Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

220 linii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 lutego 2014
Ebook
26,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

220 linii - ebook

Mikołaj, pasjonat gry na perkusji, rozpoczyna naukę w gimnazjum i otrzymuje swoją pierwszą Warszawską Kartę Miejską. Staje się ona jego biletem do dorosłości – chłopak może teraz samodzielnie, bez kontroli rodziców, poruszać się po stolicy. Przemierzając trasy 220 li­nii autobusowych, nie tylko poznaje swoje miasto, lecz także odkrywa wartość prawdziwej przyjaźni i przeżywa pierwszą miłość. Za sprawą swojego muzycznego talentu znajdzie nowych, intrygujących znajomych. Czy uda mu się spełnić marzenie o założeniu prawdziwego zespołu?

Małgorzata Gutowska-Adamczyk, ceniona za książki dla młodzieży (jej "13. Poprzeczna" otrzymała tytuł "Książka Roku 2008" przyznawany przez Polską Sekcję IBBY), jest także autorką bestsellerowej sagi dla dorosłych "Cukiernia Pod Amorem".

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-12686-3
Rozmiar pliku: 1 006 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

520 ^(Marysin)

Mikołaj Wierzbicki czekał na autobus. Głośno siorbiąc, wciągnął przez słomkę ostatnie krople soku, zgniótł kartonik i cisnął do śmietniczki. Nie trafił. Jeszcze i to! Wściekły, podszedł i podniósł pudełko. Wrzucając je ponownie do kosza, zarejestrował kątem oka skierowany ku sobie, z lekka ironiczny uśmiech przechodzącej obok dziewczyny. Drobniutka szatynka o długich włosach, wyglądająca na dwanaście lat, nie zatrzymała się przy wiacie, tylko minąwszy ją, dziarsko pomaszerowała dalej. Właściwie dokąd? Tam nie było żadnych bloków, jedynie ogródki działkowe, odludna okolica, powszechnie uważana za niebezpieczną. Dla Mikołaja, choć to tylko dwa przystanki od domu, prawie terra incognita. Inne osiedle, obcy ludzie, teren cudzych wpływów. Od dziś miał go dwa razy dziennie przemierzać w drodze do gimnazjum. Ale raczej nie wpadłby na pomysł, aby chodzić tamtędy na piechotę!

Wreszcie podjechało 520. Mikołaj wsiadł i z dumą przesunął przed czytnikiem kasownika swoją nowiutką kartę miejską: WAŻNA DO: 30 XI 2002. Dziś, drugiego września, aktywowanie tej karty było jedyną fajną rzeczą, jaka mu się przydarzyła. O innych wolałby jak najszybciej zapomnieć. Autobus ruszył. Mikołaj wyjrzał przez okno, chcąc zobaczyć, dokąd zdołała dojść dziewczyna. Nigdzie jednak jej nie dostrzegł. Wysiadając na swoim przystanku, już o niej nie pamiętał.

*

Jolantę Wierzbicką od progu zaniepokoił wyraz twarzy młodszego syna. Nie przyznając się do swych obaw, zapytała z uśmiechem:

– No i jak tam nowa szkoła?

– Wiocha! – odpowiedział zdawkowo, odepchnął ze złością Hopcię szczekającą na powitanie i poszedł do kuchni. Nalał sobie coli, usiadł przy stole, a potem długo wpatrywał się w pękające na powierzchni napoju bąbelki.

– No, ale... – kluczyła matka, bojąc się zapytać o szczegóły. – Aż tak źle?

– Źle?! Gdyby było źle, można by to jeszcze jakoś przełknąć. Jest fatalnie! Tragicznie!

– To dopiero pierwszy dzień... – próbowała go pocieszać.

– Właśnie! Ze strachem myślę, co może być dalej!

– Dlaczego od początku się uprzedzasz?

– Nic nie rozumiesz! Oni się nie śmieją, oni rechoczą! Wszyscy ostrzyżeni na zero!

– Dotrzecie się jeszcze.

– Na garnitur mówią garniak! W spodniach w kant i marynarce wyglądałem przy nich jak UFO! Co ci w ogóle wpadło do głowy, żeby mnie tam zapisywać?!

– Nic nie rozumiem. – Zdumiona matka z trudem znajdowała słowa. – To najlepsze gimnazjum w dzielnicy...

– Z Michałem się nie udało i teraz ze mnie próbujecie zrobić geniusza?!

– To miało ci tylko ułatwić start.

– Ktoś was prosił?! Zainteresowaliście się w ogóle, czego ja chcę?!

Dopił colę i wyszedł z kuchni, zostawiając matkę skonsternowaną. Zniechęcony, zamknął się w swoim pokoju. Panował tam swojski klimat: tapczan był niepościelony, brudne ciuchy z kilku dni walały się na podłodze, a puste butelki po sokach i papierki po batonach czekały, by wymiotło je tornado.

Zdjąwszy galowy strój szkolny, Mały rzucił go niedbale na łóżko, przebrał się w T-shirt i dżinsy, złapał deskorolkę i trzasnąwszy drzwiami, wybiegł odreagować stres.

*

Michałowi, starszemu bratu Mikołaja, ten dzień nie przyniósł żadnych niespodzianek. Z lekkim sercem oraz poczuciem, że świat kręci się wokół niego, szedł wesoło ulicą Międzyborską. Chociaż koniec wakacji raczej nikogo nie nastraja optymistycznie, Michał nie szukał dziury w całym. Wyznając zasadę, że najprzyjemniej płynie się z prądem, nigdy nie zawracał sobie głowy drobiazgami. Rozpoczęcia roku szkolnego oczekiwał zrelaksowany. Czemu miałoby być inaczej? Jego pozycja w liceum była niezachwiana, a opinia kogoś, kto poradzi sobie w każdej sytuacji i zawsze jakimś cudem wykaraska się ze wszystkich kłopotów, znacznie ułatwiała mu życie. Koledzy go lubili, nauczyciele tolerowali. Superukład. Szczególnie na dwa lata przed maturą.

Michał przeczuwał, że ten rok może być najbardziej owocny w jego karierze. Nie dlatego, że snuł plany jakichś odkryć naukowych czy rozważał wzięcie udziału w konkursach i olimpiadach przedmiotowych. Nie. Zamierzał przetrwać trzecią klasę liceum bez zbędnych nakładów energii, na luzie, z szeroko zakrojonym programem kulturalnym. Zwłaszcza piątkowe wieczory w Harendzie zapowiadały się interesująco. Co prawda do osiemnastki zostało mu jeszcze jedenaście miesięcy, ale przy wzroście niepokojąco zbliżającym się do dwóch metrów nikt go jakoś nigdy nie próbował legitymować na bramce.

Podążał więc ulicą całkowicie wyluzowany. Po burzliwych wydarzeniach ubiegłego roku Michał pragnął jedynie tego. Jego liceum stało wciąż w tym samym miejscu: Międzyborska, róg Cyraneczki. Niespodziewanie ucieszył go ten widok. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek tak czekał na koniec wakacji.

Ostatni tydzień ciągnął się w nieskończoność i Michał nie miał pomysłu, jak to przerwać. Koszykówka go nudziła, w telewizji dawali same powtórki, premiery kinowe miały pojawić się dopiero we wrześniu. Nie było po co wstawać rano, wylegiwał się więc do południa, potem siadał przy komputerze, sprawdzał, kto jest dostępny, i na Gadu-Gadu prowadził długie rozmowy o niczym. Nie protestował nawet specjalnie, gdy matka nieśmiało zaproponowała, by posprzątał swój pokój. Wreszcie miał zajęcie na pół dnia. Wieczorem zwykle brał Hopcię na smycz i w towarzystwie Kamila łaził godzinami wokół jeziorka, opowiadając mu wciąż te same szczegóły najwspanialszego obozu: dwa tygodnie w Chorwacji bez rodziców, ich nudnych gadek, pragnienia spokoju i ciszy, dwa tygodnie chodzenia spać nad ranem, dwa tygodnie wygłupów, długich marszów brzegiem morza, szalonych dyskotek, skoków na główkę. Dwa tygodnie z Magdą.

I teraz, kiedy tak szedł ocienioną ulicą, myślał, że dziś Magda wróci z ostatniego wakacyjnego wyjazdu. Że znów przyjdzie do niego szczęście. Uśmiechnął się, czując błogość, która falami cudownego ciepła rozlała się po całym ciele.

Przychylnie usposobiony do świata, gotów był lubić szkołę nawet w tym najtrudniejszym dla wszystkich uczniów dniu.

*

Zacięta mina Mikołaja nie uszła uwagi kolegów. Skupiony na wykonywaniu backside kickflipa z czterech schodków, nie powiedział ani słowa o nowej klasie. Zresztą nikt nie przyszedł tu na gadanie. Skakali ze zmiennym szczęściem, niewiele mówiąc, pocierając rozbite kolana i popijając wodę z butelek. Choć zbliżała się piąta, upał wciąż niemożliwie doskwierał. Spocony i brudny, Mikołaj usiadł na krawężniku. Mariuszowi też nie było do śmiechu. Chciał pogadać, bo mimo że został w starej szkole, nie czuł się wcale lepiej.

– Rozbili naszą klasę, wiesz? – zaczął bez wstępu.

– Jak to?! – przeraził się Mikołaj.

– Nie rozumiem. Komu przeszkadzało, żebyśmy zostali razem? – Mariusz pokręcił głową i splunął na chodnik. – Cholerna buda, znów się zaczęła!

Umilkli, myśląc zapewne po raz pierwszy, że coś się na zawsze skończyło.

„No super! Nawet nie mam dokąd wrócić!” – zasępił się Mikołaj. W myślach hołubił już śmiały plan zmiękczenia rodziców i powrotu do starej szkoły. Nie wiedział jak, ale gotów był na wszystko, obiecałby każde ustępstwo, gdyby było trzeba: słanie łóżka rano, codzienne wynoszenie śmieci, a nawet – o zgrozo – kupowanie bułek na śniadanie! Prędzej czy później i tak sprawy ułożyłyby się po staremu. Zawsze tak było.

– Więc nie ma już naszej klasy? – powiedział na głos, bo wciąż nie mógł uwierzyć. – Myślałem, że po prostu zamiast szóstą „a”, będziecie teraz pierwszą „a”?

– Też tak myślałem! – burknął Mariusz i odszedł, kopiąc ze złością pustą puszkę po coli.

Mikołaj nagle poczuł się bardzo samotny. Spoglądał tępo na czubki swoich butów, na odklejającą się gumę i poprute szwy. Wreszcie wstał i ruszył za Mariuszem. Jeden, drugi, trzeci, czwarty schodek. Zatrzymał się i beznamiętnie spojrzał w dół. Zagryzł wargi. „Wszystko jest bez sensu” – pomyślał. Cztery czy czterdzieści, nie robiło to teraz na nim żadnego wrażenia. Rozpędził deskę i skoczył.

To byłby kolejny upadek. Zaliczał ich przecież setki i nigdy jakoś nic się nie działo. Nawet specjalnie nie poczuł bólu. Wszyscy się przewracali, normalka. Poboli i przestanie. Ale kiedy spojrzał na rękę, zrobiło mu się niedobrze. Prawa dłoń, którą podświadomie próbował zamortyzować upadek, była nienaturalnie wykrzywiona. Wyglądała, jak wykonana przez awangardowego rzeźbiarza, kpiącego sobie z zasad anatomii. Wtedy Mikołaj spanikował i nie myśląc o kolegach, zaczął wrzeszczeć. Owinąwszy nadgarstek dołem podkoszulka, ruszył biegiem do domu. Mariusz złapał jego deskę i pognał za nim.

Matka usłyszała przeraźliwy krzyk Mikołaja dobiegający z korytarza, zanim jeszcze zabrzmiał dzwonek. Zrobiło jej się sucho w ustach. Pełna najgorszych przeczuć, otworzyła drzwi.

– Złamałem rękę! – wycharczał Mikołaj nieswoim głosem. – Złamałem rękę!

Był brudny, spocony, dłoń wciąż trzymał zawiniętą, bojąc się na nią spojrzeć. Jolanta Wierzbicka usiłowała opanować nerwy.

– Spokojnie. Usiądź. Zaraz zawiozę cię na ostry dyżur. Boże, gdzie jest gazeta?!

Mikołaj, nie przestając się wydzierać, zdezorientowany, wciąż stał w przedpokoju, matka zaś biegała chaotycznie po mieszkaniu, poszukując aktualnego wydania „Wyborczej”.

– Daj mi pić! – krzyknął zniecierpliwiony.

Nalała mu coli, a sobie wody.

– Jak to się stało?

– Nie wiem. Upadłem. Nie pamiętam.

– Niedobrze mi. Przepraszam! – powiedziała matka i wybiegła z kuchni, a on skupił uwagę na przepływających za oknem chmurach, bojąc się, że gdy puści złamaną rękę, ta rozpadnie się na kawałki, których nikt nigdy nie zdoła dopasować.722 ^(Wiatraczna)

Zbliżała się ósma. Korytarz na piątym piętrze szpitala przy Szaserów zapełniali rozmaici połamańcy. Jedni szli sprawnie, inni kuśtykali lub skakali na jednej nodze, jeszcze innych przywożono na wózkach. Każdy, jak go los przyłapał, w brudnej, często poszarpanej odzieży, niemile zaskoczony, z grymasem bólu, niedowierzający, że to spotkało właśnie jego. Wszyscy nieodwołalnie lądowali w poczekalni na wprost gipsowni, by stamtąd, po pobieżnej konsultacji lekarskiej, zejść piętro niżej, gdzie poddawano ich prześwietleniu. Mikołaj trochę się dziwił, że tak mało go boli. Początkowe przerażenie ustąpiło. Trafił pod właściwy adres. Białe fartuchy lekarzy działały na niego kojąco.

„Więc to jest złamanie? – myślał. – Nic wielkiego”. Na wszelki wypadek jednak nie patrzył na rękę, a kiedy ułożył ją do prześwietlenia, nie pozwolił już niczego poprawić.

Gdy po raz drugi odczekali swoje i weszli ze zdjęciem na salę gipsową, lekarz nieco zbyt długo przypatrywał się kliszy. Potem powiedział beznamiętnie:

– Złuszczenie nadgarstka.

Zabrzmiało dość niewinnie i Mikołaj zaczął się nawet z ciekawością rozglądać po gabinecie.

– Ale co to w praktyce znaczy? – zapytała matka.

– To znaczy, kolego – lekarz zwrócił się wprost do Mikołaja – że musimy cię jakoś złożyć do kupy, prawda?

– No raczej.

– Kiedy ostatnio jadłeś?

– Wczoraj? – zastanawiał się Mikołaj.

– Jak to „wczoraj”?! – Jolanta Wierzbicka nie kryła zdziwienia. Poczuła się osobiście dotknięta. – Wczoraj?!

– To dobrze – ucieszył się ortopeda.

– Tylko piłem.

– Kiedy?

– Nawet teraz, na korytarzu.

– Fatalnie. W takim razie musimy kilka godzin zaczekać.

– Na co? – Jolanta Wierzbicka nie rozumiała sensu tej wymiany informacji gastronomicznych.

– Młody człowiek zostanie w szpitalu. Proszę zejść do izby przyjęć, założyć historię choroby, przebrać się i wrócić. – Spojrzał na zegarek. – Około pierwszej, myślę, będziemy gotowi i wtedy cię poskładamy – znów powiedział bezpośrednio do Mikołaja.

– W środku nocy?!

– Pora tak samo dobra jak każda inna, proszę pani.

– Ale, panie doktorze...

Matka próbowała się jeszcze czegoś dowiedzieć, lekarz wyczerpał chyba jednak swoje zasoby cierpliwości.

– Kolega przyjdzie do państwa, żeby załatwić formalności. Następny proszę!

Szli korytarzem w milczeniu. Mikołaj trochę się zdenerwował. W dodatku ręka zaczynała go naprawdę boleć. Skończyły się żarty.

– No tak! – sapała matka. – A ojca, jak zwykle, nie ma! Boże, Mikuś, będę cię musiała zostawić w szpitalu!

– Myślałem, że tylko założą gips. Co jeszcze będą robić?

*

W szpitalnych ciuchach, pobieżnie umyty, Mikołaj wrócił na oddział. Położył się na wskazanym przez pielęgniarkę łóżku w półmroku sali intensywnej terapii. Próbował zebrać myśli, ale dokuczliwy ból nie pozwalał się skupić. Ostre światło z korytarza kłuło chłopca w oczy, a jęki innych pacjentów denerwowały. Wciąż miał sucho w ustach, ale nie wolno mu było pić. Joanna Wierzbicka poprosiła lekarza o środek przeciwbólowy, lecz kiedy pielęgniarka przyszła z zastrzykiem, Mikołaj skłamał, że już go nie boli. Około wpół do jedenastej matka poszła do domu. Zwinięty w kłębek, rozbity i przerażony, Mikołaj czekał z utęsknieniem na operację, która miała mu przynieść trochę kojącego snu.

*

– Złamał rękę?! Którą?! – Michał nie mógł sobie darować, że wrócił do domu tak późno.

– Prawą. I to w nadgarstku!

Jolanta Wierzbicka usiadła wyczerpana na kanapie.

– Głupek! Jak zwykle nie wziął ochraniaczy?!

– To moja wina! Ale wybiegł tak szybko. Był zły, bo nie spodobało mu się w nowej szkole.

– Tyle razy mu mówiłaś, sam jest sobie winien!

– Jakie to straszne. Biedny Mały! Obiecaj mi, że przynajmniej ty nie będziesz już jeździł na deskorolce!

– Od kiedy złamałem dwie deski w ciągu kwadransa, i tak już nie jeżdżę.

Matka spojrzała na zegarek i westchnęła. Dochodziła północ. Wtedy zadzwonił telefon. Poderwali się oboje, ale Michał był szybszy. Wyszedł ze słuchawką do swojego pokoju, zaraz jednak wrócił i oddał telefon matce.

– Tata dzwoni.

*

W odległym Grajewie, przy ulicy Krótkiej 6, w ładnym domu z ogródkiem, na piętrze, za zasłoniętą do połowy roletą, Marta Sadowska nie mogła zasnąć, przypominając sobie poprzedni pierwszy września i wszystko, co nastąpiło potem. A także – i te wspomnienia pieściła z największą czułością – to, co wydarzyło się jeszcze wcześniej: jak poznali się z Michałem pewnego wakacyjnego dnia, jak dzięki niemu jej rodzinne miasto stało się nagle najpiękniejsze. Jego wariackie zagrania w szkole wydawały się teraz niewinnymi igraszkami, a dramatyczny mecz koszykówki, gdy Grajewo wygrało z Warszawą – najwspanialszymi chwilami w jej życiu. I choć zawsze była raczej dobrze wychowana (albo sztywna, jeśli ktoś woli), darła się wtedy jak opętana. Krzyczała, bo to był akurat jedyny sposób, by pokazać, jak bardzo go kocha. Kibicowała jego drużynie, chociaż on, po niedawnym pobycie w szpitalu, siedział przecież obok niej.

A potem był sylwester i ostatni wspólny spacer w Nowy Rok. I choć Michał przyjeżdżał jeszcze później do Grajewa: podczas ferii, na ślub Andżeliki i Gwida, na dwa dni na Wielkanoc i na tydzień w lipcu, nigdy nie było już tak jak dawniej. Mimo maili, telefonów, mimo Gadu-Gadu stawał się coraz dalszy, obcy. Za każdym razem potrzebowała więcej czasu, by odnaleźć w nim dawnego Michała. Z lękiem myślała, że kiedyś wreszcie odległość pokona ich uczucia. Zwłaszcza ostatni tydzień był koszmarny: Michał, wciąż niedostępny, nie odbierał komórki, na esemesy odpowiadał zdawkowo albo wcale. Napisał, że gdzieś pracuje i ma mało czasu. Może. Pomagał przecież rodzicom, kiedy prowadzili stację benzynową pod Bełdą, miał doświadczenie. Ona też pomagała matce w sklepie. Ale komórkę trzymała zawsze w zasięgu ręki. Najwyżej włączała alarm wibracyjny. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby zadzwonił, a ona nie mogłaby odebrać.

Ale Michał już od tygodnia się nie odzywał. Marta nie wiedziała, czym to tłumaczyć. Napisała maila, potem drugiego i trzeciego, żaden jednak nie doczekał się wysłania. Bała się pytać, ponieważ odpowiedź mogła być tylko jedna – on kogoś poznał.

*

Przez całą noc prześladowały go koszmary. Ciągle się budził, bo mu się wydawało, że dzwoni Magda. Zrywał się z łóżka i łapał za telefon, by się przekonać, że to złudzenie. Marzenie, które uparcie nie chciało stać się rzeczywistością. Wracał do łóżka i znów zapadał w płytki sen. Wczoraj pod jej blokiem spędził pół dnia. Może gdyby był w domu, Mały nie złamałby ręki? A jednak nie umiał złościć się na Magdę. Czekał cierpliwie, na sto sposobów udzielając jej rozgrzeszenia: na pewno jeszcze nie wróciła, odezwie się zaraz po przyjeździe. Umówili się przecież. Zostały z matką dłużej? W drodze powrotnej postanowiły skoczyć na dzień czy dwa do Londynu? Paryża? Nie wytrzymywał już tego czekania. Wystukiwał numer jej komórki i odtwarzał do znudzenia głos Magdy nagrany na sekretarce.

*

W ułamku sekundy między przebudzeniem a otwarciem oczu Mikołaj był pewien, że wszystko mu się przyśniło. Wczoraj wcale nie zaczął chodzić do gimnazjum, nie skakał ze schodków, nie leży w szpitalu. Nadal był w szóstej klasie, zaraz będzie musiał wstać, bo już kwadrans temu dzwonił budzik i trzeba się ubierać do szkoły. Gotów byłby oddać za to nawet swoją przepustkę do świata dorosłych, wyrobioną kilka dni wcześniej nowiutką kartę miejską, której posiadanie napawało go taką dumą. Nie otwierając oczu, pociągnął nosem i w jednej chwili zrozumiał, że to nie koszmarny sen, a on już dawno skończył szóstą klasę. Ten zapach był nie do podrobienia. Jednak leżał na szpitalnym łóżku. Poruszył palcami i z radością zauważył, że są posłuszne jego woli. Gips trochę uwierał, ale dobrze, że już po wszystkim.

Za oknem świtało. Trzeci września. Fajnie, że przynajmniej nie musiał iść do szkoły!

*

Prosto ze szpitala Jolanta Wierzbicka pojechała zawieźć zwolnienie Mikołaja. W miarę zbliżania się do gimnazjum jej bojowy nastrój ulatniał się coraz bardziej. W końcu zostało go tak niewiele, że kiedy weszła wreszcie do gabinetu dyrektorki, nie wiedziała właściwie, co chce powiedzieć.

– Mój syn, Mikołaj Wierzbicki, uczeń klasy pierwszej „g”, złamał wczoraj rękę – zaczęła ugodowo.

Ta wiadomość nie zrobiła jednak na pani dyrektor szczególnego wrażenia.

– Współczuję pani – powiedziała tylko, nie odrywając wzroku od planu lekcji.

– W tej chwili leży na ortopedii.

– Taaak? – padło beznamiętne pytanie.

„A gdyby tak wykorzystać tę chwilę nieuwagi i zaatakować?” – pomyślała zdesperowana matka i wyrzuciła z siebie jednym tchem:

– I chciałabym go przenieść do innej klasy!

– Rozumiem – wysapała dyrektorka, ale naprawdę zrozumiała chyba dobrych kilka sekund później, kiedy wreszcie podniosła oczy i pierwszy raz całkiem przytomnie spojrzała na swego gościa. – Co więc panią sprowadza?102 ^(Olszynka)

Już podczas pierwszej lekcji Michał odkrył, jak bardzo mylił się w swych rachubach. Patrzył w okno znudzony i raz po raz zadawał sobie pytanie: „Kurde, co ja tu robię? Jakim cudem w szkole czas miałby mi zlecieć szybciej niż przy oglądaniu MTV? Chyba mnie już do reszty pogięło!”. Nie chodziło o czas i Michał doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zależało mu raczej na bardzo konkretnym momencie w czasie, tym mianowicie, kiedy wszystko wreszcie wróci do normy i nie będzie już czuł tego cholernego bólu, który tylko ona mogła ukoić.

Od rozstania z Magdą, dwa tygodnie temu pod Pałacem Kultury, miał wrażenie, jakby kosmos rozpadł się na dwie części. Gdy siedzieli na kamienistej plaży w Puli, czekając świtu, obejmując się i całując, gadając i drocząc bez końca, nie zdawał sobie sprawy, że oddaje jej kawał swojego świata i że od tej pory, gdy nie będzie jej w pobliżu, tego właśnie kawałka będzie mu strasznie brakowało.

– Coś taki zmięty? – zainteresował się Toman.

– Bo głupie to wszystko. – Michał nie dał się przyłapać.

– Niby co? – dociekał Toman. Jako najbliższy kumpel miał przecież prawo wiedzieć.

– Dopiero wrzucaliśmy Pokorowi jeżowce do łóżka, a Żukowi szyszki w poduszkę.

– Graliśmy w kosza ze Słowakami.

– Zgubiliśmy się podczas wycieczki i chcieliśmy prosić o azyl.

– Nie mogliśmy w autobusie znaleźć miejsca na nogi.

– A już znowu wszystko jest tak jak przedtem?!

– Fajnie było w Chorwacji! – westchnął Toman i dla przyzwoitości udał, że coś przepisuje z tablicy. – Ale podrzucenie mi do plecaka cegły nie było już takie fajne! – dodał cicho, pochylony nad zeszytem.

– Daj spokój, a co byś wspominał?! Powinieneś być nam wdzięczny!

– Za co?! – zdenerwował się Toman. – Za to, że nie daliście mnie i Agacie ani chwili spokoju?

– A kto jeździ na wakacje z dziewczyną?! – Michał wciąż nie mógł tego przyjacielowi zapomnieć.

To miała być czysto męska wyprawa: kilku chłopaków z paczki namówiło rodziców na sponsoring. W ostatniej chwili jednak okazało się, że Toman będzie na obozie stracony. Jak jedyny obarczony rodziną wśród rozbrykanego stada kawalerów, urywał się, kiedy tylko mógł, żeby gruchać ze swoją gołębicą! Michał nie mógł tego zrozumieć. Zresztą wszyscy odbierali to jak zdradę i Toman przez cały czas był obiektem niewybrednych żartów, spośród których ten z cegłą w plecaku był chyba najmniej złośliwy. Koledzy mieli mu za złe, że musiał robić to, co podobało się Kozie, jak ją nazywali, i często rezygnował ze wspólnej zabawy, bo ona tego nie akceptowała.

– Jeden jedzie na wakacje z dziewczyną, drugi wraca z wakacji z dziewczyną – stwierdził filozoficznie Toman, wiedząc, że celnie uderza.

Michał się nie odezwał.

*

Mikołaj prawą rękę miał zawieszoną na wyciągu i obłożoną woreczkami z jakąś niebieską galaretką. Gdy matka opowiedziała mu o swojej wizycie w gimnazjum, z rezygnacją uderzył zdrową dłonią w cienką szpitalną kołdrę.

– Same dziewczyny?! O rany!

– Przecież mówię, że w tej nowej klasie jest sześciu chłopców. Z tobą będzie was siedmiu.

– Same baby! Znowu kanał! – Mały jęczał, jakby mu na żywca wycinali wyrostek.

– Może trochę wdzięczności, co? I nie licz, że cię będę jeszcze raz przenosić!

Nie liczył. Droczył się tylko. W głębi duszy czuł wielką ulgę, bo chyba nie była to zła wiadomość.

„A więc jestem teraz w babskiej klasie? Lepsza babska niż... niż... tamta...” – pomyślał z przekonaniem.

Mikołaj bał się przyznać sam przed sobą, że nowi koledzy napędzili mu niezłego stracha. Bo mimo że jeździł na desce, a skaterów ludzie traktują zwykle jak chuliganów i przestępców, był dzieckiem z tak zwanego dobrego domu i nigdy nie miał jeszcze kontaktów z blokersami. No, może poza tym razem, kiedy dwóch rosłych, starszych od niego chłopaków zerwało mu z szyi komunijny łańcuszek, śmiejąc się w dodatku, że kiepski. Mikołaj do tej pory pamięta poczucie bezradności i upokorzenia oraz strach, jaki długo potem towarzyszył mu przy każdym wyjściu na ulicę. Z tego powodu nigdy nie nosił ze sobą komórki, a w kieszeni starał się mieć zawsze nie więcej niż pięć złotych.

Wykroczenie poza swój teren zwykle jest obarczone ryzykiem, a rozmiary tego ryzyka poznaje się przeważnie na własnej skórze. We wczorajszej rozmowie Mikołaj wyładował tylko frustrację, ale nie wdawał się w szczegóły, nie chciał matki niepotrzebnie martwić. Jakoś w końcu by sobie poradził, nie jest przecież mięczakiem. Ma już przecież trzynaście lat! Zaimponowało mu też, że sam będzie dojeżdżał do szkoły (i co z tego, że tylko dwa przystanki?!), a ze swoją kartą miejską może poruszać się swobodnie po całej Warszawie, zwłaszcza zaś jeździć samodzielnie do centrum!

Kiedy jednak matka przeniosła go do innej klasy, ucieszył się. Nie odstawiajmy bohatera na siłę. Klasa z siedmioma chłopakami nie jest może tym, o czym najbardziej marzył, ale na razie to szczegół. Z powodu złamanej ręki miał przed sobą jeszcze dwa tygodnie nieplanowanych wakacji.

– Tata?! – krzyknął zdumiony Mikołaj. – Przecież dopiero wtorek!

W drzwiach stał wysoki, lekko szpakowaty mężczyzna w garniturze i z teczką. Uśmiechnął się radośnie na widok syna, pocałował w policzek siedzącą przy jego łóżku żonę. Krzysztof Wierzbicki ostatnio bywał w domu jedynie w weekendy. Pracował teraz w Moskwie, kierując tam nowym przedstawicielstwem pewnej amerykańskiej firmy konsultingowej.

– Dzień dobry, kochanie – powiedział do żony. – Wyrwałem się na dzisiaj. Witaj, mistrzu! – Potarmosił syna po czuprynie i ucałował w czoło. – Co, nie wyszło? – Wskazał na gips.

– Prawie wyszło. Kickflip z czterech schodków. Niewiele brakowało – zaprotestował Mikołaj.

– Jeszcze skoczysz.

– No co ty?! – oburzyła się kobieta. – Ze złamaną ręką?!

Krzysztof Wierzbicki mrugnął tylko porozumiewawczo do Mikołaja i nie rozmawiali już na ten temat, ale każdy z nich wiedział, że bez poświęceń niczego w sporcie nie da się przecież osiągnąć.

– O co chodzi z tym przenoszeniem? – Krzysztof Wierzbicki zapytał żonę, gdy wiozła go z powrotem na lotnisko.

– Wiesz, ja sama nie bardzo rozumiem. Z rozpoczęcia roku Mały wrócił jakiś taki... nie wiem... strasznie rozdrażniony. Nic nie opowiadał, tylko od razu poszedł na deskę. No a potem przybiegł z tą ręką i musieliśmy pędzić do szpitala, więc nie było jak pogadać. Ale dziś rano pojechałam do szkoły i rozmawiałam z jego wychowawczynią, to znaczy z tamtą poprzednią, bo już ma inną. I pytam, czy coś się stało wczoraj, a ona na to, czy przyszłam przenieść go do innej klasy. Rozumiesz? Ona też! Powiedziałam więc, że tak. Ale pytam, jak ona uważa, czy dobrze robię? No bo ciągle nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. A ona mówi, że dziwi się, co taki dobry uczeń robi w tej klasie, bo przecież on ma świadectwo z paskiem jako jedyny, i dlaczego zapisaliśmy go akurat tu. A przecież my tylko złożyliśmy papiery do tej szkoły! To miała być zmiana na lepsze, a nie na gorsze!

– I gdzie teraz będzie chodził?

– Do klasy, w której są prawie same dziewczynki.

– Szczęściarz! – Krzysztof Wierzbicki uśmiechnął się, głęboko westchnąwszy, a żona spojrzała na niego z politowaniem i popukała się w czoło. – A co słychać u naszego starszego syna?

– Wyobraź sobie, że jeszcze nie zostałam ani razu wezwana do szkoły. Może dlatego że dopiero dzisiaj zaczęły się lekcje?

*

Tym razem Gwido miał wyczucie sytuacji! Przysłał Michałowi esemesa właśnie w chwili, gdy ten stał pod liceum Magdy. Na wiele nie liczył, bo nie znał przecież jej planu, chciał jednak spróbować szczęścia. A nuż zobaczą się przypadkiem i wszystko wskoczy znów na właściwe tory? Nie wskoczyło. Nie spotkał jej. Pokręcił się trochę, a kiedy poczuł na sobie uważny wzrok ochroniarza, zrozumiał, że za chwilę będzie się musiał tłumaczyć. Nie uśmiechało mu się to. No i ten esemes!

CHRZCINY OLIVIERA 13 PAŹDZIERNIKA. CHYBA NAM NIE ODMÓWISZ, OJCZE CHRZESTNY?

Gdyby to było pół roku temu! Jakie pół roku?! Gdyby to było dwa miesiące temu. Wtedy na pewno by się nie wahał. Każdy pretekst był dobry, żeby wsiąść do autobusu i pojechać do Grajewa, do Marty, spotkać jaskiniowców, pograć w kosza z Bartkiem, pójść na pizzę z Gwidem i Andżeliką. Ale minęło tyle czasu! Tyle się wydarzyło, że na myśl o Grajewie i Marcie Michał wpadał w dziki popłoch. Wiedział, że ta sprawa nie jest załatwiona; sądził jednak, że rozejdzie się po kościach, przyschnie, straci aktualność bez żadnego wysiłku z jego strony. Wciąż lubił Martę, ale nic już chyba nie zostało z żarliwości, która go kiedyś rozpalała na jej wspomnienie. Teraz też chętnie spotkałby ją w większym gronie. Ale powiedzieć dziewczynie w oczy, że przestała być jego marchewkową wróżką? Zresztą po co? I tak już się pewnie domyśliła prawdy.

*

– Michał?! Gdzie ty się podziewasz?! – głos matki w telefonie zabrzmiał niemiło.

– Pod szkołą – odparł mniej więcej zgodnie z prawdą. – Właśnie idę do Małego.

– Posłuchaj: on prosi, żebyś mu przyniósł do szpitala discmana i płytę Green Day.

– Którą?

– Nie mam pojęcia. Chyba Cookie?

– Raczej Dookie.

– Może. Zresztą sam zdecyduj. Kiedy przyjdziesz?

– Za godzinę.

– Pospiesz się, dobrze? – Nie czekając na odpowiedź, wyłączyła komórkę.

Ruszył Zbaraską w kierunku Kinowej. Kiedy stał na przejściu dla pieszych przy Waszyngtona, w przejeżdżającej hondzie civic, która nagle wyskoczyła zza sunącego powoli autobusu 102, zauważył dziewczynę podobną do Magdy. Ale to nie mogła być ona. Na pewno nie.

Michał nie dopuściłby do siebie myśli, że kiedy on jak ostatni palant łaził w tę i z powrotem pod jej szkołą, ona woziła się jakimś marnym autem z jeszcze bardziej kiepskim kolesiem. W życiu. Prędzej już uwierzyłby, że nagle w cudowny sposób odnalazła się jej zaginiona w dzieciństwie siostra bliźniaczka. Przecież takie rzeczy zdarzają się codziennie. Na dodatek im dłużej rozważał tę kwestię, tym bardziej był przekonany, że tamta dziewczyna w ogóle nie przypominała Magdy. I widział ją przecież z daleka.704 ^(Halinów\ PKP)

Leżąc na szpitalnym łóżku, Mały nudził się jak mops. Zanim matka wreszcie sobie poszła, po raz setny poprawiła mu poduszki i kołdrę, zmusiła, by wypił kolejny kartonik soku pomarańczowego, choć wcale nie czuł pragnienia, oraz zapytała, na co miałby ochotę. Kiedy w końcu zniknęła w drzwiach, Mikołaj westchnął i zapatrzył się w ścianę. Bezczynność jest taka nużąca! By jakoś skrócić czas oczekiwania na Michała, zaczął odtwarzać sobie w myśli płytę Dookie, którą znał na wyrywki. Odruchowo wybijał rytm poszczególnych kawałków. Trochę mu w tym przeszkadzało unieruchomienie prawej ręki, ale w jego głowie perkusja brzmiała doskonale.

Mikołaj od dawna słyszał w piosenkach przede wszystkim linię perkusji. To przyszło jakoś tak samo: perkusja zmuszała go, by walił dłońmi w kolana. Jego pierwszymi pałkami do bębnienia były pałeczki zabrane z chińskiej restauracji, a werblem oparcie kanapy w salonie. Matka ciągle marudziła: „Nie trzep mebli!”, ale to było silniejsze od niego. Słysząc muzykę w telewizji, natychmiast łapał za pałki, które leżały zawsze na kanapie, i pomagał perkusiście. Był dobry. Miał poczucie rytmu i nawet zaczął chodzić do szkoły muzycznej, jednak szybko się zniechęcił, bo przecież on już umiał grać, a nauczyciel kazał mu całymi godzinami ćwiczyć jedynki i dwójki! Horror.

No a potem był ten wyjazd na pół roku do Grajewa i Mikołaj dał sobie spokój z graniem. Zresztą wtedy miał całkiem inne fascynacje: Kuba Gogoj, kolega z grajewskiej podstawówki, pokazywał mu świat zwierząt. Jego tata był weterynarzem i u nich w domu zawsze kręciły się jakieś chore psy i koty, w obejściu zaś wciąż pojawiały się nowe malutkie kurczaki, kaczki, świnki lub cielęta. Świat wsi, znany tylko z obrazków w podręcznikach szkolnych, dziwił Mikołaja, ale i pociągał. Planowali nawet z Kubą, że zostaną weterynarzami i założą lecznicę.

Lecz po powrocie do Warszawy muzyka znów stała się ważna. Ręce chłopca, bez wiedzy głowy, wybijały na pierwszym lepszym podłożu rytm piosenki odtwarzanej przez wyobraźnię. Grał w każdej chwili, nie zdając sobie z tego sprawy, ale rodzice bacznie przyglądali się dłoniom syna. Matka przestała już wzdychać z rezygnacją, choć kurzu pewnie produkował jeszcze więcej, bo dostał w prezencie od Michała prawdziwe pałki, kupione w sklepie muzycznym!

Dzięki nim chyba wszystko przyspieszyło. Ojciec, wróciwszy kiedyś na weekend do domu, zobaczył Mikołaja, jak zwykle wybijającego rytm na oparciu kanapy. Jakich argumentów użył wobec żony? Trudno odgadnąć, ale były skuteczne. Tydzień później w salonie Wierzbickich stanął werbel. I natychmiast wszyscy zrozumieli, co bezpowrotnie stracili! Od tej pory ulubionym zajęciem Mikołaja było włączanie któregoś z kanałów muzycznych i granie do upojenia. Z tego grania postronny słuchacz słyszał tylko linię werbla, ale Mikołaj grał na całej perkusji. Miał centralkę, tomy, kociołek i wszystkie blachy prostego zestawu: crash, ride i hi-hat. Oglądając strony internetowe producentów perkusji, tworzył w wyobraźni idealny zestaw, porównując go z zestawami muzyków znanych zespołów rockowych.

A potem, za świadectwo z paskiem na zakończenie podstawówki, dostał prawdziwy hi-hat firmy Paiste! Taki, na jakim grali jego idole! No, może nie identyczny, bo nie sygnowany jego nazwiskiem, ale to i tak było niepojęte szczęście. W tym momencie poczuł, że zostanie perkusistą.

Od tej pory Jolanta Wierzbicka kłaniała się sąsiadom pierwsza, pytając przy każdej okazji, czy nie przeszkadza im gra Mikołaja. O dziwo – nie przeszkadzała. Zresztą werbel był wyciszony, a Mały miał prawo grać tylko wtedy, gdy sąsiedzi byli w pracy. Strasznie go to denerwowało. Zwłaszcza wieczorami, gdy na MTV leciały jakieś fajne kawałki, a werbel stał bezczynnie, pokrywając się kurzem! Mikołaj nie zadzierał jednak z rodzicami. W sumie i tak był im wdzięczny.

Michał zajrzał do sali i na pierwszym łóżku przy drzwiach zobaczył Małego. Przygryzł nerwowo wargi, ale już po chwili uśmiechał się szeroko, jakby to, co się stało, nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.

– Elo, ziom!

– Przyniosłeś?! – dopytywał się Mikołaj. I już promieniał na widok discmana i kilku ulubionych płyt.

– O to chodziło? – Michał wykładał płytę za płytą, a później, całkiem niespodziewanie, położył na piersi Małego miniaturę deskorolki. – Może się przyda?

Mikołaj spojrzał na brata bez słów. Ale w niektórych sytuacjach słowa nie są potrzebne.

*

Marta Sadowska wyszła ze szkoły. Spojrzała w kierunku stacji kolejowej, jakby stamtąd miał nadejść Michał tym swoim śmiesznym, lekko kołyszącym się krokiem. Ale Michał nie nadchodził. Ulica, jak zwykle cicha i spokojna, była i teraz całkiem pusta. Marta skręciła w lewo. Miała iść do domu, ale przypomniało jej się, jak kiedyś Michał rysował dla niej na chodniku i ścianach graffiti z wyznaniem miłości, a później, jakby to były harcerskie podchody, ułożywszy na ziemi marchewki w kształcie strzałek, poprowadził ją okrężną drogą do szkoły. Postanowiła wrócić do domu tą „ścieżką marchewek”, przypominając sobie miejsca, w których wtedy Michał wysprayował:

Marta, kocham Cię!

Deszcz zdążył już dawno zmyć napisy z płyt chodnikowych, liczyła jednak na to, że na którejś ze ścian zobaczy choć ślad po dawnym wyznaniu. Na próżno. Albo zapomniała, gdzie dokładnie były napisy, albo zostały już dawno zamalowane. Przystanęła na dłużej przy domu na Traugutta, patrząc, jak robotnicy malują fasadę budynku. Spod żółtej farby wybijało ledwie widoczne „ię!”.

– Ej, panna! Nie stać mi tu! Pochlapią farbą i tyla! – zawołał do niej jeden z malarzy.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: