedzona przez kogoś innego.
Szkoła Jaya jest niedaleko. Dochodzę z nim do furtki, czekam, aż zniknie w środku, po czym ruszam biegiem. Szkoła średnia Hardacre znajduje się na drugim końcu miasta. Jeśli będę miał szczęście, dotrę tam równo z dzwonkiem. Dwadzieścia minut biegiem z torbą książek na plecach jest wystarczająco okropne przy normalnej pogodzie, a co dopiero w tym upale!
Kiedy docieram na miejsce, na dziedzińcu już nikogo nie ma. Przegapiłem sprawdzanie obecności i zaczął się apel, więc muszę iść do sekretariatu i wpisać się do książki spóźnień. Zdążam akurat, żeby ustawić się ze wszystkimi w oczekiwaniu na pierwszą lekcję – dyszący i spocony jak kebab.
Okropnie tu gorąco. Bolą mnie nogi. Nie mogę usiedzieć w miejscu. Dobrze, że zostało już tylko pół godziny do końca. Próbuję się skupić na tym, co mówi pan Buchan, wodząc palcem po tekście na stronie, ale rozumiem z niego tyle, że równie dobrze mogłyby to być hieroglify.
Głos nauczyciela jest ciepły i rytmiczny, kartka miękka pod moimi palcami. Przestaję walczyć i powieki opadają mi na moment. Tak jest lepiej, przecież bez problemu mogę słuchać z zamkniętymi oczami.
Budzę się, kiedy pan Buchan rzuca mi na ławkę dzieła zebrane Szekspira. Przez kilka sekund nie wiem, gdzie jestem.
– Cieszę się, że do nas wróciłeś, Laurence! – Drgają mu brwi.
Nie odzywam się, ścieram tylko ślinę z kącika ust, licząc na to, że nikt nie zauważył.
– Może mógłbyś nam wyjaśnić, dlaczego Makbet mówi: „Na nic zasłony, baldachimy – śpiących / Nękają złe sny”? A może chciałbyś nam opowiedzieć jakiś swój sen?
Ktoś prycha.
– Nie, proszę pana.
Czuję na sobie wzrok całej klasy.
Buchan wzdycha i potrząsa głową.
– Spróbuj zostać z nami, Laurence, przynajmniej do końca lekcji.
Przytakuję i z płonącymi policzkami znów wpatruję się w książkę, ale słowa nadal nie mają dla mnie sensu, bo teraz myślę o moim śnie. Koszmarze, w którym kobieta z teczką przychodzi zabrać Jaya.
Zawsze jest tak samo: ktoś niesie korytarzem Jaya w piżamce ze Scoobym. Jay krzyczy moje imię, wyciąga do mnie ręce, ale ja nie mogę się ruszyć. Potem zauważam, że na podłodze jest pełno pustych flaszek, i próbuję je ominąć, ale stopy ślizgają mi się na szkle. Zdaję sobie sprawę, że podłoga nie jest już twarda, to ocean kołyszących się i obijających się o siebie z brzękiem butelek. Tonę w nim. Gęste czerwone morze wpływa mi do ust i do nosa, wciąga mnie w głąb, aż grzęznę – i nic nie mogę zrobić, kiedy kobieta z teczką zabiera Jaya.
Wtedy się budzę.
Zlany potem.
W ciemności.
Rozlega się dzwonek na koniec lekcji, ale pan Buchan prosi, żebym został. Wiem, na co się zanosi. Mam tylko nadzieję, że nie potrwa to długo, bo muszę odebrać Jaya.
– Wyglądasz, jakbyś wrócił z wojny, chłopcze. – Nauczyciel siada na ławce naprzeciwko i zerka na mnie. – Niezłą masz śliwę pod okiem.
Zapomniałem o tym.
– Biłem się z bratem. – Łatwo jest kłamać, kiedy robi się to nieustannie.
– To chyba duży chłopak, skoro tak ci przyłożył.
To zabawne, więc się śmieję, rozluźniam – i popełniam błąd.
– Ma sześć lat – mówię.
Ale Buchan się śmieje, więc może wszystko jest OK.
– Bawiliśmy się. Czasem trochę za bardzo się rozkręca.
Nauczyciel kiwa głową i krzyżuje ręce.
– Rozumiem, że nie jesteś fanem Szekspira?
Wzruszam ramionami. W zasadzie to nie obchodzi mnie Szekspir.
– Wiem, że uczniowie czasem się nudzą, ale chyba jesteś pierwszy, który zasnął na mojej lekcji.
– Przepraszam pana, naprawdę nie chciałem.
– Właściwie mnie to nie dziwi – stwierdza Buchan, marszcząc brwi. – Wyglądasz okropnie. Kiedy ostatnio porządnie się wyspałeś?
Czuję, jak jego spojrzenie przenika moją skórę i kości czaszki, tak jakby mógł zajrzeć mi prosto do głowy. Nie mogę przestać mówić, muszę odwrócić jego uwagę, żeby nie zobaczył, co jest w środku.
– Facet w mieszkaniu obok ciągle nastawia telewizor na pełen regulator. Chyba jest głuchy albo coś. – Wzruszam ramionami. – Czasem ciężko jest zasnąć.
– Wyobrażam sobie. – Buchan gładzi się po podbródku. – Może twoja mama mogłaby z nim pogadać? Wyjaśnić, że przez ten hałas nie możesz spać.
Kiwam głową.
– Może. – Piecze mnie pod pachami. Czuję kwaśny zapach potu zmieszany z dezodorantem, którym spryskałem się rano.
– Rozumiem, że to dlatego opuszczasz sprawdzanie obecności? Masz kłopoty ze wstawaniem? – Buchan zerka na kartkę, którą trzyma w rękach. Nie zauważyłem jej wcześniej. – Dostałem tę notatkę od twojej wychowawczyni, pani Connolly. Powiedziała, że w tym tygodniu trzy razy nie było cię przy sprawdzaniu obecności i że dziś też się spóźniłeś.
– Przepraszam. – Nie mogę mu powiedzieć, że nie zdążam, bo muszę odprowadzić do szkoły młodszego brata.
– Obawiam się, że „przepraszam” nie wystarczy, Laurence. Dziesiąta klasa ma duży wpływ na to, jak ci pójdzie na małej maturze, i lepiej, żebyś nie nabrał zwyczaju spóźniania się, kiedy będą się zbliżać ważne egzaminy. Miło mi stwierdzić, że nie mam skarg dotyczących pracy na lekcji, najwyraźniej odrabiasz też zadania domowe, ale punktualność to ważna część szkolnego życia, Laurence. – Buchan wzdycha. – A jeśli chodzi o przysypianie na lekcjach, nie wszyscy moi koledzy będą tak wyrozumiali jak ja.
Kiwam głową. Buchan jest w porządku. Jest opiekunem naszego roku i zachowuje się tak, jakby naprawdę mu zależało. Problem w tym, że przez to robi się niebezpieczny – staje się jednym z tych ludzi, którzy myślą, że pomagają, a tymczasem tylko pogarszają sprawę. Lepiej będzie, jeśli nikt nie będzie zwracał na mnie uwagi. Mam w nosie, że będę niewidzialny dla większości z nich. Niewidzialność jest super, to superzdolność, którą zawsze wybieram. Większość ludzi chce mieć siłę, możliwość widzenia przez ściany albo umiejętność latania. Nie ja. Gdyby tylko można było zniknąć.
– Postaram się wstawać wcześniej – mówię, przypominając sobie, jak dziś rano oglądałem wschód słońca.
Buchan uśmiecha się i macha swoją kartką.
– Dobry pomysł. Jeśli nawalisz jeszcze trzy razy, obawiam się, że będziesz musiał się co dzień meldować. To oznacza zdobycie podpisu pani Connolly przy sprawdzaniu obecności, a potem od każdego nauczyciela przez cały dzień. Poza tym codziennie po lekcjach przychodzi się do mnie z raportem, a twoja mama co wieczór musi go podpisywać. – Krzyżuje ramiona. – Myślę, że niepotrzebne ci te kłopoty. Zobaczmy więc, czy da się tego uniknąć, co?
