186 szwów - ebook
186 szwów - ebook
Matka. Czeczenka. Muzułmanka. Droga z Czeczenii do Polski. Kobieta o przepięknych niebieskich oczach. Czeczenka. Muzułmanka. Matka. Czworo dzieci. Wojna. 186 szwów to wzruszająca opowieść o macierzyństwie, miłości, odwadze, strachu i cierpieniu. Opowieść o kaukaskiej gościnności, rodzinnych więzach, samotnych zmaganiach, walce o życie, czeczeńskim honorze, złotym sercu i nadludzkim bólu. Opowieść o poszukiwaniu spokoju, dobra, bezpieczeństwa i ciepła. Opowieść o siostrzanej relacji dwóch kobiet, które różni niemal wszystko – pochodzenie, poglądy, wychowanie, język, kultura, religia, a łączy samotne macierzyństwo i życie naznaczone chorobą. Mogłyby nigdy się nie spotkać. Mogłyby nawet nie wiedzieć o swoim istnieniu. Jednak los chciał inaczej. Jak do tego doszło? Co Ją tu przywiodło? Jaka była Jej droga? Jak powstało Jej 186 szwów? Czy wojna się już dla Niej skończyła? Co dalej?
Ta historia pozwala docenić życie, odnaleźć piękno i dobro, ułożyć od nowa własne priorytety i wyraźnie zobaczyć to, co naprawdę ważne. Zargan znaczy „biegnąca”, Anna – „pełna łaski”. Dwie kobiety, prawdziwe emocje i siódemka dzieci. Ta opowieść musiała powstać! 186 szwów – poruszająca opowieść pełna życia.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7945-234-7 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Albo miała cel ta droga, która tak się dłuży…
Gdyby można mieć nadzieję, że po wiekach wieków
Zakiełkujem z łona ziemi, niby listek róży…^()
Rozdział 1
Zargan, moja siostra
Chwytam Ją za ciepłą, miękką dłoń.
Obserwuję, jak splatają się nasze palce, i myślę przez chwilę o tym, jak postarzały się ostatnio moje dłonie.
– Zargan… kim jesteś? – pytam cicho i zaglądam w Jej niebieskie oczy. Już wiem, co usłyszę, kiedy najpierw Jej źrenice błyskają hardo, a zaraz potem zachodzą miękką mgłą.
– Czeczenką i matką – odpowiada pewnie. – A ty, Anja? – odbija śpiewnie moje pytanie.
– Matką. To wszystko. – Smutnieję jakoś.
– Ty maładziec i moja siestra. Nie zapominaj o tem!
– Tak. Jestem twoją siostrą. Bardzo cię kocham. – Przytulam się do Jej ciepła.
– Ja cjebja bardziej! – Droczy się jak zwykle, a uśmiech uwydatnia Jej piękne kości policzkowe.
– O czym marzysz?
Wzrusza ramionami, a po chwili milczenia mówi z ujmującą prostotą:
– Żeby syn znalazł pracę i córka była zdrowa. Poza tym wszystko mamy – dom, jedzjenje. Nie będę gniewać Boga i marzyć za wiele.
W Jej głosie wyczuwam nutkę rezygnacji.
– Chyba jesteś zmęczona – mówię.
Ten ton pojawia się ostatnio u Niej coraz częściej, choć Ona próbuje być dobrej myśli. Smutne wiadomości za każdym razem podsumowuje łagodnie: „To nic, Anja, jak Bóg da, tak i biendzie”.
– Tak… wciąż jestem zmęciona. Coraz bardziej zmęciona. Nic na to nie poradzisz. Chciałabym odpocząć, ale nie magu. Chciałabym zobaczyć las albo morze. Tak mi ciażko. Nie śpię, jestem wciąż chora. Za dużo na mojej gławie. Ona tak boli. I barki, i plecy. Za dużo… Gdybym mogła, inaczej ułożyłabym swoju żyzń. Nie rodziłabym dzieci. Nie byłabym taka honorowa. Od razu bym uciekła, jak tylko zaczęła się wojna. Za ciażko teraz. Za ciażko, Anja.
