Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

2084 koniec świata - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

2084 koniec świata - ebook

„Wizja teokratycznego, islamistycznego świata, bez swobody, wolnej myśli, miłości, pokoju, demokracji”. Il Giornale

Abistan to olbrzymie imperium, którego nazwa pochodzi od proroka Abi, „wysłannika” Yolaha na ziemię. Jego system bazuje na amnezji oraz posłuszeństwie jednemu Bogu. Jakiekolwiek osobiste poglądy skazują na wygnanie, wszechobecny system kontroli umożliwia poznanie niewłaściwych myśli oraz czynów. Oficjalnie, zgodny naród żyje w poczuciu szczęścia, jakie daje wiara, którą przyjmuje się bez zadawania pytań.

Główny bohater – Ati – podaje w wątpliwość narzucone mu przekonania. Rozpoczyna poszukiwania Bóg ludu odszczepieńców, którzy żyją w gettach i nie wyznają żadnej religii…

Boualem Sansal jawi się jako jeden z ważniejszych głosów we współczesnej literaturze, wyśmiewając skrzywienie i hipokryzję zagrażającego demokracji religijnego radykalizmu. Kolejne strony tej opowieści, pełnej zabawnych i niepokojących pomysłów, wpisują go w orwellowski rodowód.

„Sansal ośmielił się przekroczyć granicę bardziej ode mnie. Ta książka to lament za wolnością, wezwanie do buntu. Wciągająca, satyryczna powieść pełna oskarżeń kierowanych w stronę religijnego fundamentalizmu, którego hipokryzja i ciasnota zagrażają nowoczesnym demokracjom i ich podwalinom”. Michel Houellebecq

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-827-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSTRZEŻENIE

Proszę, aby Czytelnik starał się nie myśleć, że ta historia jest prawdziwa albo odnosi się do jakiejkolwiek znanej rzeczywistości. Nie, naprawdę wszystko zostało wymyślone, zarówno osoby, wydarzenia, jak i cała reszta, o czym świadczy fakt, że opowieść toczy się w dalekiej przyszłości, w odległym świecie, który w żadnej mierze nie przypomina naszego.

Świat Bigaye, który opisuję na tych stronicach, to dzieło czystej wyobraźni, on naprawdę nie istnieje i nie istnieje również żaden powód, by świat ten zaistniał w przyszłości, podobnie jak świat Big Brothera, wymyślony przez mistrza Orwella i tak wspaniale opisany w jego białym kruku 1984, nie istniał w jego czasach, nie istnieje w naszych i nie ma żadnego istotnego powodu, aby zaistniał w przyszłości. Dobrzy ludzie, śpijcie spokojnie, to wszystko jest doskonale nieprawdziwe, zaś cała reszta znajduje się pod kontrolą.KSIĘGA 1

W której Ati dociera do Qodsabadu, swojego miasta i stolicy Abistanu, po dwóch długich latach nieobecności, spędziwszy jeden rok w sanatorium w Sin w górach Ouâ, a drugi na przemierzaniu drogi kolejnymi karawanami. W drodze pozna Nasa, wywiadowcę potężnej administracji Archiwów, Świętych Ksiąg i Pamiętników, wracającego z misji na nowym stanowisku archeologicznym datowanym na okres sprzed czasów Szar, czyli Wielkiej Świętej Wojny, którego odkrycie wywołało dziwne poruszenie w łonie Aparatu, a nawet, jak się sądzi, w samym sercu Sprawiedliwego Braterstwa.

Ati nie mógł spać. Niepokój ogarniał go coraz wcześniej, zaraz po zgaszeniu świateł, a nawet jeszcze przed, gdy tylko zmrok rozpościerał swój blady welon, a chorzy, zmęczeni długim codziennym błąkaniem się z sypialni na korytarze i z korytarzy na tarasy, powłócząc nogami, zaczynali wracać do łóżek, rzucając sobie nawzajem żałosne życzenia szczęścia podczas nocnej podróży. Niektórych nazajutrz już tam nie będzie. Yolah jest wielki i sprawiedliwy, daje i odbiera według swojej woli.

Potem nadchodziła noc. Zapadała nad górami tak szybko, że aż zbijała z tropu. Tak samo nagle pojawiał się doskwierający chłód, od którego parował oddech. Na dworze świstał wiatr, gotowy na wszystko.

Znajome odgłosy sanatorium uspokajały go trochę, nawet jeśli wyrażały ludzkie cierpienie i ogłuszające alarmy lub wstydliwe przejawy ludzkiej mechaniki, jednak nie były w stanie zagłuszyć upiornego burczenia gór: dalekiego echa, które bardziej sobie wyobrażał, niż słyszał, dobiegającego z głębi ziemi, pełnego gnilnych wyziewów i gróźb. A leżące na obrzeżach imperium góry Ouâ takie były – posępne i przytłaczające, zarówno swoim ogromem, jak i obrazem zniekształconym krążącymi w dolinach historiami, docierającymi do sanatorium wraz z tłumem pielgrzymów, przemierzających region Sin dwa razy w roku, którzy zawsze zbaczali do szpitala w poszukiwaniu ciepła i strawy na drogę. Przybywali z daleka, z czterech stron kraju, wędrowali pieszo, obdarci i rozpaleni gorączką, często w niebezpiecznych warunkach. W ich zagadkowych opowieściach było zarazem coś cudownego, odrażającego i zbrodniczego, tym bardziej niepokojącego, że opowiadali je przyciszonym głosem, a słysząc najmniejszy szmer, przerywali opowieść, zerkając niepewnie przez ramię. I pielgrzymi, i chorzy zawsze byli czujni, obawiając się przyłapania przez dozorców, być może owych strasznych V, którzy mogliby nazwać ich makouf, propagandystami Wielkiej Niewiary, tysiąckroć zhańbionej sekty. Ati lubił kontakt z tymi wędrowcami, zabiegał o niego. Tyle poznali historii, tylu odkryć dokonali podczas swoich peregrynacji. Kraj był tak rozległy i całkiem nieznany, że aż chciało się zatracić w jego tajemnicach.