Kiwam głową. To by było na tyle, jeśli chodzi o niewidzialność. Poza tym, jeśli będę musiał przychodzić do Buchana przed wyjściem, będę się spóźniał po Jaya – co mi przypomina, że powinienem się pospieszyć.
– Czy mogę już iść?
– Tak, oczywiście. Wracaj do domu. I może połóż się dziś wcześniej?
– Tak.
– Sen jest ważny, Laurence. To wielki uzdrowiciel. Jak mówi Makbet, „potrafi rozwikłać splątaną nić każdej troski” i jest „najposilniejszym składnikiem uczty życia”. – Buchan uśmiecha się i wstaje. – Wiedziałeś, że pozbawienie snu stosuje się jako torturę?
Potrząsam głową. Nie wiedziałem.
Czuję na sobie wzrok Buchana, kiedy pakuję książki. Jego spojrzenie mówi: „Jest coś, co przede mną ukrywasz”, a uśmiech jest propozycją: „Możesz ze mną porozmawiać. Pomogę ci”. Jakaś część mnie chce mu powiedzieć. Może znalazłby jakieś rozwiązanie, może wszystko byłoby lepiej? Wystarczy, że otworzę usta…
Wychodzę na korytarz. Moje tajemnice pozostały nietknięte. Koszulka przykleja mi się do pleców i mam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Kilka razy oddycham głęboko i ruszam do wyjścia. Będę musiał biec całą drogę, żeby odebrać Jaya.
Skręcam za róg i wpadam na Hanifa z mojej grupy angielskiego.
– Hej, Roach. W porządku? Buchan cię przeczołgał?
Wzruszam ramionami, a potem ściągam brwi, tak żeby spotkały się pośrodku jak u Buchana.
– Wiem, że uczniowie czasem się nudzą – parodiuję nauczyciela najlepiej jak potrafię – ale chyba nikt wcześniej nie zasnął na mojej lekcji!
Śmiech Hana rozbrzmiewa w pustym korytarzu. Klepie mnie po ramieniu i potrząsa głową.
– Jesteś niesamowity, stary! Powinieneś występować w telewizji!
Albo w radiu, myślę sobie.
Głupio mi, że się wyśmiewam z Buchana, ale co mam zrobić? Za dużo razy byłem nowy w szkole. Czasem pomaga, kiedy umiesz rozśmieszyć ludzi. Z twarzą taką jak moja człowiek ma do wyboru dwie rzeczy: albo być Rambo, albo błaznem. Jeden twardziel w rodzinie wystarczy.
Han zamyka szafkę i idzie obok mnie.
– Nie ogarniam tego całego Szekspira. O czym w ogóle ten facet gada?
– Nie mam pojęcia! – Otwieramy gwałtownie drzwi i upał wali w nas jak rozpędzony autobus.
– Człowieku! Ale gorąco! – Han szarpnięciem zdejmuje krawat i wpycha go do kieszeni. – Idziesz pograć?
– Nie mogę.
Wzrusza ramionami.
– No to do zobaczenia, stary.
Patrzę, jak odchodzi, a potem odwracam się i ruszam biegiem pod górę, czując, jak frustracja i gniew stapiają mi się w brzuchu w żelazną bryłę.
Słychać je już w połowie podjazdu – dzieciaki w klubie malucha wrzeszczą, jakby je zarzynali. Rozpoznaję głos Jaya wśród innych. Szkoda mi go stąd zabierać, ale mamę stać, żeby zapłacić opiekunce tylko za godzinę.
Wciskam dzwonek i widzę przez matową szybę, jak Angie podchodzi do drzwi: kalejdoskop podstawowych kolorów.