Czekam. Słucham. Czasem jedyne, co w mojej mocy, to słuchać cierpliwie i z miłością. Nie jestem w stanie zabrać od Niej tego bólu, nie umiem zdjąć z głowy trosk ani ciężaru z barków. Nie mam mocy, by obłaskawić Jej przeszłość. Głaszczę Ją po dłoni, obserwując szlachetny profil twarzy. Wreszcie wzdycha:
– To nic, Anja. Jak Bóg da, tak i biendzie.
Jest dziesięć lat starsza ode mnie, ale Jej dusza przeżyła już kilka żyć. Teraz cierpi na potężną depresję i głęboki zespół stresu pourazowego^(). Mało kto wie, co to jest, i często ludzie złoszczą się na Nią. Złoszczą się ratownicy medyczni, kiedy przerażona wzywam karetkę, a mierzalne parametry są dobre. Złoszczą się lekarze, kiedy płacze, że wszystko Ją boli, a oni nie znajdują przyczyny. Złoszczą się urzędnicy, że nie przychodzi na czas albo spóźnia się na umówione spotkanie. Złoszczą się pracownicy społeczni, nauczyciele w szkole dzieci i znajomi. A Ona tylko przeprasza w kółko i wstydzi się swojej nieporadności. Nie potrafi im wytłumaczyć, że to sama pamięć płata Jej takie figle, że pamięta najdrobniejsze detale z czasów wojny, ale tego, co tu i teraz, jakoś nie potrafi. Przez to wciąż pojawiają się nowe kłopoty. Giną kwitki, rachunki, ważne dokumenty, rosną odsetki, spirala długów, a ludzie myślą, że ich lekceważy. Teraz także Ona się złości:
– Mój durnyj mózg! Na co on coś takiego mjenja robit?!
Kiedyś pewna Somalijka powiedziała Jej, że Zargan znaczy „biegnąca”. Wcale tak nie jest, ale uśmiechamy się obie do tego imienia, a Ona kiwa głową:
– Tak, Anja, ja ciągle biegnę. Całe życie biegnę, chociaż czasem to raczej przypomina czołganie.
Dla mnie jednak Zargan wciąż biegnie. Biegnie na czele peletonu, w którym są Jej dzieciaki, rodzina, przyjaciółki i ja także, razem z moimi dziewczynkami. Wszyscy staramy się dotrzymać Jej kroku. Ale to niełatwe. Ma nadludzką siłę, która musi pochodzić wprost z samego nieba, i wzmacnia się, kumuluje w Jej wnętrzu. Choć tyle razy na moich oczach bladła, słabła, ledwo szła, trzymając się ściany, tyle razy wątpiła, płakała, to jest najsilniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Pokazała mi mocną stronę kobiecości. Pokazała, jak dawać, nie mając nic. Pokazała honor, dumę i odwagę. Pokorę wobec życia. Jej dom zawsze stoi otworem dla mnie, moich córek, mojej rodziny i przyjaciół. Zawsze są dla nas słodka herbata, Jej ciepłe dłonie, niebieskie mądre oczy, złote serce i łzy współczucia.
Biegła z opanowanej wojną Czeczenii, szukając spokoju. Biegła przed siebie, byle dalej od spadających bomb i świstu kul, od głodu i strachu. Dotarła do Polski, dalej się nie dało.I ci co się zestarzeli i nowo przybyli
Po to tylko przyszli, aby znów odejść po chwili;
Nikt się długo nie ostał na tym starym świecie,
Wciąż nań ludzie przychodzili, wciąż zeń odchodzili.
Rozdział 2
Mama i papa
Ze spokojem w sercu patrzę, jak moja siedmioletnia córeczka wtula się w Nią niczym w pluszowego misia, obejmuje chudymi ramionkami i wreszcie zasypia, ukołysana falowaniem Jej obfitych piersi i dopieszczona nieustającym głaskaniem po blond główce.
– Opowiedz mi trochę o swoich rodzicach, jacy byli – proszę, popijając gorącą, mocną i słodką czarną herbatę.
Lubię Jej słuchać. Dotykam wówczas istoty człowieczeństwa. Słyszę w Jej słowach sens i prostotę życia. Dojrzewam. Dostrzegam. Krzepnę.
Moje dziecko śpi. Herbata paruje, a Ona powoli wraca myślami do dzieciństwa. Widzę to w Jej oczach, które zachodzą miękką mgłą, i dłoniach od razu odruchowo szukających chusteczki, by osuszyć niesforne łzy. Nie przeszkadzam. Czekam.
– Mama i papa… – te słowa brzmią wręcz słodko, kiedy je wypowiada. – Mama ma na imię Zeirat. Teraz jest bardzo chora i już nie wstaje z łóżka. Kiedy była młoda, była bardzo krasiwaja. I bardzo pracowita. Pochodziła z bogatej rodziny. Urodziła się w górach, w miejscowości Borzoj. Ale w 1943 godzie wszyscy zostali wywiezieni do Kazachstanu. Mamie było w to wrjemia czietyryj goda. To był koniec jej szczęśliwego dzieciństwa w górach. W Kazachstanie było potwornie ciażko i biednie. Mimo że wszyscy pracowali, i tak cierpieli z powodu wielkiej biedy. Mama od piątego roku życia pracowała jako dojarka krów.
Papa nazywał się Ala Mahat. Pochodził ze wsi Stare Atagi. Rodzina papy też wracała ze zsyłki do Kazachstanu. Kiedy po rehabilitacji Czeczenów w 1957 godzie rodzina mamy mogła wrócić do domu, z jej jedenaściorga rodzeństwa zostało ich tolka czietyrje. W rodzinie papy z trzynaściorga dzieci przy życiu zostało troje: papa, jewo brat i siestra. Wszyscy pozostali umarli na tyfus.
Mama opowiadała, że kiedy chodziła do szkoły, umarł Stalin i wszyscy musieli płakać, także czeczeńskie dzieci zesłańców. Kiedy ich pytano, zaciem płaczą, skoro Stalin zgotował im tak straszliwy los, odpowiadali, że on niczemu nie był winien, bo nie wiedział, co tam daleko w Kazachstanie się dzieje.
Ze zsyłki papa przywiózł synka swojej siostry – Asłambeka. Ociec chłopca był strasznym pijakiem i kiedy pewnego wieczora wrócił do domu, jego żena z małym synkiem dokładała drew do pieca. Pijany zaczął ją szarpać i popychać, aż zajęły się jej włosy i sukienka. Kobieta w ostatniej chwili wyrzuciła synka przez okno, ratując mu życie, a sama zmarła dwa dni później w strasznych cierpieniach. Wówczas omal nie doszło do samosądu – rodzina z papą, jako najstarszym, na czele choczieła zabic pijaka, by pomścić tragiczną śmierć jego młodej żeny i nieszczęście osieroconego dziecka. Papa jednak wiedział, że jeśli to zrobi, zostanie skazany na wiele lat więzienia, a w tym czasie jego młodsze rodzeństwo pozostanie bez opieki. I choć miał tylko szesnaście lat, przygarnął małego Asłambeka. Pijakowi natomiast przysiągł, że wychowa jewo syna na silnego, zdrowego mężczyznę, który, kiedy dorośnie, sam zdecyduje, co uczynić z ojcem. Faktycznie, Asłambek wyrósł na wspaniałego i dobrego czieławieka. Na ojcu się nie zemścił.