Pielgrzymi byli jedynymi osobami, które miały prawo tamtędy przechodzić, nie całkiem swobodnie, lecz zgodnie z dokładnie ustalonym kalendarzem, oznakowanymi szlakami, z których nie wolno im było zbaczać, z wytyczonymi miejscami postoju pośrodku niczego. Szli po jałowych płaskowyżach, niekończących się stepach, dnach kanionów, miejscach nazywanych bezdusznymi, w których byli liczeni, dzieleni na grupy jak wojsko biwakujące wokół tysięcy ognisk w oczekiwaniu na rozkaz zbiórki i wymarszu. Przerwy trwały czasami tak długo, że penitenci zapuszczali korzenie w olbrzymich slumsach i zachowywali się tak, jakby byli zapomnianymi uchodźcami, dziś niepamiętającymi już o tym, czym jeszcze wczoraj karmili swoje marzenia. Długotrwała tymczasowość uczy jednego: najważniejszy nie jest cel, lecz przerwa, bo choć jest krótka, to daje odpoczynek i bezpieczeństwo, a tym samym stanowi wyraz praktycznej inteligencji Aparatu oraz uczucia, jakim Wysłannik darzy swój lud. Apatyczni żołnierze i religijni komisarze, udręczeni i żywotni jak surykatki, zmieniali się na trasie w newralgicznych punktach, aby obserwować przechodzących i sprawować nad nimi kontrolę. Nikt nie wiedział o tym, że któregoś dnia miała miejsce ucieczka lub polowanie na człowieka. Ludzie podążali swoją drogą, tak jak im kazano, powłócząc nogami tylko wtedy, gdy ogarniało ich zmęczenie, zaczynające przerzedzać szeregi. Wszystko było dobrze zorganizowane i sprytnie filtrowane i nic nie mogło się zdarzyć bez wyraźnej woli Aparatu.

Nieznane są powody tych restrykcji. Trwają one od dawna. Prawdą jest, że żaden umysł nie zadał sobie tego pytania, bowiem harmonia panuje już od tak dawna, że nie było powodów do niepokoju. Sama choroba i śmierć, przychodzące nie tylko wtedy, gdy jest czas ku temu, nie miały żadnego wpływu na morale ludzi. Yolah jest wielki, zaś Abi jest jego Wysłannikiem.

Pielgrzymowanie było jedynym uzasadnionym powodem do poruszania się po kraju, za wyjątkiem zadań administracyjnych oraz handlowych, do których wykonania agenci dysponowali przepustkami, musieli je stemplować na każdym etapie swojej misji. Te powtarzające się nieskończoną ilość razy kontrole, mobilizujące całą masę urzędników siedzących w okienkach i stemplujących pozwolenia, nie miały dalszej racji bytu, stanowiąc relikt zapomnianej epoki. Kraj przeżywał nawracające wojny, spontaniczne i tajemnicze. To pewne, że wróg był wszędzie, mógł pojawić się ze wschodu bądź z zachodu, podobnie jak z północy czy z południa. Obawiano się go, nikt nie wiedział, jak wygląda ani czego pragnie. Nazywano go Wrogiem przez duże W i to wystarczało. Zdaje się, że któregoś dnia ogłoszono, że trudno nazwać go inaczej, oraz że jest to słuszne i zupełnie oczywiste, nie ma bowiem żadnego logicznego powodu, by nadawać imię czemuś, czego nikt nigdy nie widział. Wróg przybrał wizerunek czegoś olbrzymiego i przerażającego. A potem, któregoś dnia, bez żadnego uprzedzenia wyraz „Wróg” zniknął ze słownika. Posiadanie wrogów to oznaka słabości. Albo zwycięstwo jest całkowite, albo go nie ma. Mówiono o Wielkiej Niewierze, mówiono o makoufach – to nowe słowo oznaczało niewidocznych i wszechobecnych Odstępców. Wróg wewnętrzny zastąpił zewnętrznego – albo na odwrót. Potem nadeszły czasy wampirów oraz inkubów. Podczas wielkich ceremonii wspominano imię budzące ogólny strach – Szitana. Mawiano także o Szitanie i jego zwolennikach. Niektórzy widzieli w tym inny sposób nazwania Odstępcy i jego ludzi, imiona, które wszyscy raczej dobrze rozumieli. To nie wszystko. Ten, kto wymawia imię Złego, musi splunąć na ziemię i wyrecytować trzykrotnie święte zaklęcie: Niech Yolah go wypędzi i przeklnie! Później, po pokonaniu kolejnych przeszkód, nadano wreszcie Diabłu, Złemu, Szitanowi, Odstępcy jego prawdziwe imię: Balis. A jego zwolennicy, Odstępcy, zostali balistami. Sprawy od razu zdały się bardziej zrozumiałe, lecz jednocześnie zaczęto się zastanawiać, dlaczego przez tę całą niekończącą się przeszłość używano tylu fałszywych imion.