– Cześć, Laurence, kochany! – Rozpromienia się na mój widok, tak jakby ze wszystkich ludzi na całym świecie miała nadzieję zobaczyć właśnie mnie. – Wejdź, wejdź! – Marszczy brwi. – Co ci się stało? – Ma na myśli moje oko.
– Grałem w rugby w szkole. – Ale ze mnie dobry kłamca.
– Rugby? W letnim semestrze? – No może nie aż taki dobry.
Wzruszam ramionami.
– Taki towarzyski meczyk dla treningu.
– No to mam nadzieję, że wygraliście. Zawsze uważałam rugby za barbarzyński sport. – Angie potrząsa głową. – Może się czegoś napijesz? Pewnie zaschło ci w gardle od tego upału.
– Nie, dzięki.
Za każdym razem odbywa się ten sam rytuał. Angie proponuje mi coś do picia albo ciastko, albo paczkę chipsów, a ja odmawiam. Nie dlatego, że nie mam ochoty. Po prostu chcę jak najszybciej stąd wyjść. Przy Angie czuję się jak wampir w świetle dziennym.
Czekam w korytarzu, a ona idzie po Jaya. Słyszę, jak mały się skarży, że jest w samym środku zabawy. Potem zjawia się, spocony i zły. Jest z nim kilkoro innych dzieciaków i wszystkie gapią się na mnie, aż Angie każe im sobie iść. Włożenie butów zajmuje Jayowi całe wieki, ale wreszcie wychodzimy i znów mogę oddychać.
– Harry uważa, że jesteś dziwny – stwierdza Jay, wlokąc się za mną.
– Kto to jest Harry? Ten mały grubas?
– Harry nie jest gruby!
– A ja nie jestem dziwny.
Zerka na moje kostki.
– Mówi, że masz za krótkie spodnie.
– A może mam za długie nogi?
Jay rzuca mi pogardliwe spojrzenie, ale się nie odzywa.
Niestety Harry ma rację, moje spodnie są za krótkie. Tylko że to najmniejsze z moich zmartwień. Myślę o tym, co powiedział Buchan, i zastanawiam się, co robi Han, podczas gdy ja ugrzązłem tutaj jako niańka mojego biednego braciszka.
Słucham programu Baza w radiu stojącym w kuchni. Zaraz zacznie się quiz. Jak mam pójść do budki, skoro mama jeszcze nie wróciła? Już dawno powinna być. W środę kończy pracę o siódmej, więc nawet jeśli po drodze wstąpi jeszcze do monopolowego, zawsze wraca najpóźniej kwadrans po.
Muszę więc zabrać Jaya ze sobą. Nie mogę ryzykować, zostawiając go samego w domu. Jeśli mama wróci i zobaczy, że siedzi sam, będzie wojna atomowa. Jeżeli została dłużej w smażalni, żeby pomóc pani Choi, może nas zobaczyć, jak będziemy w budce. Ale będę musiał podjąć to ryzyko. Jeśli nie zadzwonię na czas do radia, zostanę zdyskwalifikowany.
Zostawiam na stole kuchennym kartkę dla mamy, że zabrałem Jaya do parku. Pewnie dostanie mi się za to, że jeszcze nie położyłem go spać, ale dam sobie radę.
Musisz być cicho – mówię Jayowi, kiedy wciskamy się we dwójkę do budki.
Krzywi się.
– Dziwnie tu pachnie.
– Wiem. Nie przejmuj się tym.
– Po co tu przyszliśmy?
– Mówiłem ci, że muszę zadzwonić.
– Do kogo?
– Do kogoś ze szkoły, do kumpla. Chodzi o zadanie domowe. Nie odzywaj się przez chwilę.
Kiedy wybieram numer, Jay pokazuje mi język.
– Radio Ham. – Rozlega się w słuchawce.
– Dzień dobry. Tu Daniel Roach do Bonanzy Baza.
– Dzień dobry, czy telefonuje pan z tego samego numeru co zawsze? Cheryl oddzwoni do pana.
– Dziękuję. – Odkładam słuchawkę na widełki.