Po powrocie z Kazachstanu mama zamieszkała w Groznym. Choć była jeszcze młoda, a papa był od niej o ponad dwadciac ljet starszy i pół metra wyższy, porwał ją i wziął za żonę. Był rok 1966 i moi rodzice zamieszkali razem w niewielkim domku w Groznym. Jako pierwsza urodziłam im się ja. Mama mówiła, że byłam najpiękniejsza na świecie. – Zargan uśmiecha się ciepło do tego wspomnienia, jednak zaraz kręci głową i się śmieje. – Ale wiesz, jak to jest, Anja, wrony tak samo kraczą o swoich pisklętach! – Nagle poważnieje, najwyraźniej jakiś obraz gwałtownie zgasił uśmiech na Jej twarzy. – Papa… kochany papa był także ogromnie pracowity. Cała jewo żyzń to była praca. Dostał wiele odznaczeń i zawsze w zakładzie pracy był stawiany innym za wzór. Nie zdążyłam wrócić do domu przed jego śmiercią. – Płacze. – Nie mogę sobie tego wybaczyć.
Zapada cisza. Łzy kapią na włosy mojej córeczki. Przekładamy dziecko na różową poduszkę. Śpi spokojnie dalej. Siadam blisko Zargan. Dolewamy herbaty. Milczymy. Czekam, aż fala tęsknoty i żalu opadnie.Wietrzyk targnął róż płatkami w przedjutrzenną chwilę,
Rozkochany w kwiecie róży słowik kląska mile,
Siądź pod krzewem tym i pomyśl, ile takich róż
Wzeszło z pyłu, by zakwitnąć, i zwiędło w pyle.
Rozdział 3
Dziectwo
Słodka herbata z trudem przeciska się przez moje ściśnięte wzruszeniem gardło. Zargan, żeby powstrzymać łzy, wstaje i zagląda do torby, którą przywiozłam. Dzielę się z Nią wszystkim, co dostaję od dobrych ludzi, którzy nam pomagają. Dziś nie przywiozłam dużo – trochę przetworów, parę czekolad dla dzieciaków, mąkę i cukier. Ale bystre oko Zargan wypatruje w torbie prawdziwy skarb – słoiczek konfitur z czarnego bzu. Zrobiłam te konfitury z córeczką pod koniec lata, kiedy sama w czasie finansowych tarapatów postanowiłam przerobić wszystko, co rosło w ogrodzie, na zapasy jedzenia. I teraz Zargan rozpoznaje bezbłędnie smak z dzieciństwa. Siada blisko mnie, otwiera słoiczek, smakuje, mruży oczy i uśmiecha się przy tym tak, że w pokoju robi się jakby jaśniej.
– My robiły takie z mamą… – szepcze i wkłada mi do ust pełną łyżeczkę purpurowo-czarnej słodyczy. – Jedz! – namawia. – Spróbuj!
– Zargan, ja wiem, jak to smakuje, sama to zrobiłam. – Bronię się przed kolejną łyżeczką jak dziecko.
Ona jednak zdecydowanie kręci głową i karmi mnie dalej.
– No, papróbuj! – powtarza z uporem.
Już rozumiem! Ona dzieli się ze mną swoimi wspomnieniami, życiem, zabiera mnie do czasów dzieciństwa. Do domu. Do ojczyzny. Na swoją ziemię i między swoich. To wszystko na co dzień zdaje się odległe o całe lata świetlne. Zarówno czas, jak i miejsca. A teraz strzępki tamtych lat odnalazłyśmy między pestkami z owoców czarnego bzu, zbieranych latem drobnymi paluszkami mojej córki.
– Co pamiętasz z dzieciństwa? Opowiedz mi jakieś historie – proszę między jedną a drugą łyżeczką konfitur, którymi uparcie mnie karmi.
Już nie protestuję. Zargan uśmiecha się do niewidocznego dla mnie filmu, który w tym momencie zaczyna odtwarzać się przed Jej oczami.
– Pamiętam, jak kiedyś szłyśmy z mamą i ciocią wieczieram do domu. Było bardzo ciemno. Trzymałam mamę za rękę i bardzo się bałam. Czułam, że ktoś za nami idzie. Szeptałam, że bojusja, ale nikt nie słuchał.
I pamiętam, jak raz przywieźli węgiel i my, dzieci, musiałyśmy go rozładować. To była ciażka rabota i w końcu upadłam pod tym ciężarem. Rozbiłam sobie kolano. Mocno krwawiło, ale bałam się powiedzieć o tym mamie. Następnego dnia dostałam od niej straszne lanie za pobrudzone krwią łóżko.
A najgorsza ze wszystkiego była toaljeta. Trzeba było do niej iść na zewnątrz, ścieżką, aż za domy. Za każdym razem, gdy tam szłam, czułam, jakbym szła na skazanie. Panicznie się bałam, że wpadnę do środka albo że wylezie stamtąd jadowita żmija. Jak to dziecko, miałam swoje bajaznie, ale nie mówiłam o nich rodzicom. I tak nikt by się nimi nie przejął. Trzeba było samemu sobie radzić. Może to dobrze? – Zerka na mnie pytająco.
Uśmiecham się. Ja też nie mówiłam dorosłym o swoich strachach. A najbardziej na świecie bałam się włamywaczy i wojny, którą wciąż straszyła mnie prababcia Marianna.
– Kiedyś zdarzyło się, że mamie przepadły dziengi. Niezbyt dużo – tri rubliej. Ale jednak gdzieś się zapodziały. Byliśmy dość biedni, więc mamę to bardzo zdenerwowało i kriczała, płakała, a potem, kiedy nikt się nie przyznał do zabrania dziengów, chciała nas wszystkich bić. Wtedy – jako najstarsza – wzięłam winę na sjebja. Nie chciałam pozwolić, żeby dostało się wszystkim. Mama pobiła mnie okropnie i za karę wystawiła zupełnie golusieńką na dwór. Było mi potwornie wstyd, choć miałam dopiero sjem ljet. Nie miałam gdzie się schować, więc skuliłam się, jak mogłam najmocniej i ukryłam za kamieniem, zza którego i tak wystawała moja goła pupa. Dopiero po jakichś dwóch godzinach brat zlitował się nade mną i rzucił mi z okna prześcieradło, żebym mogła się osłonić.
Nagle czuję, że robi mi się niedobrze. Może to od konfitur? A może wezbrało we mnie wspomnienie upokorzenia małej dziewczynki i tej przemożnej potrzeby ucieczki, schowania się, przy jednoczesnym przymusie zostania na miejscu. Wychodzę do łazienki. Niedobrze. Do kuchni. Wypijam duszkiem szklankę zimnej kranówki.
„Jak długo w kobiecie żyje wstyd małej dziewczynki?” – nieznośnie brzęczy w mojej głowie jak zepsuta świetlówka.
Miłość Zargan – szary pręgowany kot Bosia – ze spokojem i godnością ociera się o moje łydki. Miauuu… mrrr… To na szczęście wyrywa mnie z gonitwy niedobrych myśli. Wracam do pokoju, odruchowo poprawiam kocyk okrywający moją córkę i zerkam na zegar.
– Moja piękniuszka. Taka słodka, jakby miodem smarowana – szepcze Zargan, a Jej palce wolno przesuwają się po włosach mojego dziecka i wtedy zauważam, że jeden palec ma krótszy.
– Skąd to? – pytam, wskazując ruchem głowy palec.
– Brat cioteczny urąbał siekierą – odpowiada krótko, nie przestając czuwać nad snem małej. – To było, kiedy mama nas zastawiła. – Zamyśla się i milknie.
Znów czekam. Pozwalam Jej w spokoju odtworzyć wspomnienia i znaleźć dla nich właściwe słowa.
– Papa pracował dużo. Był kierowcą miejskiego awtobusu. Siadał za kierownicą o czwartej rano. Do domu wracał wieczorem. Wyczerpany i zły. Babka i ciotka wciąż na mamę gadały. Chciały, żeby od niej odszedł, ale papa nie zrobił tego do końca życia. Za to bił mamę. Nas, dzieci, nigdy! No… może czasami, ale mama cierpiała okrutnie. Wreszcie chyba nie mogła tego dłużej wytrzymać i postanowiła odejść. Najpierw choczieła nas wziać ze sobą, ale jej bracia nie chcieli się na to zgodzić. Odeszła więc sama. Zostawiła papę, dom i nas. Kiedy wychodziła, głośno płakaliśmy i błagaliśmy ją, by nigdzie nie szła, żeby została. Nie wyobrażaliśmy sobie życia bez niej. Mój młodszy brat tak mocno trzymał się jej sukienki, a ona tak szarpała, że w końcu upadł na ziemię. A jednak ona odeszła.