Wojna była długa i bardziej niż straszna. Tu i tam, a tak po prawdzie wszędzie (lecz bez wątpienia trzeba dodać do tej wojny wiele nieszczęść, takich jak trzęsienia ziemi czy malstromy) widać pieczołowicie zachowane jej ślady, zaaranżowane jak przeznaczone dla publiczności przesadne artystyczne instalacje: grupy wybebeszonych budynków, podziurawione mury, całe dzielnice leżące w gruzach, wypatroszone ludzkie ciała, gigantyczne kratery przekształcone w dymiące śmietniki lub gnijące bagna, nieprawdopodobnie wielkie stosy poskręcanego, porozrywanego, stopionego żelastwa, z którego odczytywano znaki, a w niektórych miejscach rozległe strefy zakazane, o powierzchni wielu setek kilosicca lub chabirów kwadratowych, otoczonych w miejscach przejścia prymitywnym ogrodzeniem, czasami wyrwanym, nagie terytoria chłostane lodowatym lub upalnym wiatrem, w których musiały się wydarzyć rzeczy przekraczające ludzkie pojęcie, kawałki słońca, które spadły na planetę, czarna magia, która zapewne wywołała piekielne ognie, bo cóż innego. Bowiem wszystko: ziemia, skały, wytwory rąk ludzkich, uległo w środku stopieniu, a ta iryzująca magma wydaje z siebie przeszywający trzask, od którego jeżą się włosy, brzęczy w uszach, a serce zaczyna szybciej bić. Zjawisko przyciąga ciekawskich, tłoczą się wokół tych olbrzymich luster i bawi ich obserwowanie, jak włosy na ciele stają im dęba, skóra robi się czerwona i obrzęknięta, z nosa kapią wielkie krople. Nikogo nie przeraziło, że ludność z tych regionów, a także zwierzęta, zapadają na nieznane choroby, że ich potomstwo przychodzi na świat ze wszystkimi możliwymi deformacjami i że nie znaleziono na to żadnego wytłumaczenia. Nadal dziękowano Yolahowi za wszystkie dobrodziejstwa i wysławiano Abiego za jego życzliwe wstawiennictwo.

Ustawione w odpowiednich miejscach tablice informacyjne wyjaśniały, że po wojnie, nazywanej Szar, Wielkiej Świętej Wojnie, zniszczenia rozciągały się na nieskończonej powierzchni, a liczba zabitych, czyli nowych męczenników, szła w setki milionów. Przez wiele lat, całe dziesięciolecia – czas wojenny i jeszcze długo po nim – krzepcy mężczyźni zajmowali się zbieraniem trupów, przenoszeniem ich, składaniem na kupy, kremowaniem, posypywaniem palonym wapnem, zakopywaniem w niekończących się wykopach, składaniem w czeluściach opuszczonych kopalni i głębokich jaskiniach zamykanych przy pomocy dynamitu. Zarządzenie Abiego uczyniło legalnymi te praktyki, jakże odległe od pogrzebowych zwyczajów ludu wierzących. Zbieracz i kremator zwłok jeszcze długo były modnymi zawodami. Każdy mężczyzna o silnych mięśniach i mocnym karku mógł się temu poświęcić, w pełnym wymiarze czasu albo okazjonalnie, między dwoma wojnami, ale ostatecznie na polu walki pozostali tylko prawdziwi siłacze. Przemieszczali się z jednego regionu do drugiego, zabierając ze sobą terminatorów oraz narzędzia pracy: ręczne wózki, liny, wciągarki, latarki oraz – w przypadku tych najlepiej wyposażonych – zwierzęta pociągowe, nabywali uprawnienia na miarę swoich możliwości i zabierali się do dzieła. W pamięci pozostawał obraz tych dawnych twardych i łagodnych olbrzymów, wędrujących w oddali, po ścieżkach i przełęczach, w grubych skórzanych fartuchach, uderzających w masywne uda, ciągnących załadowane kariolki, za którymi podążali ich pomocnicy, a czasami także rodziny. Zapach wykonywanego zawodu podążał za nimi, wyprzedzał ich, wsiąkając we wszystko: wzbudzająca odruch wymiotny stęchlizna rozkładających się ciał, spalonego tłuszczu, palonego wapna, skażonej ziemi, cuchnących gazów. Z upływem czasu chwaci zniknęli, kraj został oczyszczony, pozostało zaledwie kilku milczących i powolnych starców, oferujących swe nędzne usługi w pobliżu szpitali, hospicjów oraz cmentarzy. Smutny koniec tych bohaterskich czyścicieli śmierci.

Jeśli chodzi o Wroga, to po prostu zniknął. Nigdy nie odnaleziono w kraju żadnego śladu jego bytności, jego nikczemnej obecności na ziemi. Zwycięstwo nad nim było „całkowite, ostateczne, nieodwracalne”. Yolah dokonał rozstrzygnięcia, a swojemu teraz bardziej niż kiedykolwiek wierzącemu ludowi podarował dominację, która przecież u zarania dziejów została mu obiecana. Choć nikt nie wiedział, skąd i dlaczego pojawiła się ta data, to zakorzeniła się ona w umysłach i zapisana została na tablicach pamiątkowych umieszczonych w pobliżu ruin: 2084. Czy miała jakiś związek z wojną? Być może. Nie zostało sprecyzowane, czy dotyczy ona początku, czy końca, czy może jakiegoś szczególnego epizodu tego konfliktu. Ludzie brali pod uwagę jedną rzecz, potem drugą, bardziej subtelną, związaną ze świętością ich życia. Numerologia stała się sportem narodowym, dodawano, odejmowano, mnożono, robiono z cyframi 2, 0, 8, 4, co tylko można było zrobić. W którymś momencie pojawiła się myśl, że 2084 to po prostu rok urodzenia Abiego lub też moment, gdy w wieku pięćdziesięciu lat doznał oświecenia boskim światłem. Faktem jest, że nikt już nie wątpił w to, iż Bóg powierzył mu nową i jedyną w swoim rodzaju rolę w historii ludzkości. To w tym czasie kraj, który nie miał innej nazwy niż „kraj wierzących”, nazwany został Abistanem – to silna i ładna nazwa, używana przez ważne osobistości, Zacnych i Dogmatycznych ze Sprawiedliwego Braterstwa oraz agentów Aparatu. Prosty lud pozostał przy starej nazwie „kraju wierzących” i w codziennych rozmowach, zapominając, czym to grozi oraz jakie to niebezpieczne, używał formy najkrótszej, mówiąc „kraj”, „dom”, „u nas”. Takie już jest spojrzenie ludu: beztroskie i rzeczywiście mało pomysłowe: lud niewiele widzi poza progiem własnego domu. Można by powiedzieć, że to z jego strony rodzaj formy grzecznościowej: obce miejsce nie należy do niego, więc patrzenie na nie jest pogwałceniem intymności, zerwaniem paktu. Nazywanie się Abistańczykiem, Abistańczykami w liczbie mnogiej, było bardzo stresujące, gdyż zapowiadało kłopoty i przywoływanie do porządku, a nawet wezwanie do sądu, dlatego ludzie mówili o sobie „ludzie”, przekonani, że to im wystarczy, aby się nawzajem rozpoznać.