Jay marszczy brwi.
– Ty się nie nazywasz Daniel Roach, tylko Laurence Roach. Dlaczego tak powiedziałeś?
– To szyfr. Mamy specjalne ksywki, tak dla zgrywy.
– Aha – mówi Jay. – Tak samo bawimy się z Mattem. Ja jestem Warkot, a on Dzika Bestia, ale jeśli bawi się z nami Billy, to on musi być Bestią, a Matt jest Piorunem, ale Billy zwykle gra w piłkę, więc Matt może być Bestią, a czasem, jeśli chcę, ja jestem Piorunem.
Dzwoni telefon.
– Cześć, Daniel, tu Cheryl.
– Cześć, Cheryl – witam się, naśladując pana Buchana.
– Jak się dziś czujesz?
– W porządku.
– Dobra robota. Jesteś w połowie, świetnie sobie radzisz.
– Staram się.
– Gdy skończy się ta piosenka, za jakieś dwie minuty, od razu przechodzimy do quizu. Więc kiedy usłyszysz Baza, to znaczy, że jesteś na antenie. OK? Powodzenia.
– Dzięki.
– Czemu tak śmiesznie mówisz? – Jay patrzy na mnie, krzyżując ręce.
– Udajemy też różne głosy. Teraz musisz być cicho.
Jay marszczy brwi.
– Dlaczego? Nie będziesz mi mówił, co mam robić.
– Proszę, Jay! Tylko kilka minut. Muszę się skupić.
Jay krzywi się, po czym odwraca się do mnie tyłem. Muzyka cichnie…
– Oto wybiła DZIEWIĄTA! – Dudni mi w uchu głos Baza. – Co znaczy, że już czas! Na wielką BONANZĘ BAZA! – W studiu rozlega się dźwięk klaksonów i szaleńcze wiwaty. – Powitajcie znów, bo to jego czwarty dzień w grze, naszego MISTRZA, pana DANIELA ROACHA! Wszystko dobrze, mistrzuniu?
– OK.
Baz śmieje się.
– To właśnie w tobie UWIELBIAM, przyjacielu. Nic cię nie rusza. Zawsze chłodny jak lód. A brakuje ci tylko, policzcie, chłopcy i dziewczęta, siedmiu dni do wygrania WAKACJI ŻYCIA, czyli wyjazdu all inclusive do ciepłych krajów. Wszystko dzięki naszym bardzo dobrym przyjaciołom z Hardacre Holidaze! – Rozbrzmiewa dżingiel biura podróży. – Danielu, muszę ci zadać to pytanie: czujesz, że szczęście ci dziś sprzyja?
Jay przyciska buzię do ściany budki i liże szkło. Odciągam go.
– Spadaj! – Patrzy na mnie wściekle.
– Rany! – wykrzykuje Baz prosto w moje ucho. – Wszystko w porządku, mistrzuniu?
– Tak, dzięki, przepraszam. – Zdaję sobie sprawę, że zapomniałem o akcencie. Właśnie odezwałem się do Baza swoim zwykłym głosem!
– Wygląda na to, że masz dziś wieczorem POMOCNIKA – mówi Baz.
Zauważył? Na pewno.
– Nie… to… jeden z moich synów.
– Ach! Kto to taki? Przedstaw nas!
– Hm, jest ze mną James.
– Witaj, James! – mówi Baz. – Ile ma lat, Danielu?
– Sześć.
– Nie jestem twoim synem – oburza się Jay.
– A to co? – Baz chichocze. – Hej, daj mu słuchawkę, Dan, POGADAMY z nim.
Serce wali mi ostrzegawczo. Jay na żywo w radiu to ostatnie, czego bym chciał.
– Sam nie wiem… On jest trochę nieśmiały.
– Nie jestem nieśmiały! – zaprzecza Jay bardzo głośno.
– Tak, czuję, że mam dziś szczęście, Baz – mówię szybko, próbując zmienić temat. Patrzę na Jaya groźnie i kładę palec na ustach.
– Miło mi to słyszeć, przyjacielu – odpowiada Baz. – MIŁO mi to słyszeć. Miejmy nadzieję, że James będzie dzisiaj twoją maskotką.
– Tak – wyduszam z siebie, podczas gdy Jay wbija zęby w moją nogę i zaczyna mnie gryźć. Z buzią zatkaną dżinsami przynajmniej nie będzie robił hałasu.
Wracamy do mieszkania, w którym czekają na nas tylko karaluchy. Zgniatam kartkę w kulkę i wrzucam do kosza, a potem przypominam Jayowi, że czas iść do łóżka.
– Nie idę spać.
– Owszem, idziesz.
– Nie będziesz mi mówić, co mam robić.
– Nie ma mamy, więc będę.
Jay spina się cały, próbując wymyślić ripostę.
– Powiem mamie, że zmusiłeś mnie, żebym poszedł z tobą do budki.
– I co z tego? – Nie wziąłem tego pod uwagę, ale to nie ma znaczenia. Wytłumaczę jej, że musiałem zadzwonić do Hana w sprawie pracy domowej. Mama i tak rzadko słucha opowieści Jaya.
Jay warczy i staje na czworakach, a potem zbliża się do mnie, kłapiąc zębami. Zastanawiam się, czy wszystkie sześciolatki są takie, czy tylko ja mam szurniętego brata?
Przynajmniej udało mi się dziś przejść do następnego etapu, i to pomimo „pomocy” Jaya. Pytania były łatwe i odpowiedziałem na wszystkie trzy. Zostało jeszcze tylko sześć dni. Osiemnaście pytań. Zaczynam wierzyć, że naprawdę mogę wygrać.
Wyobrażam sobie minę mamy, kiedy podaruję jej te wakacje. Właśnie wróciła ze smażalni i siedzi przy stole kuchennym, z papierosem w jednej ręce i kieliszkiem wina w drugiej. Patrzy przed siebie nieruchomym wzrokiem. Podaję jej kopertę, a ona spogląda na nią, marszcząc brwi. Może myśli, że to jakiś list ze szkoły z wiadomością, że mnie wyrzucili albo coś takiego – aż dostrzega w środku broszurę Hardacre Holidaze.
Mama pochyla się i odkłada papierosa do popielniczki, żeby mieć wolne ręce, bo teraz jest zaciekawiona. Wyjmuje bilety i ulotkę ze zdjęciami miejsca, do którego jedziemy, a potem patrzy na mnie. Jej wzrok już nie jest bez wyrazu. Jej twarz się zmienia. Tak jakby ktoś, kim była – kogo pamiętam sprzed lat – właśnie wrócił. Uśmiecha się i po policzkach płyną jej łzy, ale to są łzy szczęścia, które migoczą w jej oczach.
Odrabiam lekcje, a potem robię sobie kawę i idę do dużego pokoju. Jay śpi na kanapie. Wyłączam telewizor i niosę go do łóżka. Kręci się i mamrocze coś o Dzikiej Bestii, ale się nie budzi. Zegarek ze Scoobym pokazuje dwudziestą drugą trzydzieści.
Mama pewnie dostała dziś wypłatę i poszła do pubu. Wpadnie z łomotem przed północą i zaśnie na kanapie, co oznacza, że ja będę musiał odrobić za nią poranne sprzątanie.
A to przypomina mi o tym, co powiedział pan Buchan: jeśli spóźnię się jeszcze trzy razy, będę musiał się meldować. Mama nie będzie zachwycona.
Dotykam obolałego miejsca wokół oka. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby zdążać na sprawdzanie obecności. Zastanawiam się, czy mógłbym być i niewidzialny, i nadludzko szybki? Może to by pomogło.
Leżę w ciemności, nasłuchując, czy mama nie wraca. Jest północ, a ja jestem zupełnie przytomny. Za pięć godzin zadzwoni budzik.
W niektórych krajach stosuje się pozbawienie snu jako rodzaj tortury.