Zostaliśmy więc w pięcioro. Ja, najstarsza, miałam sjem ljet, bracia szesc i czietyrje, siestra dwa latka, a najmłodsza była jeszcze niemowlakiem. Papa zostawiał mi dziengi na zakupy. Biegałam więc codziennie do sklepu po chljeb i mljeko. Opiekowałam się najlepiej, jak potrafiłam młodszym rodzeństwem. Miałam też pod opieką babcię – mamę papy, która wtedy już była schorowana i nie wstawała z łóżka. Trzeba ją było karmić i myć. Robiła pod siebie. Sama nie dałabym rady, więc razem z bratem codziennie ją myliśmy. Ciotka prawie wcale do nas nie zaglądała, zajęta dwanaściorgiem własnych dzieci. Paliłam w piecu drewnem i węglem, ale nie umiałam gotować. Jednak, kiedy porządnie zgłodnieliśmy, trzeba było coś wymyślić. Uruchomiłam naftową maszinkę, postawiłam na niej wielką emaliowaną miskę, nalałam tam dużo wody, mljeka, nasypałam cukru, nakruszyłam do tego chljeba i zamieszałam porządnie. To była pierwsza przygotowana przeze mnie potrawa! Zjedliśmy wszyscy i wszystkim bardzo smakowało, począwszy od chorej babci, skończywszy na dwumiesięcznej siostrzyczce. Tylko że ona miała potem okropne wzdęcia.
Małą woziłam też w wózkie, ale że byłam szalona i nieuważna – jak mój Tamerlan teraz – to wiele razy ją z tego wózka wywaliłam na ziemię. Do tej pory, jak siestra zrobi coś głupiego, to mama mówi, że to przeze mnie, bo tyle razy na głowę upadła!
Kiedy papa wracał z pracy, my wciąż płakaliśmy i prosiliśmy go, by pojechał po mamę. Wreszcie pojechał, a ja akurat tego dnia uparłam się, że chcę rąbać drzewo siekierą. Asłambek jednak się nie zgodził i sam zabrał się za rabotu. Byłam uparta i wciąż nalegałam, aż wreszcie tak niefortunnie podłożyłam rękę, gdy on się zamachnął, że odrąbał mi koniec tego palca. Trysnęła krew. I wtedy właśnie zjawiła się mama! Pamiętam bardzo wyraźnie do dziś, jak trzyma mnie na rękach, mocno przytula i boso biegnie drogą do lekarza. Palec oczywiście bardzo bolał i krwawił, ale byłam niesamowicie szczasliwa.
Oglądamy krótszy palec Zargan, a ja nagle czuję nieodpartą potrzebę przytulenia się do mamy. Zargan natychmiast wyczuwa, że potrzebuję czułości, i obejmuje mnie pulchnym, ciepłym ramieniem. Z westchnieniem ulgi przytulam się do Niej. Oddycham głęboko i spokojnie, a jedna gorąca łza ześlizguje się po moim policzku i wsiąka w Jej sukienkę. Trwamy tak przez chwilę w ciszy i własnych myślach. Trzeba jechać.
– Późno się zrobiło. Pojedziemy już. – Wzdycham z żalem i wstaję.
Potem przytulam pachnącą snem córkę, ubieram ją ostrożnie i wychodzimy w ciemność. Rasul niesie małą na rękach do samochodu. Jestem zdziwiona, że na to pozwoliła. Widocznie śpi zbyt głęboko, by protestować. Zwykle pozwala się nosić tylko mnie.
Jeszcze tylko buziak dla Zargan i pożegnanie, jak zawsze:
– Kocham Cię!
– Ja cjebja bardziej! – odpowiada mi z uśmiechem.
Wracamy do domu. Jedziemy w światłach miasta. W tunelu myśli.