W innym momencie data została przypisana utworzeniu Aparatu, a jeszcze wcześniej Sprawiedliwego Braterstwa – kongregacji czterdziestu dygnitarzy wybranych osobiście przez Abiego spośród najgorliwszych wierzących. Potem on sam został wybrany przez Boga, aby uczestniczyć w olbrzymim zadaniu kierowania ludem wierzących, który poprowadzi do innego życia, gdzie każdy zostanie przesłuchany przez Anioła Sprawiedliwości na temat swoich czynów. Mówiono im, że w blasku tego światła cień niczego nie ukryje. To w trakcie następujących po sobie kataklizmów nadano Bogu nowe imię – Yolah. Czasy się zmieniły, zgodnie z Pierwotną Obietnicą, na tej oczyszczonej, poświęconej prawdzie ziemi, pod wzrokiem Boga i Abiego, narodził się inny świat, a więc trzeba było nazwać wszystko na nowo, jeszcze raz napisać, by nowe życie w żaden sposób nie było splamione odtąd nieważną już Historią, wymazaną, tak jakby nigdy nie istniała. Sprawiedliwe Braterstwo nadało Abiemu skromny, lecz jakże wymowny tytuł Wysłannika i stworzyło dla niego proste i wzruszające pozdrowienie: „Niech będzie pozdrowiony Abi Wysłannik”, po czym obejmowano swoje plecy lewą ręką.

Krążyło wiele opowieści, lecz w końcu wszystkie ucichły i zostały uporządkowane. Historia została napisana na nowo i przypieczętowana ręką Abiego. To, co z dawnych czasów mogło uczepić się na dnie oczyszczonych pamięci, jakieś strzępki, jakiś dym, zasilało tylko majaki dotkniętych demencją starców. Dla pokoleń Nowej Ery, daty, kalendarz, Historia nie miały znaczenia, ot liczyły się tyle, co ślad wiatru na niebie. Teraźniejszość jest wieczna, dzisiaj jest zawsze, cały czas znajduje się w rękach Yolaha, on zna sprawy, decyduje o ich znaczeniu i oświeca tego, kogo chce.

Jakkolwiek by było, 2084 uznany został za najważniejszą dla kraju datę, nawet jeśli nikt nie wiedział, do czego ona się odnosi.

Sprawy wyglądały w ten sposób, zwyczajnie i skomplikowanie zarazem, nie będąc absurdalnymi. Kandydaci na pielgrzymkę zapisywali się na listę do konkretnego świętego miejsca, wybranego za nich przez Aparat, i czekali, kiedy zostaną wezwani, aby dołączyć do wyruszającej karawany. Oczekiwanie trwało rok albo całe życie, bez odwołania, a w przypadku śmierci najstarszy spadkobierca zmarłego dziedziczył certyfikat zapisu, ale drugi w kolejności już nie, a tym bardziej siostry: świętość nie dokonuje podziałów i nie zmienia płci. Ascezę kontynuował syn, co umacniało honor rodziny. W kraju były ich całe miliony, w różnym wieku, wywodzili się ze wszystkich sześćdziesięciu prowincji oraz różnych środowisk i wszyscy oni liczyli dni, oddzielające ich od wielkiego startu – Jobe – Błogosławionego Dnia. W niektórych regionach zakorzenił się zwyczaj tłumnych zgromadzeń, raz do roku, podczas których z radością i wrzawą biczowano się obficie nabijanymi gwoźdźmi batogami, chcąc w ten sposób powiedzieć, że cierpienie w żadnej mierze nie odnosi się do szczęścia, jakim jest nadzieja na Jobe; w innych regionach gromadzono się na słynnych zlotach, siadano w kręgu po turecku i słuchano opowieści starych kandydatów, będących już u kresu wytrzymałości, lecz nie nadziei, o ich długiej i błogosławionej cierniowej drodze nazywanej Wyczekiwaniem. Każde zdanie naznaczone było zachętą opowiadającego, uzbrojonego w donośną tubę: „Yolah jest sprawiedliwy”, „Yolah jest cierpliwy”, „Yolah jest wielki”, „Abi cię wspiera”, „Abi jest z tobą” itp. Hasła podejmowane były przez tysiące ściśniętych z emocji gardeł. Następnie modlono się ramię w ramię, śpiewano monotonnie, krzycząc wniebogłosy, wyśpiewywano ody napisane ręką Abiego i rozpoczynano na nowo, aż do utraty tchu. I nadchodził ważny moment, kiedy podrzynano gardła stadom tłustych baranów i wołów. Wzywano najzręczniejszych rakarzy z regionu, przecież chodziło o ofiarę, a to jest trudne. Poderżnąć gardło nie oznacza zabić, lecz sławić Boga. Potem trzeba było całe to mięso upiec. Z daleka widać było płomienie, powietrze przepełniała woń tłuszczu, a miły zapach grillowanego mięsa w promieniu dziesięciu chabirów łaskotał powonienie wszystkiego, co miało nos, ryjek, pysk lub dziób. Przypominało to trochę niekończącą się prostacką orgię. Przybyli całą chmarą żebracy, przyciągnięci wonią pieczenia, nie mogąc oprzeć się obfitości ociekających smacznym sosem mięsiw, wpadali w stan prawdziwego uniesienia, który doprowadzał ich do zachowań zgoła dalekich religii, jednak mimo wszystko ich żarłoczność była mile widziana, cóż bowiem można było zrobić z taką ilością uświęconego mięsa. Wyrzucenie go byłoby świętokradztwem.

Zamiłowanie do pielgrzymowania podtrzymywane było przez nieustanne kampanie, mieszające ze sobą propagandę, kazania, targi, konkursy oraz przeróżne machinacje, realizowane pospiesznie przez Ministerstwo Składania Ofiar i Pielgrzymek. Był to bardzo stary i bardzo święty ród, ukochany przez Abiego, dzierżący monopol na Ubój – moussim – który wykonywano w imię prawdy przynależnej tylko religii. Jego handlowa dewiza, znana nawet dzieciom, brzmiała: „Ani zbyt mało, ani za dużo”. Wiele innych zawodów oscylowało wokół składania ofiar i pielgrzymek i dużo szlacheckich rodów sporo wydawało, aby złożyć jak najlepszą ofiarę. W Abistanie istniała tylko gospodarka religijna.

Wspomniane kampanie rozciągały się na przestrzeni całego roku, a ich szczyt przypadał latem, w czasie Siam – świętego tygodnia Absolutnej Abstynencji, zbiegającego się z powrotem pielgrzymów z ich wspaniałych i dalekich podróży do któregoś z tysiąca i jeden miejsc w kraju przeznaczonych do pielgrzymowania, miejsc kultu, świętych ziem, mauzoleów, miejsc chwały i męczeństwa, w których lud wierzących odnosił szlachetne zwycięstwa nad Wrogiem. Jakoś przypadkiem działo się tak, że wszystkie te miejsca znajdowały się na drugim końcu świata, z dala od dróg i aglomeracji, a to sprawiało, że pielgrzymka stawała się długą i ciężką wyprawą, zajmującą całe lata. Przebywano kraj etapami, pieszo, trudnymi, odludnymi drogami, jak nakazywała tradycja, co czyniło nieprawdopodobnym powrót starych i schorowanych. Ale takie właśnie było prawdziwe marzenie kandydatów: umrzeć na drodze do świętości. Sądzono, że nie ma nic lepszego od perfekcji uzyskanej za życia, a narzucało wybrańcowi wiele obowiązków i zadań, których niedopełnienie spowodowałoby natychmiastową utratę wszystkich korzyści zdobytych przez lata w drodze wyrzeczeń. A poza tym, jakże taki mały święty mógłby – nie zachowując się jak możnowładca – cieszyć się doskonałością w tak niedoskonałym świecie?

Nikt, ani jeden godzien szacunku wierzący nie pozwolił sobie na myślenie, że te niebezpieczne pielgrzymki były skutecznym sposobem oddalenia nadmiernych tłumów od miast i zaoferowania im pięknej śmierci w drodze do wypełnienia zadania. Podobnie nikt nigdy nie pomyślał, że Święta Wojna miała taki sam cel: zamienić niepotrzebnych i godnych pożałowania wierzących w pełnych chwały, użytecznych męczenników.

Było oczywiste, że najświętszym ze świętych miejsc jest niewielki domek z narzutowych kamieni, który widział narodziny Abiego. Domostwo samo w sobie było niesłychanie liche, lecz cuda, które tam się działy, były bardziej niż zadziwiające. Nie było Abistańczyka, który nie miałby w swoim domu reprodukcji świętego domu; mogła być z masy papierowej, z drewna, jadeitu bądź złota, ale wszystkie wyrażały taką samą miłość do Abiego. Nikt o tym nie informował, ludzie tego nie zauważali, lecz co jedenaście lat ów niewielki domek zmieniał miejsce, a działo się tak na mocy tajemnego zarządzenia Sprawiedliwego Braterstwa, które organizowało przenosiny cieszącego się poważaniem domostwa w trosce o równość między sześćdziesięcioma prowincjami Abistanu. Nie wiedziano o tym z góry, jednak jeden z najbardziej dyskretnych programów Aparatu dużo wcześniej przygotowywał miejsce przyjęcia domku i szkolił mieszkańców do pełnienia roli przyszłych świadków historii, którym przyjdzie uczyć pielgrzymów, czym jest przebywanie w sąsiedztwie jedynej takiej chatki na świecie. Pokutnicy z nawiązką wynagradzali ich starania, nie szczędząc pochwalnych okrzyków, łez i drobnych podarków. Panowała pełna komunia. Historia nie istnieje bez świadków, którzy mogliby o niej opowiedzieć, ktoś musi rozpocząć opowieść, aby inni ją skończyli.

Rozbudowany system ograniczeń i zakazów, propaganda, kazania, obowiązki związane z kultem, szybkie następowanie po sobie kolejnych ceremonii, osobiste inicjatywy mające na celu wdrożenie tego, co liczyło się do oceny i przydziału przywilejów, to wszystko razem wytworzyło u Abistańczyków szczególną zdolność: nieustanne zaaferowanie sprawami, o których nie mieli zielonego pojęcia.

Przyjmowanie pielgrzymów wracających po długiej nieobecności, w aureoli świeżej świętości, urządzanie dla nich przyjęć, futrowanie łakociami, zabieranie od nich jakiejś rzeczy: kosmyka włosów, jakiegoś przedmiotu, relikwii, wszystko to było okazją, której ludność i kandydaci do Jobe nie opuściliby nigdy w życiu. Na targu relikwiami to bezcenne skarby. Ale przede wszystkim dowiadywano się od tych drogich pielgrzymów o cudach, byli oczami, które widziały świat i dotarły do najświętszych miejsc. Będące splotem rutyny i świętości Wyczekiwanie stanowiło próbę, którą wierzący przeżywali z rosnącym poczuciem szczęścia. Cierpliwość to inne imię wiary, jest drogą i celem, takie było główne nauczanie, podobnie jak posłuszeństwo i uległość, które czyniły z każdego dobrego wierzącego. Przez cały ten czas, w każdej chwili, w dzień czy w nocy, w oczach ludzi i Boga trzeba było także pozostać zasłużonym pośród zasłużonych. Nie słyszano o przypadku Wyczekującego, który przeżyłby jedną minutę po wstydzie, jakim było wykluczenie go z chwalebnej listy pielgrzymów do Miejsc Świętych. W tym tkwiła absurdalność, o której wieści rozpuszczał Aparat: nigdy nikt nie zawiódł, nikt nie umarł ze wstydu, każdy wiedział, że lud wierzących nie ma w swoim łonie hipokrytów, tak jak wiedziano, iż czujność Aparatu jest niezawodna. Nielegalni Okupanci zostali zapewne usunięci, zanim naszła ich myśl, aby kogokolwiek wabić. Propaganda, prowokacja, agitacja, to były plagi, ludność potrzebowała jasności i zachęty, nie jakichś fałszywych pogłosek czy zawoalowanych pogróżek. Czasami Aparat posuwał się za daleko w manipulowaniu, szedł na łatwiznę, nawet wymyślając fałszywych wrogów, których następnie z trudem wypędzał, aby w ostatecznym rozrachunku wyeliminować własnych przyjaciół.

Ati miłował tych wiecznych awanturników, wysłuchiwał ich jakby nigdy nic, tak żeby ich nie wystraszyć ani nie zaalarmować straży. Zdarzało się, że wypytywał ich pożądliwie, jak to robią dzieci, rzucając z naciskiem swoje „dlaczego” i „jak”. Jednak zawsze odczuwał zawód, słysząc nagłe odgłosy strachu i gniewu. Gdzieś tam istniał mur, który nie pozwalał spojrzeć poza plotki krążące pośród tych biednych wędrowców, żyjących w kontrolowanej wolności, skłonnych do tego, by po całym kraju rozpowszechniać swoje urojenia. Ati żałował, że tak właśnie myśli, jednak nie wątpił, że te majaki wsadzili w ich usta ci, którzy z daleka, z samego centrum Aparatu, kontrolowali ich biedne umysły. Jakiż jest lepszy sposób niż nadzieja i cud, aby przykuć ludzi łańcuchem do ich wierzeń? Bowiem ten, kto wierzy, boi się, a ten, kto się boi, wierzy ślepo. Jednak ta refleksja naszła go później, w samym środku zamieszania: według niego ratunkiem od unicestwienia było zerwanie okowów łączących wiarę z szaleństwem i prawdę ze strachem.

W ciemności i tłoku przepełnionych sypialni dręczyły go dziwne i przeszywające cierpienia, z powodu których drżał jak konie w stajni czujące w nocy niebezpieczeństwo. Szpital zdawał się gościć w swych progach śmierć. Panika nie kazała długo na siebie czekać, podążała za nim aż do świtu i wycofywała się dopiero, kiedy światło dnia zaczynało odganiać gęste cienie nocy, a poranna obsługa wchodziła do akcji ze szczękiem garnków i kłótniami. Góry zawsze napawały go strachem, był człowiekiem miasta, urodzonym w cieple ludzkiej zbieraniny, a tam, na swoim nędznym łożu, spocony i drżący czuł się zdany na ich łaskę, stłamszony ich ogromem i surowością, przytłoczony ich siarkawymi wyziewami.

A jednak to góry go uleczyły. Przybył do sanatorium w stanie godnym pożałowania, gruźlica zjadała go żywcem, wypluwał wielkie skrzepy krwi, kaszel i gorączka doprowadzały go do szaleństwa. W ciągu roku odzyskał nieco formę. Lodowate powietrze paliło żywym ogniem, bezlitośnie zwęglając te małe robaki, które pożerały mu płuca – chorzy mówili o nich w taki obrazowy sposób, chociaż wiedzieli, że ból pochodzi od Balisa Odstępcy i że w ostatecznym rozrachunku to wola boska decyduje, jak się sprawy mają. Pielęgniarze, prości, ledwie ociosani górale, nie myśleli inaczej, o ustalonych porach roznosili niezgrabnie zwinięte pigułki oraz wymiotne napary, nie zapominając o powtórzeniu czarów, kiedy przybywali nowi, zapowiadani przez krążące pogłoski. Jeśli chodzi o doktora, to raz w miesiącu przelatywał przez szpital jak burza, nie zamieniając z nikim jednego słowa. Słychać było tylko, jak pstryka palcami, i nikt nie śmiał nawet obrzucić go spojrzeniem. Nie pochodził z ludu, nie należał do Aparatu. Ci, którzy znaleźli się na jego drodze, bąkali jakieś usprawiedliwienia i umykali do pierwszej dziury. Zarządca zakładu torował mu drogę, tnąc powietrze szpicrutą. Ati nic nie wiedział o Aparacie za wyjątkiem tego, że sprawuje nad wszystkim władzę w imię Sprawiedliwego Braterstwa i Abiego, z którego podobizną olbrzymie plakaty wisiały na wszystkich ścianach jak kraj długi i szeroki. Ach, trzeba przyznać, że ten portret stanowił wyraz tożsamości kraju. W rzeczywistości ograniczał się do gry cieni, będąc rodzajem negatywu twarzy, z magicznym okiem w środku, spiczastym jak diament, obdarzonym świadomością zdolną przedziurawić pancerną osłonę. Wiedziano, że Abi jest człowiekiem i to bardzo pokornym, ale nie był takim samym człowiekiem jak inni, był Wysłannikiem Yolaha, ojcem wierzących, najwyższym przywódcą świata i wreszcie, dzięki łasce Boga i umiłowaniu ludzkości, był nieśmiertelny; i nikt go nigdy nie widział wyłącznie dlatego, że biło od niego oślepiające światło. Nie, naprawdę był zbyt cenny, wystawianie go na widok publiczny stanowiło rzecz nie do pomyślenia. Wokół jego pałacu, w samym sercu zakazanego miasta, znajdującego się w centrum Qodsabadu, zgromadzono setki uzbrojonych ludzi, rozmieszczonych w nieprzepuszczalnych, koncentrycznych szeregach, przez które nawet mysz nie przecisnęłaby się bez pozwolenia Aparatu. Tych osiłków wybierano tuż po urodzeniu, Aparat szkolił ich troskliwie, tak aby byli posłuszni tylko jemu, nic nie potrafiło odwrócić ich uwagi, wypaczyć, przekabacić, żadne współczucie nie było w stanie pohamować ich okrucieństwa. Nie wiadomo, czy byli ludźmi. Ich mózgi zostały wyprane tuż po narodzinach, co wyjaśniało ową straszliwą zawziętość oraz błędny wzrok. Prosty lud, który nigdy nie omieszka właściwie nazwać tego, czego nie rozumie, nadał im imię Szaleńców Abiego. Przypuszczano, że pochodzą gdzieś z podległej południowej prowincji, z jakiegoś odciętego od świata plemienia, które legendarny pakt połączył z Abim. Lud nadał im również inną nazwę odpowiednio określającą stan rzeczy: leg-abi, czyli legion Abiego.

Organy bezpieczeństwa były tak ogromnie rozbudowane, że nikt nie sądził, iż te niewzruszone roboty chronią pustego gniazda, czyli niczego, tylko idei, sugestii. To było trochę jak zabawa w tajemnicę; na tym poziomie niewiedzy każdy dodaje swoją część dywagacji, lecz wszyscy wiedzieli, że Abi jest wszechobecny, jednocześnie tu i tam, w jednej stolicy prowincji i w innej, w identycznym pałacu strzeżonym w ten sam hermetyczny sposób, skąd na lud promieniuje jego światło i życie. To siła wszechobecności, która pod każdym względem stanowi centrum – każdego dnia żarliwe tłumy przybywały w procesji do jego sześćdziesięciu pałaców, chcąc ofiarować mu najprawdziwsze oddanie oraz bogate prezenty, nie prosząc w zamian o nic więcej niż raj po śmierci.

Myśl, aby przedstawiać go w taki sposób, z jednym okiem, mogła wzbudzać dyskusje i daleko posunięte przypuszczenia: mawiano, że jest jednooki, zdaniem jednych od urodzenia, według innych z powodu cierpień, których doświadczył w dzieciństwie, mawiano także, że naprawdę ma tylko jedno oko na środku czoła, co stanowi symbol proroka, ale mawiano też z równą stanowczością, że obraz ten jest symboliczny oraz że wyraża nadzieję, duszę, tajemnicę. Portret ten, rozpowszechniany rocznie w setkach milionów egzemplarzy, spowodowałby szaleństwo swoją niestrawnością, gdyby sztuka nie wyposażyła go w potężny magnetyzm, emitujący dziwne wibracje, wypełniające przestrzeń jak urzekający śpiew wielorybów, który przepełnia oceany w sezonie godów. Przechodzień spojrzawszy na portret, najpierw czuł się urzeczony, zaraz potem szczęśliwy, bezpieczny, kochany, popierany, a jednocześnie zmiażdżony majestatem oraz kojarzącą się z nim wspaniałą siłą. Przed ogromnymi, podświetlanymi portretami zdobiącymi ściany budynków administracyjnych tłoczyły się tłumy. Żaden artysta na świecie nie byłby w stanie stworzyć takiego cudu, musiał zostać wykonany przez samego Abiego pod wpływem natchnienia Yolaha – szybko dowiedziano się, że taka jest prawda.

Pewnego dnia ktoś napisał coś w rogu portretu Abiego. Niezrozumiałe słowo nabazgrane w nieznanym języku dawnym pismem sprzed Pierwszej Świętej Wojny. Ludzie byli nie tylko zaintrygowani, ale także oczekiwali jakiegoś wielkiego wydarzenia. Potem rozeszła się pogłoska, że wyraz został przetłumaczony przez biuro Aparatu ds. liczb: tajemniczy napis należało odczytać w abilangu: „Bigaye na was patrzy!”. Słowo „Bigaye” nic nie znaczyło, ale ponieważ brzmiało bardzo sympatycznie, szybko podchwycił je lud, czule nazywając Abiego Bigayem. Odtąd słychać było Bigaye tu, Bigaye tam, umiłowany Bigaye, sprawiedliwy Bigaye, jasnowidzący Bigaye. Trwało tak aż do dnia, kiedy dekret Sprawiedliwego Braterstwa zabronił używania tego barbarzyńskiego słowa pod groźbą natychmiastowej kary śmierci. Krótko potem komunikat nr 667110 „WF”, czyli „Wiadomości Frontowych”, triumfalnie obwieścił, że obrzydliwy bazgracz został wykryty i stracony na poczekaniu wraz z całą rodziną i przyjaciółmi, a ich imiona wymazano z rejestrów począwszy od pierwszego pokolenia. W kraju zapadła cisza, lecz wielu zadawało sobie w głębi duszy pytanie: dlaczego zakazane słowo zostało w ten sposób zapisane we wspomnianym dekrecie: Big Eye? Skąd ta pomyłka? Od skryby z „WF”? Ich dyrektora, Czcigodnego Suca? Kogóż innego? Nie mogło to być dziełem Księcia, Wielkiego Komandora, przywódcy Sprawiedliwego Braterstwa, a tym bardziej Abiego: skoro to on wymyślił abilang, w żadnym wypadku nie chciałby, aby można w nim było popełniać błędy.

Faktem jest, że Ati nabrał kolorów i kilka dodatkowych kilogramów. Jego śluzówki nadal były obrzmiałe, oddychał z trudem, jęcząc z bólu, dużo kaszlał, ale nie spluwał już krwią. Co do reszty, góry nie miały tu nic do rzeczy, życie było ciężkie, w kraju brakowało wszystkiego, codzienny niedostatek gonił niedostatek, jeśli tak można powiedzieć. Człowiek zaczynał ginąć w dniu narodzin i to było naturalne. Tak wysoko w górach i tak daleko od miasta, kres nadchodził szybko. Dla wielu sanatorium było niechybną końcową stacją: dla starców, dzieci, osób poważnie opóźnionych w rozwoju. Tacy już są biedacy, do cna zrezygnowani, a kiedy ich życie jest u kresu, zaczynają się leczyć. Ich sposób opatulania się w swoje burni, obszerne wełniane płaszcze, nieprzemakalne z powodu brudu i połatane w tysiącu miejscach, miał w sobie coś żałobnego i majestatycznego zarazem. Można powiedzieć, że przyodziewali się w królewski całun, gotowi natychmiast podążyć za śmiercią. Nie rozstawali się z nim ani we dnie, ani w nocy, jakby obawiali się, że zaskoczy ich zły los i wyruszą w kierunku śmierci nadzy i pełni wstydu. Można powiedzieć, że koniec końców oczekiwali śmierci bez obaw i przyjmowali ją z nieudawaną, uniżoną naturalnością. Śmierć nie wahała się, uderzała tu i tam, po czym szła dalej. Ci, którzy się do niej modlili, zaostrzali jej apetyt, a wtedy przyspieszała. Ich odejście przechodziło niezauważone, nikt po nich tutaj nie płakał. Chorych nie brakowało, więcej ich przybywało, niż odchodziło, nie wiadomo było, gdzie ich lokować. Żadne łóżko nie pozostawało długo puste, cierpiący, którzy spali na nędznych posłaniach w wietrznych korytarzach, kłócili się o nie zajadle. Uprzednio zawierane porozumienia nie zawsze zapewniały pokojową sukcesję.

Nie tylko istniał niedostatek, lecz także trudności związane z ukształtowaniem terenu. Żywność, lekarstwa, dostawy niezbędne do funkcjonowania sanatorium dowożono z miasta ciężarówkami – brzydkimi olbrzymami, wytatuowanymi na całym ciele, będącymi w wieku gór i nieobawiającymi się niczego, przynajmniej do pierwszych zboczy, na których powietrze zaczynało być zbyt lekkie dla ich ciężkich tłoków – dalszy transport odbywał się na plecach mułów i ludzi, tak samo dzielnych i wytrzymałych, a jednocześnie doświadczonych wspinaczy, którzy jednak byli okropnie powolni: docierali wtedy, gdy mogli, zależnie od kaprysów pogody, stanu szlaków i wiodących nad urwiskiem dróg, swojego humoru i poziomu plemiennych sprzeczek, które potrafiły pięknie wszystko przyblokować, co natychmiast odbijało się na dalszej drodze.

W tych górach na końcu świata każdy krok był życiowym wyzwaniem, a sanatorium było położone w najodleglejszym krańcu uliczki śmierci. Nikt w minionych mrocznych czasach nie zastanawiał się, dlaczego trzeba było pójść tak wysoko w góry i tak daleko w zimno oraz pustkę, żeby odizolować gruźlików, którzy nie zarażali bardziej od innych: trędowaci włóczyli się po całym kraju, podobnie jak zadżumieni oraz ci, których nadal nazywano dotkniętymi wielką gorączką i którzy, co jest zgodne z prawdą, mieli swoje sezony oraz strefy zakażania. Nikt nigdy nie zmarł na skutek kontaktu lub wymiany spojrzenia z gruźlikiem. Zasada zarażania nie jest do końca dobrze zrozumiana, nie umiera się dlatego, że inni są chorzy, ale ponieważ zachorowało się samemu. Jednym słowem, sprawy tak właśnie wyglądały, każda epoka ma swoje lęki, teraz nadszedł czas, aby gruźlica niosła sztandar największej choroby, siejącej postrach wśród społeczności. Fortuna kołem się toczy, pojawiły się nowe, straszne choroby, rujnując kolejne obszerne regiony i zapełniając je cmentarzami, potem zniknęły, ale ponieważ sanatorium nadal trwało na swoim miejscu, niesamowite w tej mineralnej wieczności, nie zaprzestano wysyłania tam suchotników oraz innych chorych na nieżyt oskrzeli, zamiast pozwolić im umrzeć we własnym domu lub niedaleko niego, pośród innych chorych. Zgaśliby w naturalny sposób, otoczeni uczuciami bliskich, lecz zamiast tego tłoczono ich na szczycie świata, gdzie wymierali wstydliwie, nękani przez zimno, głód oraz złe traktowanie.

Zdarzało się także, że karawana tak po prostu znikała: ludzie, zwierzęta i towary. Czasem przypisani do ich ochrony żołnierze także ulatniali się, czasem nie; po kilku dniach poszukiwań odnajdywano ich na dnie wąwozu, z poderżniętymi gardłami, okaleczonych, w połowie zjedzonych przez sępy. Po ich karabinach nie było nawet śladu. Nikt o tym nie mówił, lecz niektórzy słyszeli, że karawana ruszyła zakazaną drogą i przekroczyła granicę. Tak właśnie sądzili starsi, a ich spojrzenia były bardzo wymowne. Kto tak mówił? Nagle atmosfera stawała się przytłaczająca, starcy rozpierzchali się, pokasłując, jakby usprawiedliwiali się, że powiedzieli zbyt wiele, gdy tymczasem młodzi natychmiast nadstawiali uszu. Myśli przebiegały w ich głowach tak szybko, że słychać je było z daleka.

Zakazana droga!… Granica!… Jaka granica, jaka zakazana droga? Czyżby nasz świat nie był całym światem? Czy z łaski Yolaha i Abiego nie jesteśmy wszędzie u siebie? Potrzebne są jakieś granice? Kto pojmuje coś z tego?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: